Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Akcja tej wyjątkowej powieści z kluczem rozgrywa się na tle wydarzeń z lat 2001-2002, ataku terrorystycznego na Nowy Jork, sprawy arcybiskupa Paetza czy sporów o Radio Maryja. Bohater powieści, ksiądz-pisarz wierny swojemu podwójnemu powołaniu, na własnej skórze doświadcza prawdy przysłowia: "Słowo napisane - nieszczęście zasiane".
Powieść łamie tabu, jakim jest życie prywatne księdza, pokazuje różnorodność postaw polskiego duchowieństwa. Jan Grzegorczyk ukazuje w przejmujący sposób prawdę, że grzech i cnota są rozmieszczone równomiernie w całym społeczeństwie. Granice dobra i zła nie biegną granicami stanu duchownego i świeckiego, ale w sercu każdego człowieka.
Choć bohaterem głównym książki jest ksiądz, rozdarcia, pasje, marzenia, które się nim kłębią są udziałem każdego z nas.
*****
Oczywiście każdy z tomów tej pasjonującej trylogii czytać można z osobna. Jednak jestem pewien, że gdy czytelnik sięgnie po którykolwiek z nich na pewno pobiegnie do księgarni, by kupić pozostałe. Nieprawdopodobna galeria postaci, bogactwo wątków i dowcip w Adieu urzekną każdego czytelnika.
Tadeusz Zysk, wydawca
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 368
Mojej żonie Justynie
Z listów do redakcji miesięcznika „W drodze” nadesłanych po publikacji kilku odcinków Przypadków księdza Grosera:
„Witajcie Kochani…
Pewnie ten list będzie niespodzianką, ale nie mogłem go nie napisać. Otóż przed dwoma tygodniami trafiłem do nadkaspijskiego Atyrau. Przyczyna: poświęcenie pierwszego na tej starożytnej Sarmatów ziemi kościoła pod wezwaniem Przemienienia Pańskiego. Radość ogromna, zjechali się wszyscy kazachstańscy biskupi pod wodzą nowego Księdza Arcybiskupa Nuncjusza. Niewiele było czasu na rozmowy. I wyobraźcie sobie, że jednym z tematów tych rozmów był… ksiądz Groser. Zapamiętałem szczególnie wypowiedź Administratora Apostolskiego Zachodniego Kazachstanu, księdza Janusza Kalety:
— Wreszcie ktoś o poważnych sprawach pisze w sposób przystępny, czytelny. Wreszcie ktoś postanowił pokazać księdza-człowieka, z jego problemami, które jakże wielkie bywają, z radościami. Po prostu księdza-człowieka w prawdzie.
Ja od kilku miesięcy zaczynam lekturę »W drodze« od księdza Grosera.
Groser jest żywy, jest gorący… Na pewno posypią się gromy. Brońcie go i nie bójcie się".
Zdzisław Nowicki, ambasador Polski w Kazachstanie
„Grzegorczyk jest pierwszym facetem, który podjął się prawdziwego opisu księdza w teraźniejszej Polsce. Niczego podobnego do tej pory nie czytałem".
Michał Zioło, trapista
Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób i zdarzeń jest przypadkowe. Także postaci powieściowe noszące nazwiska osób publicznych wypowiadają słowa,
„Tajemnica człowieka jest zbyt ogromna i zbyt głęboka, aby mógł ją wyjaśnić drugi człowiek". Ksiądz Wacław zapisał ostatnie zdanie opowiadania. Zakończył słowami swego mistrza. Włączył drukarkę i po chwili zaczęły z niej wypływać biało-czarne stronice laserowego wydruku. Uczucie ulgi. Okruch wyrwany zapomnieniu.
Włączył ścieżkę z filmu Pożegnanie z Afryką, której słuchał już od paru tygodni. Tak było zwykle: gdy coś przeżywał, tworzył, puszczał na okrągło jeden utwór. Dopiero kiedy ukończył pewien etap, zmieniał płytę. Zasiadł w fotelu i trwał tak może pół godziny. Sycił się chwilą wolności. Nareszcie ferie szkolne. Godziny nie wisiały nad nim jak siekiery na nitkach. Napawał się czystym czasem. W końcu wstał, schował wydrukowane kartki do teczki z napisem Konfesjonał. Położył ją na biurku, obok zeszytu z programem katechezy na rok 2000-2001. Spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiętnasta. Cieszył się bardzo na to spotkanie. Wyciągnął z szafy johnnie walkera, wsadził do reklamówki, narzucił kurtkę i wyszedł. Na dworze lało. Cofnął się po parasol. Dopiero w pokoju uzmysłowił sobie, że przecież zgubił go w zeszłym tygodniu. W holu, co prawda, wisiały trzy parasole proboszcza, ale nie wziął żadnego. Na pewno by go gdzieś zostawił. W jego rękach, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystko się dematerializowało. W szufladzie znalazł jedynie czapkę z pomponikiem, wsadził więc ją na głowę i wyszedł ponownie.
Do narożnika ulicy odprowadzało go spojrzenie proboszcza. Kiedy zniknął z pola widzenia, prałat Henryk zszedł piętro niżej i otworzył pokój wikarego. Skierował się do biurka. Na jego twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia.
Zadzwonił do drzwi. Po dłuższej chwili, kiedy już zamierzał zrezygnować i odejść, ukazała się w nich postać pana Romana Koleckiego. Łysiejący blondyn z rudą brodą. Na piżamę miał nałożony olbrzymi rozpinany sweter, który nie był jednak w stanie zakryć wydatnego brzuszka.
— O, ksiądz Wacław, co za niespodzianka. Tylko że ja chory i sam — oznajmił, zapraszając uniżenie do środka.
— Dlatego tu jestem — rzekł nie zbity z tropu gość.
— Skąd ksiądz wiedział?
— Od tego jestem księdzem, żeby wiedzieć, co się dzieje z moimi parafianami.
— Szkoda, że nie ma Danki. Ucieszyłaby się, no i przyrządziła coś dobrego… Zawsze księdza lubiła, a po ostatniej kolędzie stała się po prostu fanką.
— Cieszę się, ale może to nawet lepiej, że będziemy sami. Mam taką sprawę…
— Coś poważnego?
Wacław pokiwał przecząco głową i pociągnął nosem.
— Proszę, proszę dalej… Może jednak najpierw ksiądz się podsuszy w łazience, a ja tymczasem zbiegnę na dół do sklepu. I tak już miałem wstawać.
— Nie trzeba. Przyniosłem coś odpowiedniego — powiedział Wacław, wyciągając butelkę z reklamówki.
Pan Roman przeciągle zagwizdał.
— No, to przyniosę szklaneczki.
