Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ksiądz Groser wraca z wygnania we Francji. Wiele miesięcy spędził w Prowansji w klasztorze trapistów. Obrabiając tam pole lawendy, odnalazł kamień w kształcie serca, odmieniający jego życie. Biskup powierza mu zadanie, do którego na pozór całkowicie się nie nadaje. Z księdza pisarza ma przeistoczyć się w księdza budowniczego. Jego przyszli parafianie, to bezdomni, margines, a także śmietanka społeczna z osiedla "Lepsze czasy". Groser wie, że Kościół jest prawdziwy, gdy jego obrzeża, manowce stają się centrum. Ale nie wszyscy się z tym godzą i będą próbowali go zmusić do rezygnacji.
*****
Trufle to przepięknie namalowany, czasami gorzki, obraz bohaterów znanych z Adieu. Niektórych z nich dotknie piętno zdrady, inni upadną, inni wreszcie wyzwolą się z swojej odrażającej maski, by odnaleźć w końcu prawdę i wiarę. Czasami trzeba upaść, by iść dalej.
Tadeusz Zysk, wydawca
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 418
Pamięci Anny Steckiej,
Niektóre fakty i postaci w tej książce są wymyślone. Prawdą jest, że tak to wszystko zobaczyłem.
Autor
Nie wiedział, czy Gothard rozmawia z nim poważnie, czy kpi sobie z Polaczka, który wykonuje archaiczny zawód. Diabeł na pewno krył się w niuansach językowych, których nie chwytał. Jednakże po regularnych interwencjach Heidi: „Oh, Gothard! Nie przesadzaj", czuł, że gospodarz nie traktuje go na serio. A może tamten po prostu miał wesołą naturę i wyjdzie na napuszonego kretyna, jeśli się na niego obrazi. Uśmiechał się, nie mając pewności, czy robi to we właściwych momentach, tak samo jak nie był pewny odmiany rodzajników.
— Czyli zajmujesz się Bogiem. I z tego żyjesz. Mi Pan Bóg jest niepotrzebny. Moją religią jest Heidi. — Gothard klepnął w pośladek przechodzącą z tacą żonę. — Kiedy jestem z nią w łóżku, jestem w niebie.
Uśmiechnął się.
— Ale akceptuję twojego Boga, bo Heidi jest szczęśliwa, kiedy wraca z kościoła. I dobrze. Bo Pan Bóg, który nie dawałby szczęścia, byłby kompletnym nieporozumieniem. Taki Pan Bóg musiałby iść na bezrobocie. A ty, Paul, no, powiedz szczerze, czy ty jesteś szczęśliwy?
— Jestem już za stary. Starość nie radość, młodość nie wieczność — Paweł ratował się porzekadłem, dumny, że dość zgrabnie udało mu się to powiedzieć po niemiecku. Jeszcze do niedawna uśmiechał się bez względu na to, co kto mówił, byle zrobić wrażenie, że rozumie słowa. „Cholera, i tak cały czas nie mówię tego, co chcę, tylko to, co umiem".
Gothard zaczął się krztusić ze śmiechu. Paweł zaniepokoił się, czy znowu powiedział coś tak uroczo głupiego, że Niemiec nawet nie zachowuje pozorów. W trakcie jednej ze swych pierwszych konwersacji po niemiecku w Goethe Institut myślał, że błyśnie. „Nie mogę się skupić, bo jest duszno". Tak chciał powiedzieć, ale zamiast słowa schwül — duszno, rzucił schwul, co znaczy tyle, co „pedał". I nie mógł pojąć, skąd ten wybuch śmiechu na sali.
— Ile ty masz lat? — spytał Gothard, uspokoiwszy się po chwili.
— Czterdzieści sześć.
— Człowieku, ja mam pięćdziesiąt cztery i śmiem twierdzić, że to mój najlepszy okres. Musisz się zapoznać z osiągnięciami farmacji. Do późnej starości możesz być szczęśliwy jak młodzieniec. — Gothard zapalił cygaro. — A jak z kobietami? Chyba nie masz żalu, że pytam? Tu nie ma żadnych tabu. W Niemczech rozmawiamy o tych sprawach jak o normalnych problemach zdrowotnych.
— Nie istnieją w moim życiu.
— Jesteś gejem?
— Nie, jestem celibatariuszem.
— To znaczy kawalerem.
— Nie, kapłanem.
— Na ja, czyli opowiadasz ludziom o Bogu. Ale co to sobie przeszkadza? Frau Berta, nasza znajoma, jest pastorem i lesbijką. Mówi, że codziennie rozmawia ze swoim Bogiem, a wy macie chyba tego samego. — Zaciągnął się z rozkoszą cygarem. — I On jej mówi, że wszystko, co daje szczęście, jest dobre. A ona kocha swoją Petrę. Mówi, że Bóg jest szczęśliwy, jak człowiek robi Jego miłość jeszcze większą. I ona to mówi legalnie w kościele, nie tak jak my tu, przy kieliszku. Mówię ci, Paul, grunt to rozweselić ciało. Ze smutnego tyłka — jak mawia nasz kanclerz — nigdy radosny pierd się nie dobędzie.
Po piętnastu minutach Paweł wymówił się bólem głowy. Zostawił Gotharda samego i niewygadanego. Ale zapewne się nie nudził. Prawdopodobnie zażył viagrę, która, jak mówił, była większym dobrodziejstwem dla ludzkości niż szczepionka przeciwko wściekliźnie, i poszedł z Heidi „do nieba".
Nazajutrz Paweł zapytał swego proboszcza, czy pastor Berta otwarcie mówi, że jest lesbijką. Ten potwierdził. „A co w tym dziwnego? Sam pobłogosławiłem kilka związków homoseksualnych. Potępiać? Za co? Nienawiści już dosyć na świecie. Trzeba szerzyć ekumenizm. A poza tym nie może być sprzeczności między prawem państwowym a kościelnym, bo wtedy ludzie już w nic nie wierzą". Paweł szeroko otworzył oczy.
Już po przyjeździe do Niemiec był lekko zdziwiony, gdy proboszcz nakazał, żeby w kazaniach nie mówił o grzechu. „Dawaj ludziom nadzieję i mów im o miłości". Polski ksiądz, który mieszkał tu od dziesięciu lat, objaśnił mu wtedy:
— Ty sobie daj spokój ze spowiedzią, oni się borykają z problemem wyparcia. To jest bezgrzeszny naród: wojny nie zrobili żadni Niemcy, to nie oni zakładali obozy zagłady. To wszystko jacyś „nazi". Czort wie, skąd to bractwo było. Jakaś tajemnicza organizacja. Była i się zmyła. Niemcom trzeba dać spokój.
Nie wiedział, po co tu siedzi. Niemiecki Bóg stawał się dla niego coraz bardziej odległy. On, który do niedawna szalał jako duszpasterz, teraz był czymś w rodzaju kaowca w klubie seniora. Na dodatek owi seniorzy mieli poczucie, że robią łaskę Kościołowi i Panu Bogu, bo swoimi pieniędzmi wspierają ten chory twór. I biednego księdza z Polski.
