Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Akrobatki” to poruszająca opowieść o kilku pokoleniach kobiet połączonych ze sobą więzami krwi i obdarzonych nieprzeciętną gibkością ciała. To historia walki o siebie, swoje marzenia i cały świat na arenie polskich traum. W pierwszych szeregach zawsze mężczyźni, a za nimi, w odwodach, matki-akrobatki, żołnierki w fartuchach, balansujące od wieków na cienkiej linii trudnych wyborów: dom – rodzina – praca. Czy tytułowym akrobatkom uda się wyrwać ze społecznych ograniczeń?
Losy Weroniki, mieszkającej w Madrycie współczesnej housewife, matki dwójki dzieci, przeplatane są losami Klementyny, która porzuca rodzinę i ucieka za ukochanym do cyrku. Pojawia się też postać Gabrieli, kobiety zaangażowanej w odbudowę kraju po I wojnie światowej, oraz Felicji, na której barki spadł ciężar utrzymania rodziny, gdy okaleczony przez tragedię powstania warszawskiego mąż odizolował się od świata. Weronika też zakłada fartuch, ostrzy noże i rozpoczyna walkę o przyszłość dla siebie i swoich dzieci.
Aga Antczak, po doskonale przyjętym debiucie „Adela nie chce umierać”, tym razem skłania do refleksji nad życiem kobiet, które pozostając w cieniu, dokonują heroicznych akrobacji, aby podnieść świat z ruin albo, jak Weronika, próbują ocalić planetę dla swoich dzieci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 542
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2024
© Copyright by Aga Antczak, 2024
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Patryk Białczak
Korekta: Magdalena Białek
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik-Zienkiewicz
Źródła zdjęć i ilustracji: © jakkapan/123RF, © OceanArt/AdobeStock
Zdjęcie autorki: © archiwum własne
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2024
ISBN: 978-83-68101-75-1 (EPUB); 978-83-68101-76-8 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Klementyna nie cierpiała buraków. Mówiła, że są jak krew. Plamiły obrusy na stołach, rękawy przy sukience, lniane serwety, którymi ocierano usta. Buraczane plamy zasychały na fartuchu kucharki, plamiły jej dłonie, przenikały do skóry. Bała się ich tak samo jak przysadzistych, objazdowych rzeźników z rękami ociekającymi krwią po ubiciu świni na podwórzu. Gdy była dzieckiem, nikt jej nie zmuszał do jedzenia buraków, ale w domu męża stanowczo odmawiała brania do ust startej, ugotowanej bulwy. Czuła się, jakby przegryzała kawałek krwistego steka ociekającego wegańską krwią. Jej odmowa była czymś więcej niż kulinarnym nieupodobaniem. Była manifestacją ceremonialnie odgrywaną przy każdym obiedzie. To był jej moment. Jej protest przeciwko zawartemu małżeństwu.
Kiedy brała ślub, nikt nie zapytał jej o zdanie, teraz zaś pytano ją kilka razy w tygodniu, czy ma ochotę na buraczki, a ona rozkoszowała się tym skromnym „nie, dziękuję”, które doprowadzało Rafała do wściekłości. Wiedziała o tym i kiedy gości było więcej niż zazwyczaj, dodawała, jak bardzo nie lubi buraczków, patrząc mu prosto w oczy. To takie brudne rośliny, ukryte pod ziemią. Nienawidził jej już wtedy i prowadził z nią tę absurdalną małżeńską wojenkę przy rodzinnym stole. Pytanie – odpowiedź. Atak – obrona. Żadne nie chciało ustąpić.
Teraz, gdy Klementyny nie było, ciepłe buraczki królowały na półmiskach w Rafałówce, nikt nie odmawiał ich spożycia, a nawet stały się sławne na okolicę dzięki kulinarnym sztuczkom Teosi i strategii rolno-rynkowej księdza oraz jego darowi przekonywania. „Nawet Pan Bóg lubi buraczki” – głosił przy stole jak z ambony podczas niedzielnych obiadów, kierując wzrok prosto na zdumioną córkę Klementyny, która zachęcona marketingowym chwytem księdza zjadała całą porcję z talerza.
Pola Rafała dawały obfite buraczane plony. Zwłaszcza te cukrowe. Miał nawet wrażenie, że od ucieczki Klementyny rośliny były silniejsze, bardziej dorodne, a korzeń słodszy. Jakby odszedł z pola walki ich największy wróg. „Kto nie ma szczęścia w miłości, ten ma w polu” – Rafał z zadowoleniem parafrazował ulubiony karciany zwrot księdza, tłumacząc się z kolejnego roku urodzaju.
Bardzo lubił patrzeć na rozlegle hektary swoich pól, które ciągnęły się po horyzont, na zielone rozety liści pławiące się w delikatnym wrześniowym słońcu. Buraki lubią koniec lata. Nie za wysokie temperatury i glebę nawilżoną letnimi burzami. On też lubił schyłek upałów. Oddychał swobodniej, serce biło wolniej w otoczce niespalonego długimi drzemkami tłuszczu.
Otarł spocone czoło jedwabną chustką ozdobioną rodzinnymi inicjałami wyhaftowanymi przez siostrę. Wierzył jej na słowo, ponieważ w pląsających akrobacjach złotej nitki nie rozpoznawał liter swojego imienia i nazwiska. Domyślał się raczej, w niewybrednych żartach przy kartach z kuzynem i księdzem, zaszyfrowanych inicjałów zakurzonej miłości siostry.
Spieszył się na obiad. Joanna, zwyczajem starych ciotek czy niezamężnych i bezdzietnych kobiet, nie lubiła opóźniania się pory obiadowej, ale nie mógł się powstrzymać od zatrzymania wozu. Poczuł, jak stopy pod naporem jego obfitego w sporą tuszę ciała zapadły się na kilka centymetrów w piasek. Miał najlepsze ziemie w okolicy, poprzecinane lasami, dzikimi i bujnymi, które stopniowo topniały, bezbronne wobec nieposkromionych ataków tartaków i srogich wołyńskich zim.
Schował chustkę do kieszeni surduta i zanurzył grube palce w ziemi. Poczuł chłód gleby. Była gładka i drobnoziarnista. Delikatnie spulchniona, doskonała w grubości i wilgoci. Taką lubił najbardziej. On i jego buraki. Czuł przyjemność niemal fizyczną, jakby ziemia była kobietą. Piękną i nieznacznie wilgotną. Brunatną jak kobiety, które mu się podobały. Jak Klementyna.
Jego ziemia nie była brudna. Widział w niej czystość, świeżość pierwszej orki i pulchność przed wydaniem owocu. Była płodna i wierna. Zawsze przy nim, podobnie jak on był jej wierny. Ziemia nie może nas opuścić, odejść od nas. Tkwi pod naszymi stopami. To człowiek opuszcza ziemię.
Klementyna nie była ziemią, chociaż kupił ją i cukrownię, a potem podeptał jej wolność, skrępował sukniami i fiszbinami jej ciało, zasznurował stopy w trzewikach. Klementyna odeszła, uciekła, zdradziła. Zostawiła suknie, fiszbiny i dziecko. Niemowlę. Sine od płaczu, dopóki bujna pierś Teosi nie stłumiła płaczu porzuconej córki.
Rafał nie umiał zająć się niemowlęciem, tak jak nie umiał kochać żony. Stronił raczej od ludzi, nie miał przyjaciół. Jego położony na uboczu Starej Rafałowej dom odwiedzał tylko ksiądz i raz do roku przyjeżdżał z wizytą kuzyn – znany krakowski malarz poszukujący inspiracji w ukraińskim folklorze. Towarzystwa kobiet Rafałowi nie brakowało, bo po prostu ich nie lubił. Kochał tylko ziemię. Dbał o nią, dopieszczał. Nawoził. Odżywiał. Własnoręcznie i z pomocą ukraińskich chłopów usuwał z jej powierzchni kamienie polne oraz zbite warstwy gleby pozostałe po orce. Była wymagająca, ale odwdzięczała się pięknymi plonami.
Gdy tak patrzył na długie, ciągnące się jak zielone warkocze równe rzędy rosnących buraków, mimo wszystko pomyślał o Klementynie. Górne partie liści żółkły delikatnie w słońcu. Dotknął zwiotczałych łodyg i uśmiechnął się pod szerokim słowiańskim wąsem, którego tak nie lubiła mała Gabriela. To był kolejny dobry rok dla jego buraków. Rozłożyste korony liści uchroniły je przed mrozem i silnym deszczem. Te zielone parasole rwała kiedyś Klementyna, gdy deszcz zastał ją na polu. Okrywała się nimi i biegła do domu. Widział ją z daleka w prostokącie okna, jak rzucała przemoczone liście w błoto. Czuł skurcz gardła i zaciskał pięści. Liście to nie parasol ani wachlarz, liście to pasza dla bydła i nawóz organiczny. Wolał, aby to ona wróciła mokra albo najlepiej, żeby w ogóle nie biegała po polach jak wariatka. Cała wieś już się z niej śmiała.
Na niego patrzyli z szacunkiem. Zatrudniał zbyt dużo ludzi w polu, w majątku i cukrowni. Poza tym kochał ziemię i sam zasiewał z ręki ramię w ramię z chłopami. Rafał miał miarę w oczach. Gdyby ktoś szedł za nim z linijką w ręce, zobaczyłby na skali okolicę trzydziestu centymetrów. Umieszczał nasiona w regularnych odstępach na głębokości dwóch, trzech paznokci, a potem posypywał je mieszanką sadzy, wapna i popiołu. Dlatego gleba była pulchna i mało kwaśna. Przykrywał je ziemią jak kołdrą. Z czułością i precyzją, która wzruszała każdą chłopkę idącą za nim. Myślały, że jest dobrym ojcem, ale on nigdy nie otulił kołdrą własnej córki.
Rafał był zadowolony. Uśmiechał się do własnych plonów, które niedługo zbierze. Nie czuł głodu, czuł gorące promienie słońca atakujące z bezchmurnego nieba. Stiepan niecierpliwił się na wozie. Na polu nie było odrobiny cienia, ale Rafał nie zerwał zielonej rozety, jak kiedyś robiła to Klementyna, gdy całowała go za zielonymi wachlarzami. Wtedy jeszcze wierzył, że to drobne, zwinne dziewczątko o ciele gibkim jak młoda pantera może go, starszego o piętnaście lat pana buraczanych hektarów, pokochać. W końcu była wnuczką pioniera polskich cukrowni.
To było małżeństwo idealne. Pięćdziesiąt hektarów pięknej gleby pod zasiew buraków. Przy dobrych zbiorach otrzymywano prawie pięćset ton, co dawało rocznie dwieście procent białego cukru w pobliskiej cukrowni Mrozowickich, która po ślubie z Klementyną należała do niego. Śmiali się przy kieliszkach buraczanki, że będzie to najsłodsze małżeństwo w okolicy. Nie było słodkie. Było jak spirytus wylany na otwartą ranę. Jątrzył, wypalał, ale nie zabijał. Czysty układ. Zdezynfekowany i sterylny. Precyzyjnie zaaranżowane małżeństwo obliczone na stały zysk. Buraki, cukier, ruble. Dochód trzykrotnie wyższy od zysków z uprawy pszenicy. To była bardzo dobra inwestycja i bardzo złe małżeństwo.
– A to co, u licha? – zaklął nagle, mrużąc oczy. Sierpniowe słońce utrudniało patrzenie jego dotkniętym astygmatyzmem oczom. – Stiepan! – zawołał na fornala. – Co to za zwierzę, u licha, w moich burakach?!