Wacław został sam. Koleccy mieszkali w starym budownictwie. Pokój był solidnych rozmiarów. Pod centralną ścianą naprzeciwko wejścia stało ogromne akwarium, źródło światła i ciepła. Kolorowy wodny świat kontrastował z szarą rzeczywistością za oknem. Meble pozbierane z różnych epok świadczyły, że gospodarze zdobywali je latami. Zanurzył się w skórzanym holenderskim fotelu, przy ścianie zawieszonej prawie w całości kluczami. Klucze od bram, drzwi, drzwiczek. Małe, duże. Najróżniejszych kształtów. Niektóre bardzo stare, musiały mieć po kilkaset lat. Wstał, by przyjrzeć się im z bliska.
— Trochę to niepoważne — rzekł Roman, widząc księdza przyglądającego się zbiorom na ścianie. — Pierwszy klucz, o, tego olbrzyma, wykopałem piętnaście lat temu w ogrodzie i tak rozpoczęło się moje hobby. Przywoziliśmy klucze z każdej wyprawy. Potem znajomi przynosili mi je jako prezenty imieninowe. Ciężko teraz im powiedzieć, że już straciłem do tego serce.
Wacław pokiwał głową.
— Jeśli chodzi o mnie, to ja klucze tylko gubię. Gdyby zebrać te zguby, też byłaby niezła kolekcja.
Gospodarz odkręcił butelkę, chcąc nalać gościowi, ten jednak wykonał przeczący gest dłonią.
— Ja dziękuję, tylko herbata.
— Jak to? — spytał zdziwiony Roman.
— Ano, nie powinienem pić… — oświadczył Wacław ze skruszoną miną.
— Naprawdę? Ksiądz… — zawahał się, ale pytanie już było na języku — …się leczy?
— To moja prywatna diagnoza. Stwierdziłem, że za bardzo ciągnie mnie do alkoholu, i od trzech miesięcy nie biorę go do ust.
— No, to w takim razie… — Chciał odstawić szklaneczki na tacę.
— Nie, nie… Celowo przyniosłem tę butelkę. Mam dużą radość, gdy mogę patrzeć, jak piją inni. To jest mój trening.
— Czy to rozsądne wodzić się na pokuszenie?
— Właśnie dlatego przyszedłem do pana. Zaraz wszystko wyjaśnię. Widzi pan, ja chciałbym się u pana wyspowiadać…
— U mnie? — zaśmiał się Roman.
— To znaczy, wie pan, taka spowiedź niesakramentalna. Pogoda paskudna, mam chandrę i potrzebuję pomocy… duchowej.
— Ode mnie? Moją branżą są raczej komputery, a nie zagubione dusze. Na tym polu sam jestem klientem. Ksiądz już nie pamięta, że to ja dwa lata temu przyszedłem, bo nie widziałem żadnych szans dla mojego małżeństwa?
— Pamiętam doskonale. Ale muszę panu coś wyznać. Tego samego dnia napisałem list do biskupa z prośbą o zwolnienie mnie z kapłaństwa. Więc kiedy pan stwierdził, że rozpada się panu małżeństwo, powiedziałem sobie w duchu, że coś trzeba ratować. To był instynkt. Postanowiłem wytrwać w kapłaństwie, żeby ratować pana rodzinę. Nie mogłem panu przyklasnąć i powiedzieć: „Ma pan rację, wszystko jest funta kłaków niewarte, niech to potop zaleje"… Nie mogłem jednak też namawiać pana do wytrwania w małżeństwie, samemu chcąc porzucić kapłaństwo.
Roman uśmiechnął się do swego gościa, nie wiedząc za bardzo, co powiedzieć. Nigdy by się nie domyślił tej walki, o której przed chwilą usłyszał. Księdza Wacława miał zawsze za człowieka duchowo niezwykle poukładanego. Trochę mu nawet zazdrościł, że w przeciwieństwie do niego idzie przez życie z jasno wytyczonym celem. Przed miesiącem ksiądz Wacław był u nich na kolędzie. Rozmawiało im się tak dobrze, że minęła północ, nim wyszedł z ich mieszkania. Żona oznajmiła przy pożegnaniu: „I proszę pamiętać, że zawsze, ilekroć księdzu przyjdzie ochota, drzwi tego domu są dla księdza otwarte" — a Roman teatralnym ukłonem potwierdził ważność jej wyznania.
Wacław przeczesał palcami ciemne włosy.
— Taka resztka przyzwoitości… I na coś się chyba przydała, bo gdy byłem na kolędzie, miałem wrażenie, że nie ma bardziej kochającego się małżeństwa.
— Potrafimy doskonale grać tę rolę, podobnie jak ksiądz — zaśmiał się Roman.
— O rozwodzie już pan nie myśli — raczej stwierdził, niż spytał Wacław.
— Rozwód… — Roman filozoficznie pokiwał głową. — Kiedyś żonę Billy’ego Grahama zapytano z okazji pięćdziesiątej rocznicy małżeństwa, czy przez te wszystkie lata myślała kiedyś o rozwodzie. I wie ksiądz, co odpowiedziała… „Nigdy, ale o morderstwie: często".
— Widzę, że jest nie najgorzej. Wtedy miał pan nastrój, jakby się chciał powiesić. Jak pan z tego wyszedł? Nie sądzę, żeby moje rady cokolwiek pomogły.
— Coś pomogły. Powstrzymały mnie od głupoty na parę godzin. Tak naprawdę uratowało mnie wtedy coś zupełnie niepoważnego. Ludzie niepoważni otrzymują widać niepoważny ratunek. Wypiłem sobie wieczorem i włączyłem telewizor. Leciało jakieś rozczulające romansidło, jakby na nasz temat, tylko z większą dozą tragizmu. Rozkrochmaliłem się i nagle wezbrało we mnie takie cholerne pragnienie dobra, wynagrodzenia żonie… Uratowało mnie pół litra i kiczowaty film. Potem zrozumiałem, że moje użalanie się nad sobą było równie kiczowate… Dopiero wtedy zacząłem się modlić i podziękowałem Bogu za czuwanie nad naszym małżeństwem. Przedtem się do Niego nie zwracałem. — Roman potarł się za uchem, wykrzywiając twarz, jakby ten wysiłek miał mu pomóc w dokończeniu wyznania. — No dobrze, ale przecież to ksiądz chciał się wygadać. Patrząc z boku, zawsze mi się wydawało, że ksiądz jest po prostu ideałem.
— Naprawdę? Wie pan, przykładam się… ale od wewnątrz jestem wypalony.
— Wypalony? Czym?
— Sobą… proboszczem. Proboszcz mnie przygniata, a ja nie potrafię mu się przeciwstawić. Próbuję, ale… — Ksiądz nagle przerwał wyznanie. — Mam propozycję. Mówmy sobie po imieniu. Nie wypijemy, co prawda, brudzia, ale tak będzie naturalniej. Jesteśmy chyba rówieśnikami. Urodziłem się 28 czerwca 1956 roku, w czasie wypadków poznańskich.
— A ja 5 marca 1953 roku, w dniu śmierci Stalina.
— To coś nas łączy. Dzieci historii. Co to ja chciałem powiedzieć… No właśnie, na zewnątrz to jakoś wygląda, ale jak powiedział ktoś mądry, wiara oznacza to, jak zwracasz się do Boga, kiedy jesteś sam.