Podejrzewał, że coś w jego odbiorze niemieckiej rzeczywistości musi być nie tak. Czy to możliwe, aby cały naród zbłądził i wierzył „głupiej", w gorszego Boga? Kontakty z polskimi księżmi miał niewielkie, znał dwóch. Dwa ekstrema. Ksiądz Bogdan rodem z Mielca, ten właśnie, który mówił mu o „nazi" i „bezgrzesznym narodzie", uważał się za misjonarza w Sodomie na pięć minut przed jej spaleniem. Miał poczucie, że albo on nawróci „nazipogan", albo przypadnie mu smutny, acz zaszczytny obowiązek poinformowania Pana Boga, że jego misja poniosła fiasko i nie pozostaje nic innego, jak „ostateczne rozwiązanie". Ksiądz Tadeusz z Torunia z kolei traktował Niemcy jak papierek lakmusowy wskazujący głupotę polskiego zarozumiałego i ciemnego kleru. „Każdego bym przysłał na tydzień rekolekcji do Hansa Künga i po bólu". Poglądy miał w zasadzie zbliżone do pastor Berty, z tą lekką modyfikacją, że swoją miłość rozwijał w relacjach z płcią odmienną. Nie krył się z tym specjalnie. „A co, mam czekać jeszcze trzydzieści lat, kiedy oficjalnie zniosą celibat, i wtedy wystąpić o odszkodowanie?"
Paweł zastanawiał się, czy przeznaczenie przywiodło go do Niemiec, aby poszukał trzeciej drogi. Z miesiąca na miesiąc czuł jednak coraz bardziej, że idzie drogą donikąd. Wiedział, że nie nawróci mieszkańców tutejszej krainy, a korzyści finansowe z faktu bycia księdzem w Niemczech nigdy go nie podniecały.
Początkowo cieszył się, że znalazł się na pustyni, że odpocznie od ludzi, intryg, problemów. Ale po jakimś czasie ta wolność i spokój zaczęły mu ciążyć. Nie miał natury kontemplatyka. Chyba kiepski z niego kapłan, skoro nie potrafi „w każdym położeniu dziękować". Gdyby wierzył, każda chwila i każdy metr drogi byłyby dla niego błogosławieństwem. A on wył jak pies do księżyca za drugim człowiekiem. On, który w Polsce musiał opędzać się od ludzi. Gdyby choć mógł co jakiś czas przyjechać do kraju, zaczerpnąć powietrza. Wygadać się, napompować. Ale jechać tam, skąd został wypędzony? Nikt mu, co prawda, nie mógł zabronić odwiedzin Vaterlandu, ale Paweł był ambitny. Ponad miarę.
We wtorek, a był to czternasty miesiąc jego pobytu w Niemczech, zadzwonił do Reinharda, księdza, którego poznał na spotkaniu ekumenicznym. Zdawało mu się, że była między nimi jakaś nić sympatii.
— Reinhard, muszę się z tobą zobaczyć.
— Schön! Oczywiście. Kiedy chcesz?
— Jak najszybciej.
— Poczekaj, wezmę kalendarz. Wir müssen einen Termin ausmachen. Dzisiaj mamy wtorek... Może w piątek? Mam wolny wieczór.
— A dziś?
— Przykro mi, ale idę na basen.
Zaklął po niemiecku. To mu dawało namiastkę zakorzenienia w języku. Człowiek się modli i klnie w mowie, która jest mu najbliższa.
A jednak upokorzył się — pojechał w piątek do Reinharda. Gospodarz ujął go. Na stole czekała ciepła kolacja. Wnet zapłonęły świece. „Może Niemcy rzeczywiście muszą wszystko z kalendarzem ausmachen, bo jak już się spotkają, to spotkanie celebrują. Spotkanie z człowiekiem jest jak święto w kalendarzu". Z głośników płynął Mozart.
Rzucił okien na regał zapełniony w całości kompaktami z muzyką poważną. Setki, jeśli nie tysiące płyt. „Chyba cały czas przebywa w przestworzach klasyki".
Jak się okazało, Reinhard tydzień temu wrócił z wycieczki na Daleki Wschód.
— Następnym razem musisz koniecznie wybrać się ze mną. Człowiek bez podróży przestaje być istotą metafizyczną. Trudno, aby ktoś, kto za życia nie wzleciał, miał w sobie tęsknotę za czymś wyższym. Musisz zobaczyć radość życia tych ludzi, w każdym geście ciała. Oni nie chodzą, lecz płyną. Nie poruszają się, ale tańczą. Koniak czy whisky?
— Whisky.
Paweł w zasadzie nie pił, ale Reinhard był tak sugestywny, że nawet gdyby mu zaproponował cygaro, to pewnie by się skusił. Usiadł na żółtej skórzanej kanapie. Reinhard podał szklaneczkę.
— Pokażę ci zdjęcia.
Przysiadł się do Pawła i zaczął objaśniać fotografie. Nagle niezdarny ruch i solidna porcja whisky wylądowała na spodniach gościa.
— Przepraszam. — Reinhard się uśmiechnął i dłonią próbował zetrzeć plamę. Ręka zastygła na rozporku Pawła w sposób niepozostawiający wątpliwości, w jakim celu się tam znalazła. To był odruch. Paweł odtrącił ją, jakby wybijał piłkę meczową. Szklaneczka Reinharda poszybowała w kierunku telewizora. Kineskop eksplodował.
Nie wiedział, czy uderzyć, czy przeprosić gospodarza. Reinhard uśmiechnął się z lekkim zakłopotaniem.
— Macht nichts. Nic się nie stało.
Zatrzymał się w odległości trzydziestu metrów od plebanii. Tuż przy furtce załatwiał się właśnie wilczur trzymany na smyczy przez starszego mężczyznę w dresie. Po skończonej akcji właściciel psa wyciągnął z kieszeni torebkę i wsadził w nią za pomocą plastikowej łopatki odchody swego podopiecznego. Schludność i odpowiedzialność najbardziej uderzyły Pawła na początku pobytu w Niemczech. W trosce o czystość podeszew bliźniego dopatrywał się w ogóle poszanowania godności drugiego. Co prawda ksiądz Bogdan, stary sceptyk, próbował go wyprostować: „Eee. Oni są tacy porządni, jak wiedzą, że ktoś patrzy i mieliby karę zapłacić". „Może — odparł wówczas Paweł — ale tak czy owak w efekcie jest to kraj mniej zasrany niż Polska".
Odczekał, aż porządny Niemiec się oddali, i wszedł na plebanię. Był na półpiętrze w drodze do swego pokoju, gdy doszedł go głos proboszcza:
— Paul, przyjdź na chwilę. Biskup chce cię poznać.
„Biskup, poznać? Przecież spotkał się ze mną dwukrotnie".
Cofnął się.
— Księże biskupie, przedstawiam księdza Paula, naszą podporę.
Patrzyła na niego uśmiechnięta, poczciwa twarz.
