Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest rok 1995. Ksiądz Wacław – bohater bestsellerowej trylogii Przypadki księdza Grosera – jedzie rowerem przez Alpy do Rzymu na wezwanie Jana Pawła II. Wypadek w górach wrzuca go na parafię protestancką w miasteczku Judenfeld.
Niespodziewanie odsłaniają się przed nim tajemnice, nie tylko przeszłości. Natrafia na historię człowieka, który w swoim życiu był esesmanem i odegrał rolę Jezusa…
Spotykamy się po latach. Podróżujemy w czasie. Ksiądz Groser jest młodszy. Zanurza się w zatopiony świat...
Jan Grzegorczyk
Książka wywoła pełne emocji spory. Jestem Grzegorczykowi bardzo wdzięczny za tę nieprawdopodobną opowieść. Nauczyła mnie wiele. Z pewnością jej nie zapomnę.
Tadeusz Zysk
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 253
Człowiek jest mądry między jedną a drugą głupotą, którą popełnia.
Roman Brandstaetter
Bogusi i Tadziowi
Judenfeldu nie ma. Wymyśliłem to miasteczko, ale większość spraw, która się w nim dzieje,
To nie było rozsądne, ale piękne.
Jechał rowerem przez Alpy do Rzymu. Po tygodniu pedałowania zrobił sobie dzień przerwy, by pochodzić po górach. Był mniej więcej w połowie drogi na liczący prawie dwa i pół tysiąca Deneck i postanowił odpocząć. Usiadł na kamieniu przy górskim jeziorku. Takie Morskie Oko, jakich tu, w austriackich Alpach, wiele, tyle że nie idzie się do niego w pochodzie turystów. Czuł się jak Adam przechadzający się w raju.
Wyciągnął z plecaka butelkę wody i wsadził do potoku wpływającego do jeziorka. A potem zanurzył w nim stopy. To był rytuał. Po czymś takim nogi zamieniały się w skrzydła. Wstał naładowany energią. Przez kilka minut dreptał na bosaka po trawie, przytulał się do olbrzymich głazów. Gdy wrócił nad jeziorko, spostrzegł, że jego półtoralitrowa butelka oddryfowała. Co prawda, wody mógł się napić z potoku, ale nie chciał, by tę perłę Alp śmiecił plastik butelki. Wypłynął więc po „uciekiniera”. Cudowne doznanie. Jego ciało ogarnął mrożący chłód, ale jednocześnie czuł w sobie żar. To nie był chłód, który napawał lękiem. Kiedy wyszedł z wody, poczuł się, jakby ubyło mu dwadzieścia lat.
Po godzinie, tuż pod szczytem Deneck, stanął na skałce, z której ukazał mu się widok na dolinę Sölkpaß zamkniętą ośnieżoną górą. To na pewno Grimming. Znał ją doskonale ze zdjęć. Wyizolowana góra, stojąca na równinie, przez co stwarzała wrażenie niebotycznie wysokiej, choć miała niecałe 2400 metrów. Kiedyś zamierzał razem z Rafałem, swym niewierzącym przyjacielem, wspiąć się na nią. Może w przyszłym roku? Groser chwilę sycił oczy widokiem, a potem zacisnął powieki. Rodzaj wewnętrznej fotografii. Rejestrował w ten sposób swoje zachwyty.
— Boże, jakie to piękne! — szepnął, a właściwie jęknął w ekstazie. I były to ostatnie słowa przed utratą równowagi i... przytomności. Wydało mu się, że rozprysł się na setki baniek mydlanych. Bańki unosiły się nad masywem, a potem jak skraplająca się chmura osiadły na skale. Ostatnią zapamiętaną sekwencją jego nieprzytomnej wizji był wilgotny, pełen słodyczy i namiętności pocałunek, jaki składał na białym kamieniu. Kiedy się ocknął, zobaczył nad sobą zatroskane twarze. Jacyś ludzie mówili do niego coś po niemiecku. Nie miał pojęcia, gdzie jest, po co jest i co dalej robić. Po jakimś kwadransie zaczął rozumieć otaczający go świat. Uradowana kobieta pokazała mu marmurowy kamień porośnięty seledynowo-czarnym mchem.
— Pan leżał i jakby chciał go połknąć.
Uśmiechnął się. Powoli zaczęło docierać do niego, co się stało. Po dwóch godzinach dowieziono go do szpitala w miasteczku o uroczej nazwie Judenfeld, gdzie założono mu gips. Złamanie kości śródstopia. Lekarz wypytał go z troską o sytuację, w jakiej doszło do upadku.
— Chyba jakieś zakłócenie... — Chciał powiedzieć „błędnika”, ale nie znał tego słowa po niemiecku. — Coś się... urwało w głowie.
Pobrano mu krew, zmierzono ciśnienie. Ale to był dopiero początek. Potem wykonano szereg badań wykluczających wstrząs mózgu, obecność krwiaka, guza etc. Tomografię, EEG i parę innych rzeczy, którym się bezwolnie poddawał. Słyszał, że austriacka opieka medyczna jest jedną z najlepszych w Europie. Może jednak prościej było zeznać, że się po prostu potknął? Inaczej potrzymają go tu co najmniej miesiąc i za żadne skarby nie dotrze do Rzymu... No, ale w końcu twarze badających go medyków rozjaśniły się, z czego można było wnioskować, że nie jest źle. Zawieziono go do pustej sali. Na szafce przy łóżku zobaczył biały kamień. Nieprawdopodobnie piękny z seledynowo-czarnym tatuażem porostów. Pomyśleli. Tak bardzo chciał im powiedzieć, żeby go wzięli dla niego na pamiątkę. „Ludzie są dobrzy” — uśmiechnął się. Uprzytomnił sobie nagle, że na parkingu, z którego wyruszył w trasę, zostawił rower — swój środek lokomocji — ale nie wspomniał o tym, by nie przysparzać Austriakom kolejnych problemów. Najwyżej wróci pociągiem albo stopem. Chociaż to pewnie mrzonki. Najprościej będzie, gdy za dzień, dwa zadzwoni do Cybuli albo Rafała, żeby go stąd zabrali. Spokojnie...