Stiepan zsiadł niechętnie z kozła, stanął obok dyszącego ze zdenerwowania Rafała i spojrzał w stronę pola. W półmetrowych buraczanych alejkach co chwila pojawiały się dwie kończyny, raz długie, raz krótkie. Jasne, wirujące w locie jak skrzydła ptaka.
– Biegnie rzędem, nie niszczy liścia – stwierdził rzeczowo Stiepan.
– Ale dlaczego w moich burakach? Jakim prawem?
– To nie zwierzę, za wolne... – zamruczał po chwili nieco zaintrygowany Stiepan.
– No to co, jak nie zwierzę? Przecież człowiek tak nie chodzi...
– Zwierzę też nie. Nogami do góry?
– Nogami do góry? To są nogi?
– Na moje oko nogi, i to gołe – dodał. – Jedziemy? Pani czeka z obiadem.
Rafał poczuł gwałtowne kołatanie. Serce w ten niebezpiecznie przyspieszony sposób dawało znać o sobie tylko wtedy, kiedy myślał o Klementynie. O jej półnagich wygibasach w trawie. Przecież nie wróciła. Odeszła dziesięć lat temu, a on nadal pamiętał, jak zatrzymało mu się serce, kiedy zobaczył ją balansującą na cienkiej gałęzi drzewa przerzuconej frywolnie przez naturę nad rzeką. I nie zatrzymało się ze strachu o nią, jego żonę w rozkwitającej ciąży. Zatrzymało się ze wstydu, palącego przełyk jak niedobra buraczanka i prowokującego serce do nieregularnych podskoków. A ona skakała jak małpa, jak nieczłowiek, niekobieta. Małe, dzikie zwierzątko. Zwisała głową w dół z konarów, wirowała w zawrotnych akrobacjach. Ale to było wiele lat temu. Uciekła potem do cyrku z angielskim pajacem. Cyrkówka. A jednak serce kołatało tak samo. Nie mógł się uspokoić.
Jechali wąską ścieżką, jedyną, która prowadziła do majątku. Nigdy nie wydawała mu się tak długa i tak wyboista. Podskakiwał na siedzeniu, ocierał spocone czoło i próbował oddychać miarowo, ale nie potrafił. Oddechy ucinały się, skracały gwałtownie, łapał powietrze, jakby był pod wodą. Może mu się przewidziało, może to głodny żołądek oszukiwał go fatamorganami przeszłości? Ale przecież Stiepan też to widział.
Zajechali przed dom. Mimowolnie spojrzał w stronę rozłożystego jak barczysty atleta buka. To drzewo pamiętało Klementynę. Jej nogi, stopy, objęcia. Chciał je wyciąć po jej ucieczce, ale nie miał sumienia zabijać drzew. To była część jego dworu, jego ziemi. Korzenie tego drzewa tkwiły w niej od ponad stu lat. Jako mały chłopiec wyjadał z kolczastych łupinek trójkątne orzeszki. Pierwszy raz w życiu upił się właśnie bukową nalewką. To drzewo było jego cieniem i pożywieniem, ostoją polskości zasadzoną przez jego wąsatych przodków. Dopiero potem Klementyna skalała nobliwe drzewo swoim półnagim ciałem.
– To była panienka – zaśmiał się prostacko Stiepan. – Nasza panienka.
Wtedy Rafał zauważył córkę. A raczej jej nogi i ręce, raz w górze, raz na dole, na trawie pod szeroko wysklepioną koroną buka. Była bez butów i sukienki. W zwykłych majtkach i kaftaniku. Wziął głęboki oddech. Serce niespodziewanie się uspokoiło. Krew odpłynęła z głowy. Podszedł do córki i zmusił ją do powrotu do pozycji właściwej człowiekowi. Dziewczynka nie była wysoka. Jej główka opleciona w dwa warkocze zatrzymała się na wysokości jego brzucha. Po czym jego dłoń, sam nie wiedział kiedy, powędrowała precyzyjnie na jej policzek.
Dziwnie się poczuł. Tylko dwa razy w życiu uderzył kogoś w twarz. Najpierw Klementynę, a teraz własną córkę. Tyle że Klementyna mu oddała. Zabolało wtedy. Miała silne ramiona i mocne dłonie. Nie spodziewał się po niej takiej siły i odwagi. Dziewczynka zachwiała się, ale nie upadła. Nie oddała uderzenia, ale też nie nadstawiła drugiego policzka. Wydało mu się nawet, że spojrzała prowokacyjnie, ale choć umiał oszacować swoim astygmatycznym okiem stopień zawartości cukru w burakach, nie znał się na spojrzeniach małych dziewczynek.
– Żadnych wygibasów na mojej ziemi! To dobre dla małp – wydusił z siebie. – Moja córka do cyrku nie pójdzie jak tamta!!! – krzyknął, kierując się w stronę domu. Potknął się na schodku i wpadł prosto na stojącą w drzwiach siostrę. – Dopilnuj tego! Żadnego małpowania w moim domu! – rozkazał wzburzony.
Joannę mało co wytrącało z angielskiej równowagi, którą wypiła wraz z herbatą ze staffordzkich filiżanek. Uniosła delikatnie lewą brew, dając wyraz subtelnego zdziwienia. Rzadko kiedy mała, ledwo zauważalna dziewczynka wytrącała Rafała z równowagi. Wrzeszczał na chłopów, przeklinał ogniście deszcz, kiedy miało świecić słońce, ścierał się politycznie z księdzem, ale najmocniej irytowało go wspomnienie Klementyny. Ale Gabriela? To zdarzyło się po raz pierwszy. I chociaż nie było to miłe Rafałowi odkrycie, po raz pierwszy zauważył dziewczynkę.
– Gabriela zje obiad w kuchni. – Narzucone przez brata „dopilnowanie” bratanicy Joanna wprowadziła natychmiast w sielankowe życie dworu. – Nie dostanie też podwieczorku.
– Ale ja chciałam zjeść obiad z wujkiem – zaprotestowała.
– That’s impossible – odparła ciotka w suchym i okrutnym angielskim z bardzo dobrym akcentem, który ciął jak brzytwa.
– Ciocia mnie nie lubi! – Dziewczynka tupnęła nogą. Miała za sobą czarną, ciężką spódnicę Teosi w kolorowe hafty, która była jak tarcza i jak pocieszenie.
– Ciotka nie musi lubić, ciotka jest dla ciebie jak matka, która cię opuściła.
Gabriela czuła wiszące nad głową ciężkie piersi Teosi, czuła jej brzuch pod spódnicami, który falował jak wzburzone morze. Gdyby nie ten brzuch, te fale spienione w trzewiach opiekunki, pewnie by się rozpłakała, a tak tylko zacisnęła zęby i posłusznie poszła do kuchni.
Tak właśnie dziesięcioletnia Gabriela dowiedziała się, że jej matka wcale nie umarła przy jej narodzinach, ale uciekła do cyrku. Dziewczynka, posłuszna ojcu, przestała robić wygibasy na trawie. Nienaturalne, dziwaczne ruchy. Łamańce, wykrętasy, wywijasy zniknęły z jej słownictwa. Poprawna nazwa figury, którą Rafał Dobrzyński z drwiną określał wygibasem, nigdy nie pojawiła się na ustach dziewczynki. Przerzut bokiem. Gwiazda.
Jej matka przerzucała ciało bokiem z niezwykłą lekkością i zupełnie intuicyjną świadomością ciała. W czasie ciąży również. Mała Gabriela, zawieszona na różowej pępowinie, wirowała w macicy matki, robiąc pierwsze gwiazdy. Klementyna nie umiała chodzić po ziemi. Nie umiała kochać Rafała. Nie mogła zostać w Rafałówce. Kiedy pokochała smutnego, angielskiego klauna, opuściła męża, dziecko i została gwiazdą madryckiego cyrku.
Gabriela została w majątku ojca. Ciotka zasznurowała jej stopy w trzewikach i pilnowała noszenia sukienek. Ciało zapomniało. Dziewczynka nauczyła się ładnie chodzić po ziemi. Nie za szybko i nie za wolno. Ciotka, angielskim zwyczajem, kładła jej ciężkie books na głowę, aby nauczyła się trzymać prosto i chodzić z uniesionym podbródkiem. Teosia zdejmowała knyszki i kładła na głowę wianek, mimo to do końca życia podbródek Gabrieli pozostał zbyt angielski i wyniosły, co czasami pomagało, a czasami przeszkadzało w jej późniejszym życiu. Do cyrku jednak nigdy nie poszła. Nawet na niewinne przedstawienie.
Jest jesień. Bardzo ciepły, słoneczny październik. Takich dni nie ma w Polsce. To takie dziwne lato. Spóźnione na pociąg, który dawno już odjechał. Uparte i niemądre jak małe dziecko. Buntujący się dwulatek. Ono wcale się nie spóźniło, po prostu nie chciało odjechać.
Tkwi w ciepłych promieniach słońca, które teraz drażnią jej oczy. Mruży je. Zasłania ręką nieznośne promyki tańczące jak niegrzeczne dzieci na jej rzęsach. Zapomniała okularów. Przecież jest jesień. Weronika jest Polką. Jej jesienie są inne. Bez okularów słonecznych, bez krótkiego rękawka u sukienki, bez otwartych butów. Pachnące burakami. Nie lubi ich brudnych bulw, soku plamiącego ręce jak krew, ale to warzywo jest tak polskie, tak związane z jej domem rodzinnym, że nawet jej hiszpański mąż polubił barszcz. Zrobi dzisiaj dzieciom chipsy buraczane na kolację, trochę polskiego smaku na hiszpańskim stole. Kulinarny powrót do domu, którego już nie ma.
– Mamo. – Podbiega do niej Nadia, bosonoga, w zbyt krótkiej sukience. Zawsze przegapi ten moment, kiedy córka wyrasta z sukienek. Zawsze są za krótkie. A może chce, aby takie były, aby nadal była małą dziewczynką, aby nie dokonywała się w niej ta okrutnie piękna metamorfoza dziewczynki w kobietę. – Patrz!
Patrzy. Trzy dziewczynki, może siostry, bardzo do siebie podobne i w bardzo zbliżonym wieku, wykonują na parkowej ławce przepiękne akrobacje. Jakby ławka była równoważnią na sali gimnastycznej. Wiotkie ciała, bez zaokrągleń, bez kręgosłupa, przechodzą z nóg na ręce, z rąk na nogi i tworzą przepiękne mostki nad ławką, która płynie pod nimi jak rzeka, mosty wygięte w triumfalne łuki nad ciałem, z których zwisają liany długich, ciemnych włosów zupełnie nieskrępowanych gumką czy wstążkami. Jej zawsze krępowano włosy podczas ćwiczeń, a pewnego dnia tata po prostu obciął ją na krótko. To była pierwsza kłótnia rodziców, którą zapamiętała jako dziecko. Potem już nie liczyła. Za dużo ich było, ale tę pierwszą o swoje włosy pamięta do dziś.
– Też bym tak chciała – słyszy głos Nadii.
Patrzy na swoją córkę. Dziecko, które zna od siedmiu lat. Szczupłe, ale mocne ramiona, opalone słońcem, trochę obdarte łokcie. Bose stopy i brudne, szorstkie kolana. Nogi ma mocne, sprężyste jak ona, kiedy była małą dziewczynką. Sylwetka prosta, proporcjonalna, tylko dłonie i stopy ma po ojcu, z wysokim podbiciem, idealnie gimnastycznym, choć gen akrobacji przeszedł na nią drogą polskich przodków. Krótkie paluszki i ten drugi palec u stopy dłuższy od pierwszego. Mówią, że to oznaka dominacji w małżeństwie.