— Emeryt, masz przed sobą szczęśliwego emeryta.
Uświadomił sobie, że parę razy już słyszał legendy o biskupie emerycie, Hansie Schneiderhanie. Założył szkołę modlitwy i robi to, na co przez lata nie pozwalał mu urząd i brak czasu. Spotyka się z ludźmi i uczy ich modlitwy.
— Na chwilę was zostawię, muszę wykonać pilny telefon. Możesz się, Paul, poskarżyć na proboszcza, ile wlezie.
Schneiderhan przyjrzał się pogodnie Pawłowi.
— Jak się księdzu wiedzie w Niemczech?
Nie miał ochoty na żadne konwenanse.
— Szczerze mówiąc, nie najlepiej. Proszę mnie źle nie zrozumieć, proszę wybaczyć… Przed chwilą… — Chciał wyrzucić z siebie to, co go spotkało przed niespełna godziną. Ale zrezygnował. — Ponad rok temu wyjechałem z Polski, by jak mi polecił mój biskup, spojrzeć z dystansem na moje kapłaństwo. Ale to mi się chyba nie udało… Trudno być księdzem w kraju, który pogodził się albo raczej zadekretował śmierć Kościoła. Który nie wie, czym jest pokuta. To kraj nazipogan.
— Ostro to ksiądz widzi…
— A biskup wierzy, że ten Kościół ocaleje? Parafie się zamyka jak sklepy, które nie przynoszą dochodu.
— Ja wierzę, że Bóg nie opuści człowieka.
— Ale człowiek opuścił Boga.
— Kiedyś klęczałem na adoracji i miałem nawet myśli, żeby porzucić to miasto, nie byłem jeszcze biskupem. I przyszło mi wtedy do głowy: „A Ty, Panie, stąd nie odchodzisz?". Dokładnie nawet pomyślałem: „Nie spieprzasz?". Du willst nicht abhauen? Dopóki ty nie stracisz wiary w Chrystusa, Kościół przetrwa. — Schneiderhan uśmiechnął się do Pawła. — Pokażę coś księdzu. Proszę zobaczyć. — Wyciągnął stary obrazek z Panem Jezusem. — Dostałem go przed wojną, kiedy miałem szesnaście lat. Niech ksiądz przeczyta ten cytat z Jeremiasza: „Pójdziesz, do kogokolwiek cię poślę, i będziesz mówił, cokolwiek tobie polecę". Te słowa uratowały mnie w obozie. Hitler — nie wiem, czy ksiądz wie — zamykał także Niemców.
Schneiderhan czekał na słowo Pawła. Ale ten milczał.
— Być może powinien ksiądz wrócić teraz do Polski. Zobaczył ksiądz inny Kościół, to na pewno miało jakiś sens. Bo wszystko ma sens. Tylko niech ksiądz pamięta, że Niemcy to związek landów. W każdym jest zupełnie inaczej. Żyłem w trzech diecezjach, każda była inna i każda była prawdziwym Kościołem. Mamy nazipogan, jak ksiądz to ujął. Z pewnością istnieje zjawisko wyparcia. Ale mamy też Sühne Zeichen. Kościół pokutujący, ludzi, którzy doskonale wiedzą, co Niemcy zrobiły, i próbują to wynagrodzić i o tym pamiętać. Niektórzy wręcz nie potrafią sobie poradzić z poczuciem winy. Schuldig geboren. Urodzeni z winą. Zawstydzeni swoimi rodzicami. Ale to wszystko jest człowiek. Istota skazana na przebaczenie. Przebaczenie stanowi jej wielkość, której czasem nie może udźwignąć.
Opowiadali mi księża z Polski, że kiedyś nie do pomyślenia było u was zjawisko bezrobocia. Dzisiaj podobno macie go więcej niż my. To samo może się stać z waszym Kościołem. Dopóki pewnych rzeczy się nie widzi, wydają się niemożliwe. Czegokolwiek doświadczysz, nigdy nie bądź zgorszony człowiekiem. To tak, jakbyś gardził Bogiem. Nie jesteśmy obrońcami Kościoła. Mamy być świadkami.
Patrzył na twarz biskupa, starego człowieka, który prawie nie miał zmarszczek. A raczej miał, ale jakoś tak dziwnie wygładzone jak fale na uspokojonej tafli jeziora. Pomiędzy wargami jaśniała biała szufladka sztucznej szczęki. Siwe gęste włosy. „Człowiek po obozie, czerstwy staruszek".
Wszedł proboszcz. Radosny jak nigdy.
— Dobre wieści. W sobotę będziemy mieli ślub w parafii. Siódmy w tym roku, a mamy dopiero koniec lipca.
Nie mógł zasnąć. Zmówił brewiarz, a potem aż do zaśnięcia szeptał: „Ukaż mi, Panie, swą twarz".
O dziesiątej rano wykręcił numer do Polski. Zamknął oczy. Telefon odebrał osobiście biskup Zdzisław.
— Ksiądz Paweł! To cud! Skąd ksiądz wiedział, że właśnie zamierzałem do księdza dzwonić! Z przykrością muszę księdza poinformować, że koniec wywczasów. Czas wracać do domu.
Nie wiedział, czy śni.
— Jeszcze dziś wykręcę do biskupa Schmidta i omówię formalności. Liczę na księdza energię.
Odłożył telefon. I w tej samej sekundzie aparat zadzwonił.
— Ksiądz Paweł?
— Tak, słucham.
— Tu Rita Weismüller. — Głos był spokojny, ale wyczuwało się w nim smutek. — Mój mąż odchodzi. Czy mógłby ksiądz przyjść…? Lekarz powiedział, że to może stać się w każdej chwili.
Pamiętał dobrze panią Ritę, przychodziła zawsze na herbatę po mszy. Miała może siedemdziesiąt pięć lat. Nazywał ją w myślach „słoneczko", gdyż nigdy z jej twarzy nie znikał uśmiech. W latach osiemdziesiątych, w czasie stanu wojennego, podobno bardzo zaangażowała się w szykowanie pomocy dla Polski. Słyszał to od proboszcza. Ona sama nigdy tego nie mówiła. Powtarzała zawsze tylko: „Jaki ten Pan Bóg dobry…". Nigdy jednak nie sięgnął poza ten uśmiech. Nigdy z sobą nie porozmawiali. Uznał, że w przypadku pani Rity dobroć Pana Boga polegała na obdarzeniu jej tym uśmiechem. Tylko raz, na początku jego pobytu, wypowiedziała więcej słów. Przygotował specjalną mszę dla młodzieży. Zapalił mnóstwo świec, śpiewali wspólnie kanony z Taizé. Kazanie mówił o tym, co w życiu warto wybrać, by nie przegrać młodości. Po mszy pani Rita powiedziała mu: „Tak się cieszę, bo widzę, że ksiądz naprawdę myśli o nas, starych drzewach...".