Jechał do Rzymu w piętnastą rocznicę swej pierwszej wyprawy rowerowej. Chciał sprawdzić, czy jeszcze może pokonać tę trasę. No i okazuje się, że nie może. Na gipsowej nodze już nigdzie w tym roku nie dojedzie. Lekarz, na pytanie, czy będzie mógł w tym tygodniu wyjść, tylko się uśmiechnął. Wacław w ogóle nie bardzo wiedział, jak będą wyglądały jego najbliższe dni. Jedno było pewne — nie dotrze na spotkanie z Janem Pawłem. Jego przyjaciel Kordian, który od dwóch lat był osadzony w Kurii Rzymskiej, miał zabrać go do Castel Gandolfo. Papież podobno na jednym ze śniadań z uznaniem wyrażał się o Manowczyku. A potem spytał Kordiana, dlaczego Groser go jeszcze nie odwiedził. „Proszę mu powiedzieć, że go zapraszam. Ponownie”. Niestety, poprzednie zaproszenie wystosował przez Krystiana Palecznego zwanego Warginem. A ten skoczyłby prędzej z okna, niż przekazał tę radosną nowinę. Wolał kłamać, kręcić przed samym papieżem, niż dopuścić, żeby jego konkurent dotarł do Rzymu. Od początku, od seminarium był zazdrosny o Grosera. Zaproszenie „zasuszył”.
Czwartego dnia Wacław pokuśtykał o własnych siłach, to znaczy o kulach, do toalety. Zrobił sobie przystanek przed gazetką szpitalną. Wzrok zatrzymał się na ogłoszeniu z nazwiskami kapelanów szpitalnych. Pfarrer Thomas Becker — Katholische Kirche i Pfarrer Mateusz Konopiuk — Evangelische Kirche. To drugie nazwisko zapachniało mu Polską. Przekonanie o polskości zbudował właściwie nie tyle na nazwisku Konopiuk, ile na oryginalnej pisowni imienia Mateusz, a nie: Matthäus. Spróbuje poszukać u nich jakiejś pomocy „po linii zawodowej”. Zagadnął przechodzącą pielęgniarkę o księdza katolickiego. Piguła pokręciła głową.
— To niemożliwe, nie ma.
— A pastor Konopiuk?
Uśmiechnęła się słodko.
— Dam mu znać.
Za dwa dni późnym popołudniem u jego łóżka stanął obcięty na jeżyka mężczyzna, który wyszczerzył zęby na powitanie:
— To jest dramat! — powiedział po polsku, patrząc na zagipsowaną nogę Grosera. Widok wyraźnie go rozbawił. Nie odrywał wzroku od gipsu, jakby to właśnie ta złamana noga była celem jego odwiedzin. — Mateusz Konopiuk... — przedstawił się, spojrzawszy w końcu w oczy Groserowi. — Po prostu Mati. Zapraszam cię do nas na parafię. Jeśli gościna u protestantów nie napawa cię lękiem... — Mrugnął.
— A czemu by mnie miała napawać lękiem?
— Przypuszczam, że jesteś katolik.
— Gorzej. Ksiądz katolicki... — uśmiechnął się Wacław.
— Ksiądz Groser? — Konopiuk uniósł brwi. Chwilę patrzył badawczo.
— Tak. A co, słyszałeś o mnie?
Mateusz wydął wargi.
— Nie, no ale trafić tu na polskiego księdza w gipsie... to jest dramat! — Roześmiał się, szczerząc imponujące siekacze.
— Słuchaj, dlaczego na tabliczce przy twoim nazwisku jest ksiądz, a nie pastor?
— Bo u nas nie ma pastorów, tylko księża. U baptystów są pastorzy, he, he... Pastorami to wy nas nazywacie...
— Ciekawe — przyjął nieco zdziwiony to wytłumaczenie Groser. — A co my mamy dzisiaj w ogóle za dzień, zapytam z innej beczki?
— Czwartek. Osiemnasty lipca 1995 roku... Badasz swoją wydolność umysłową?
— Straciłem rachubę czasu... Dwudziestego piątego lipca mam być u papieża.
— No to... dramat — skwitował uśmiechnięty Mateusz.
„Na współczucie u protestanta w sprawie papieskiej raczej nie ma co liczyć” — westchnął w duchu Groser.
Po krótkiej rozmowie z lekarzem i wypisaniu ze szpitala zjechali na dół. Odniósł wrażenie, że cała jego ewakuacja musiała być zaplanowana. Podziękował pielęgniarce i przesiadł się ze szpitalnego wózka do obszernego opla Konopiuka. Przednie siedzenie obok kierowcy było odsunięte maksymalnie do tyłu, tak że monstrualna gipsowa noga zmieściła się bez problemu. Już w samochodzie Mateusz zdradził Groserowi, że „z pochodzenia” jest księdzem katolickim. Przeszedł seminarium duchowne w Polsce i fakultet teologii ewangelickiej w Wiedniu. Jest „mieszanką” — już nigdy nie zgubi tego „księżowskiego, katolickiego akcentu”. Trzy lata bycia polskim księdzem „zrobiły nieodwracalne spustoszenie w organizmie” — zaśmiał się perliście.
Stanęli przed szklaną budowlą, przylepioną do murowanej plebanii. Konopiuk pomógł wygramolić się Groserowi z samochodu.
— A to moje królestwo. Masz ochotę zobaczyć kościół? — spytał rzeczowo. — Bo jak sobie podjesz i popijesz, to już pewnie z tym kulasem nigdzie się nie ruszysz.
— Yhm... — mruknął Groser z aprobatą.
— Zatem na prawo. — Weszli do szklanego gmachu, w którym był wydzielony pokój, również prawie całkowicie przeszklony. Tylko niektóre fragmenty ścian były zabudowane płytami gipsowymi. Przypominał studio telewizyjne. Komputery, kamery, mikrofony. — To moje centrum dowodzenia. Wykorzystuję filmy, muzykę. Nasze Gottesdienste, nabożeństwa, zwykle nagrywamy i puszczamy na żywo w eter. Wchodzę ostro w Internet. Prowadzę stronę z gazetką parafialną. To jest przyszłość. W ogóle medialność. Audycje radiowe, telewizyjne. Tu się wszyscy tego boją, boją się wychylić, powiedzieć coś nie tak, ośmieszyć się... Ja już tyle razy w życiu się ośmieszyłem, że nic mi to nie robi, he, he. — Mateusz wszystko, co mówił, oprawiał w uśmiech.
Z reżyserki przeszli do półokrągłej sali, prawie całkowicie oszklonej. Kościół... Za olbrzymimi taflami szkła ogród i ulica. Na murowanej ścianie ołtarzowej Groser dostrzegł cztery kwadraty z abstrakcyjnymi malowidłami.
— Cztery żywioły. Ogień, woda, powietrze, ziemia... — objaśnił Mateusz. — Ludzie, patrząc na ołtarz, uświadamiają sobie, że ich życie jest żywiołami. Zresztą tu w Alpach łatwo się o tym przekonać.