— No i…?
— Jak jestem sam, to jestem sam.
— Mogę tyle powiedzieć, co cię słyszę na kazaniach. Są świetne. Wiem, że innym też się podobają.
— Tak, tylko że nie mówię o Bogu, który mieszka we mnie. To jest Bóg książek, refleksji. Zachwycam się pokorą, a zżera mnie ambicja. Kiedy za moje starania, zamiast pochwał, po raz kolejny dostałem po tyłku, nabrałem obrzydzenia do ludzi Kościoła. Nie mogę znieść tego intryganctwa… Wiem, że to mocne słowa, ale uważam, że Kościół mnie zniszczył. Papież mówi, że człowiek jest drogą Kościoła. Ale Kościół bardzo lubi po tej drodze deptać.
Zamilkł, a po chwili dodał:
— A większość księży, cokolwiek by powiedzieć, to wrażliwe dusze i łatwo je zranić na zawsze.
Roman wstał nagle, przeciągnął się, jakby chciał wszystko z siebie zrzucić.
— Włączę jakąś muzykę. Może Misję Ennio Morricone?
— Słuchałem tego namiętnie jakieś pięć lat temu. Byłem wtedy takim szczęśliwym księdzem.
Po chwili pokój wypełniły dźwięki rajskiej muzyki. Kojące strumienie fletów. Wacław zapatrzył się w akwarium, w którym majestatycznie przesuwały się złote skalary wielkości dużej dłoni.
— Posłuchaj, ale co to wszystko oznacza? — Roman powrócił do przerwanej rozmowy. — Że nie wierzysz? Że jesteś księdzem dlatego, żebyśmy nadal byli małżeństwem? Jeśli tak, to jesteś zwolniony z tego obowiązku. My się już raczej nie rozpadniemy.
— Od tej strony patrząc, to jest więcej takich rozpadających się małżeństw w naszej parafii. Mógłbym więc być do końca życia kapłanem jako całopalna ofiara, ale nie… nie o to chodzi… Potem dorobiłem sobie nową motywację, by zostać. Zacząłem odtwarzać w pamięci chwilę mojego powołania i wierzę, że to wszystko było bardzo prawdziwe, że Bóg naprawdę chciał, żebym był księdzem. Nie rozumiem tego, co się ze mną dzieje, dlaczego jestem taki duchowo sparaliżowany. Mam też taki powód bardziej przyziemny, by wytrwać: chcę pochować moich rodziców jako ksiądz. Uważam, że im się to ode mnie należy…
— Posłuchaj, Wacław, czy tyle samo jest rozbitych księży, co porozbijanych małżeństw?
— Nie wiem. Na zewnątrz nie wygląda to źle. Odpadają jednostki, ale nigdy nie wiadomo, kiedy kogo co dopadnie. Słabeusze, tacy, co ledwo zostali wyświęceni, potem okazują się najlepsi, a tych najlepszych nagle szlag trafia. Na przykład mój kolega na poprzedniej parafii. Wszyscy go kochali i podziwiali. Miałem wobec niego zawsze kompleksy. Nie miał problemów w kontaktach z ludźmi. Otwarty, dobry. Niektórzy mówili, że do przesady. Koledzy po święceniach w większości kombinowali, jak zdobyć „malucha", a on postanowił za nic nie brać pieniędzy i nigdy w życiu nie mieć samochodu. Miał kłopoty z proboszczem, bo wpuszczał na plebanię różnych biedaków i wykolejeńców. Często go okradali, ale tylko się z tego cieszył. Powiedziałbyś: święty. I ta dobroć go zgubiła. Był tak dobry, że zakochała się w nim katechetka. Też wspaniała osoba. Bardzo ją lubiłem. Może dlatego od razu nie spostrzegłem, co się święci. Wiesz, było tak, że najpierw ja z tą katechetką dużo współdziałałem i bałem się, że moje podejrzenia to urażone ambicje albo zazdrość. Nikt nic nie widział. Oprócz dzieci. Podrzuciły katechetce pudełko z ropuchą. Dołączyły też karteczkę: „Przemienisz się w nią, jak nie zostawisz naszego księdza". Dziewczyna dostała rozstroju nerwowego. Trwało to parę tygodni. Na szczęście wkrótce były wakacje. Tadek — mój kolega — próbował się bronić. Zamykał się w kościele i płakał. Potem stwierdził, że ma dwa powołania. Dziewczyna też płakała. Powiedziała mu, że wyjeżdża jak najdalej, że to ona jest wszystkiemu winna. Usłyszała, że jest egoistką, bo „interesują ją tylko własne wyrzuty sumienia".
— Niezły demagog. I to on ci wszystko opowiedział? — Roman pogryzał słonego paluszka, johnnie walker z jego szklaneczki jakoś nie znikał. Chyba nie za bardzo smakował mu w pojedynkę.
— Nie, o wszystkim opowiedziała mi katechetka. Szukała u mnie pomocy, choć nie wiem, czy ją naprawdę chciała znaleźć. Raz mówiła, żebym ją z tego wyrwał, kiedy indziej, że o naszej rozmowie nie może dowiedzieć się Tadek.
— A ty co?
— Próbowałem. Poszedłem do Tadka i chciałem delikatnie rozpocząć rozmowę. Wyczuł od razu, że wiem o wszystkim. Powiedział, że jak tylko wykonam najmniejszy ruch, to wejdzie na ambonę i powie całą prawdę. Był tak napięty i zdesperowany, że mu uwierzyłem. Zdałem się na wolę boską. Potem wszystko im się poplątało… Dziewczyna zaszła w ciążę. Pojechali do Rzymu, poszli na audiencję do Papieża, licząc na jakiś cud, że Papież na nich spojrzy i coś odmieni, albo że każe im przejść do Kościoła anglikańskiego. Cud się jednak nie zdarzył. Urodziło się dziecko i Tadek porzucił kapłaństwo. Boże, po co ja ci to wszystko opowiadam?
Roman pokręcił przecząco głową.
— Posłuchaj, to co, na pewno się nie napijesz? — spytał.
— Nie, dzięki, chcę mieć satysfakcję, że przynajmniej nad czymś panuję.
Ksiądz wierzchem dłoni potarł zarost na brodzie.
— Tak, ale miałem ci mówić o sobie…
— Słuchaj, a z tym naszym proboszczem w ogóle się nie daje porozmawiać?
— Nie, on z nikim nie rozmawia. A mnie nie lubi w dwójnasób. Nie cierpi inteligentów. Wiele razy próbowałem z nim nawiązać kontakt, ale to niemożliwe. Przez trzy lata, jak tu jestem, ani razu ze mną nie porozmawiał. Co najwyżej zdawkowe zdania o pogodzie, rozkładzie zajęć.
— Ja z Danką się kłócę parę razy w tygodniu.
Wacław wygodnie wyciągnął się w fotelu, splótł dłonie z tyłu głowy.