Weronika ma długie i wąskie stopy po babci, ze stopniowo schodzącymi w dół palcami. Od największego do najmniejszego. Żaden nie wystawia głowy z szeregu jak palec Nadii. Stopa idealnej kury domowej, posłusznej i uległej, z krótko przypiłowanymi pazurkami. Pamięta, jak babcia skarżyła się dziadkowi. „Mam przedwojenne stopy” – mówiła. Nie było na nie butów, w ogóle nie było butów, więc sama je wymyślała, szkicując na szarym papierze formy, które dziadek wycinał i robił dla niej pantofle. Z czegokolwiek, co było pod ręką. Najlepiej do małżeńskiej manufaktury butów nadawały się skórzane tapicerki podpalonych samochodów. Niemieckich lub sowieckich.
Dziadek nie nadawał się do pracy w systemie, który zamykał rytm dnia w konkretnym wymiarze godzin oraz norm, ale potrafił zrobić wszystko, co wpadło babci do głowy, a czego po prostu nie było. Był idealnym mężem w powojennych czasach: jednoosobowy lud pracujący wykonujący swoją mrówczą pracę. Tworzył produkt od początku do końca, bez narzędzi, bez materiału, bez zapłaty. I o nic nie pytał. Kiedy usta mu się otwierały, wlewał w nie kieliszek wódki i zamykał się w warsztacie.
Rafał Dobrzyński spoliczkował dziesięcioletnią Gabrielę, kiedy robiła gwiazdy w cieniu stuletniego buka. Weronika, ku zdumieniu córki, zdejmuje buty zaostrzone w niezdrowy obcas, jak mówił jej ojciec. Był wrogiem obcasów, ale Weronika nie potrafi im się oprzeć. Jednak teraz uwalnia stopę z koturnu. Wydaje jej się taka mała jak stopa tamtej dziewczynki, którą kiedyś była i która chodziła po równoważni. Czuje, jak pięta mocno opada na gąbczastą powierzchnię parku. Czuje rozkosz płynącą z dotknięcia podłoża. Zapomniana przyjemność.
Czy jej ciało pamięta jeszcze te gwiazdy? Czy ręce udźwignęłyby teraz ciężar ciała pionowo głową w dół? Choćby przez tę chwilę, podczas której trwa efekt spadającej gwiazdy. Ile lat minęło? Boi się liczyć.
– Chodź, pokażę ci – mówi jednak.
Podchodzi do pozycji, unosi ręce, wystawia do przodu lewą stopę, ale nie opada tułowiem w przód, nie rzuca się w przepaść przeszłości. Nadia, dziewczynka o imieniu rumuńskich gimnastyczek, patrzy jak zaczarowana na parkowe akrobatki i na swoją mamę.
Dziewczynka jest zwinna. Robi maleńką gwiazdkę. Przerzucik zaledwie, ale unosi ładnie nogi. Kolorowe jednorożce na majtkach potrząsają różowymi grzywami.
Pięknie. Weronika się uśmiecha. Ona też wybijała się na lewej nodze. Lżej zawsze było unieść prawą część ciała, jakby ta ważyła mniej.
Polskie gwiazdy, hiszpańskie półksiężyce. Czteroramienna gwiazda. Czterokończynowa.
Wracają do domu. Czuje się trochę dziwnie, stąpając po brudnym chodniku, w którego krawędzie wcisnęły się niechciane niedopałki papierosów. Odwraca wzrok od paradujących gołębi, od przepełnionych śmietników. Obcasy, które chronią od brudu ulic, utrzymując ją na bezpiecznej wysokości, wydają jej się teraz niewygodne, a nawet nienaturalne. Ta chwila, którą spędziła boso na placu zabaw, przypomniała jej stopom wolność. Poczuła miękkość poduszek, wygięty łuk podbicia. Wróciła nagle dawna, zapomniana lekkość. Chce ją zatrzymać, przedłużyć. Nieświadomie przyspiesza kroku, ciągnąc dzieci za ręce. Idą wolno. Leon sylabizuje nazwy sklepów mijanych po drodze, a Nadia przystaje przed lodziarnią i prosi oczami.
– Gimnastyczki nie mogą jeść lodów – powiedziała, zanim pomyślała.
Tak mówił tata. Dawno temu, w innym świecie, kiedy ona sama była małą dziewczynką i zatrzymywała się przed budkami z lodami. Jesienią i zimą lodów w Polsce jej dzieciństwa nie było. Teraz są i kuszą. Zaraz pożałowała tych słów, ale było już za późno. Nadia postanowiła zostać gimnastyczką i nie jeść lodów.
Wreszcie w domu. Weronika natychmiast zrzuca buty. Jakby parzyły. Instynktem dobrej mamy przypomina dzieciom o umyciu rąk, wbiega do kuchni, nakłada buraczane krążki na blachę, wciera w ich miąższ oliwę i wkłada je do rozgrzanego piekarnika. Trzydzieści minut. W pośpiechu zapomniała o rękawiczkach. Jej fioletowe dłonie śmieszą Nadię.
Jest zdenerwowana. Czuje przyspieszone tętno, choć nawet nie zaczęła rozgrzewki. Dziwna ekscytacja. Jeszcze wczoraj w sytuacji podobnego napięcia poszłaby do kuchni i nalała sobie kieliszek wódki, ale dziś nie chce pić. Jej ciało chce się wybić, wygiąć, rozciągnąć. Dokładnie pamięta ten ruch rąk i nóg, jakby to było wczoraj. Ramiona w górę, lewa noga do przodu, opad tułowia. Ręce dotykają podłoża i następuje dynamiczne przejście do fazy stania na rękach. Nogi w rozkroku, tułów wyprostowany. Najmniejszy palec u rąk dotyka podłogi, po czym palce stopniowo odrywają się od podłoża, wędrują ku górze, a nogi opadają w dół.
Pamięta wszystko, jakby tata stał przy niej i powtarzał skupionym głosem każdy ruch. Ale nie może tego zrobić. Rozgrzewka jest najważniejsza. Pamięta całą godzinę ćwiczeń i tę chwilę przyjemności. Jak jedzenie lodów po długiej zimie. A co dopiero teraz, po tylu latach! Przecież to jest sypialnia, a nie sala gimnastyczna, nawet nie jest odpowiednio ubrana. Jak była mała, mieli malutkie mieszkanie. W jej pokoiku tata dotykał obu ścian nogami rozciągniętymi w szpagacie. W dużym pokoju mama zabraniała im ćwiczyć, więc jak podrosła, zabierał ją ze sobą na salę gimnastyczną.
Czuje, jak jej ciało chce wrócić do tamtych ruchów. To są niby te same ręce, nogi, plecy, tylko że większe, cięższe. Boi się, ale pamięć ciała jest bardzo silna. Kusi ją. Prowokuje. Pamiętasz. Pamiętasz. Pamiętasz...
Jej ojciec robił gwiazdę na jednej ręce i salto machowe bez dotykania podłoża. To też pamięta. To był jedyny mężczyzna, jakiego znała, który potrafił zrobić szpagat, jedząc przy tym bułkę z szynką. A raczej bułki. Ciągle był głodny jak mały, nienajedzony chłopiec. Ciągle jadł. Jak jej Leon.
Zapach buraków wdziera się przez zamknięte drzwi do sypialni.
– Mamusiu, buraczki! – krzyczy Nadia.
Myślała o ojcu i nie odważyła się na żadne ćwiczenie. Nie pozwoliłby jej nigdy na ćwiczenia bez rozgrzewki. Posłuchała go nawet teraz. Rozgrzała pamięć, a nie ciało. Poćwiczy później, jak dzieci zasną. Wszystko robi, jak dzieci zasną. Wtedy kończy się jej dzień pracy i zaczyna czas dla niej.
Wraca do kuchni, gdzie uderza ją słodkomdlący zapach buraków. Zdążyła, nie spaliły się. Jest bardzo dobrą panią domu. Wyjęła gorącą blachę z piekarnika i butelkę wódki z lodówki. Rozgrzane neurony pamięci krążyły wokół sylwetki ojca. Wysportowanej. Zgrabnej. Umięśnionej. W białym podkoszulku z taniej bawełny i krótkich spodenkach z ortalionu w brzydkim granatowym kolorze z białymi lamówkami. Nigdy w swoim życiu nie spotkała mężczyzny tak pięknie zbudowanego.
Nalewa sobie wódki. Lubi wypić kieliszek przed kolacją. Na pobudzenie apetytu. Kieliszek jest z grubego, polskiego kryształu w kolorze ciemnego bakłażana albo pieczonego buraka. Uśmiecha się lekko. To jej odrobina przyjemności w ciągu dniu. Te pięć minut zawieszenia, kiedy alkohol delikatnie spływa chłodnym strumieniem do lekko głodnego żołądka. Drażni. Jak ogień rozgrzewa ściany jamy brzusznej. Czuje ciepło. Przyjemny głód. Przegryza buraczanego chipsa, jakby chrupała zaschniętą krew.
To był jego pierwszy ukraiński wieczór tego lata. Przyjechał do Rafałówki bryczką ze stacji w Maniewiczach, krótko po tym, jak Rafał odkrył, że jego córka ma dwie nogi, dwie ręce i silne, gibkie ciało. Jak mała małpka. Leon, kuzyn Rafała, uciekał z dusznego Krakowa w Tatry lub na Ukrainę, czasami nad morze, rzadziej do Paryża czy Rzymu. Tak naprawdę wszędzie bywał gościem, wpadał na chwilę, może dwie, zanurzał się w gęstwinę lasów, wchodził między ukochane drzewa albo na tatrzańskie szczyty. Nie przejmował się światem ani ludźmi, nikogo nie powiadamiał, nikomu nie mówił, kiedy wróci. Nie tęsknił za nagimi modelkami, które wprowadził do pracowni akademickich, za ulubionym daniem czy kieliszkiem koniaku. Nie przywiązywał się do rzeczy ani ludzi. Pilnował tylko, aby Franusia włożyła do kufra jego ulubione cygara. Z nią jedną się żegnał, podawał bliżej nieokreśloną datę powrotu i całował dłonie. Za każdym razem dłużej. W pewnym momencie, gdy życie niebezpiecznie przekroczyło półwiecze, zaczął tęsknić. Było to uczucie nieznośne, które drażniło i zakłócało spokój. A jednak wyjeżdżał i przywoził z Ukrainy cenne szkice i studia do obrazów, które potem nonszalancko niszczył.
Siedział teraz w swoim ulubionym fotelu w saloniku przylegającym do jadalni, gdzie często grywał w karty z Rafałem i księdzem, gdzie towarzyszyła im samotna Joanna, pijąca słodką herbatę z mlekiem. Niebo płonęło czerwoną łuną zachodu. Wyglądało jak otwarta, krwawa rana. Ból zadany nocy w absolutnym milczeniu. Noc nie krzyczała. Krwawiła powoli. Czerwone krople spadały w granatowe niebo, zostawiając krwiste smugi. W ciemnej ciszy posnęły dzięcioły, szpaczki, nawet małe, szare wróble. Koniki polne i świerszcze dopiero stroiły smyczki.