Na podium stało jeszcze potężne suche drzewo. Zamiast w donicy było osadzone w górce z kamieni. Dość ciekawie. Naprzeciwko tej ascetycznej estrady-ołtarza tkwiło jakieś sto krzeseł.
— Drzewo poznania dobra i zła — próbował odgadnąć Wacław sens wystawienia w tej pustej scenerii martwego konaru.
— Można tak powiedzieć. To czereśnia. Zasadził ją w latach dwudziestych pierwszy proboszcz tej parafii. Musiałem ją wykopać, bo tam, gdzie rosła, było jedyne miejsce na garaże. Tak sobie zażyczył architekt. Ale to drzewo odegrało wielką rolę, więc postanowiłem je ocalić.
— Ale jak to możliwe? Przecież czereśnia to kruche drzewo. Ile ono może żyć?
— Nie wiem, ale widocznie to było wyjątkowe, wybrane... Kiedy je wycinaliśmy, miało siedemdziesiąt lat. Normalnie kwitło, rodziło owoce. Było piękne. Żona płakała, gdy tę czereśnię wycinano. Mamy zdjęcia, to ci pokażę.
— Ciekawe. — Wacław pokręcił głową. Rozejrzał się jeszcze raz uważnie po szklanym kościele. — Słuchaj, a krzyż? Nie ma u was krzyża? — spytał spontanicznie.
— Jest. Pomiędzy czterema żywiołami. Krzyż... dla tych, co go potrzebują. Każdy może sobie pustą przestrzeń pomiędzy czterema tablicami wypełnić swoim „krzyżem”. Przynieść tu swój ból. Patrzenie na krzyż ma sens tylko wtedy, gdy możesz odnieść do niego swoje życie. Sam krzyż, czczenie krzyża dla krzyża, nie ma sensu... Jest wyraźnie powiedziane w Ewangelii, że jeśli chcemy Go naśladować, mamy wziąć swój krzyż.
Groser poczuł lekki szok, ale wstrzymał się z ripostą. Nie bardzo wiedział, jak się zachować w tej świetlico-świątyni.
— A Jezus? — spytał po chwili.
— Jezus został zamurowany...
Wacław pokiwał rozumiejąco głową, zupełnie jak psychiatra przepytujący swego pacjenta.
— Gdzie? — Rozejrzał się wokół.
Mateusz wskazał salkę obok, też za szkłem. Wzrok Grosera powędrował na białą ścianę, pod którą stał długi stół z potężnym ekspresem do kawy.
— Ta biała ściana to jedyny mur, który ocalał ze starego kościoła. Jak ściana płaczu ze świątyni Salomona, he, he...Wszystko ci opowiem, ale chodźmy najpierw na kolację. Myślę, że Agnieszka już czeka... — stwierdził Mateusz.
W kuchni powitała ich krótko obcięta, szczupła szatynka. Nad prawą brwią miała widoczną bliznę. Wyciągnęła energicznie dłoń na powitanie.
— Przepraszam za ten najazd, ale Mateusz stwierdził, że macie zbędny pokój — spróbował dowcipnie usprawiedliwić swoją obecność Groser. Agnieszka machnęła ręką.
— Zawsze tak mówi, ilekroć przywozi kogoś w gipsie. Coś tam na strychu się znajdzie.
Mateusz rozłożył ręce.
— To jest dramat — stwierdził z przerażoną miną.
„Jest dobrze — pomyślał Groser. — Do sztywniaków nie trafiłem”.
— Żartujemy. Miejsca u nas w bród. Dzieci wyjechały na wakacje...
— O, macie dzieci... — rzekł z uznaniem.
— I to trójkę... Klarę, Martę i Simona. Proszę... — Kobieta wskazała krzesło przy stole. — Zaraz będzie gotowe.
— Wiesz, że jesteś pierwszym księdzem katolickim z Polski, który nas nawiedził? — powiedział Konopiuk.
— Och! — zdziwił się Wacław. — Nie masz żadnych kumpli z okresu, gdy byłeś... nasz, że tak powiem?
— Mam, ale ich strach przed przyjazdem do mnie jest większy niż ciekawość. Po kontakcie z heretykiem mogliby się pożegnać z myślą o probostwie.
— Niemożliwe. Może jednak przesadzasz? — powiedział Wacław, ale bez przekonania. — Ludzie w PRL-u daliby się posiekać, żeby tu trafić.
— Nie wiem, jestem odseparowany... Wiesz, my po przyjeździe do Austrii, a właściwie po pobycie w obozie, zerwaliśmy całkowicie kontakt z Polakami. „Zerwaliśmy” to złe słowo... Po prostu zostaliśmy jedynymi, którzy nie wyjechali do Australii czy Kanady. A potem to już była walka o przetrwanie. Nie szukaliśmy Polaków, tylko każdego szylinga, żeby przeżyć.
Groser potakiwał ze zrozumieniem.
— Nie wiem, czy gustujesz w chińszczyźnie? — spytała Agnieszka, stawiając dymiącą misę na stole.
— Uwielbiam. Zresztą wszystko uwielbiam, oprócz maku, bo mam alergię. Czy naprawdę nie będę wam tutaj sprawiał kłopotu? — spytał Wacław. — To trochę potrwa.
— A to już zależy, jak się będziesz prowadził — stwierdził poważnym tonem Mati.
— Nie będziecie w ogóle wiedzieć, że jestem. Będę sobie czytał i pisał. Bo ja jestem, że się tak wyrażę, pisarzem, gryzipiórkiem — zażartował, mając nadzieję, że usłyszy: „No ależ oczywiście, znamy, czytamy”. Miał podświadomie nadzieję, że Konopiuk się w szpitalu wygłupiał.
Mateusz rozłożył ręce w geście usprawiedliwienia.
— Nigdy o tobie nie słyszeliśmy. Ale nie martw się, na pewno cię polubimy, he, he... Nie bardzo sobie wyobrażam, o czym ksiądz może pisać, bo przecież spowiedzi ujawniać nie może, a własnego życia nie posiada. No, ale teraz już pewnie masz. — Spojrzał z uznaniem na gips.
Wacław słabo się uśmiechnął, czując się lekko zdegradowany.
— Nie przejmuj się. — Agnieszka mrugnęła do Wacka. — On tak ma. Żyje, aby gadać. Wewnętrzny przymus. W ten sposób chce zwrócić na siebie uwagę, to efekt choroby sierocej.