— Kłótnia to jak burza w przyrodzie. U nas nie ma żadnej burzy ani w ogóle przyrody. Zupełna martwota. Proboszcz jest za dobrym dyplomatą, żeby doprowadzić do kłótni. To wielka sztuka — kogoś nie cierpieć i okazywać mu to za pomocą miłego uśmiechu. Wypracował cały system zachowań prowadzący do mijania się. Przez te trzy lata był w moim pokoju tylko raz. Zaprosiłem go na mecz. Dał się namówić, bo nie miał satelity, a to był jakiś ważny finał. Przygotowałem się. Miałem w pogotowiu kawę, koniak, ciastka. Po kolei za wszystko dziękował.
— To jego nic nie interesuje, co robisz?
— Interesuje. — Wacław podrapał się w tył głowy. — Mam wrażenie, że mnie odwiedza, ale wtedy, gdy mnie nie ma.
— To czemu nie zamykasz pokoju?
— Nie chcę rezygnować z tej jedynej formy kontaktu. Jak wiesz, próbuję pisać. Myślę, że on to czyta. Pisanie to zresztą moja jedyna terapia.
— A spowiedź?
— Od lat żadna spowiedź mnie nie oczyściła. Nie potrafię się otworzyć. Po raz pierwszy zrobiłem to przed kobietą. Przedtem się otwierałem jedynie przed Bogiem. I tej kobiecie wyznałem to, czego nie udawało mi się wyznać przed spowiednikiem.
— Mam wrażenie, że przede mną też jakoś jeszcze nie możesz się otworzyć.
— Myślisz pewnie, że wszystko skończyło się w łóżku. Otóż nie. Jednak boję się następnej takiej spowiedzi, dlatego przyszedłem do ciebie.
Wacław ponownie utkwił wzrok w akwarium. Trzy razy w życiu próbował zakładać akwarium, bez skutku. To wyparowała mu woda, to ryby przekarmił albo ich nie dożywił. Brakowało mu cierpliwości i dyscypliny. Może dlatego wybrał celibat? „Kto nie potrafi utrzymać akwarium, tym bardziej nie powinien się brać do małżeństwa" — wygłosił przy jakiejś okazji ten wątpliwy pogląd, choć sam znał kilku zapalonych akwarystów, którzy byli starymi kawalerami. Z podziwem patrzył więc na perfekcyjnie utrzymane akwarium.
— Żeby ci coś doradzić, to muszę wiedzieć trochę więcej — odezwał się po dłuższej chwili Kolecki. Patrzył na księdza jak nauczyciel na ucznia, którego zostawił po lekcji, by go wybadać, dlaczego się opuścił w nauce. — Posłuchaj, twoim problemem jest kobieta? — spytał, chcąc pokazać, że żadna odpowiedź go nie zaskoczy.
— Myślę, że nie. — Wacław powoli przeniósł swój wzrok ze skalarów na dobroduszną twarz ich właściciela. — Przeżywam kryzys i kobieta wydaje mi się czasem ratunkiem, ale chyba nie o nią chodzi. Przynajmniej tak się łudzę… Czuję się, jakbym otwierał bramy do swego wnętrza i chciał być zdobyty, ale nie wiem przez kogo… Przez Boga czy kobietę…
— Nie musisz przede mną owijać w bawełnę.
— Zastanawiam się, co ważniejsze, być księdzem czy dobrym człowiekiem.
Urwał. Z głośników docierały pełne niepokoju dźwięki fletni Pana. Wacław zastanawiał się, które z przelatujących mu przez głowę myśli ubrać w słowa. Jego wahania przerwał znów Roman.
— Słuchaj, ale ty jesteś księdzem. Masz być dobrym człowiekiem jako kapłan.
— A może kapłaństwo to tylko droga do człowieczeństwa, do tego, żebym był lepszym Wackiem.
— Wacek, przepraszam cię, ale myślę, że ta samotność pada wam trochę na łeb. Świeccy głupieją, jak mają za dużo pieniędzy, a wy…
Roman spojrzał na swego gościa, który miał minę, jakby chciał powiedzieć: „Chyba masz rację".
— No sam powiedz — odezwał się po dłuższym milczeniu Wacław — czy ktoś taki… jak ja może być księdzem?
— Oczywiście.
— Pomimo słabości?
— Może właśnie dlatego. W życiu najpiękniejsza jest wierność. Teraz z perspektywy widzę, że nasze codzienne szare ścieranie się z całą mizerią życia jest czymś najpiękniejszym w małżeństwie. Czy ty wiesz, jak ja Bogu dziękuję, że takiemu cherlakowi dał łaskę wierności?
— Może ty powinieneś głosić kazania, a nie ja. Ludzie bezbłędnie wyczuwają, czy ksiądz żyje słowem, które głosi.
Roman nic nie odpowiedział, tylko tym razem skupił się na wysączeniu do dna szklaneczki whisky. Po chwili wstał i klepnął gościa po ramieniu.
— Nic ci innego nie doradzę, musisz cierpieć, żeby nie cierpieć więcej. Najłatwiej w bólu popełnić głupotę, ale ty tego nie zrobisz.
— Dlaczego tak sądzisz?
— Bo odstawiłeś alkohol.
Po powrocie znalazł na biurku karteczkę z informacją, żeby zgłosił się do proboszcza bez względu na porę. Zauważył też, że znikła teczka z opowiadaniem. Właśnie minęła dwunasta. Wbiegł na piętro i lekko dysząc, zapukał do drzwi.
— Od dłuższego czasu chciałem z księdzem porozmawiać.
— Cieszę się, choć muszę przyznać, że tego nie wyczułem.
— Wielu rzeczy ksiądz nie wyczuwa — rzekł z udanym ubolewaniem, a jednocześnie rezygnacją w głosie prałat Henryk. — Na przykład, co księdzu przystoi, a co nie. Chodząc w tej żałosnej czapeczce, ośmiesza ksiądz nie tylko siebie. Bardzo przepraszam, to w końcu nie moja sprawa. Muszę księdzu się przyznać do drobnego grzeszku. Otóż w czasie dość długiej nieobecności księdza bardzo potrzebowałem planu katechezy i byłem zmuszony wejść do księdza pokoju. Zrobiłem coś wbrew swojej życiowej zasadzie. Ksiądz chyba zauważył, że staram się nie wkraczać w cudze życie.
— Tak.
— No właśnie… Natrafiłem bowiem w księdza pokoju na dość nieoczekiwane dla mnie zapiski. Nigdy bym się nie posunął do tego, żeby czytać cudze notatki, ale sprowokował mnie tytuł. Konfesjonał. Wiem, że ksiądz nie ma hamulców i w poszukiwaniu rozgłosu rok temu był ksiądz nawet zdolny opublikować opowiadanko, w którym opisał to, co było treścią księdza spowiedzi.
— Wyjaśniałem już, że to nie miało nic wspólnego z jakąkolwiek rzeczywistą spowiedzią.