Wsłuchał się w tę ciszę, którą tak dobrze znał, a którą każdego lata odkrywał na nowo. Fascynowały go ostre, belliczne barwy w tej agonii wszelkich dźwięków. Ten kontrast piktoralnej siły z dźwiękowym milczeniem. Położył ręce na wolno trawiącym brzuchu i słuchał. Jak koncertu, jak radia, jak śpiewu. Słuchał, tak jak malował: alla prima. Spontanicznie, zachłannie, szybko. Stał przy sztalugach w białym kitlu i masce ochronnej na twarzy. Bardziej przypominał chirurga gotowego do operacji niż artystę. Powoli nabierał rozpędu, sztaluga zaczynała furkotać. „Bladoniebieski, numer dziewięć!” – krzyczał. Służący kręcił korbą, Frania chwytała pożądany numer farby i podawała malarzowi, mistrzowi, kochankowi. Na ułamek sekundy dotykały się ich dłonie. Niewidzialna pieszczota. Dotyk skóry niewyczuwalny nawet dla nich, ale może właśnie wtedy rodziło się między nimi uczucie. Ostre krótkie numery wybrzmiewały w powietrzu przepełnionym pyłem sproszkowanej pasteli jak serie z karabinu maszynowego. Pastela drażniła oczy malarza. Puchły i czerwieniły się, nie pozwalały dojrzeć numeru, zresztą szkoda mu było czasu na szukanie. On musiał malować. Teraz. Szybko. Z furią, która w nim tkwiła od zawsze, popychała do działania, tworzenia, kochania. Teraz zmęczone pyłem pasteli i kurzem Krakowa oczy odpoczywały nakryte lekko zaczerwionymi powiekami. Leon nie spał. Pędzlem rzęs na płótnie źrenicy malował mocny profil Franusi. Ciemne, ciężkie włosy nad wysokim czołem, smutne usta, miękki, wydatny dekolt okraszony białym, dzierganym kołnierzykiem.
Kiedy usłyszał ciężkie kroki Rafała, otworzył oczy, przytomne, żywe i bardzo młode. Tak mówiła Teosia, co bardzo drażniło Rafała, jakby on sam w oczach tej wiejskiej służącej chciał mieć takie właśnie spojrzenie. Był o dziesięć lat młodszy od Leona, ale to o jego oczach prosto i głośno napomykała Teosia. Błysnął teraz młodzieńczymi ognikami w podstarzałych źrenicach i wyjął z kieszeni pudełko ratuszowych. Powąchał z rozkoszą cygaro i poczęstował Rafała. Wieczór był ciężki i ciemny jak brzemienna kobieta. Zapadał powoli, otulając ich mrokiem. Leon zapalił i zaciągnął się z rozkoszą.
– Dobrze, że Joasia pozwala ci palić – powiedział.
– W Anglii wszyscy palą, dlatego pozwala, ale jutro każe Teosi przewietrzyć cały salon.
– Tak jak moja Franusia, ale ona mi palić nie pozwala.
– A co? Kucharki się słuchasz? – zaśmiał się rubasznie Rafał.
– No właśnie nie słucham, dlatego wietrzy... ale to z troski o moje nerwy – usprawiedliwiał troskę gospodyni wykraczającą poza jej obowiązki.
Palili dalej. W ciszy i w milczeniu. Nie potrzebowali słów, mimo że nie widzieli się cały rok. Koił ich i delikatnie usypiał zapach ratuszowych, a kieliszek cierpkiej pieprzówki trawił za nich sytą kolację. Zaciągali się, mrużyli oczy, uśmiechali się do siebie, pomrukując jak dwa stare kocury. Tkwili w ciszy jak w najgłębszym dialogu, tej męskiej ciszy, która nie potrzebuje słów.
– Zobaczyłem dzisiaj w polu Gabrielę i jakbym widział jej matkę – odezwał się jednak Rafał. – Moja córka, półnaga, do góry nogami. Była tak do niej podobna...
– Spokojnie, od paru fikołków jej się w głowie nie przewróci – uspokoił go Leon.
– Tak myślisz? – zapytał z nadzieją, ale i bez przekonania Rafał. – W końcu niedaleko pada jabłko... – Język pełen był zwrotów odbierających mu jakąkolwiek nadzieję.
– A Klementyna się odzywała?
Pokręcił przecząco głową i przeciął milczeniem rozmowę na widok wchodzącej Teosi.
– Gabrysia płacze, nie może zasnąć – powiedziała stanowczym głosem, chcąc wymusić na ojcu smugę zainteresowania córką.
– To Teosia pójdzie do małej – odpowiedział Rafał.
Spojrzała na niego mądrze. Nie z wyrzutem, nie z pretensją w ciemnych oczach, ale z wielką mądrością, którą on, głupi, nienauczony bycia ojcem, dostrzegł, ale nie pojął. Poczuł się lekko niewyraźnie, ale nie zrozumiał, że to on powinien wstać z tego fotela, zdezynfekować ziółkami pachnącą cygarem gębę i pójść do córki. Nawet z zapachem tego cygara, jeśli chce, ale iść. Od dziesięciu lat Teosia tak na niego patrzy, a on niczego nie rozumie.
– Ja pójdę do Gabrysiątka. – Leon wstał z fotela, zrobił łyk mocnej herbaty, skrzywił się, ale grymas zakryły wąsy i bródka.
Gabrysiątko. Zawsze traktowali ją jak małego, miłego w dotyku zwierzaka. Rafał nie lubił domowej fauny, nie rozumiał trzymania w domu piesków, kotów, małpek czy papug. Z córką też miał problem. Nie umiał się do niej zbliżyć, pogłaskać, wziąć na ręce. Pojawiła się w jego życiu znienacka, zaatakowała swoją obecnością, miłością bezwarunkową, jak niechciany kociak, którego jednak żal wsadzić do worka i wrzucić do rzeki. Żywił ją i ubierał, ale nie potrafił z nią rozmawiać, nawet nie wiedział, czy potrafi ją kochać. Leonowi było łatwiej. Lubił zwierzęta, najbardziej konie, jak każdy malarz, potrafił czule się do nich odezwać, dać marchewkę. Gabrysia była jego kucykiem, jego wakacyjną maskotką. Łasiła się do niego, szukała go, wtulała się w jego jednoroczną obecność, chodziła za nim krok w krok jak oddany psiak.
– Pacykarz, ale dzieci kocha – stwierdziła Teosia, zabierając kieliszki ze stołu.
Spojrzała już nie mądrze, ale z wyrzutem, głębokim jak jej prosty dekolt wiejskiej kucharki, która pochylona nad parującym kotłem rozpina bluzkę nieświadoma ciężkich piersi, które wylewają się ze stanika. Czasami Joanna upominała ją, żeby zapinała koszulę, jak wchodzi do jadalni, czasami nie. Dla Joanny Teosia nie była kobietą, którą on mimowolnie dostrzegał.
Zabrała więc kieliszki i wyszła do kuchni. Wolałby, aby jeszcze pokrzątała się po salonie, poukładała poduszki na sofie, popatrzyła przez okno, zasunęła ciężkie zasłony i wyrzuciła popiół z popielniczek. Popatrzyłby jeszcze trochę na nią, jedyną kobietę, którą lubił dotykać wzrokiem, na jej duże ciało i piękne, miękkie ruchy. Mimo że poruszała się z dziwną lekkością w swoim ociężałym ciele, nie była podobna do Klementyny. Była ciężka i solidna. Była jak kolumna. Jej masywna sylwetka chroniła jego wyobraźnię od niebezpiecznych akrobacji. Widział ją zawsze w pozycji pionowej, niezmienną, niewzruszoną, niewirującą. Była jak drzewo. Nie oszukiwała środka ciężkości. Nie przesuwała go, nie szukała w nienormalnych pozycjach. Ale Teosia wyszła, zła. Wiedział, że nie pójdzie jeszcze spać. Pozmywa talerze po kolacji, wytrze drewniany stół kuchenny, naostrzy noże, a potem usiądzie przy świecy i będzie patrzeć na litery kalendarza z przepisami na dania do pięciu złotych i rozszyfrowywać niezgrabnie ukryte w literach słowa.
– Mała małpka mamę miała, mama małpkę masowała – mruczał Leon, głaszcząc plecy Gabrieli.
Leżała spokojnie, tuląc gałgankową lalkę bez twarzy. Jej kończyny odpoczywały, rozluźnione, ale i skrzywdzone, ujarzmione w krytycznym spojrzeniu ojca na zawsze.
Rafał nie lubił kobiecych nóg. Znał tylko nogi Klementyny. Dziwne nogi, które wymykały się ziemi, mknęły ku górze, silne i smukłe, naznaczone ścięgnami jak nogi konia, a nie kobiety. Pamiętał, jak chciał jej kiedyś połamać te nogi, unieruchomić w zimnym gipsie. Zmusić do stania, ewentualnie do spokojnego chodzenia po domu czy spacerowego kroku po obejściu. Nie zdążył. Uciekła od niego na tych nogach. Dawno i daleko. Nie wiedział dokąd. Kiedy topił w słodkim likierze obraz gimnastycznych ewolucji córki, zdał sobie sprawę, że nigdy nie widział jej nóg. Nigdy nie ubierał, nie łaskotał. Nie wiedział, czy ma piegi, czy są krzywe, czy proste. Aż do dziś.
– Wujku, a namalujesz mi mamusię? – zapytała nagle Gabriela, trochę przez sen, trochę z dziecięcą premedytacją, jak dziecko proszące o lody, które mu się należą.
– Mamusię... – zawahał się. Niewinny wierszyk zapamiętany z dzieciństwa niefortunnie przywołał postać matki, postać w tym domu nieznaną, zapomnianą, wymazaną ze słownika. – Moją, twoją czy małpki? – zażartował.
– Moją... Wujek ją znał, prawda?
Znał Klementynę, ale jej nie pamiętał. Nadal masował plecy dziewczynki, ale już w ciszy, nie wpadając w niebezpieczne pułapki dziecinnych wierszyków. Wolał milczeć.
– Bardzo chciałabym mieć mamę albo chociaż siostrę lub brata – mówiła dalej jak dziecko, któremu odmawia się lodów, bo boli gardło lub za zimno, ale które liczy na ciastko, czekoladkę lub chociaż na bułkę z cukrem.
– Wiesz, Gabryś, ja miałem brata Tolka, który żył tylko siedem lat. – Leon zaczął smutny wywód o swoim rodzeństwie. – Miałem też siostrę, która umarła jak miała dziewiętnaście wiosen, Andzię, która żyła osiem lat, i małą Zosię, która żyła bardzo króciutko. Taty też nie miałem. Byłem zupełnie sam tak jak ty, ale wiesz, ja bardzo kochałem konie.
– Konie? – zapytała sennie.
– Tak. I powiem ci w sekrecie, że twoja mama też lubiła konie, a ten stary, siwy konik...
– Pieszczota? – ożywiła się. – Ten, którego tatuś nie lubi?
– Tak. To był koń twojej mamy, ona bardzo go kochała.
– Naprawdę? Pieszczota znała mamusię?
– Lepiej niż ktokolwiek z nas, jutro do niej pójdziemy. Ona ci o niej najlepiej opowie.
– Tak – przytuliła się do niego – ale mamusię też mi namalujesz. – Nie zapomniała o lodach, mimo że dostała okruszki po ciastku.
– Namaluję – obiecał szybko i nie do końca szczerze, tak jak nie powinno się obiecywać dzieciom, ale o tym Leon nie wiedział, bo dzieci nie miał, a koniom nic nigdy nie obiecywał. Dziewczynka przytuliła do policzka szmacianą lalkę, ukraińską motankę bez oczu i ust.
– A ta lalka to kto? – zapytał.
– Żadanica, Teosia mi zrobiła.
– Żadanica, ta, co spełnia życzenia... A jakie jest twoje?
– Żeby mamusia wróciła.
Właściwie nie musiał pytać. Motanka pod kolorową chustą na szmacianej głowie miała dwa warkocze uplecione z czarnego sznurka, gałgankowy, czerwony kaftanik i białą spódnicę. Nie miała twarzy, tak jak Klementyna.