— Dzięki tej chorobie Agula się mną zaopiekowała, he, he — zaśmiał się gospodarz i nalał gościowi pięknie schłodzone piwo, wzdychając znacząco. Wacław z rozkoszą upił łyk. Skomplementował kiwnięciem głowy smak napoju.
— Chińskie... — wyjaśnił Konopiuk. — Mój pierwszy i jedyny proboszcz, jeszcze w Polsce, Bernard Szpilka, wytrzymał ze mną trzy dni. A potem powiedział mi przy śniadaniu: „Księże Mateuszu, Pan Bóg, stwarzając każdego człowieka, daje mu określoną liczbę słów. Kiedy człowiek je wypowie, umiera”.
Wacław zaśmiał się szczerze. Niesłychany kabareciarz z tego Konopiuka. W kilku słowach i tonach potrafił tak namalować postać, że czuło się ją fizycznie. Groserowi zaczęło się wręcz wydawać, że gdzieś już tego Szpilkę spotkał. Szpilka? Nazwisko dość charakterystyczne.
— Dla mnie to nie jest śmieszne... raczej tragiczne, muszę to paplanie tolerować już od piętnastu lat. — Agnieszka pokręciła głową, udając zrezygnowaną. — I niestety, jestem przekonana, że tych słów dostał za dużo. Pierwsza odjadę.
Mati jęknął, zakrywając usta. Agnieszka pokryła kolejne wygłupy męża wzruszeniem ramion.
— O, można? — Groserowi zaśmiała się gębusia do olbrzymich zielonych oliwek nadziewanych czosnkiem, stojących na blacie obok stołu.
— Nie... — Podsunęła mu w zamian talerz z kapustą pekińską. — Oliwki nie pasują. Możesz potem. Ja tu się staram wedle zasad... — powiedziała z wyrzutem. — A tu... perły przed wieprze.
— Ależ doceniam, tylko że ja oliwki mogę nawet do słodkiego.
— Dobrze, to za chwilę podam ci babkę do tych oliwek. A teraz skosztuj kapusty, bo to specjalnie dla ciebie przygotowane.
Groser uchwycił dłoń Agnieszki i ucałował przepraszająco. Przyjęła ten gest z absolutnym zrozumieniem i zadowoleniem. Jakby podawanie ręki adoratorom było jej chlebem powszednim.
— Jak to się stało, że upadłeś? — spytała rzeczowo, „odstawiwszy” dłoń na miejsce.
— Z zachwytu. Zapatrzyłem się na Grimming i powiedziałem coś w stylu: „Chwilo, trwaj wiecznie”.
— O, to mamy coś wspólnego. — Uniosła brwi.
— Czemu?
Wstała i podała mu oliwki.
— Trzy lata mieszkaliśmy w Tauplitz u stóp Grimmingu. W obozie przejściowym. Mieliśmy stamtąd jechać do Australii.
Agnieszka poszła przygotować spanie, a Mateusz otworzył kolejną butelkę.
— To jest dopiero piwo... Tutejsze — oznajmił i czekał ze wzrokiem wlepionym w Wacława, aż ten weźmie pierwszy łyk. — I co? — domagał się natarczywie aplauzu.
— No... — mruknął z uznaniem Groser.
— Musisz pewnie jutro zawiadomić swojego proboszcza, że twoja eskapada się trochę przedłuży.
— Zostawię mu tą radosną wiadomość na później. — Mina Grosera musiała powiedzieć Konopiukowi wszystko.
— Widzę, że małżeństwo nieidealne. Czyżbyś służył u Szpilki?
— Nie, ale z pewnością u jego kuzyna... też kłujący.
— O, to może powiesz coś więcej. Chętnie posłucham o jego rodzinie.
— Na pewno... Ale najpierw miałeś mi opowiedzieć o tym drzewie.
— Tak, tak. Ta czereśnia. Zasadził ją pierwszy tutejszy proboszcz. Zbudował zresztą kościół i tę plebanię. Bardzo dobry człowiek. Kierował parafią zaledwie trzy lata, a potem usunął go kurator Richard Fromm. Nazista. Nowym proboszczem został Rudolf Untertan, też nazista. Wszystko tu było nazistowskie.
— Oprócz nazwy miasta... — dodał Groser.
— Tak, tego się nie dało ukryć. Miasteczko założyli w jedenastym wieku kupcy żydowscy. Juden–feld. Żydowskie pole. Nie udało się tej nazwy zaorać, choć Austriacy przepędzili Żydów skutecznie już kilka wieków wcześniej. Jak się wybierzemy do miasta, coś ci pokażę. Rarytas antysemicki. Tu się jakoś nie boją, że będą oskarżeni o antysemityzm. Cała średniowieczna Europa taka była. Nie mają z tego tytułu kompleksów.
No ale wracając do tematu... Też były zakusy, by tę wstydliwą nazwę usunąć. W muzeum miejskim jest nawet wystawione pismo samego Josepha Goebbelsa, w którym donosił, że trzeba zmienić tę „podłą nazwę Judenfeld”, ale pisał, że „dokonamy tego już po zakończonej wojnie”. Jak wiesz, popełnił samobójstwo, a więc do sprawy nie wrócił. — Mateusz zatopił usta w piwie. Odstawił szklankę i nagle go olśniło. — Mogę ci pokazać nasz domowy fitness club. Rewelacja... Poćwiczysz tam sobie na razie górne partie. — Zademonstrował imponujący biceps, dając do zrozumienia, „w co naprawdę warto inwestować”. — I saunę. Cholera, że też nie będziesz mógł z niej skorzystać. To jest moje ostatnie dziecko. Do tej pory chodziłem do miejskiej sauny, ale to miało swoje minusy. Kiedyś jeden gościu, nie mając pojęcia, kim jestem, otworzył się „po męsku”. Zaczął się przechwalać swoimi seksualnymi podbojami. Absolutnie nie zdradziłem się z profesją. Na drugi dzień traf chciał, że prowadziłem pogrzeb, a on występował w chórze, który miał umilić nieboszczykowi przejście na drugą stronę. Jak mnie rozpoznał! O Jezu! Ależ pretensje, że go nie ostrzegłem! Następnym razem poinformował wszystkich w saunie, kim jestem. Dramat! Wszyscy stali się tacy grzeczni...
Groser uśmiechnął się.
— Może później pokażesz mi salkę... Miałeś opowiedzieć o czereśni.