— Nieważne. Ksiądz może nawet pisać o krasnoludkach, a ludzie pomyślą, że to prawda. Znając księdza zapędy, poczułem się upoważniony, wręcz zobligowany do przejrzenia tego tekstu. Rzeczy, które tam wyczytałem, zatrwożyły mnie. Wystarczy już, że ksiądz poszedł do prawie obcej osoby, świeckiej, i obnażył się w sposób kompromitujący. Chyba nie zamierza ksiądz drukować historii swego upadku? Kategorycznie się temu sprzeciwiam.
Na twarzy proboszcza pojawił się odcień emocji, może niezbyt wielkiej, ale i tak, biorąc pod uwagę jego zwykle beznamiętne oblicze — znaczący.
— To są problemy, które trzeba powierzyć spowiednikowi, proboszczowi, ewentualnie iść z nimi do biskupa. Widziałem od dawna, że coś księdza dręczy. Po czterdziestu latach kapłaństwa wystarczy, że spojrzę na człowieka, i wiem, co w nim siedzi.
Proboszcz zmrużył oczy, jakby raziło go światło.
— A mnie się ciągle wydaje, że człowiek jest zbyt wielką tajemnicą, żeby mógł ją pojąć drugi — odparł Wacław, uśmiechając się do swych myśli. — Tak na marginesie, to opowiadanie nie jest opisem mojego życia i problemów, przynajmniej w większości.
— Może zamiast żyć cudzym życiem, lepiej zająłby się ksiądz trochę swoim. — Głos proboszcza przybrał nagle barwę ojcowskiego ciepła.
— Zawsze mi się wydawało, że powołaniem księdza jest otwierać się na problemy innych.
— Ja wiem, że ksiądz ma mnie za idiotę — rzekł ze spokojem prałat. — Jest mi to obojętne, ale nie jestem tak naiwny, żebym nie potrafił się domyślić, że w księdza opowiadaniu skarga na proboszcza, który przez trzy lata nie rozmawia ze swym wikarym, odnosi się do mnie.
— Wie ksiądz, literatura polega na tym, że miesza się fikcję z rzeczywistością, żeby coś powiedzieć, a nikogo nie zranić.
— A może do księdza rzeczywistości coś innego się wmieszało? Na przykład kobieta? Może to z nią do tak późnej godziny spędzał ksiądz czas poza plebanią. Nie mówię o innym towarzyszu, johnnie walkerze. No, ale tu ksiądz ma alibi, bo nie pije.
— Nie, czemu? Aha, ksiądz znowu mówi o opowiadaniu. W małych ilościach i dobrego gatunku piję…
Proboszcz słuchał z obojętnością.
— Jeśli ksiądz nie wierzy, mogę chuchnąć — zaproponował Wacław.
— Ksiądz jest nie tylko bezczelny, ale prostacki — rzekł raczej z politowaniem niż oburzeniem prałat.
— Może raczej zraniony. Kobiet jest w istocie wiele w moim życiu. Jak ksiądz wie, prowadzę grupę modlitewno-pielgrzymkową składającą się w 90 procentach z kobiet. Ale akurat dzisiejszy wieczór spędziłem z mężczyznami. Mieliśmy cokwartalne spotkanie naszego rocznika z seminarium. No, to zaniosłem, co miałem najlepszego.
— Czyli to motto do księdza opowiadania też jest zmyślone?
— Jakie motto?
— Przeczytam je księdzu: „Jeżeli celibat nie będzie formą miłości, i to takiej, na którą w pewnym sensie nigdy nie będzie pełnej odpowiedzi — to, co tu dużo mówić: przychodzi noc, człowiek się kładzie do łóżka i… brak kobiety. Wacław O.". Dziwne, że nie podpisał się ksiądz swoim ulubionym pseudonimem: Groser. Nawet całego nazwiska nie ośmielił się ksiądz napisać.
— Jakiego nazwiska?
— Olbrycht, księdza prawdziwego nazwiska.
Wacław z trudem nadążał za skomplikowanym wywodem proboszcza.
— A nie… To jest cytat z księdza Wacława Oszajcy. Jego głos z takiej pięknej dyskusji o celibacie, która była przed laty w „Znaku".
— Szkoda, ale nie czytuję moderny. Te słowa, jak przypuszczam, księdza duchowego mistrza to rzeczywiście piękny znak księdza tęsknot.
Zapadła grobowa cisza. Żeby chociaż zegar tykał. Nic. Po chwili odezwał się Wacław.
— Niech mi ksiądz powie, czy można być księdzem, nie kochając ludzi? Będąc całkowicie samemu?
— Ksiądz myśli o sobie czy o mnie?
— Tak w ogóle.
— Jeśli w ogóle, to wie ksiądz, zrobiła się pierwsza w nocy. Mimo wszystko dziękuję, że znalazł ksiądz dla mnie chwilę o tak późnej porze. Aha, zwracam opowiadanie. Przyznam się, że byłem trochę zawiedziony.
— Przykro mi. Może dalsza część będzie bardziej interesująca.
— Zostawiłby ksiądz pisanie takich dyrdymałek świeckim. Oni mają do tego większy talent. Jest tyle rzeczy do zrobienia w parafii. Ja też mam swoje ambicje, ale ich nie realizuję, bo wiem, jaka jest hierarchia ważności.
W holu stały spakowane kartony i dwie walizki. Wszystko rozegrało się bardzo szybko. Stosunkowo szybko. Wacław pobył u Świętego Mikołaja jeszcze cztery miesiące, do końca roku szkolnego. O „decyzji władzy duchownej" dowiedział się chyba ostatni w parafii. Czy przeważyło szalę jego niefortunne kazanie wygłoszone dwa dni po jedynej w historii rozmowie z proboszczem? Powiedział w nim, by się nie dziwić, że młodzież gromadzi się wokół Owsiaka, bo on, cokolwiek o nim powiedzieć, coś jej proponuje. „A co nasz Kościół ma jej do zaoferowania?" — spytał dramatycznie. Proboszcz siedzący przy ołtarzu przymknął tylko oczy. Synek pana Romana powiedział: „Zobacz, tato, proboszcz śpi". On jednak nie spał. Nie skomentował też kazania ani jednym słowem. Nie było już żadnej nocnej ani dziennej rozmowy. Proboszcz był człowiekiem czynu. Następnego dnia pojechał do kurii. Prawdę powiedziawszy, jeździł tam regularnie przynajmniej raz na dwa tygodnie. Jedno niemądre kazanie mniej czy więcej. „Decyzja władz" była kwestią czasu.
Pożegnanie księdza Wacława było prawdziwą manifestacją. Parafianie przybyli tłumnie, choć było ono na mszy o dziewiętnastej, tzw. nygusce, mszy dla letnich i leniwych wiernych. Chociaż proboszcz zapewniał, że przeniesienie księdza Wacława jest dla niego otwarciem nowej drogi — uczynił delikatną aluzję na temat probostwa — byli smutni. Większość nie rozumiała decyzji o przeniesieniu ulubionego wikarego. Wszyscy byli wzruszeni, szczególnie gdy ksiądz Wacław publicznie podziękował za całe dobro, którego doświadczył od proboszcza, za wszystko, czego się od niego nauczył. Na pamiątkę tej wdzięczności kupił proboszczowi stułę. Co prawda, słyszało się tu i ówdzie, że między proboszczem i wikarym były jakieś tarcia, ale tak przecież zawsze się mówi. „Parafia to jest wspólnota miłości. Nigdy tej miłości nie zapomnę". To było ostatnie zdanie Grosera, które powiedział od ołtarza w parafii Świętego Mikołaja.