Mijała druga godzina od chwili, gdy po namaszczeniu usiedli razem przy łóżku umierającego. We czworo. Pani Rita, syn Manfred, córka Christine oraz Paweł. Milczeli, ale ta cisza nie ciążyła. Odmówili różaniec. Pani Rita trzymała przez cały czas męża za rękę. Patrzyła na niego ze spokojem. Paweł był pewien, że widzi całe ich długie życie. Kątem oka spojrzał na jej twarz. Uśmiech i smutek zlane w jedno. Nagle wyrwały mu się słowa psalmu.
— Der Herr ist mein Hirte. Es wird mir nichts fehlen. „Pan jest pasterzem moim…"
Christine, która siedziała po drugiej stronie łóżka i delikatnie głaskała siną rękę ojca, pokiwała głową. Nad nią wisiał portret ślubny rodziców sprzed kilkudziesięciu lat. Wyretuszowany, podkolorowany. „Boże, zrobić im teraz zdjęcie. Miłości aż do śmierci, silniejszej od śmierci. Tyle razy błogosławiłem małżeństwa, tyle razy widziałem, jak prowadzą się do ołtarza, ale nigdy nie widziałem, jak się odprowadzają do wieczności". Weismüller zaczął wciągać łapczywie powietrze. Otworzył na chwilę oczy, jakby nerwowo chciał coś zobaczyć. Christine chwyciła rękę brata, a Paweł poczuł dłoń pani Rity. Stanowili teraz łańcuch. Miał poczucie, że pośrodku nich nie ma śmierci, ale że uczestniczą w narodzinach.
— Er atmet nicht mehr. Już nie oddycha — powiedziała pani Rita.
I nagle Weismüller się uśmiechnął i wydał ostatnie tchnienie. Zamknęła jego oczy i pocałowała w czoło. Po twarzy męża spłynęła łza żony.
Manfred, czterdziestoletni mężczyzna, także pocałował ojca, a potem podszedł do Pawła i go przytulił:
— Od tej pory ksiądz jest członkiem naszej rodziny.
Z trudem opanował wzruszenie. Nigdy nie czuł tak głęboko, że był potrzebny. Wiele razy był przy śmierci jako kapłan, ale zawsze czuł się jakoś z boku, jak urzędnik Pana Boga. A teraz zaproszono go, by dotknął rany, w której jest życie.
Gdy po trzech tygodniach od rozmowy z biskupem Schneiderhanem wsiadł do golfa wyładowanego prezentami od parafian i ruszył do Polski, nie próbował powstrzymać łez. Już w niedzielę, gdy po mszy urządzono mu pożegnanie, z trudem panował nad emocjami. Czuł się jak zdrajca, a może raczej jak człowiek, który nie rozpoznał swoich owieczek i odszedł. W ostatnią niedzielę zobaczył ludzi, którzy kręcili się przez te wszystkie miesiące przy kościele, choć najczęściej do niego nie wchodzili. Młodzież, która przychodziła pograć na salę duszpasterstwa w ping-ponga, posłuchać muzyki. Choć mogła pójść gdzie indziej. Na koniec uświadomił sobie, że być może w ogóle nie zrozumiał tego społeczeństwa, tego Kościoła, tej wiary. Był w mocy swojej słabości i lęku. „Wrócić tu kiedyś, ale inaczej. W innych okolicznościach".
Biskup Zdzisław przygarnął go ze wzruszeniem godnym miłosiernego ojca z obrazu Rembrandta. Tylko że Paweł nie czuł się synem marnotrawnym, a synem wypędzonym.
— Dlaczego, dlaczego ksiądz mi nie powiedział całej prawdy? Przecież gdyby rodzice dziewczyny nie odwołali tych kalumnii…
— Jakich kalumnii?
— No, że ksiądz skrzywdził ich córkę.
— To znaczy, że jej nie skrzywdziłem?
— Oj! — Zdzisław pogroził mu palcem. — Nie żartuj ze swojego biskupa. Nie wódź na pokuszenie.
Paweł uśmiechnął się na siłę.
— Tak widocznie miało być, żeby się wypełniło, co się miało wypełnić… — udawał dystans, obracając w żart to, co go wpędziło w rozpacz.
Biskup nie zaufał mu przed rokiem, on nie ufał mu teraz. Przedwczoraj, zaraz po przyjeździe, dowiedział się, że rodzice dziewczyny wyjaśnili sprawę pół roku temu. Dlaczego zatem przełożony tak długo zwlekał? Tajemnica prawdopodobnie miała swe wyjaśnienie w wyjeździe Grosera. Kolega, który przyjaźnił się z sekretarzem biskupa, powiedział mu w zaufaniu: „Kiedy Zdzisio wywalił z diecezji Grosera, ździebko się chyba wystraszył, że wpada w nałóg. Po wyjeździe Wacka chodził jak struty. I pewnie twój przyjazd ma mu podreperować psychikę. Że ma ojcowskie odruchy. Biskupi też lubią mieć poczucie, że są dobrzy".
— Proszę siadać. Zjemy kolację. Skończył się sierpień, możemy napić się legalnie. Proponuję wino, które przed sześcioma laty przywiózł mi arcybiskup Stroba, największy koneser w episkopacie. — Biskup usługiwał przy stole, pokazując w praktyce, że kto służy, króluje. Paweł przypatrywał się gospodarzowi.
„Co za cyrk? Pewnie ciągle nalewa do tej samej butelki. Nie przypuszczam, żeby dostał takich sto". Niemcy rozbudziły w Pawle ironię, by nie powiedzieć cynizm.
— Tak, księże Pawle. Hannibal ante portas. Wkrótce się wleje Unia, czy tego chcemy, czy nie. Niektórzy się cieszą: „Unia was zeżre, ona nienawidzi Kościoła". Najgorszym doradcą jest lęk. Trzeba się mądrze przygotować, wykorzystać każdą sekundę, która pozostała. Ludzie będą przychodzić do kapłana, gdy będzie miał coś do powiedzenia. Do wiernych nie można już mówić jak do kmiotków. Oni są często bardziej wykształceni od nas. Księża nie mogą się bać przyszłości, dlatego wysyłam ich za granicę, choć to boli, bo potrzebuję kapłanów, także tu i teraz. Nie mówię o klerykach. Oni też. Niech jadą. Choć, niestety, część nie wraca, a część wraca zaczadzona. Myślę o mojej doświadczonej gwardii. Nie dalej jak trzy tygodnie temu wysłałem do Francji Wacka Grosera.
Paweł pokiwał głową.
— Zawsze o tym marzył. Taaak. — Biskup z uznaniem odniósł się do swych wywodów. Nie miał wątpliwości, że musiały przekonać księdza Pawła. Poprawił „pożyczkę" na czole.
— No i co z księdzem zrobimy?
— Hmm — westchnął bezradnie Paweł.
— Do Męczenników…
Zaskoczenie. Po co odbył tę całą drogę? Żeby stanąć w tym samym punkcie?
— Chyba nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.
— Oczywiście, bo też plany mam wobec księdza inne. Chcę, żeby ksiądz robił doktorat z teologii pastoralnej. Trzeba spożytkować doświadczenia niemieckie.