— Aha, no dobrze — rzekł lekko zawiedziony Mateusz. — Ta czereśnia jest czymś w rodzaju drzewa oświecenia. Historia pod nim wzięła zakręt. Ale, jak ci mówiłem, architekt się uparł, żeby w tym miejscu powstał garaż, i przyklasnęło mu całe prezbiterium, to znaczy rada parafialna, a tu, bracie, jak prezbiterium coś uchwali, to ja już nie mam nic do gadania. Ale chociaż w ten sposób je ocaliłem. Która to jest godzina? — Spojrzał na zegarek. — Dziewiąta... Ta opowieść trochę potrwa. Nie wiem, czy masz siły.
— Mam. W szpitalu się dobrze wyspałem.
— Rozumiem, to zacznę od początku. Kiedy tu wylądowałem w 90 roku, zobaczyłem tradycyjny przedwojenny kościółek, wyglądał jak średnia kaplica, a w nim ołtarz-koszmar. Biskup na wstępie mi powiedział, że idę do najbrzydszej parafii w Austrii. Tło ołtarza stanowił olbrzymi fresk ukazujący Jezusa Ukrzyżowanego na Golgocie. Dzieło nadziei nazistowskiego malarstwa Alfreda Hrubescha. Jezus w rzeczywistości wyobrażał Führera. Weź piwo i przejdziemy do mojego pokoju — zarządził nagle.
Po chwili Groser siedział na skórzanym fotelu przy ławie w gabinecie Matiego. Nie dostrzegł raczej pobożnych obrazków. Jego wzrok padł na rząd różnej wielkości drewnianych Żydów stojących na komodzie.
— To miejscowy wyrób? — spytał.
— Nie, sprowadziłem z Polski... Ładny ten mój Judenfeld, prawda? — Konopiuk uśmiechnął się szeroko.
Podszedł do biblioteki i wyciągnął album w granatowej oprawie. Rozłożył go na stole.
— Widzisz, to nasz kościół i ołtarz, tak jak wyglądał przed wojną, no zresztą tak samo jak w chwili, gdy tu przyjechałem. Zobacz, Jezus atleta, na krzyżu, ale nie ma żadnej rany. Ręce to właściwie nie wiadomo, czy są przybite do krzyża, czy robią „Heil Hitler”. Podpis z Jana: „Który gładzi grzechy świata”. Adolf Odkupiciel.
Zrobił przerwę, aby Groser mógł spokojnie przyjrzeć się zdjęciu. W tle fresku widać było płonącą synagogę i spadającą roztrzaskaną gwiazdę Dawida.
— Nie mogłem odprawiać przy nim nabożeństwa. Popadałem w schizofrenię. W ławkach starzy naziści, a w ołtarzu Führer. Na szczęście mury kościoła zaczęły pękać, bo był wybudowany za nisko i na słabym fundamencie. Wiadomo było, że nie unikniemy remontu. Postanowiłem wykorzystać sytuację. Ale kurator był czujny. Manfred Untertan. Syn Rudolfa Untertana, nazistowskiego księdza, o którym ci wcześniej wspominałem. Stary Untertan każde dziecko poświęcał Adolfowi i po jego urodzeniu sadził w ogrodzie na jego cześć brzozę. Brzoza w mitologii nazistowskiej odgrywała dużą rolę. Himmler umiłował sobie taki wiersz z okresu romantyzmu, Przy brzozie. Była w nim mowa o decydującej bitwie dziejów między Wschodem a Zachodem. No, nieważne. Po wojnie Rudolf Untertan nie manifestował swoich nazistowskich przekonań. Prowadził wiele dzieł charytatywnych, w parafii przygarniał dzieci z biednych rodzin. Zyskał przydomek ojca sierot. Zawsze był dla nich na plebanii chleb, kakao. Kiedy zmarł, rozpłakały się dzwony zarówno w protestanckim, jak i katolickim kościele. To krąży jak legenda. Gdyby w protestantyzmie byli święci, to pewnie by go wynieśli na ołtarze. Proszę... — Konopiuk otworzył księgę na stronie z podobizną Untertana. Groser jęknął i się przeżegnał.
— Co? — spytał zdziwiony Konopiuk.
— Chryste, brat bliźniak mojego proboszcza! Jak dwie krople wody.
— Dramat... — zaśmiał się Mati. — A jak się nazywa?
— Potocki.
— O cholera! To by pewnie Untertanowi takie powinowactwo zaimponowało. Wiesz, co znaczy ,,Untertan’’ po niemiecku?
— Nie bardzo. Coś pod...
— Poddany.
— Hmm... — Wacław pokiwał głową.
— Po jego śmierci, na początku lat siedemdziesiątych, jego syn Manfred został kuratorem parafii. Nie wiem, czy wiesz, ale pozycja kuratora jest równa z pozycją księdza. Dwuwładza... Niby głosy wszystkich w radzie parafialnej znaczą tyle samo, ale w praktyce wiadomo, że kurator i ksiądz kierują wszystkim. Cwany lis, przeczuwał doskonale, że moje projekty przebudowy kościoła zmierzają do zakrycia fresku. Zamówił więc kontrprojekt. Aha, drobny szczegół, kiedy ubiegałem się o pracę w tutejszej parafii i przedstawiłem swój biznesplan, wszyscy z rady parafialnej głosowali za przyjęciem mnie, z wyjątkiem kuratora Untertana. Nie chciał dopuścić, by pracował tu ksiądz Ausländer, cudzoziemiec. Nie ukrywał swoich ksenofobicznych poglądów. Ale był fair. Kiedy już rada zdecydowała się mnie przyjąć, nie rzucał kłód pod nogi, zachowywał się lojalnie, wręcz kiedyś mi pomógł. Miał szacunek dla urzędu przez wzgląd na swego ojca. Chodziło o rozbudowę plebanii. On tu prawie całe życie przeżył jako dzieciak i młodzieniec. Więc traktuje tę plebanię jak swój dom. Przepraszam, muszę wyjść na chwilę. — Mateusz mrugnął znacząco.
Groser zatopił wzrok w zdjęciu Konopiuków może sprzed dziesięciu lat. Uśmiechnięci, ale w ich uśmiechu jest jakaś niepewność. Oboje w długich włosach. Piękni trzydziestoletni...