– Śpij już, małpiszonie – powiedział i przykrył dziewczynkę kocem z tą szorstką czułością, jaką mężczyźni otulają nieswoje dzieci. Nieporadnie, zostawiając odkryte mocno stopy, które potem starannie otuliła Teosia.
Popatrzył na nią tak, jak patrzył na modelki. Wnikliwie, choć może bardziej czule. Dziewczynka już spała. Gabriela nie była podobna do Klementyny. Nie widział w tej dziewczynce rysów tamtej kobiety, mimo że słabo ją pamiętał. Klementyna była motanką bez twarzy, czarną plamą na prześwietlonej słońcem ukraińskiej kliszy. Z tamtego okresu biło niesamowite światło, widoczne na każdym z jego obrazów, ale jej tam nie było. Pustka. Przeorana ziemia. Rafał pogrzebał ją za życia, głęboko przed wszystkimi, nawet przed własną córką. Nikt nie miał prawa jej pamiętać. Leon ucałował czoło dziewczynki, skóra poczuła drażliwą pieszczotę męskiej brody, ale się nie zmarszczyła. Sen małej Gabrieli był mocny i spokojny.
Wrócił do siebie. Zapalił świecę. Cienie roztańczyły się na tapecie. Na stole w wazonie stały żywe floksy. Pozowały jak modelki w Akademii. Piękne i nieruchome. Biało-różowe płomienie, tak je po prostu nazywała Teosia nieznająca łacińskich nazw. Stały w turkusowym wazonie na błękitnej, grubej tkaninie obrusu. Kusiły. Jednak Leon, po tym, jak spalił angielski pled Joanny, malując pewnej nocy pomarańcze, obiecał sobie, Joannie i Franusi, że nigdy nie będzie malował przy świecach ani przy kominku. Gdy malował, nie czuł ognia, zimna ani zapachu pomarańczy. Odsunął kwiaty. Nie dał się uwieść. Poczeka na piękne ukraińskie światło i namaluje je jutro przed obiadem. W końcu miał najbardziej słoneczny pokój z trzema oknami, przez które słońce wlewało się od samego rana.
Wyjął jednak biały arkusz papieru. Moja kochana, tęsknię, napisz zaraz do mnie... – skreślił szybko, tak jak malował: jednym tchem, jednym dniem. Spontanicznie, nierówno i szczerze. Jedno, dwa zdania. To wystarczyło, by ukoić tęsknotę za Franusią. Brakowało mu jej już pierwszego dnia. Coraz trudniej znosił rozstania. Już jutro rano Stiepan zawiezie list na stację do Maniewicz. Potem Kowel. Lwów i za tydzień Franusia będzie miała go w swoich dłoniach. Ucieszy się. Wspomni. Uśmiechnie do naiwnych słów. Leon często żartował, że nawet po śmierci będzie walił piętami ze złości na egzaltowane portrety malowane na życzenie pań z wyższych sfer, ale nigdy nie wstydził się tych pisanych w pośpiechu i w ciemnościach pensjonarskich liścików do Franusi. W miłości pozwalał sobie na zupełny brak profesjonalizmu, a nawet na kicz i tanie słowa, które odzierał z poetyckich futer. Nie pasowały do Franusi. Nie pasowały nawet do niego. W miłości był prosty, bezpośredni i praktyczny. Jak drzewo.
Potem wyjął kolejny arkusz i zatemperował nieznacznie kawałek czarnej kredy. Opiłki opadły na kartkę jak popiół. Mówi się bez sensu, że dzień bez malowania jest dniem straconym. Może potrzebował tego banalnego pretekstu, aby przed samym sobą usprawiedliwić wykroczenie pamięci w domu kuzyna. Może chciał po prostu spełnić obietnicę daną dziecku w czasach, kiedy nie spełniało się życzeń małych dziewczynek. Postanowił narysować Klementynę. Przyzwyczajony jednak do modelek, kwiatów w wazonie, martwej natury i ukraińskich pejzaży, nie lubił rysować z pamięci. A Klementyny nie pamiętał. Malował ją kiedyś z Rafałem. Obrazek jakich wiele. Siedziała na otomanie razem z mężem. Wpatrzona w jakiś obraz. Jakich wiele. Młody, ostry półprofil Rafała podpartego na ręce był widoczny, ale jej twarzy nie było. Tylko zaczesane w warkocze i upięte w koła ciemne włosy, czerwony kaftanik i parasolka na białej spódnicy.
Malował ją dwa dni przed ucieczką, tak jak malował Kossaka dwa dni przed śmiercią. Nie wiedział, że Klementyna ucieknie, nie wiedział, że Kossak umrze. Takie obrazy są najlepsze. Najcięższe i najsmutniejsze. Jakby stawały się piękniejsze tylko dlatego, że model odchodzi, znika. Są jego ostatnim słowem, jego krzykiem lub szeptem. Jego piktoralnym testamentem. Klementyna też umarła. Nie ze spokojnej starości, jak ojciec malarzy i malarz koni, ale na najcięższą z chorób. Umarła na niepamięć. Umarła za życia.
Portret Juliusza Kossaka znajduje się w Muzeum Narodowym w Krakowie, obraz z Klementyną wyjęła Teosia spod sterty pościeli, zdjęć oraz ubrań przeznaczonych do spalenia i ukryła na strychu pod kołdrą z pajęczyn i kurzu. Ona jedna nie bała się gniewu Rafała, Rafała zdradzonego, upokorzonego i opuszczonego. Leon pamiętał, jak cały dom i wszyscy domownicy drżeli przed tym gniewem. Kulili się po kątach jak w czasie burzy, aby nie spadł na nich deszcz wyzwisk i obelg. Nawet to maleńkie dziecko, nieświadome jeszcze swojej wielkiej samotności, drżało i płakało, dopóki Teosia z chrześcijańskiego nakazu księdza nie przytuliła jej do swoich samotnych piersi.
Dziś nikt nie pamiętał twarzy Klementyny, ale wszyscy pamiętali jej ciało tak inne od ciał tutejszych kobiet. Skaczące, biegnące, zwisające jak dzikie wino. Była dzika i była jak wino. Mówili, że pije magiczne eliksiry i naciera się olejem z węża. Klementyna była jak wąż, wiła się rozkosznie i lubieżnie. Widział ją robiącą ślimaczki na dywanie albo siedzącą na sofie w szpagacie czy na krześle przytuloną do własnej nogi uniesionej ku górze. Rafał podejrzewał, że ma więcej stawów niż normalny człowiek, że musi być chora, ale wstydził się pokazać ją doktorowi. Czerwienił się na twarzy jak obrane buraki na białym półmisku.
Leonowi żal było dziewczynki, naszkicował więc kobietę matkę, matkę akrobatkę. Pozbawił ją koloru na rzecz tysięcy kresek przypominających trochę pióra, trochę łuski. W tym pozornym chaosie pamięci zarys twarzy kobiety był konkretny i wyraźny. Ciemne włosy, jak włosy Teosi, prawie czarne od kredy, i jasna suknia. Tylko Ukrainki nosiły ciemne, kolorowe spódnice. W tle narysował maleńkie drzewo z tysiącem ciemnych gałęzi. Nie nałożył różu ani fioletu na bukowe drewno, ale na jednym z konarów zawiesił prawie niewidoczną, pustą deskę huśtawki. Na obrazku dla małej Gabrieli nie było żółcieni, oranżów ani czerwieni. Nie było słońca. Drzewo było monochromatyczne. Kobieta również. Pamięć o Klementynie była czarno-biała. Rozmazywała się. Wiedział, że kiedyś zniknie, nie wiedział tylko, czy zostanie po niej biel, czy czerń.
Kiedy bryczka z Rafałem oddaliła się od domu, Klementyna zeskoczyła z huśtawki i pobiegła do konia. Pieszczota stała za domem, bez siodła. Od kilku miesięcy nikt jej nie dosiadał. Rafał kategorycznie zabronił jazdy konnej brzemiennej Klementynie. Do szóstego miesiąca oszukiwała go, jak mogła, potem natura i coraz większy brzuch w solidarności z troskliwym mężem skutecznie udaremnili Klementynie fizyczną aktywność. Nawet wierna i oddana Teosia stanęła przeciw niej. Z bierną delikatnością, która była czasami silniejsza od zakazów Rafała, nie pozwalała jej jeździć konno ani wisieć na trapezie huśtawki, ale budziła ją codziennie o świcie i zabierała do ogrodu za ostatnią grządkę z karczochami. Wiosenne poranki były zimne. W marcu trawa była oszroniona, a Teosia zdejmowała jej miękkie pantofle z różowym pomponem. Sama też była bez butów. Rozsznurowywała staniki i rozpuszczała włosy. Ciemne, ciężkie pukle obu sióstr niesióstr ogrzewały plecy, ale piersi podrażnione zimnem sterczały podekscytowane i unosiły się ku słońcu. Piersi Klementyny były teraz tak duże jak Teosi, napęczniałe mlekiem i ociężałe.
Teosia odwracała twarz Klementyny ku słońcu, unosiła jej podbródek, jak malarz, który przygotowuje modela do portretu. Na głowę kładła jej wianek z rumianku.
– Ty jesteś królowa – mówiła. – Królowa nowego życia. Patrz na słońce. Patrz, jak rodzi się dzień. To ważny moment. A ty będziesz rodzić życie – szeptała z ukraińskim akcentem. Wyglądała jak szamanka albo rusałka z rozwianymi włosami i obnażonymi piersiami. Jakby składała je słońcu w ofierze. – Ty jesteś Zorza, córka Nieba i siostra Słońca. Narzeczona Księżyca. Pani Wstoku i Zarzynka. Otwierasz drzwi Słońcu, by mogło wyruszyć w codzienną wędrówkę po Niebie, i zamykasz bramę, kiedy wraca na noc. Tam na końcu świata, w pałacu Słońca mieszkają rodzanice. One opiekują się ciężarnymi i rodzącymi, a potem wyznaczają los dziecka. Trzeba modlić się do Światła i złożyć ofiarę rodzanicom, aby dziecko miało dobry los i długie życie.
Stały na zimnej trawie. W bezruchu. Powierzchnią stopy głęboko naciskały skórę ziemi. Czuły jej oddech. Słyszały piętą i każdym palcem głuchy pomruk jej serca. Ciepło ziemi wędrowało wzdłuż ich łydek, kolan, dochodziło do miednicy i do macicy. Tej pustej i tej wypełnionej małą dziewczynką skaczącą przez różową skakankę pępowiny.
Teosia ułożyła nadgarstki Klementyny z tyłu pleców, tuż pod łopatkami, i przycisnęła je dłońmi do niewidocznych nadnerczy. Prawej piramidki i lewego półksiężyca. Niewinne kształty, podobne do foremek bawiących się w piaskownicy dzieci. Ale ten piasek był życiodajną siłą. To miejsce nad nerkami masowane delikatnie o świcie budziło cały organizm do życia, wyzwalało energię lub ikrę człowieka, jak mówiła Teosia, która prowadziła swoje dłonie pod pachami, dotykała piersi, próbowała zamknąć je w dłoniach, ale były za duże, więc tylko masowała je kulistymi ruchami. Zdumiona Klementyna dotknęła swojego obnażonego i nabrzmiałego biustu. Poczuła się dziwnie. Znała tak dobrze swoje ciało, ale nigdy nie dotykała piersi. Potem wstyd był jeszcze większy. Teosia położyła trójkąt dłoni na sklepieniu łonowym. Klementyna się wzdrygnęła, ale dalej posłusznie szła za wskazówkami siostry.