— Wydaje mi się, że jestem kiepskim ekspertem od Niemiec. Kompletnie tego kraju nie zrozumiałem. A to, co widziałem, to w krzywym zwierciadle.
Biskup zamknął oczy i jakby ręką odpychał słowa Pawła. „No, dobrze, dobrze, wiemy, że ksiądz jest skromny".
— A co do Męczenników… Chcę, żeby ksiądz po mógł wejść w parafię księdzu Krystianowi Palecznemu, którego mianowałem proboszczem. Taka pokerowa zagrywka. Ksiądz zna tam ludzi.
Paweł wypił cztery kieliszki Strobowego wina, a golf na niemieckich rejestracjach stał przed pałacem biskupa. Zatrzymał się pod pomnikiem Papieża. Dopiero teraz sobie uzmysłowił, że to jest ten pomnik, którego nie widział, a który jak słyszał, był źródłem nieszczęść Grosera. Przypomniał sobie o Mackiewiczu, parafialnym taksówkarzu. Wyciągnął komórkę.
— Panie Marku, tu mówi Paweł. Ksiądz, dla wyjaśnienia. Czy pan mnie sobie przypomina…
— O święty Józefie… Myślałem, że ksiądz w Reichu.
— Wróciłem i jestem pod pałacem biskupa. Czy mógłby pan wziąć taksówkę i przyjechać po mnie?
— Przyjadę…
— Ale nie swoją taksówką. Potrzebuję kierowcy.
— Przyznam, że jak żyję, nie jechałem jeszcze taryfą jako pasażer!
Stanął przed dobrze znanymi drzwiami. Wytarta klamka. Ten sam domofon. Nawet ta sama wycieraczka. A więc po raz drugi… Nie mógł pogodzić się z tym, że nie ujrzy już starego Bronka, którego kochał jak ojca. Westchnął i pokręcił głową. W ciągu trzech dni po powrocie z Niemiec dowiedział się właściwie wszystkiego o swoim nowym szefie i o tym, co działo się na parafii w czasie jego wygnania. Nadusił na podświetlony kwadracik z napisem proboszcz i zamknął oczy. „Boże, daj mi siły, by nie wiedzieć, by zapomnieć".
— Ho, ho… Paweeełek! — Krystian klepnął go z obu stron w ramiona. Znali się trochę, głównie z lat seminaryjnych. Paweł należał do wybijających się kleryków, Krystian, który miał ambicje trzymania z wszystkimi „możnymi", w sposób naturalny przykolegował się do niego.
— Masz jakieś preferencje pokojowe?
— Chyba tam, gdzie byłem.
— Zobaczymy, czy ten pokój w ogóle się nadaje do zamieszkania…
Wzrok Pawła po wejściu od razu padł na buty, w których jego ojciec pokonał szlak bojowy na Monte Cassino, a on sam przeszedł w nich kilka pielgrzymek. Nie chciał zamienić ich na żadne inne.
— Patrz, moje traktory, nikt ich nie wyrzucił. Skąd wiedzieliście, że wrócę?
Krystian pokiwał głową w zadumie.
— A dokąd byś poszedł? Tylko Kościół przygarnia synów marnotrawnych. Nawet jakbyś buty zgubił, dałby ci nowe. I pierścień. — Klepnął Pawła w plecy. — Cieszę się, że razem pociągniemy ten wózek. Nie przeszkadza ci, że masz proboszcza o dwa lata młodszego?
— Nie, władza nigdy mnie nie pociągała.
— Podobnie jak mnie. Zrezygnowałem nawet z doktoratu, bo wystraszyłem się, że mogą mnie zrobić biskupem. — Krystian zaśmiał się ze swojego dowcipu. — Podobno to ty namalowałeś. — Wskazał głową na portret Popiełuszki.
— Tak. Kiedyś Jerzy się tu zatrzymał. Był przelotem. Nie wszedł nawet do kościoła. — Paweł zamyślił się. — Może by warto kiedyś jakąś tablicę przywiesić.
— Świetny pomysł. To mogłoby rozruszać parafię. Na wszelki wypadek nie kolportuj tego, że był tu tylko na kolacyjce…
Paweł spojrzał na rysunek pod obrazem, nie zwracając uwagi na słowa swojego nowego proboszcza.
— A to co? Baletnica czy zakonnica?
Krystian zbliżył się do ściany i zaczął się uważnie przyglądać rysunkowi. Po chwili na jego twarzy zakwitł uśmieszek.
— Widzisz? — Odwrócił się do Pawła. — Temu Wacusiowi jedno w głowie siedziało. Kobitki. Ale jego dramat polegał na tym, że nie umiał tańczyć.
— Dlaczego dramat? Zdzisław mówił mi, że wysłał go do Francji, bo ma wobec niego ambitne plany.
— Poczciwy z ciebie księżulo. Właśnie o takiego wikarego mi chodziło…
Pomachał w kierunku odjeżdżającej furgonetki. Wysiadł w Nyons celowo, aby przez wspaniały średniowieczny most przejechać już na rowerze. Był 25 sierpnia 2002 roku. Do Aiguebelle pozostało mu niecałe pięćdziesiąt kilometrów. Jego wyprawa do Francji trwała już dziesięć dni. Miał w nogach 1237 kilometrów. Licznik wyzerował, wyruszając ze Szklarskiej Poręby. Obrał drogę przez Pilzno, Monachium i Jezioro Bodeńskie. Kilka dni jechał u podnóża zachodnich Alp. To była ósma wyprawa rowerem do Europy. Uwielbiał ten środek lokomocji. Samochodu nigdy nie prowadził, nie miał nawet prawa jazdy. Zawsze głosił, że rowerem można dotrzeć najdalej i przy zachowaniu wolności. Na najtrudniejszych albo nieciekawych odcinkach łapał okazję i wsiadał do tira albo furgonetki, których bez liku jeździło po alpejskich wiejskich drogach. Spał, gdzie popadło. Rozbijał swój mininamiocik na polach, na skraju lasów. Nie bał się zwierząt, słyszał ich nocne odgłosy, ale wiedział, że one nie interesują się śpiącym człowiekiem. Jedynie szyję i twarz smarował środkiem przeciw insektom. Każdego dnia odprawiał mszę w innej katedrze… Raz nawet w obrządku trydenckim. Zafascynowany masywem skalnym w niemieckich Alpach, niedaleko Pfronten, ustawił ołtarz w jego kierunku. W pewnej chwili usłyszał dzwonek. Odwróciwszy się, zobaczył leżącą na łące, w odległości ośmiu metrów, dorodną bawarską krowę. Zmienił więc w trakcie mszy ryt na posoborowy i kontynuował celebrację twarzą do wiernych. Tak był uniesiony tym Franciszkowym nastrojem, że zaczął nawet kazanie do krasuli, ale po jego pierwszych słowach wstała demonstracyjnie i wyszła z kościoła.