— O, widzę, że oglądasz prehistorię. — Wrócił Mateusz. — W Wiedniu na Kärtnerstrasse, he, he. Dramat... — Usiadł. — O czym to ja mówiłem? Ach, no więc była walka na projekty. Jeden mój i drugi popierany przez Untertana. Wiedziałem, że gdy dojdzie do dyskusji na forum rady parafialnej, mój projekt ma marne szanse. Nie mogłem oczywiście ujawnić podstawowego zarzutu, że Jezus-Aryjczyk to obłęd. Ołtarz był oficjalnie uznany za zabytek, a więc objęty ochroną. Część parafian darzyła go sporym kultem, przy nim się wychowali. Mogłem argumentować tylko potrzebami natury architektoniczno-technicznej i że przy koniecznym podniesieniu terenu o ponad metr Jezusowi „obcięłoby nogi”. Wiedziałem, że Manfred nie popuści. Parę tygodni wcześniej byliśmy w Obersdorfie na święcie Gustawa Adolfa, postaci szanowanej przez luteranów. To są takie nasze Dni Kościoła, jak niemiecki Kirchentag. Podszedł tam do niego jeden z parafian i powiedział mu do ucha, ale najwyraźniej tak, żebym usłyszał: „Pamiętaj, nie możesz dopuścić do zniszczenia ołtarza, bo w ten sposób zmarnujesz spuściznę swojego ojca”.
Zadzwonił telefon. Konopiuk spojrzał na zegarek. Za pięć dziesiąta. Chwilę się wahał, w końcu jednak odebrał.
— No, ja, aber das ist jetzt unmöglich... Vielleicht. — Mati wyraźnie zniechęcał rozmówcę.
Odłożywszy słuchawkę, wypuścił teatralnie powietrze z płuc.
— Silikony.
— Co?
— Moja wielbicielka. Dzwoni do mnie dwa razy na tydzień i zawierza mi wszystkie najintymniejsze sekrety łącznie z seksualnymi. Kiedyś na pocztówce napisała mi, że ma problem, czy wszczepić sobie silikony. Aguś to przeczytała i tak już ją ochrzciła.
— I nie jest zazdrosna?
— Kto?
— No żona...
— Od czasów tych silikonów, nie. Dramat... Ale wróćmy do rzeczy. Jakiś czas potem siedzieliśmy z Untertanem w ogrodzie pod naszą czereśnią, gadaliśmy głównie o finansach. Oczywiście sprawa ołtarza była tematem tabu. Każdy z nas udawał, że nie wie, o co chodzi. I w pewnym momencie Aguś przyprowadziła nam gościa. Powiedział, że jest w Judenfeldzie przejazdem. Ostatni raz był tu pięćdziesiąt lat temu. Mieszka w Australii. Mówił po niemiecku dość kulawo. Ma jedno pragnienie, powiedział, chce zobaczyć kościół. W czasie wojny przebywał w Judenfeldzie jako jeniec, Polak. Gdy to usłyszałem, zrobiło mi się miękko. Właściwie powinienem mu się przedstawić, ale coś mi kazało się wstrzymać. Potem pewnie przeszlibyśmy na polski i Untertan nic by nie zrozumiał. Polak kontynuował swoją opowieść o tym, jak pewnego razu postanowił wziąć udział w nabożeństwie. Manfred nastawił uszu. Normalnie jeńcy mogli uczestniczyć tylko w tak zwanych sondern Gottesdienste, specjalnych nabożeństwach, pod gołym niebem albo w barakach. A on z jakichś powodów zapragnął normalnego, żadnego „sondern”. Wszedł do kościoła i stanął pokornie w tyle, za ławkami. No i nagle Rudolf Untertan, który zabierał się do kazania, zobaczył go: „Ty polska świnio! — wrzasnął. — Jeśli się stąd zaraz nie wyniesiesz, zawezwę gestapo i będzie po tobie”. Musiał go skądś znać. A może miał znaczek „P”, nie dopytałem. W każdym razie Polak wtedy wyszedł. Kiedy to opowiedział, zapadła cisza. Manfred nerwowo błądził oczami, cały się rozpadał. Gość odezwał się po jakiejś minucie. „Porządkuję sprawy przed końcem. Pomyślałem... pomyślałem, że sprawdzę, czy mogę. Czy mogę...” — powtórzył. Nie wiadomo, co chciał powiedzieć przez to pytanie. Raczej nie chodziło oto, czy ktoś mu pozwoli wejść. Raczej to było pytanie: czy zdoła przebaczyć, czy może wierzyć po czymś takim. Nie wiedziałem, co powiedzieć, tym bardziej że obok siedział Manfred — Untertan junior, syn Rudolfa. Zaproponowałem kawę. Podziękował, w samochodzie czekała na niego rodzina. Przyjechał tylko wyrównać swój rachunek.
Mateusz nalał sobie piwa i zamilkł.
— No i co? — spytał Wacław.
— No co? Untertan siedział jak sparaliżowany. Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. A może bardziej w to, że go nie zdekonspirowałem. Mogłem przecież powiedzieć: „Ma pan tu przed sobą jego syna...” Polak podniósł się i ruszył w kierunku kościoła. Przed wejściem dał mi delikatnie znak ręką, że chce wejść sam. Poczekałem więc na zewnątrz. Po paru minutach wyszedł. Pożegnał się ze mną i ruszył do stojącego na ulicy samochodu. Wyobraź sobie, że w tym wszystkim zapomniałem mu powiedzieć, że jestem z Polski. Chyba gdzieś podświadomie bałem się, że rozmowa się rozwinie i będę musiał wydać Manfreda. A czułem, że on nas obserwuje z przerażeniem. Dopiero gdy gość odjechał, podniósł się. Mijając mnie, podał mi rękę, bez słowa. Nie wiem, bardziej na pożegnanie, czy dziękując, że go nie wsypałem. Nigdy do tej historii nie wróciliśmy. Jedynie na posiedzeniu rady parafialnej zupełnie nieoczekiwanie oświadczył, że wycofuje swój projekt, gdyż ma on uchybienia techniczne. W jakieś pół roku po tej wizycie Jezus nazistowski został zamurowany.
— Ciekawe. Bardzo ciekawe — wyszeptał Groser. — To znaczy, ten fresk został zniszczony?
— Nie, on jest za tym murem, który widziałeś. Ściana płaczu... Mówiłem ci, że ze starego kościoła została tylko ta jedna ściana z freskiem. Zamurowana. O?cjalnie urząd ochrony zabytków chroni w ten sposób malowidło. Gdybym rozwalił tę ścianę, uznano by mnie za barbarzyńcę. A barbarzyńca Ausländer byłby skończony. Każdy ksiądz ewangelicki co dwanaście lat musi w Austrii ubiegać się o odnowienie kontraktu. Nie miałbym szans. To ma swoje błogosławione i ohydne strony.