Na razie było wiadomo, że odchodzi. Rozstał się oficjalnie z parafią, nie wiedział jednak, do jakiego portu ma się udać. Biskup poinformował go, że jego losy jeszcze się decydują. Prosił, żeby wyjechał na zasłużone wakacje i zgłosił się pod koniec sierpnia. Wacław nie był z tego powodu szczególnie załamany. Poprosił Romana o przechowanie w piwnicy kilku kartonów wypełnionych skromnym dobytkiem, głównie książkami i wieżą z kompaktami. Już parę razy zmieniał parafię i nie przywiązywał do tego większej wagi. Kolejne plebanie traktował jako swoje pied-à-terre, jak namiot, który zwija w razie potrzeby i wędruje dalej. Każde nowe miejsce było dla niego przygodą. To, co dla innych byłoby celnie wymierzonym kopniakiem, on uważał jedynie za zmianę sceny. Boży aktor. Cieszył się z każdej roli, którą mu wyznaczano. Nieważna była jej ranga, ważne, jak ją zagra. Nie inaczej więc było i tym razem. Parę osób zamierzało nawet interweniować u biskupa, ale wytłumaczył im, że nie ma to najmniejszego sensu, gdyż nie czuje się ofiarą.
Gdy tylko dowiedział się o swoich niespodziewanych wakacjach, zadzwonił do Rafała. Był on alpinistą, którego Wacław poznał przed sześcioma laty u Zosi, swej dawnej wychowanki z oazy. Rafał szybko stał się w jego życiu ważną postacią. Był niewierzący, Wacław nie patrzył jednak na niego jak na obiekt ewangelizacji. Grosera ciągnęło do osób, które nie mogły o sobie powiedzieć wprost: „praktykujący katolik". Przed laty przeczytał gdzieś, że niekiedy Pan Bóg chce, aby człowiek był niewierzący. Jego niewiara jest bowiem jeszcze jednym dowodem na Jego istnienie. W towarzystwie Rafała doświadczał przedziwnej prawdy tych słów. Groser lubił przebywać na obrzeżach Kościoła. Może spotykał wśród niewierzących ludzi bardziej szczerych, może fascynował go klimat autentycznego poszukiwania. Choć oczywiście i tam nie brakowało osób zamkniętych na wszystko, zwykłych chamów, zoologicznych antyklerykałów, z którymi trudno było podążać w jakimkolwiek kierunku. Kiedyś nazwał ich sam dla siebie: „ateistyczne dewotki". Nie wiedział, jak się rozwinie znajomość z Rafałem, ale był cierpliwy. Nigdy wprost nie rozmawiali o Bogu, a przynajmniej o Jezusie. Raz tylko wyszło żartem, że dobili targu: jeśli Wacław dokończy swój doktorat, to Rafał weźmie ślub kościelny z Zosią — dotychczas byli połączeni jedynie związkiem cywilnym. Wacław był trochę przerażony, bo co się stanie, jeśli nigdy nie skończy doktoratu? Stracił wewnętrzną motywację do wyrobienia sobie tego papierka, a przecież doprowadzenie przyjaciela przed ołtarz, choć głośno tego nie mówił, leżało mu na sercu.
Rafał mieszkał przez parę dni u niego na poprzedniej parafii. Tamtejszy proboszcz był typem bardzo czułego kapłana — całkowicie różny od prałata Henryka — opiekował się Wacławem, ale na kapłaństwo patrzył w sposób całkiem odmienny niż jego wikary. Ksiądz według niego był pasterzem swojego stada, a raczej należałoby powiedzieć — zagubionej trzódki. Kapłan w hierarchii bytów stał niewypowiedzianie wyżej od człowieka świeckiego. Proboszcz cytował czasem św. Franciszka Salezego, który miał powiedzieć, że gdyby spotkał na drodze kapłana i anioła, to najpierw ukłoniłby się kapłanowi. Takie miał poglądy, ale mimo wszystko dało się z nim żyć. Po kilku przypadkowych spotkaniach z Rafałem proboszcz wyczuł, że nie jest to typ człowieka naprzykrzającego się Panu Bogu, i po jego wyjeździe zagadnął o to Wacława. Pytał, dlaczego zmarnował tyle czasu dla kogoś, kto i tak do kościoła nie chodzi.
— Widzi ksiądz — tłumaczył Wacław — są wierzący i niewierzący, jak dwie armie. I między nimi pojawiają się mediatorzy, łącznicy. Może mam taką rolę do odegrania? Rafał nie uważa się za chrześcijanina, ale jest ciekaw, jak żyję, co robię, co czytam. Czasem wchodzi do kościoła, bo ja tam jestem. Nie wiem, jak to się skończy, ale wszystko przed nami.
— Oby on księdza do swojej armii nie zwerbował. Były takie przypadki misjonarzy, co to sami wiarę potracili. Kapłan musi być nieufny wobec świeckich. Niech ksiądz ma się przed nimi na baczności. Ja u księdza w ogóle zaobserwowałem tendencję do zbytniego ufania świeckim. To już nie chodzi o tego pana. Ksiądz na przykład wpuszcza do swojego pokoju ministrantów, a sam w tym czasie odprawia mszę. A czy ksiądz nie uważa, że oni lubią sobie wtedy pomyszkować? Ja, proszę księdza, nikomu nie ufam. Powiem więcej, ja nawet nie ufam samemu sobie.
— To przyznam, że tu się różnimy — odparł Wacław. — Widzi ksiądz, ja chodzę z Rafałem po górach, mówiąc ściślej, wspinamy się po nich. W czasie wspinaczki jesteśmy połączeni liną. Bez wzajemnego zaufania nie mielibyśmy szans.
Wacław od razu polubił Rafała. Zapamiętał uścisk jego graby. Coś wtedy przeskoczyło między nimi i to nieokreślone „coś" było zarodkiem przyjaźni. Już pierwszego dnia Rafał zaproponował Groserowi wyprawę w góry i wspólną wspinaczkę. Ten uśmiechnął się z niedowierzaniem: „Sądzisz, że to możliwe? Ja mam, bracie, prawie czterdziestkę".
Wacław od dziecka uwielbiał jeździć w góry. Miłość do nich zaszczepił w nim w podstawówce nauczyciel geografii. Potem, w liceum i w seminarium, prawie co roku wędrował po Gorcach i Beskidach. Pewnego lata próbował nawet amatorskiej wspinaczki po skałkach, ale to było wszystko. Na szczęście był w świetnej formie, brak samochodu zmuszał go do codziennej jazdy na rowerze.