Wyjeżdżając z Grignan, minął budynki straży pożarnej i żandarmerii. Tablica informowała, że do Aiguebelle jeszcze 11 kilometrów. Ujechał paręset metrów, a potem zsiadł z roweru. Nie wiedział, co czeka go po przekroczeniu murów opactwa. Czy odseparowanie od świata będzie oznaczało dla niego koniec niepowtarzalnych widoków Prowansji? Szedł więc już, a nie jechał, koło pola słoneczników z opuszczonymi czarno-brązowymi łebkami. Między tymi mumiami stały malutkie żółciutkie słoneczniki, pozostawione chyba na bukiety. Krzaczki lawendy ostrzyżone były na półokrągło. Półmetrowe pasy rozdzielające fioletowo-zielone rzędy sprawiały wrażenie pokrytych śniegiem. To wapień odbijał się w mocnym słońcu.
Pogładził się po dwutygodniowej brodzie. Włosy obcięte niedawno na zapałkę, kiedy szedł na ostatnią rozmowę z biskupem Zdzisławem, osiągnęły klasyczną długość. Wacław w ostatniej chwili zmienił swe zamiary i zamiast po wypędzeniu z Polski udać się do Arki w Trosly, skręcił na południe Francji, by pierwszy miesiąc bądź dwa spędzić u swego przyjaciela trapisty, ojca Michała. Poznał go przed dwudziestu laty, kiedy ten był jeszcze dominikaninem. Spotkali się na zjeździe piszących kapłanów. Michał dopiero zaczynał publikować, Groser miał za sobą dwie książki i — skromne, bo skromne, ale już jakieś — znaczenie wśród braci-literatów. Zaczęli do siebie intensywnie pisać. Była to głównie przyjaźń epistolograficzna. Przez pierwsze lata krążyły jeszcze między nimi tradycyjne listy wysyłane w kopercie, a potem przeszli na pocztę elektroniczną. Żywszą, szarpaną, nieraz krótką jak oddech, ale prawdziwą. W 1995 roku po podjęciu ostatecznej decyzji o wstąpieniu do trapistów Michał wyjechał z Polski, najpierw do Francji, a potem do Afryki. Wacław podziwiał jego decyzję powtórnych narodzin i zamknięcia furtek do dawnego życia. Wybrał drogę większej „nieużyteczności". W pewnym momencie zdało mu się, że dominikanie kładą zbyt duży akcent na sprawność i efektywność działań. A on chciał być sługą nieużytecznym i głównie chwalić Stwórcę. Groser pamiętał jeden z pierwszych listów Michała, gdy już było pewne, że wyjedzie z kraju:
Zapewne w pięknej ojczyźnie byłbym bezpieczny, ale czy wolny? Czyż nie mówiliby: „za kogo on się ma, czyż nie znamy jego rodziców", „to, co czyni, jest ze wszech miar śmieszne"? Zapewne nie byłoby tak tragicznie, miałbym wszystko, czego dusza zapragnie. A nawet coś więcej: tak zwane środowisko, swoich uczniów i zwolenników, a także swoich oswojonych i przewidywalnych nieprzyjaciół. Mógłbym objadać domy wdów, słuchać ciepłych połajanek.
Wacław przypominał sobie te słowa i szykował się do debaty z Michałem. Ojczyzna nie była tak słodka…
Ostatni raz spotkał się z przyjacielem w 1996 roku, kiedy ten przyleciał do Polski z Afryki po wizę algierską. Miał osiąść na stałe w Thibirine pod Medeą. Właśnie wtedy terroryści porwali jego siedmiu współbraci. Po paru tygodniach w Polsce doszła do niego wiadomość, że w worku zawieszonym na drzewie znaleziono siedem odciętych głów trapistów.
Była potem jeszcze próba powrotu trapistów do Algierii, ale się nie powiodła i od 1998 roku Michał przebywał w dwunastowiecznym, romańskim opactwie w Aiguebelle.
Wacław wsiadł ponownie na rower. Dochodziło południe. Żar lał się z nieba. Mijał właśnie dębowy las, gdy nagle ujrzał unoszący się w dali gęsty obłok dymu. Po chwili przejechały obok wyjące wozy strażackie. Ujechał jeszcze kilkaset metrów i zobaczył scenę jak z apokalipsy. Ściana ognia. Przeszły go ciarki. Stał jak osłupiały, jakby zaraz miał usłyszeć trąby na koniec świata. Nagle z kawałka jeszcze zielonej ściany lasu wypadło ogromne stado dzików, liczące może z trzydzieści sztuk. Duże i małe. Pędziły wprost na niego. Stracił głowę. Najpierw chciał uciekać, zasłonił się jednak rowerem. Myśl była dobra, ale jedna z ostatnich świń zahaczyła o niego i poleciał na leżący obok głaz. Poczuł obezwładniający ból w piszczeli. Stado tymczasem znikło w lesie po drugiej stronie drogi. Spojrzał na swoją nogę, solidnie krwawiła. W pierwszej chwili przeraził się, że jest złamana i do Aiguebelle nie dotrze na rowerze, ale w gipsie. „Kaleka, na pewno się ucieszą". Wyciągnął z torby nóż i podkoszulek, który pociął na pasy. Zabandażował kończynę i krzywiąc z bólu twarz, patrzył na pożar, z którym walczyła straż. Po jakimś czasie ból zaczął powoli odpływać.
Wsiadł na rower i ruszył. Nic tu nie pomoże, a jeszcze ktoś zacznie się zastanawiać, czy jego obecność w pobliżu lasu nie była przypadkowa.
O godzinie pierwszej stanął przy furcie klasztornej.
— Jestem umówiony z pěre Michel — zwrócił się do furtiana. Ten sięgnął bez słowa po słuchawkę, dając gościowi znać, żeby poczekał. Trafił do zakonu kontemplacyjnego, w którym jak wiedział, słów używa się w ostateczności. Oparł rower o kamienny murek i przysiadł na ławce.
Nagle usłyszał nad sobą jakiś bulgot. Przed nim stał staruszek o lasce, przygarbiony i najwyraźniej po wylewie. Słowa wychodziły z jego sparaliżowanej twarzy i ust tak zniekształcone, że Groser nic nie mógł zrozumieć.
— Ja chcę z pěre Michel.
— C’est moi…! — staruszek z ekspresją pokazywał ręką na siebie.
Cholera! Groser był bezsilny. Nawet po najcięższych przejściach w legii cudzoziemskiej nie można się postarzeć o pięćdziesiąt lat. To niemożliwe. Michał miał bardzo charakterystyczną urodę. Prawdopodobnie płynęła w nim domieszka krwi tatarskiej, w wyniku czego brano go zwykle za Araba, Cygana albo pozdrawiano: szalom. To nie on. Staruszek jeszcze chwilę poutyskiwał i w końcu podnosząc jedną rękę do góry, podreptał w kierunku furty. Początek wypadł głupio. Zobaczył, jak furtian daje mu znaki.
— Może chodzi panu o pěre Mikael? — spytał.