Na koniec Mateusz wyciągnął zdjęcie Untertana juniora z kroniki parafialnej. Ciepłe spojrzenie, uśmiech lekkiego zawstydzenia. Może Groserowi tak się teraz wydało? Są twarze niejako desygnowane do jednej roli — diabła albo anioła. Większość ludzi ma jednak oblicza trudne do zdefiniowania. Zależy, jak na nich spojrzymy. Untertan należał do tych trudnych do przewidzenia, nieodgadnionych. W opowieściach Mateusza jawił się jako człowiek, na którego mógł w trudnych chwilach liczyć, i jako ten, który przy pierwszej sposobności oskarżyłby go z paragrafu: Ausländer.
— Ach, tu masz jego Frau, Heidrun Untertan. Świątobliwa jędza. W radzie parafialnej na szczęście nie zasiada, bo prawo kościelne zabrania członkostwa parafianom ze sobą spokrewnionym. I bardzo słusznie. Nieraz, jak mamy jakieś wspólne spotkanie, to Manfred, zanim się odezwie, patrzy na nią. A jeśli nie spojrzy, to zamyka oczy i się jąka. Taki poczciwy tchórz — skomentował go na koniec Konopiuk. — Myślę, że nigdy nie pisnął jej słowa o spotkaniu pod czereśnią.
Śniło mu się, że zamiast Mateusza zgłosił się po niego Thomas Becker, ksiądz katolicki. Przyszedł, ale w ogóle z nim nie rozmawiał. Skinął na niego palcem. Niewidzialna siła pchała Grosera za nim do jakiegoś olbrzymiego budynku z wybitymi oknami, z których wychodził dym. Wiedział, że nie może tam wejść, ale jego przewodnik, pomimo że zniknął w drzwiach, ciągnął go za sobą. Obudził się z krzykiem. To znaczy miał nadzieję, że nie darł się na całe domostwo, tylko zastękał.
Przy śniadaniu od razu zagadnął Konopiuka.
— Słuchaj, w szpitalu pytałem pielęgniarkę o księdza Thomasa Beckera. No... ale zrobiła tylko tajemniczą minę. Oświadczyła, że to unmöglich. Powiedziała to w taki sposób, jakbym popełnił jakiś nietakt. I wiesz, on mi się dziś przyśnił, zabrał mnie do jakiegoś olbrzymiego domu, z którego wychodził przez okna dym. Słychać było szczekanie psa.
Mateusz niemal rozlał kawę.
— Rzeczywiście o niczym nie wiesz? — Przypatrzył się jakoś podejrzliwie Groserowi.
— Skąd? Pielęgniarka urwała temat.
Konopiuk westchnął.
— Miesiąc temu Thomas się zastrzelił.
— Żartujesz? Zastrzelił? — Wiadomość była dla Grosera jednocześnie straszna i egzotyczna. Nie słyszał w Polsce o podobnym przypadku.
— Tak, na grobie swojego ojca.
— Znałeś go? — spytał Wacław.
— Oczywiście, nawet chyba się przyjaźniliśmy. Mieszkał sam na olbrzymiej plebanii. Miała dokładnie osiemnaście pokoi. Od kilku lat strasznie się bał. Zamykał się na wszystkie zamki, dodatkowo na łańcuch i kłódkę, zabijał okna deskami. Ta pustka wokół go przerażała. Kiedy przychodził do mnie, powtarzał: „Mateusz, jak mi się tu podoba, wszystko tutaj jest na miarę człowieka, masz takie poukładane życie, na miarę człowieka...” Ciągle powtarzał to: „Na miarę człowieka”. Nie mógł tej miary znaleźć w swoim życiu. Miał wielki konflikt ze swoim ojcem, który zostawił rodzinę i angażował się w kolejne romanse. Thomas przed seminarium przeżył nieszczęśliwą miłość. Mówił mi o tym wiele razy. A potem już był wolny od tego... nigdy z powodu miłości nie dopadły go żadne dramaty. Nie miał problemów z kobietami jako kapłan. Żadnych pokus, a był cholernie przystojny. Znaleziono go z wielkim krzyżem na piersiach, w rozpiętej sutannie. Głowa była nie do rozpoznania. Zastrzelił się na cmentarzu pod murem z urną swojego ojca. Nie wiadomo, dlaczego tam... Czy był to jakiś rodzaj pojednania z ojcem przy jego prochach?...
Mateusz popatrzył znów na Wacława, jakby przeoczył w jego twarzy jakiś istotny szczegół.
— Hm, dziwne, bardzo dziwne. Może ty jesteś jakimś medium? Jak cię tu zaczną nawiedzać wszyscy, co przeszli przez tę parafię, może być ciekawie.
Z pokoju Groser miał widok na ogród zamknięty ścianą starych brzóz. Wystrzyżona trawa, po prawej cisy, berberysy. Po lewej stronie rosła uschnięta w połowie grusza. Pewnie zabytkowa. Znacznie bardziej inspirujący był widok z tarasu na południe. Z porośniętego sosnami i dębami zbocza malowniczej góry wystawało piętnaście białych kapliczek ze stacjami męki Pańskiej. Kreuzweg. Na jej szczycie stał dawny kościółek garnizonowy. Kościółek był zamknięty, a drogę krzyżową, według Agnieszki chętnie uczęszczaną przez turystów i miejscową ludność, traktowano niemal wyłącznie jako trasę spacerową.
Medytację nad drogą krzyżową przerwał przejazd kolejki parowej u podnóża góry. Groser uśmiechnął się, poczuł, jakby to była demonstracja specjalnie dla niego. Konopiuk wspominał, że kolejka jeździ raz na tydzień.
„Czarodziejska góra”, ochrzcił natychmiast wzgórze Wacław. Darowana mu do kontemplacji na czas gipsowego unieruchomienia.
Sięgnął po leżącą na stoliczku książkę Hansa Künga. Credo... W całej były różnokolorowe podkreślenia. Na pierwszej stronie ktoś wpisał niebieskim piórem słowa w języku niemieckim: Am Ende werden wir fallen und weinen und dann werden wir alles verstehen. „Na końcu upadniemy i zapłaczemy, i wtedy wszystko zrozumiemy”. Odwrócił się. W drzwiach stał Mateusz z dwoma kieliszkami, a raczej pucharami, z winem.
Groser powitał go, wskazując na tom.
— Piękny cytat... — wyszeptał z przejęciem. — Czyje to słowa? Künga?
Mati przyjrzał się wpisowi.
— Nie wiem, ale zadzwonię do Filipa, mojego przyjaciela z Brukseli, który nam ją podarował.