Rafał podjął się wprowadzenia go w tajniki i filozofię wspinaczki. Pierwszy prawdziwy instruktor alpinizmu. Nauczył Wacława zakładać stanowisko asekuracyjne, wbijać haki, wpinać linę w przeloty. Pomógł mu kupić kask, buty, karabinki. Pokazał spity, kostki, friendy, dzięki którym można się wspinać w miarę bezpiecznie.
Lina połączyła księdza i agnostyka. Rafał parę razy uratował Groserowi życie, co prawda, wcześniej samemu wystawiając je na ryzyko. „Partner wspinaczki to nie może być byle kto — powiedział kiedyś Wacław do młodzieży w duszpasterstwie, która wypytywała go o jego nową pasję. — Lina łączy na śmierć i życie. Odpadnięcie prowadzącego jest zagrożeniem dla partnera, nagłe szarpnięcie liny może wyrwać ze ściany całe stanowisko, a asekurującego pociągnąć w czeluść. To nie jest tak, że jeden sobie spada, a drugi patrzy. Musisz wytrzymać upadek partnera".
Rafał objaśnił Wacławowi skalę ludzkich możliwości wspinaczkowych. Kiedyś kończyła się na szóstce. Nikt nie marzył nawet o wytyczaniu czy wspinaniu się na trudniejsze drogi. Teraz skala sięga nawet VI 7-VI 8. Wacławowi nie chodziło o zaliczanie najniebezpieczniejszych tras. Był za słaby i za stary. Wspinając się, doświadczał natury, poznawał siebie samego, dotykał granic swoich możliwości. Nie jechał też w góry szukać Boga, tylko oglądać Jego dzieło.
Zaliczyli kocioł Hali Gąsienicowej i Morskie Oko. Pokochał Filar Staszla na Granatach i wschodnią ścianę Kościelca. Miał też swoje przegrane. Na Zamarłej Turni, na Motyce siadła mu psycha i odpadł od ściany. Na szczęście wspinał się jako drugi. Trzymana przez Rafała lina naprężyła się. Jedynie lekko tąpnął.
Nie zapomni tego dnia, kiedy pierwszy raz doświadczył ekspozycji. Wyszedł za kant niewielkiego filarka i poczuł, że ma pod sobą kilkadziesiąt metrów niemal pionowej przepaści. Spojrzał w dół — przestrzeń, w bok — przestrzeń, w górę — przestrzeń. Bezlitosny pion. Musiał się skoncentrować na ruchu, który wykonywał. Skupienie maksymalne. Jak to mówią: „Taniec na granitowej płycie". Szkoda tylko, że w za ciasnych różowych borealach.
To wszystko zawdzięczał Rafałowi. Nigdy nie mówił mu wprost, jakimi rekolekcjami są dla niego te wyprawy, ale to chyba było oczywiste.
Cudownie się złożyło. Mogli ruszyć za trzy dni. Tym razem jednak nie w polskie Tatry, ale na Słowację, na Kieżmarski. To było to.
Rafał postanowił, że będą wchodzić drogą Puškaša. Pięć, sześć godzin wspinaczki po sześciusetmetrowej ścianie.
Z Tatrzańskiej Łomnicy wjechali kolejką na Skalnate Pleso. Groser siedział obok alpinisty, który wyglądał jak wyjęty z żurnala. Kurtkę firmy Patagonia zdobił wypasiony nikon. Lustrzankowe gogle lodowcowe, jedwabna chustka indyjska niedbale zawiązana pod szyją. Co zawierał nowiutki karrimor, można się było tylko domyślać. Do plecaka przytroczony był kask Salewa.
Wacław wyglądał przy swym sąsiedzie, jakby sprzęt wypożyczył z muzeum, i to niekoniecznie taternictwa. Wytarte i pozszywane spodnie w kolorze khaki, na których w zeszłym roku tak umiejętnie powiesił się na wystającym ze ściany haku, że wyglądał jak przysłowiowa „dupa, nie taternik". Wyciągnięty, spłowiały czarny sweter. Sprzęt miał, na szczęście, ukryty w plecaku. Uroku dodawały mu włosy, corocznym zwyczajem ścięte na zapałkę. Rafał przypatrywał się temu obrazkowi beznamiętnym wzrokiem, a w środku pękał ze śmiechu.
Zaraz po wyjściu z kolejki odciągnął Grosera na bok i szepnął:
— Niezły szpaner, co? Góry się zesrają z wrażenia.
O dziewiątej wyruszyli ze Skalnatego Plesa. Około jedenastej związali się liną i rozpoczęli wspinaczkę. Szło znakomicie. Kolejny hak, przelot, stanowisko. Cierpkie powietrze i żadnych chmur. Wymarzona pogoda. Czy to ona ich zwiodła? Dziwnie stracili rachubę czasu. Ku ich zaskoczeniu, gdy weszli na szczyt, była prawie osiemnasta. Przybili piątkę za udane wejście. Odetchnęli i usiedli. Teraz najprzyjemniejsza chwila. Zapalenie papierosa. Obydwaj nie palili, ale zaciągnięcie się marlboro na szczycie było nagrodą za trud. Rafał nie palił od dwóch lat, a Wacław rzucił palenie, kiedy poszedł do seminarium. Jednak na szczycie to był rytuał, bez którego droga byłaby niepełna.
— Daj — rzekł Rafał, prężąc ramiona w triumfalnym geście.
— Już — Wacław zerwał sreberko. Podał Rafałowi papierosa i zaczął szukać zapalniczki. Chwila ta podejrzanie się wydłużała.
— Cholera, co ja mogłem z nią zrobić?
— Tylko nie mów, że nie masz zapalniczki. To, że zapomniałeś wody, mogę ci wybaczyć…
— Nie, no wkładałem… — Wacław jeszcze parę razy wyciągał zawartość kieszeni, ale robił to wyraźnie bez większej nadziei. Na koniec tylko rozłożył bezradnie ręce.
— Aaa! — warknął Rafał. — O kant dupy rozbić! Po cholerę się wspinaliśmy…? — Jeszcze kilka razy westchnął ze wściekłością i zamknął się w sobie. Wacław załamany rozglądał się dookoła. Wznosił też oczy do nieba. Na tej wysokości mógł w końcu oczekiwać pomocy z góry. Nagle z prawej strony szczytu wyłonił się napis „Salewa" na białym kasku, a potem kolorowa sylwetka alpinisty. Szpaner z kolejki! Niesamowite. Wacław patrzył na niego z rozrzewnieniem i nadzieją, jakby zobaczył Piętaszka na bezludnej wyspie. Podniósł pięść na przywitanie i czekał, aż wejdzie kolega Szpanera. Po kurtuazyjnej wymianie zdań na temat drogi zapytał:
— Macie ognia?
— Oczywiście! — odparł Szpaner. Wacław spojrzał triumfalnie na Rafała. „No, widzisz, i po co te nerwy?"