Groser pokiwał głową, bo nie miał innego wyjścia. Obawiał się jednak, czy za chwilę nie przyleci jakaś babcia na miotle.
Po dziesięciu minutach zjawił się Michał. Żyje, świetnie wygląda w biało-czarnym habicie. Śmiech i przeprosiny. Tłumaczy, że to już tradycja. Pěre Michel to przykład mnicha, który nie może wytrzymać samotności i ucieka do ludzi. Prawdziwy łowca turystów, zaczepia ich i ofiarowuje się jako przewodnik po okolicach kościoła.
— Na pewno chciał cię zaprowadzić do sztucznej groty z Lourdes. To rzeczywiście niezwykła sprawa. Jest wyciosana w litej skale i to z taką precyzją, że szczęka opada, dokładna replika, a nie jakieś tam murowane cudeńko…
Groser zrobił młynek przy uchu, jakby usprawiedliwiając się, że szkoda, ale ni w ząb nie mógł zrozumieć ojca Michel.
Michał, zobaczywszy obandażowaną nogę i usłyszawszy o wypadku Wacława, postanowił mimo jego protestów udać się od razu do infirmerii.
— Nie, nie, to trzeba opatrzyć, zdezynfekować. Jean-François zaaplikuje ci nasze najlepsze ziołowe preparaty.
Infirmarz był akurat zajęty rozmową z pacjentem, też zakonnikiem, o nosie à la Pinokio — w chwili mówienia nieprawdy — i odstających uszach. „Pinokio" chwytał się za głowę i robił rozpaczliwe miny. Stali koło szafki z lekami. Jean-François wzruszał ramionami. Wyciągał różne pudełka i czytał ulotki. Mikael wskazał Wacławowi krzesło. „To może jeszcze chwilę potrwać".
— No, to miałeś mocne wejście. Może powinienem cię wcześniej uprzedzić, że te świnie się tak tu wyroiły. Wyobraź sobie, idę raz lasem, a tu taka góra liści się rusza. I śmierdzi. Myślę: kloszard… albo ranny pies? Zbieram się w sobie, przezwyciężam strach. No, trzeba pomóc. Biorę kija i zaczynam gmerać w tej kupie. Nic, jeszcze głębiej, nic, wreszcie zniecierpliwiony rzucam ten kij na liście i wtedy wyskakuje z nich ogromny dzik. Mówię ci, tak się tu rozpanoszyły, że gdy psy myśliwskie zapędzą się w miejsce, gdzie leży stado, to te świnie nawet nie uciekają. I pies musi udawać, że właśnie tu zgubił klucze do mieszkania i bardzo przeprasza.
Wacław zaśmiałby się głośno z opowieści Michała, ale w rozmowie, która toczyła się przy szafce, wyczuwał jakieś napięcie. Po chwili „Pinokio" skierował się do wyjścia.
— Co się dzieje? — spytał Mikael.
— Uuu. — Machnął ręką Jean-François. — Głowa boli! To normalne, jak człowiekowi robota brzydnie, to na głowę się rzuca. — Infirmarz uśmiechnął się w kierunku gościa.
Wacław pomyślał, że za chwilę padnie pytanie: „No, a nasz drogi symulant na co się skarży?", ale Mikael je uprzedził:
— Mamy kandydata do zakonu, ale dzik próbował go powstrzymać — wskazał na zabandażowaną kawałkiem koszulki nogę Grosera.
— Uuuu! — Jean-François wydał „uuuu" tym razem w tonie niezwykle poważnym, jakby zastanawiał się nad koniecznością amputacji kończyny, i wyjął z szafki nożyczki.
Rana okazała się niegroźna, ale tak czy owak Wacław wkraczał w życie opactwa dowartościowany. Był od razu rozpoznawalny. „Będą o tobie mówili: to ten, któremu dzik rozharatał nogę". Mikael zaprowadził Wacława do pustego już refektarza. Pora obiadu właśnie minęła. Trafił na tłusty dzień. To znaczy — rybny. Mięsa w Aiguebelle nie spożywa się w ogóle, jedynie dwa razy w tygodniu jest ryba. A tak warzywa, kalafior, marchewka, groch i różne korzonki. Na stole dużo chleba i wino. Klasztorny sikacz. O tym wszystkim Wacław wiedział już z zapraszająco-ostrzegającego listu od Michała. Rozwiewał w nim wszystkie złudzenia, które Groser mógłby wiązać z urokami życia w klasztorze kontemplacyjnym w Prowansji. „Jest tu ogólnie niewyobrażalny zapieprz, a na modlitwę musisz czas kraść w czasie snu". Groser nie dał się zniechęcić. W książce o trapistach wyczytał, że pracują oni tyle, aby mieli wystarczająco sił na modlitwę, i to uznał za rzeczywistość. Uważał, że jego życie kapłańskie będzie ubogie, jeśli na własnej skórze nie przekona się, co to kontemplacja. I „zapieprz" w kontemplacyjnym klasztorze.
Z refektarza poszli do gościnnej celi w nowicjacie. Opat wyraził zgodę i Groser na zasadzie wyjątku miał zostać przez miesiąc albo dwa czymś na kształt „półtrapisty". Mikael mówił opatowi, że Groser jest wybitnym pisarzem i że jeśli opisze ich wspólnotę, to kto wie, czy nie wybuchnie nowa epidemia „mertonki". W latach 60. na skutek niebywałej popularności pism Tomasza Mertona kandydaci do życia mniszego wprost oblegali trapistów. Taka epidemia na pewno się przyda, bo średnia wieku 35 mnichów w ich opactwie wynosiła 65 lat.
— No to słuchaj, ty teraz sobie odpocznij, ja biegnę na produkcję, do naszego ukochanego alexionu, na którym stoi opactwo. Potem zaprowadzę cię do fryzjera i będziesz już pełnowartościowym mnichem.
Groser rozejrzał się po pustej właściwie celi i wszedł do maleńkiej łazienki. Woda. W czasie jazdy do Francji raz skorzystał z prysznicu na stacji benzynowej, z reguły kąpał się w jeziorach. Perspektywa gorącego prysznica była niewątpliwą nagrodą. „No tak, ale co zrobić z opatrunkiem na nodze?" Skonstruował z prześcieradła coś w rodzaju podnośnika do nogi, który uwiesił za kabiną prysznicową. I stojąc na jednej nodze, zażywał rozkoszy, na którą się solidnie napracował, a ściślej mówiąc, napedałował.
Dochodziła trzecia. Rozpakował rzeczy. Wyciągnął Biblię i brewiarz, jedyne książki, które przywiózł z Polski. W Biblię włożony był wydrukowany ostatni e-mail od Michała. Przejrzał po raz kolejny fragment dotyczący „rozkładu jazdy".