– Będziesz rodzić. Dziecko. Dziewczynkę. Ona musi się ładnie ułożyć, musi przestać skakać i główką wyjść przez ciebie. Musisz się przygotować. – Kreśliła biodrami ledwo zauważalne ósemki, wypychała jej miednicę w przód i w tył. – Musisz zrobić wszystko, aby dziewczynka chciała wyjść, wtedy nie będzie bolało.
– Skąd wiesz, że to dziewczynka? – zdziwiła się Klementyna. O bólu jeszcze nie myślała.
Teosia uśmiechnęła się niemądrze. Infantylnie. Głupio. Nie wiedziała. Po prostu tak powiedziała, więc tak będzie. To nie była kwestia wiary.
– Mówi się, że rodziłyśmy się o świcie. Twoja córka też urodzi się o poranku.
Osiemnastego czerwca tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego siódmego roku o godzinie piątej rano na grządce z karczochami urodziła się Gabriela. Zorza przepołowiła niebo na pół, tak jak rozgniewany Peruniec rozciął ciało jej kochanka Ksiemżyca. Krwawa łuna zalała niebo, a po chwili wzeszło białe kuliste słońce.
Teosia zaniosła dziewczynkę do kołyski. Potem przygotowała w sypialni Klementyny stół, na którym postawiła chleb, miód i ser. To była ofiara dla rodzanic, niewidzialnych bóstw, opiekunek rodzących i Pań Losu. Tak robiła jej matka i babka, i wszystkie kobiety w rodzinie. Potem zeszła do kuchni łuskać pszenicę na kutię. Poza okresem noworocznym Teosia przygotowywała kutię tylko na narodziny lub śmierć członka rodziny. Przez dwa dni łuskała, mełła, gotowała, obierała orzechy i siekała rodzynki. W domu pachniało miodem i mlekiem. Na trzeci dzień o północy miały zjawić się przy kolebce dziewczynki trzy rodzanice, zorze – jak czasami nazywała je Teosia – aby przepowiedzieć dziecku los na całe życie. Teosia usiadła koło kołyski i zaśpiewała cicho:
Zorzyczki, zorzyczki,
Trzy was jest
Jedna porankowa,
Druga południowa,
Trzecia wieczorowa.
Weźcie od mego dziecka płakanie,
Oddajcie mu spanie.
Klementyna nie protestowała. Leżała milcząca na łóżku. Nie do końca wierzyła zaklęciom Teosi, ale miała przed jej wiarą szacunek podszyty strachem. Czuła, że Teosia naprawdę widzi zbliżające się do kołyski postaci. Uśmiechała się i pozdrawiała je skinieniem głowy, jakby przyszły do niej na świąteczną ucztę. Najpierw pojawiła się dziewczynka bawiąca się nicią życia, nieświadoma mocy, jaką posiada w małych rączkach. Potem piękna dziewczyna o okrągłych policzkach, niezdecydowana w odmierzaniu długości, i na koniec stara, dobroduszna kobieta, która przecinała nić. Im była dłuższa, tym dłuższe życie rodzanice przeznaczały dziecku. Wszystkie trzy były ubrane na biało, obwieszone srebrem i złotem, a we włosy miały wplecione szlachetne kamienie. Tak mówiła Teosia. W ręku trzymały płonące świece, a przez ich ciało przebijało światło księżyca. Teosia podeszła do dziewczynki, dotknęła jej czoła i uśmiechnęła się szeroko. Klementyna mimo wszystko odetchnęła z ulgą. Gabriela dostała długie życie.
Jeszcze teraz słyszała płacz dziewczynki i ciche nucenie Teosi. Dziewczynka dużo płakała, tak się przynajmniej wydawało Klementynie. Nie mogła znieść tego kwilenia, a nie potrafiła jej uspokoić. „To nie smutek – tłumaczyła jej Teosia – to jej mowa, musisz nauczyć się z nią rozmawiać”. Ale Klementyna nie potrafiła zrozumieć języka niemowlęcia, nie chciała się też go nauczyć. Brzmiał obco, zbyt smutno, zbyt roszczeniowo.
Wskoczyła na Pieszczotę i ścisnęła nogami szeroki tułów konia. Pomknęły. Razem w las. W rozwiane włosy Klementyny wczepiały się suche gałązki. Wyrywała je drzewom i w tym gałązkowym wianku dotarła na polanę, zwaną przez wiejskie baby Łąką Mokoszy, gdyż ziemia była tu mocno zawilgotniała. W jej podmokłych, ciemnych zakamarkach kryły się diabełki – małe, złowieszcze duszki, które żywiły się kijankami. Ich chichot przypominał Klementynie jej własny płacz. Eskadry błękitnych ważek kłuły ją w oczy. Liliowo-karminowe, półmetrowe świece krwawnicy o liściach w kształcie serca kołysały się jak morze, którego nigdy nie widziała. Morze Czerwone, morze krwi. Jej młode pędy Teosia wrzucała do zup i jarzyn, a z kwiatów wyciskała krwawe krople, którymi barwiła nalewki. Liście różowych pałek wężownika gotowała na maśle z jajkiem i grzybami, a ususzone, starte na proszek używała prawie do wszystkiego. Zwłaszcza przeciw obfitym miesiączkom sióstr. Nawet Joannie podawała utarte zioło. Cała ta łąka, zasuszona na strychu, była jak jedna wielka apteka. Dzikie uzdrowisko, które leczyło wszystkie dolegliwości ciała, nawet ukąszenie węża, ale smutku Klementyny nie potrafiło ukoić.
Klementyna weszła w głąb i zaszyła się w pierzastych parasolach paproci. To był Perunowy Kwiat, diabelska roślina, która rosła na granicy światów. Stąpała ostrożnie, aby nie podeptać szerokich liści, co groziło zbłądzeniem i rozgniewaniem bogów. Paprocie wyglądały jak wielkie zielone ptaki. Ukraińskie baby mówiły, że pod nimi siedzi diabeł. Kiedyś, jako dziecko, bała się go, teraz było jej to obojętne. Wszystko jej było obojętne. Wilgotniała od smutku. Oczy zachodziły jej łzami. Nie chciała schodzić do podziemi, do mrocznej jamy ziemi, ale czuła tak dojmujący żal, jakby to dziecko, które wydała na świat trzy miesiące temu, cały czas w niej płakało. Pieszczota nie lubiła gęstego poszycia. Została na środku polany, w pełnym słońcu. Klementyna ukryła się w mroku. Wyszperała w ziemi kłącze paprotek, zawinęła w gałganek i schowała na piersi. Chciała dać je córce do ssania, zapewnić jej zdrowie i uchronić przed czarami. Czy uchroni ją przed samotnością? Tego Klementyna nie wiedziała.
Po co tu przyszła? Teraz, znowu, po tygodniach rozłąki? Mówili w Maniewiczach, że cyrk wrócił do Kowla na dzień lub dwa i rusza dalej w stronę Lwowa, Krakowa i dalej na południe, przez Europę do Hiszpanii. Może już go nie ma...
Pamięta, jak zobaczyła go po raz pierwszy. To było kilka tygodni po urodzeniu Gabrieli. Sam środek lata. Nawet łąka była ciepła i jakby mniej wilgotna. Pieszczota kłusowała radośnie w słońcu. To był jej pierwszy raz na koniu od rozwiązania. Jakby narodziła się na nowo. Krocze nie zagoiło się jeszcze po porodzie, ale nie czuła bólu, ukojona mieszanką wężownika – tylko radość, wielką radość odejścia od płaczącego dziecka i wolność.
Patrzył na nią zachwycony. Wydała mu się nimfą z taniego oleodruku. Słowiańska boginka. Zeskoczyła zręcznie z konia i gwiazdami przecięła polanę. Wtedy stanął naprzeciw niej. Zdumiała się widokiem mężczyzny w tym miejscu. Tę łąkę znały tylko kobiety. Nazywały ją Mokoszą, bo należała do nich, kobiet. Polana płodności. Łąka Pani Ziemi. One były Ziemią. Musiał być nietutejszy, był dziwnie ubrany. Jego pstrokaty kostium raził oczy. Patrzył na nią takim niepolskim spojrzeniem, z podziwem i z zaciekawieniem. Patrzył, bo nie wiedział, jak się do niej odezwać. Nie znał polskiego, tylko parę słów po rosyjsku, wstydził się swojego francuskiego.
– Beautiful horse – powiedział w końcu, ale patrzył na nią.
Pieszczota zarżała zazdrośnie i trąciła łbem roześmianą twarz Klementyny.
– Pieszczota – przedstawiła konia.
Łatwiej byłoby mu wypowiedzieć jej imię, ale nie podała mu go. Próbował wymówić szeleszczące spółgłoski, potykał się o własny język, wpadał w zwarte szczeliny pozbawione przestrzeni samogłosek.
Śmiała się jak dzieci w cyrku patrzące na komiczne scenki klaunów. Nie mogli się porozumieć, ale z Pieszczotą udawało mu się to bez słów, dotykiem i instynktem. Dała mu się poprowadzić przez miękkie, omszałe runo lasu. Polana stała się nagle areną cyrkową, a Pieszczota ku zdumieniu Klementyny cwałowała po okręgu. Patrzyła na niego, jak unosi mocne, umięśnione ciało, jak stawia nogi na grzbiecie konia i prostuje sylwetkę. Na koniu, którego nie zna. Na słowiańskiej, nieposkromionej klaczy, która uległa stopom obcego mężczyzny.
Wspominała i płakała. Chciała wstać i podeptać pierzaste liście. Sprzeniewierzyć się bogom. Zgubić drogę do domu i nigdy tam nie wrócić.
I wtedy się pojawił. Poznała go po ruchu. Po sposobie stawiania stóp na ziemi. Po uniesieniu rąk. Odchyleniu głowy. Był dość daleko na środku polany, jak w centrum areny cyrkowej. Na twarzy miał mocny makijaż. Biel i czerwień. Polska flaga na twarzy angielskiego klauna. Biały puder pokrywał całą twarz. Szminka rozlała się z koryta ust i zalała policzki. Mogła zobaczyć tylko to, co malowało się na jego twarzy, to, co klaun Greg z hiszpańskiego cyrku chciał pokazać polskiej widowni. Reszta, wszystko, co czuł i myślał, wszystko, co przeżył, ukryte było głęboko pod grubą warstwą białego pudru.
Karykatura jego uśmiechu i mimika były doskonale widoczne z jej paprociej loży. Podniósł kilka szyszek i zaczął nimi żonglować, siląc się na zabawną niezręczność i zwinne upadki, które miały ją rozśmieszyć. I rozśmieszyły. Potem wyjął nóż i rzucił nim w drzewo, o które się opierała. Trzydzieści centymetrów nad jej głową. Zdumiona, nie poczuła nawet strachu. Może przyjemność. Zaklaskała jak dziecko.
– You trust me – powiedział, stając przed nią.
Też był zdziwiony. Tym, że rzucił i że się nie wystraszyła. Chwycił ją za ręce i mocno objął. Nie rozumiała go. Znała po angielsku zaledwie kilka słów z listów Joanny, z jej codziennych powiedzonek. Darling. Thank you. Cup of tea. You always make my tea wrong[1]. Uprzejme regards w końcówkach listów. Jego ramiona nie były zabawne, nie rozśmieszały – były silne i władcze, a zarazem spragnione czułości. Poczuła się bezpiecznie, a zarazem świadoma tego, że całe jej dotychczasowe życie jest zagrożone.
– My name is George, I’m a British clown, clown in Spanish circus[2].
– Nice to meet you[3] – odpowiedziała zwrotem z listów szwagierki i położyła rękę na piersi, jakby właśnie tam, gdzie serce, była ona. – Ja Klementyna.
Uśmiech jego umalowanych ust rozszerzył się nienaturalnie.