Szpaner dobył z kieszeni zapalniczkę Ronsona.
— Proszę — Groser zaproponował papierosy.
Szpaner z kolegą pokiwali przecząco głowami.
— Dziękujemy, niepalący.
— My też nie — uśmiechnął się usprawiedliwiająco Wacław.
Zapalili i chłonęli widok. Poprad. Huncowski Szczyt, Mały Kieżmarski i Przełęcz Widły. Wszystko cudownie wyraźne, w przejrzystym powietrzu. Majestatyczny skalisty masyw o lekko niebieskawym odcieniu zdawał się na wyciągnięcie dłoni. Poczucie uratowanego rytuału wzmocniło jeszcze intensywność doznań. Zmęczenie ulatywało nad szczyty wraz z wydmuchiwanymi tytoniowymi obłoczkami. Nadszedł czas na snickersy.
Na szczycie nie powinno się za wiele mówić. Kiedyś Rafał wspinał się z młodym góralem i gdy weszli na szczyt, góral zaczął wodzić rozmarzonym wzrokiem po horyzoncie. Rafał spytał go, o czym myśli. „Co byde jot" — usłyszał rzeczową odpowiedź. To nauczyło go milczeć. A jednak na Kieżmarskim odstąpił od zasady. Długo patrzył przed siebie w milczeniu, aż w końcu się odezwał.
— Jeśli jest Bóg, to właśnie tak. Wspiąć się i ogarnąć wszystko wzrokiem. Uwolnić się. Wszystko zależy od perspektywy, dystansu. Znasz tę hinduską opowiastkę? Do słonia zbliżyła się w nocy grupa osób i zaczęła go dotykać. Jeden z nich chwycił ogon, drugi trąbę, trzeci kły i każdy wrzeszczy, że trzyma słonia. I tak jest z wyznawcami wszystkich religii. Jeśli jest Bóg, to można Go zobaczyć tylko z daleka i w świetle. Bóg się objawia w spojrzeniu…
Wacław zerknął kątem oka na Rafała.
— Dla mnie Bóg to również dotknięcie. Może głównie dotknięcie… — rzekł zachęcony nieoczekiwanym otwarciem się przyjaciela.
Rafał odwrócił się w jego kierunku. Wzniósł brwi i powiedział:
— Hmm — co miało oznaczać „niech ci będzie, jeśli tak uważasz", a zaraz potem nagle rzucił komendę: — Trzeba się zbierać.
Niepostrzeżenie wokół szczytu pojawiły się pojedyncze chmurki. Zaczęli iść po ledwo widocznej ścieżce. Jedyne bezpieczne zejście o tej porze wiodło granią na północ, a potem w dół Filarem Grosha do doliny na wschód od Huncowskiego. Z początku nie było powodów do niepokoju, skała była lita, a zejście stosunkowo łatwe. Wiatr wymiótł chmury za grań tak, że widzieli stację kolejki. Z minuty na minutę było jednak coraz ciemniej i stromiej. Miła droga do domu zaczęła się zmieniać w dramatyczny odwrót. Pierwszy zjazd założyli ze stałego haka pozostawionego w ścianie. Kolejne stanowiska zakładali już sami. Groser wsłuchiwał się w wysoki dźwięk mocno wbijanych taterniczych haków. Zmierzch gęstniał z każdą chwilą. Czuli, że to ostatni, może przedostatni zjazd. Pośpiech sprzyja brawurze, więc ostatnie stanowisko Rafał założył, zarzucając linę na występ skalny. Wsunął oba końce liny w ósemkę i zjechał. Stanął na wąskiej półce, szybko wbił hak, wpiął się w niego.
— Lina wolna! Wacek! Jedź!
Groser zjechał.
— Dobra. Wepnij się tutaj — Rafał wskazał mocno wbity hak-rynienkę — i ściągamy linę.
Wacław zaczął ciągnąć jeden koniec liny. Ledwie drgnęła. Jeszcze raz. Znowu nic. Zaczęli ją szarpać i huśtać nią we wszystkie strony. Klęli obydwaj. Już wiedzieli, co ich czeka. Kibel — romantyczny biwak w ścianie. Bez kochera, goreteksów, żarcia i wody. Niewiele mówili do siebie. Wpadli jak nowicjusze.
Rafał założył na linę prusiki, węzły asekuracyjne, zaciskające się w przypadku odpadnięcia, wypiął się ze stanowiska i zaczął się wspinać, cały czas próbując odklinować linę. Groser został na stanowisku. Po chwili nie słyszał już sapiącego w górze Rafała.
Naraz rozległ się huk kamieni i potworny krzyk. Groser uskoczył gwałtownie w bok, napinając linę łączącą go ze stanowiskiem asekuracyjnym. Spadające kamienie ocierały się o jego nogi i ręce, odbijały się od zaciśniętych na linie palców. Poczuł swąd siarki. Po chwili wszystko ucichło.
— Wacek!!!
— Rafał! Żyjesz?!
— Kiblujemy…!!! Zostajemy w ścianie!!!
Czuł, że kamienie go pokaleczyły, ale nie był połamany. Istny cud. Po chwili Rafał wrócił na stanowisko. Byli tak odwodnieni, że drobne ranki nawet nie krwawiły. Powbijali wszystkie haki, które im zostały, i usiedli na wąskiej półce. Opierając się o siebie plecami, przeczekali niemal w milczeniu do rana. Gdy zrobiło się jasno, Wacław wszedł odczepić linę. Nigdy wcześniej podczas wspinaczki nie czuł takiego strachu, sztywności każdego kroku. Każdy chwyt wydawał mu się niepewny. Przesuwał prusika po wilgotnej linie i wbijał haki prawie co metr.
Wspiął się na występ skalny. Cały zamarł. Jeszcze nie starał się nic zrozumieć. Na granitowej półce przed nim leżała wyprasowana przez deszcze, przyschnięta do skały biała chusteczka. Nie przyduszona żadnym kamieniem. Nierealna. To było jak uderzenie pioruna.
Ostrożnie ją podniósł. Zjechał po linie.
— Niesamowite… — Pokazał Rafałowi chusteczkę. — Mamy darowane życie.
Przedarł ją na pół i dał mu jedną część.
— Możemy zaczynać od nowa.
Reszta ich pobytu na Słowacji nie miała już właściwie historii. Zrezygnowali z dalszej wspinaczki. Nazajutrz okazało się, że są solidnie potłuczeni i pokaleczeni. Rafał miał mocno poranione dłonie. Przez następne dni nie zasnął, dopóki się nie upił.
Wacław pisał swój dziennik. Tamtego pamiętnego dnia po zejściu zapisał tylko dwa słowa: carte blanche.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © by Jan Grzegorczyk, 2003, 2007
All rights reserved
Redaktor
Paulina Jeske-Choińska
Projekt graficzny okładki
Agnieszka Herman
Opracowanie graficzne i techniczne
Przemysław Kida
Wydanie II poprawione
ISBN 978-83-7785-474-7
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26
Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
www.zysk.com.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com