Wstajemy o 3.30, potem o 4.00 wigilia, następnie idziemy do scriptorium na lectio divina. Dalej śniadanie: kawa, chleb, dżem, ser. Potem kapituła o 6.45 — tu opat komentuje Regułę św. Benedykta i robi uwagi, napomnienia, często bez imion. Potem laudy i msza św. Przerwa niby na lectio divina do 9.15, ale i tak święta lektura idzie na bok, bo już przygotowujemy robotę, przyjeżdżają ciężarówki z butelkami, cukrem etc. 9.15 tertia, potem do 12 praca. 12.15 sexta i obiad, potem sjesta, najczęściej zajęta, bo jest coś do roboty, potem nona o 14.15. Po nonie praca do 17. Potem lectio divina, ale zawsze jest coś do roboty, więc następnym pewnym punktem są nieszpory o 18.00. Potem kolacja, koniec modlitw dnia — kompleta i o 20.00-21.00 można spać, ale...
Położył się i zasnął snem kamiennym.
Dwie godziny później po wizycie u brata, który zajmował się reperacją butów i strzyżeniem, a właściwie goleniem na łyso zakonników, spojrzał w lustro. Przymknął z wrażenia oczy. Niby nic wielkiego. Raz do roku strzygł się na zapałkę, ale zawsze ten centymetr włosów jakoś „ubezpieczał" czaszkę. Teraz poczuł się naprawdę nagi. Całe zresztą dziwactwo polegało na tym, że miał ogorzałą, spaloną przez jazdę rowerem w słońcu twarz, a skóra w miejscu zgolonych włosów i brody była biała. Wyglądał nie na mnicha, ale na idiotę albo klauna. „Teraz rozumiem, dlaczego Michał śmiał się do łez". Jako wyraz pokory nowa twarz mogła go cieszyć, ale ukłuła go wątpliwość, czy nie bierze udziału w spektaklu teatralnym „Kapłańska błazenada".
Zdusił to w sobie.
Michał zapukał po nieszporach, by zabrać go na kolację, następnie udali się na kompletę. Rozumiał z ledwością połowę wypowiadanych modlitw. Nie potrafił się jeszcze sprawnie posługiwać francuskim brewiarzem.
— To co, chcesz zobaczyć moją pustelnię? — Uśmiechnął się Michał. — Może to za duże słowo, ale…
Po chwili doszli do niezbyt głębokiej groty przedłużonej dachem. Koza do palenia, stół i szeroka ława. Przed nimi ścielił się lekki stok obrośnięty lawendą. Jej aromat docierał aż tu i mieszał się z zapachem rosnącej tuż przy pustelni olbrzymiej sosny. Zapach Prowansji. Groser przeciągnął się z całej siły, zamknąwszy oczy.
— O Boże, nie mogę uwierzyć, że to prawda!
Michał rozpalał ogień w kozie. Wieczory były już chłodne. Ale nie tylko o to chodziło. Wacław uwielbiał siedzieć w blasku płomieni, przy trzaskających szczapach i gałęziach. Dzisiaj jednak widział zupełnie inny ogień, ogień-żywioł, który wobec jego braku doświadczeń z pożarami miał wymiar apokaliptyczny. Michałowa koza na powrót czyniła z ognia symbol spokoju i ciepła, oswajała płomienie. Ogień był też dla Wacława wyrzutem sumienia. Przed śmiercią jego ojciec, leżąc w szpitalu, prosił go, aby pojechał z nim na działkę i rozpalił ogień w podobnym piecyku, w którym teraz rozpalał Michał. „Wacuś, napalimy, będzie tak ciepło". Nie spełnił prośby ojca. Lekarz nie był entuzjastą tego pomysłu, a i Wacławowi było wtedy trudno go wykonać, bo miał na drugi dzień ważne spotkanie. To była ostatnia prośba, którą ojciec miał do niego w życiu.
— Coś tak spoważniał? — Michał uśmiechnął się, wstając od piecyka.
Pokręcił głową.
— Nic, nic… nastrój… melancholia.
— No, na powitanie napij się alexionu. Nasz napitek z 52 ziół. Ukoi wszystkie twoje bóle. Bez alkoholu. Na wszelki wypadek mam też butelkę sikacza. Nie zaproponuję ci najlepszych smaków Prowansji. Markowego wina na co dzień nie dostajemy, a trufli, które wyszukują nasze dwa psy, w życiu moje podniebienie nie zaznało. Wszystko na sprzedaż.
— Po prostu: „Nie dla psa kiełbasa, nie dla mnicha trufle".
— O właśnie, ale może się kiedyś wybierzemy na poszukiwanie trufli i zobaczysz chociaż, jak je wydobywają. To drogocenne cholerstwo rośnie kilkanaście centymetrów pod ziemią w symbiozie z drzewami. Ułatwia korzeniom wchłanianie minerałów, a za to dostaje od drzewa produkty fotosyntezy. Trzeba mieć nieprawdopodobny węch, żeby to znaleźć. Używamy do tego dwóch psów. Przynoszą opactwu więcej zysku niż pięciu mnichów. Ale jak wiesz, praca nie jest u nas celem samym w sobie, więc pieski nie robią zakonnej kariery. Znakomitymi poszukiwaczami są też świnie, ale mają ten mankament, że jak znajdą trufla, zaraz chcą go zeżreć. Trzeba wtedy walić kijem po ryju. Za przeproszeniem. A poza tym to zakłada się im kagańce. To znaczy świniom.
Siedli na szerokiej ławie.
— Czyli masz przed sobą rok wolnego? — Michał oparł podbródek na rękach.
— A może i więcej… Jestem persona non grata. Może w ogóle nie wrócę. Popadłem w niełaskę u biskupa… Co gorsza, wiesz, odczuwam z tego powodu pewną satysfakcję. Czuję się szczęśliwy, że z nim zadarłem. Kiedy wyjeżdżałeś z Polski, to mimo wszystko episkopat nie był odbierany jako twór bizantyńsko-komuchowaty. Wiadomo, że na tę gębę pracuje tylko część z nich. Ale ilu musi być tych cudaków, że nie można ich wyciąć?
Michał nalał białego wina do kubków.
— A co z twoim pisaniem? Nie przywiozłeś mi żadnej książki.
— Postanowiłem z tym skończyć. „Słowo napisane, nieszczęście zasiane". Moje słowa zaczęły ranić. Pisałem ci przecież, jak z powodu mojego tekstu o papieskich pomnikach ludzie poszli na bezrobocie.
Michał ziewnął.
— Przepraszam, jestem lekko senny, ale zaraz mi to przejdzie. — Dokończył ziewanie i bardzo zadowolony pokręcił głową. — Bzdury opowiadasz. Ty chyba rzeczywiście masz jakąś prostrację duchową.
Groser umoczył usta w winie.
— Nie wiem, czy wytrzymam, ale na razie chcę bardziej zająć się ciałem niż słowem. Jak się u was wzmocnię, jadę do Arki jako kapelan… A ty co piszesz?
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © by Jan Grzegorczyk, 2003, 2007
All rights reserved
Redaktor
Paulina Jeske-Choińska
Projekt graficzny okładki
Agnieszka Herman
Opracowanie graficzne i techniczne
Przemysław Kida
Wydanie II poprawione
ISBN 978-83-7785-472-3
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26
Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
www.zysk.com.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com