– Klementyna – powtórzył bezbłędnie.
Potem zaczął snuć opowieść o małym chłopcu urodzonym w hrabstwie Stafford w miasteczku Kidsgrove, gdzie bito i poniżano dzieci, i to nie dlatego, że urodziły się właśnie w Kidsgrove, w Dziecięcym Gaju, jeśli pokusimy się o poetyckie tłumaczenie nazwy miasta, ale po prostu w całej Anglii niełatwo było być dzieckiem.
Ojciec pił i bił. Matka tylko piła. Czasami pocałowała małego chłopca, ale nie był pewien, może tak mu się wydawało, może chciał być pocałowany. Gdy miał pięć lat, pijany ojciec sprzedał go za dwadzieścia szylingów. Kupił go kominiarz ze Stafford. Chłopiec był mały, świetnie nadawał się do czyszczenia długich i wąskich kominów. Kiedy pierwszy raz zaprotestował i nie chciał zsunąć się w wąskie gardło czarnego luftu, kominiarz przypalił go ogniem. Blizna zmalała na jego dorosłych plecach, ale nie przestała boleć. Raz prawie się udusił w ciasnym kominie, ale dzięki temu, że był niezwykle zwinny i silny, wymknął się czarnej śmierci i uciekł dachami. Przeszedł po wąskiej rynnie jak kot lub uliczny linoskoczek cztery piętra nad ziemią, a kominiarz siarczyście, po angielsku i kominiarsku, przeklinał, patrząc, jak ucieka mu tania siła robocza.
Wtedy trafił do przytułku. Workhouse, jeśli chcielibyśmy użyć angielskiego słowa. Bardzo ładna, konstruktywna nazwa małego piekła na ziemi. Pozytywistyczna, jeśli postaramy się napisać w duchu epoki. Pamiętał swoją czarną twarz, ręce i stopy odbijające się od brudnej bieli brzucha i przypalonych pleców. I ten strumień wrzątku, jakim oblały go pracujące koło parafii Świętego Jerzego pielęgniarki. Potem oddały go do fabryki. „Żadna inwestycja nie daje dzisiaj lepszego zwrotu od włożonego kapitału niż zatrudnienie dzieci z ubogich rodzin” – tak wtedy mówiono, myślano, a słowa wprowadzano w czyn. Od siódmej rano do szóstej wieczorem dziergał pończochy. Pewnej zimy ukradł jedną parę, może dwie, nie pamięta. Zrobił to bardzo dyskretnie, ale zauważono jego wykroczenie. Przywiązano go do stołu w jadalni, na której ceglanych murach białą kredą jaśniał napis: God is good. God is just[4], i wychłostano.
Bóg w Anglii nie był ani dobry, ani sprawiedliwy, a canning było najczęstszą pokutą. Chłopiec dostał dwadzieścia rózg – połowę tego, ile maksymalnie nakazywała Księga Powtórzonego Prawa, jeśli pokusimy się o biblijny przykład. Pamięta to upokorzenie, odkryte pośladki jedenastolatka i metrową rózgę. Dębową, zieloną i bardzo giętką. Idealną do budowania szałasu w lesie. Podobno uderzenie można zadać z prędkością stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Tak szybko nie jeździły nawet pociągi w Anglii. Ale pracownice przytułku w Stafford też nie były dobrze wyszkolone, nie osiągały takiej prędkości, przy której witka dotykała kości i uszkadzała mięśnie, ale już po trzecim uderzeniu skóra na pośladkach pękła, otworzyła się i wąskimi strumieniami popłynęła krew. Nieprzytomnego oddano pielęgniarce. Może miała dzieci, może miała jeszcze ideały lub coś na kształt serca jak liście krwawnicy, a może zupełnie bez powodu opatrzyła jego rany z pewną delikatnością i przez tydzień pozwoliła mu leżeć w szpitalnym łóżku. Na brzuchu, ale w pościeli. Do blizny po oparzeniu dołączyły cienkie, czerwone witki, które stopniowo stapiały się z ciemniejącą skórą chłopca, ale nigdy nie wtopiły się w ciało, nigdy się z nim nie zespoliły, pozostały na zawsze odrębną mapą przecinających się rzek bólu i upokorzenia.
Opowiadał bez słów. Klauni nie mówią podczas występów, ale też nie znalazłby takich wyrazów w żadnym języku, aby opisać, co wtedy czuł. Od czasu do czasu wydawał dźwięki odzwierciedlające nastrój, ale niebędące słowami. Raz krzyknął. Potem zapłakał suchymi oczami. Biały makijaż twarzy przecięła smuga niewidzialnych łez. Chłostał dębową witką rosnące nieopodal drzewo, a ona, rozkołysana porodem na swojej hormonalnej huśtawce, płakała równymi łzami. Jedna po drugiej spływały po twarzy jak górskie potoki. Nie rozumiała angielskiego, nie rozumiała płaczu własnego dziecka, ale z łatwością rozszyfrowała cyrkowy język tego klauna. W tym mimicznym monologu zawarł całe swoje życie, którego nigdy nikomu w żadnej formie nie opowiedział. Historia chłopca nie nadawała się na arenę cyrkową. Czasami używał tylko kominowego gagu i chodzenia po rynnie. Czarny linoskoczek.
Kiedy uciekł z przytułku, chciał wrócić do domu, do Kidsgrove, ale na obrzeżach Stafford spotkał tabór cygański. Bosonoga, rozczochrana dziewczynka uśmiechnęła się do niego białymi zębami. Miała psa i jakieś imię, którego dziś już nie pamiętał. Zasnął kiedyś razem z nią w wozie i odjechał z Cyganami. Nad ranem jeden z nich o twarzy diabła, pozbawiony zębów i lat, obił go kijem i wyrzucił z taboru. Błąkał się po nieznanych miasteczkach, aż w jednym z nich zobaczył duży namiot. Nie miał pojęcia, co to mogło być.
Białe ściany pachniały morzem. Była noc. Wsunął się pod sztywną ścianę z żeglarskiego płótna i zobaczył okrągłą scenę. Miała średnicę trzynastu metrów, ale o tym chłopiec nie wiedział. W ciemności wydała mu się bardzo duża. Trochę się wystraszył, bo wyglądała jak kościół. Dookoła stały drewniane ławki. W ciemnościach nie mógł rozróżnić liter na głównej ścianie. Zaledwie umiał czytać. Ale ten napis – God is good. God is just – rozpoznałby wszędzie.
Ze zmęczenia potknął się o drewnianą ławkę, na której po chwili położył się i mimo strachu zasnął. Obudziły go światła pochodni i brzdąkanie muzyki. Usłyszał pojedyncze głosy. Miał wrażenie, że nadal śni i że trafił na jakąś egzotyczną wyspę. Zobaczył duże zwierzę z trąbą i wielkimi uszami, nie wiedział, że to słoń. Potem usłyszał ryk lwa, który szybko został zagłuszony muzyką orkiestry, strojącej kakofonicznie instrumenty. Pod sklepieniem namiotu na huśtawce kołysała się dziewczynka. Nie był pewien, ale wydało mu się, że ma cztery nogi. Boga nie było. Był zachwycony snem.
Wokół niego zaczęli pojawiać się ludzie. Dzieci, kobiety w długich sukniach i mężczyźni w czapkach. Przeszedł do pierwszych ławek i usiadł razem z innymi dziećmi. Powoli docierało do niego, że to nie sen. Dzieci śmiały się i poszturchiwały. Mówiły w jego języku. Po chwili rozbrzmiała muzyka i na scenę wbiegły konie. Były większe od człowieka, dumne i wyniosłe, z kolorowymi grzywami. Kiczowato udekorowane nie traciły swojej szlachetności. Wydały mu się niesamowite. Ujarzmione przez poskramiaczy, a zarazem wolne, jakby ich uległość była powierzchowna.
Chodziły pod zamkniętym namiotem cyrkowym, a on widział w nich siłę i wolność dzikich przestrzeni. Na jednym z nich cwałował woltyżer, grając na skrzypcach. Potem konie zaczęły tańczyć. Otwierał oczy ze zdumienia i nie wierzył. Kiedy zobaczył małpę spacerującą na linie, pomyślał, że nadal śni. Wtedy na scenę wbiegli klauni. Patrzył, jak rozśmieszają ludzi, śmiali się wszyscy oprócz niego. Nie potrafił. Usiłował naśladować siedzące obok dzieci, czuł nawet, że kąciki jego ust się unoszą, klauni przewracali się i turlali po ziemi, a on wydobywał ze swojego gardła coś, co nieudolnie przypominało śmiech, ale nim nie było.
Z klaunami występowali mali chłopcy, przebrani za panów w garniturach, ale mieli dorosłe twarze i silne męskie dłonie. Nie rozumiał. Potem romantyczni olbrzymi, Anna i Martin, recytowali Szekspira i prezentowali swoje wielkie uczucie, dwumetrową miłość. Była też kobieta z brodą, mężczyzna z dwiema głowami, dziewczynka z czterema nogami, szkieleton, kobieta bez rąk i człowiek zarośnięty jak zwierzę. Jednym czegoś brakowało, inni mieli za dużo. Kończyn, włosów, centymetrów. Ludzie wyglądali jak zwierzęta z wielbłądzim garbem, owłosieni, z nogami pingwina, a zwierzęta zachowywały się jak ludzie. Mówiły, chodziły na dwóch nogach, tańczyły. Wszyscy byli niedoskonali jak on, a publiczność biła im brawa. Wtedy po raz pierwszy zobaczył cyrk. Boską arenę bez Boga.
Obserwował każde przedstawienie, a w nocy chował się w wozie z końmi jak źrebak – między ich kopytami. Stajenny nie zwracał na niego uwagi. Nie potrafił mówić, tylko bełkotał niezrozumiale. Był głuchoniemy, ale koniom to nie przeszkadzało. W ciągu dnia, w ukryciu chłopiec obserwował akrobatów na koniach. Jego mistrzem był William, konny woltyżer. Pochodził ze Stafford jak on i od dziecka jeździł konno. „Najpierw musisz konia pokochać i nawiązać z nim specyficzną więź. To się nazywa zaufanie, wiesz, co to jest? Jeśli zaufasz koniowi, a on tobie, cała reszta przyjdzie łatwo”.
Konie już mu zaufały, zaadoptowały go, spał między nimi na słomie i jadł razem z nimi. Marchewki, jabłka. Po przedstawieniu zbierał niezjedzone orzeszki ziemne. Podziwiał, jak fruwają pod sklepieniem namiotu dziewczyny na trapezach. One były śliczne, miały dwie nogi i dwie ręce obnażone spod krótkich sukienek. Bał się tylko czteronogiej dziewczynki, ale szybko się z nią zaprzyjaźnił. Konie też miały cztery nogi i były dla niego miłe. Polubił więc i dziewczynkę. Miała na imię Josephine, ale wołali na nią Jo. Jednak najbardziej podobały mu się występy Freda, klauna o białej twarzy. To był brzydki Irlandczyk, który pod makijażem i peruką wyglądał jak stare dziecko.
George czuł, że on też jest jak stare dziecko, tylko że bez maski. Naśladował więc jego mimikę, ruchy i gagi. Śmiał się z niego brzuchem, czuł wewnątrz trzewi przyjemne łaskotanie, ale ustami nie potrafił się uśmiechnąć. Wciąż widział w lustrze twarz smutnego chłopca. „Trudno jest rozśmieszać ludzi, ale najtrudniej jest rozśmieszyć samego siebie” – mówił Fred. Chłopiec sztukę rozśmieszania zaczął ćwiczyć na koniach. Śmiały się głośno, rżały radośnie pełną gębą, pokazując żółte zęby. Potem rozśmieszył stajennego, czteronogą Jo i mężczyznę o dwóch głowach. Śmiały się obie.
Pewnego dnia stanął przed Fredem, kiedy ten odpoczywał na krześle, patrząc na rozsypane na arenie maczugi. Jo usiadła na ławce jak na przedstawieniu i machała środkowymi nóżkami, krótszymi od tych zewnętrznych, ale ubranych w takie same pończochy i buciki. Obok niej usiadł Loulu, człowiek dwa ciała. Każdy spektakl potrzebuje publiki. George rozśmieszył Freda, rozśmieszył Jo, Loulu śmiał się na dwa gardła, nawet przechodzący obok dyrektor przystanął na widok chłopca. Rozwścieczony Fred najpierw chciał chłopca zbić, potem podszedł do niego, dał mu do ręki nóż i kazał rzucić w środek kolorowej obręczy, którą zawiesił na ścianie. Chłopiec rzucił. Nie trafił w sam środek, ale nóż nie wyszedł poza obręcz. Fred pomyślał o swojej chorobie i o tym, że życie klauna nie jest wieczne, że coraz trudniej mu żonglować maczugami, obręczy wręcz nie lubił, a rzucając nożami, nie chciał nikogo zabić. Tak więc zachęcony skinieniem głowy dyrektora zaczął szkolić chłopca. Zmienił mu imię na Greg. Fred & Greg. Imię pasowało do nowego duetu.
Fred był whiteface, białolicym klaunem. Nosił marszczony kołnierz o wysokości trzydziestu centymetrów i różowo-lawendowy garnitur w kratkę z workowatymi spodniami, w które wkładał dwie napompowane piłki zawieszone na płóciennym temblaku przypominającym biustonosz. Ten ogromny, przerysowany tył budził największy śmiech wśród publiczności, do tego duże buty, rozmiar pięćdziesiąt osiem, i spiczasty kapelusz.
Fred pokazał mu sztukę makijażu, jak nakładać biały kolor na całą twarz i szyję, jak malować oczy na czarno, a policzki i usta na czerwono. Greg został sierpniowym klaunem. Dostawał plackami w twarz od swojego przełożonego, siadał przypadkowo na mokrej farbie i oblewano go wodą – wszystko ku uciesze publiczności. Nosił workowate pledy zaakcentowane kolorowymi grochami lub paskami, koszule z szerokim kołnierzem i długim krawatem oraz niesforne kolorowe peruki. Był kimś innym. Potrafił rozśmieszyć setki ludzi, ale ciągle nie potrafił się zwyczajnie uśmiechnąć.
Fred nauczył go żonglerki maczugami, piłeczkami z czasem dał mu do ręki noże, i to Greg lubił najbardziej. Zaraz po grozie rzuconego noża rozbawiał publiczność i śmiech był jeszcze większy. Uwielbiał też akrobatykę na koniu, okazał się świetnym jeźdźcem, i amatorsko przygrywał na trąbce.
W cyrku zdał sobie sprawę, że są dwie kategorie ludzi. Ci doskonali i ułomni. Dotarło do niego, że zdeformowane mogą być nie tylko ciała, ale też serca. Czuł, że jego serce jest czteronożne, bezrękie, owłosione, a do tego skarłowaciałe. To nie było serce małego chłopca. Było chore, było odmieńcem, dziwadłem. Heart freak. Nadające się tylko do cyrku i właśnie tu, pośród innych ludzkich nieszczęść znalazło swój dom.
Powoli kończył swoje przedstawienie na Łące Mokoszy. Klementyna milczała. Nie było braw ani śmiechu. On wiedział, co to smutek. Musiał rozpoznać go w jej oczach. Umiał też go pokonać. Wyjął z kieszeni białą kokardę, taką, jakie nosiła we włosach, rozwiązał ją i włożył do ust. Nadął zabawnie policzki i wstrzymał powietrze. Po chwili zaczął wyjmować niekończące się metry tej samej wstążki. Z każdym metrem uśmiech rozjaśniał jej twarz. Wtedy podszedł do niej i mając ją na wyciągnięcie ręki, usiadł obok niej na dywanie z paproci.
– No more talk of darkness. Forget these wide-eyed fears, I’m here. Now nothing will harm you – szeptał, jakby śpiewał piosenkę w nieznanym języku. – Let me be your freedom, let daylight dry your tears. – Otarł je jeszcze toczące się niespiesznie po policzkach. Miał ciepłe dłonie starszego brata. Nie ojca ani młodego chłopaka. – Let me be your shelter, let me lead you from your solitude[5].
Nie rozumiała ani słowa. Czuła ciepłe wibracje głosu, drżał lekko z emocji, unosił się i opadał, jakby słowa były muzyką. Czuła, że wyznaje jej miłość. Tu, teraz, na drugim spotkaniu, które będzie albo początkiem, albo końcem tej całej cyrkowej błazenady. Jeśli zgodzi się przyjść o północy – midnight, powiedział i pokazał jej księżyc twarzą, oczami, mimiką smutnego klauna, pokazał jej księżyc i dwanaście palców – wtedy zabierze ją daleko stąd, tam, gdzie jest słońce. France, Spain, Africa – mówił. Rozumiała. Patrzyła w jego smutne oczy zranionego zwierzęcia, takie oczy miały wypatroszone głowy jeleni wiszące w salonie, patrzyły na nią w ten właśnie sposób, jak on teraz, ale dziś widziała w nich blask, ciepło, żywe ciepło, które biło pod martwym sercem. Czuła, że pod maską tego namalowanego uśmiechu on się naprawdę do niej uśmiecha.
– Then say you’ll share with me one love, one lifetime. Say you’ll leave with me[6].
Nie wiedziała, co mówił, o co prosił. Chciała mu powiedzieć „tak”, to yes, I do Joanny, którego sama nigdy nie powiedziała. To sakramentalne „tak”, które choć w obcym języku, było dla niej piękniejsze i prawdziwsze od tego, które dała kiedyś Rafałowi, nieświadomie, wbrew swej woli.
– Yes, I do. – Dała mu tę obietnicę. Niegramatyczną, niepoprawną i przerażająco prawdziwą. Obiecaną, o cokolwiek by prosił. Przyjdzie. Jeśli go nie będzie, to znaczy, że pytał o coś innego, ale ona i tak przyjdzie.
A on obsypał ją wtedy kolorowym confetti, które wyrzucił ze swoich przepastnych kieszeni cyrkowych spodni. Uśmiechnął się. To był jego uśmiech. Wyczuła go pod białym makijażem, za ścianą różowego confetti, którego płatki wirowały wolno, jakby były lżejsze od burzowego, słowiańskiego powietrza, które wisiało między nimi jak niewidzialna kurtyna.
– You’re safe, no one can find you, your fears are far behind you[7].
Już oddalając się, posłał jej pocałunek, pocałunek z pantomimy, ale tak prawdziwy jak żadne pocałunki Rafała. Nigdy nie czuła się bardziej pocałowana.
Kiedy wieczorem Teosia zajrzała do niemowlęcia zaniepokojona zbliżającą się burzą i ciszą, była pewna, że dziewczynka albo śpi, albo umarła. Te dwie myśli przeszły przez jej prostą głowę, gdzie wszystko było czarne albo białe. Prosty do bólu świat bóstw. Za oknem jasne błyskawice rozcinały niebo na pół. Perun ciskał piorunami ze swojego dębowego tronu. Ale nigdzie nie było widać cichej dziewczynki z koroną czerwonych maków na głowie i czarną rózgą w dłoni, która według Teosi i ukraińskich chłopek zabiera dzieci do grobu.
Niemowlę nie spało i nie umarło. Leżało z otwartymi oczami, a w jego ustach tkwił gałganek. Ssało go bezzębnymi ustami. Teosia wzięła chusteczkę i dotknęła językiem. Rozpoznała słodki smak paproci i chusteczkę Klementyny. Zrozumiała, że chciała ją przed czymś uchronić. Teosia odsunęła je szybko od ust. Kobiety nie mogły ssać kłączy paproci. Były przeznaczone dla dzieci i pasterzy.
Patrzyła na białe płótno i inicjały, które w dniu ślubu haftowała dla siostry. Ale Klementyny nie było. Rafał chrapał w pokoju obok. Dziewczynka zakwiliła, więc Teosia szybko oddała jej gałganek, usiadła przy kołysce i cicho, prawie szeptem, zaczęła opowiadać. Bajkę na dobranoc, a może na całe życie.
– O poczęciu Zorzy wiadomo tylko tyle, że zrodziła się z wielkiej miłości Władców Światła. Zaraz po urodzeniu skąpała się w rosie i wytarzała w trawie. Potem pokłoniła się Światłu, swojemu Ojcu i Matce. Była bardzo delikatna i zwiewna. Lubiła łagodne kolory, róże, biele, szarości i sine błękity. Pewnego dnia, kiedy tańczyła na Łące Mokoszy, zakochał się w niej Perunic, syn Gromowładnego. Ale bogowie przeznaczyli dla niego inną boginię, Watrę, panią Ogniska i Płomienia, władczynię Ciepła, której bardzo pragnął Bożyc, brat Zorzy. Perunic spotkał się z Bożycem i rzekł, że on Watry wcale nie chce, tylko Zorzę. Bogowie doszli do zgody. Postanowili sobie pomóc i razem porwali swoje wybranki i uwieźli na Niebo. Zorza za nic nie chciała pokochać młodego Gromowładcy, ale pokonana jego gniewem, z rozpaczy oddała się Perunicowi i została jego żoną. Bożyc zaś poślubił Watrę. Obie boginie uradziły jednak, że jeśli tylko nadarzy się okazja, uciekną. Od tej chwili Zorza zachowywała się jak przykładna żona. Udawała, że naprawdę kocha męża. Urodziła mu nawet córkę.
Teosia dotknęła rączki dziewczynki, która z otwartymi oczami słuchała szeptu opiekunki jak muzyki, której nie rozumiała.
– W końcu Perunic stracił czujność. Pewnego dnia Chorsiniec, zwany inaczej Ksiemżycem, w swojej srebrnej łodzi żeglował niedaleko domu Perunica. Usłyszał piękny, smutny śpiew. Zajrzał przez zakratowane okienko i spostrzegł śpiewającą Zorzę całą zalaną łzami. Pokochał ją od pierwszego wejrzenia. Wtedy Zorza poprosiła go, aby pomógł jej uciec. Zgodził się i następnej nocy na srebrnym koniu szybszym od Strzyboga, Władcy Wichrów, zabrał ze sobą uwięzione boginie. Gniew Perunica był ogromny. Ciskał pioruny i zgotował na niebie straszną burzę. Potem odnalazł żonę, odebrał ją kochankowi, a Chorsińca przeciął na pół. Niewierną Zorzę strącił z Niebios w Podziemia. Ten okrutny wyrok zmienił jednak Perun, pozwalając bogini dwa razy dziennie, o świcie i o zmroku, wychodzić na świat. Zorza spotyka się wtedy z Chorsińcem, gdy ten przepływa po niebiosach swoją srebrną łodzią. Są to krótkie schadzki. Niektórzy prawią, że właśnie dlatego ich miłość jest taka mocna. A Watra, której Perunic zawsze się podobał, spotyka się z nim czasami w wielkiej tajemnicy.
Przy ostatnim zdaniu Teosia uśmiechnęła się słodko i może zbyt lubieżnie jak na bajkę opowiadaną niemowlęciu. Ale za każdym razem, gdy piorun uderzał o ziemię, a błyskawica rozcinała niebo, czuła dziwną, boską rozkosz, jakby sama była kochanką słowiańskiego boga.