Wacław uniósł podane naczynie.
— Weinund weinen. Wino i płakać po niemiecku są bardzo blisko.
Konopiuk potaknął.
— Jest nawet wino Lacrima Christi, łzy Jezusa.
— A więc napijmy się za mój upadek... który mnie tu sprowadził. Może kiedyś to zrozumiemy — zaśmiał się Wacław. — Znam faceta, który stracił przed laty w wypadku nogę. Leżąc wiele miesięcy w łóżku, nauczył się grać w pokera. Czas mu się cholernie dłużył. Jak kumple go odwiedzali, to zamiast gadać po próżnicy, walili z nim partyjki. Po paru tygodniach ogrywał wszystkich. Został arcymistrzem. Dorobił się na pokerze wielkich pieniędzy. Wyjechał później do Paryża, kupił galerię z obrazami. Był bardzo bogaty i szczęśliwy. Gdyby nie ta urwana noga, pewnie do końca życia wiódłby swój szary żywot PRL-owskiego urzędnika.
— No to za twoje nowe bogactwo... — wyszczerzył zęby Konopiuk.
Stuknęli się kielichami.
— Lubisz Künga? — spytał Groser.
— Mało powiedziane. Uwielbiam. To mój mistrz.
— Hm, ale przecież Küng to nie protestant.
— Küng bardzo często pisze w swoich książkach: takie jest stanowisko katolików, takie protestantów, a taka jest trzecia droga. Możemy sobie o nim podyskutować wieczorem, a teraz mamy dla ciebie z Agnieszką propozycję. Chcemy ci pokazać miejsce, gdzie się zaczęła nasza austriacka przygoda, czy jak niektórzy uważają tragedia. Tauplitz.
— Ale przecież ja się nie ruszę... Kaleka.
— Nie szkodzi. Obejrzysz wszystko z samochodu. Po drodze zobaczymy, czy twój rower nadal stoi na swoim miejscu.
Groser kiwnął z aprobatą. Och, żeby tam jeszcze stał... Przywiązał się do swego górala. Samochodem nie jeździł, więc to był jego jedyny środek transportu. Zapłacił za niego pół honorarium za książkę, był w nim zakochany.
— Ale kto będzie prowadził? — spytał, patrząc nieco zdziwiony na kielich w dłoni Mateusza.
— W Austrii mamy inne normy... — machnął ręką Konopiuk.
Rower stał na parkingu, tak jak go Wacław zostawił tydzień temu.
— Niemożliwe. Tu nie ma złodziei? — roześmiał się, nie mogąc uwierzyć. Pogładził z czułością siodełko.
— Są, ale księżowskiego nie ruszają — wytłumaczył Mateusz.
— Po czym poznali?
— No, tu się jeździ na trochę lepszych...
Konopiuk przymocował rower do bagażnika na dachu samochodu i ruszyli górskimi serpentynami. Grosera ubawiły liczne tablice z napisem kurvenreich— tłumaczył go sobie dowcipnie jako królestwo kurew — pod którymi leżały urodziwe alpejskie krowy.Po godzinie jazdy wjechali jakby w teren nizinny. Stanęli.
— Voila! — krzyknął Konopiuk. — Jesteśmy.
Po lewej stronie szosy w oddali ich oczom ukazał się Grimming. Szarooliwkowa góra z ośnieżonymi szczytami. Przypominała gigantycznego żółwia na zielonej łące.
Wacław wygramolił się z samochodu. Stanął koło dorodnego ostu. Oczarowany kręcił głową. Patrzył w milczeniu dłuższą chwilę — oniemiały z zachwytu oblubieniec.
— Co za piękna tapeta — westchnął.
— A teraz spójrz na prawo — Mateusz wskazał na opuszczoną fabryczkę z napisem „Tischlerei”. Stolarstwo. — Tu zaczynałem. To był dramat. Nie znałem słowa po niemiecku. Majster do mnie mówi, a ja ni w ząb. Ale cholernie mi zależało na tej robocie. Już nie mogliśmy wytrzymać na tym zasiłku. Od państwa austriackiego dostawaliśmy miesięcznie na osobę 240 szylingów, to było niewiele. Dochodziło kieszonkowe, do tego kwatera i wyżywienie. Wszyscy wyjechali. Wiedzieliśmy, że jak nie podejmiemy pracy, to koniec. Więc ciągle powtarzałem tylko ja, ja. A Aguś imała się wszystkiego. Parę miesięcy pracowała nawet jako sprzątaczka w burdelu.
— Widzę, że robi się ciekawie. — Konopiukowa uniosła brwi. — Idę się przejść. Upuść mu trochę słów. — Mrugnęła zalotnie do Wacka.
Mateusz odprowadził ją miłosnym spojrzeniem.
— Pierwszego dnia zepsułem całkowicie materiał. Miałem oszlifować gzymsy do szafy. Część ozdobna wydawała się tak piękna, że szlifowałem tę wyżłobioną przez frezarkę, którą przykłada się do szafy, no i na odcinku trzech metrów ją pofałdowałem. Kiedy majster zobaczył, co zrobiłem, rozdarł się na cały głos: „Scheissdreck!!! Jeszcze nie miałem takiego idioty!” Tyle zrozumiałem z jego bluzgów. Zaszyłem się w ubikacji, nie wiedziałem, co robić, ze strachu utraciłem całą wyobraźnię. I dostałem sraczki. Potem się dowiedziałem, co znaczy to Scheissdreck — dosłownie, gówniane ścierwo.
— I jak to się skończyło?
— Ciągle robiłem takie numery. Pewnego dnia przyszedł do mnie szef całego interesu. To był taki agnostyk, ale straszliwie poszukujący. Mgliście coś wiedział o mnie, że byłem nauczycielem religii. Zapytał, jak to jest z tym zmartwychwstaniem. No i ja mu wtedy zacząłem tłumaczyć wszelkimi możliwymi sposobami — na migi, rysowałem na piasku, dorzucałem jakieś międzynarodowe słowa... Układałem kawałki drewna. Teologia totalna. Był oczarowany. I wytłumaczył mi, że to robota nie dla mnie, że się marnuję. Powiedział, że da mi na początek trochę pieniędzy. Mam pojechać do Wiednia, zadzwoni do swego znajomego, który jest bardzo religijnym facetem. Nauczy nas niemieckiego. Nie mieliśmy nic do stracenia. Dostaliśmy od tego znajomego pokoik, robotę na przeżycie. To był straszny niewypał. Gość okazał się przywódcą sekty i miał wobec nas określone plany. Pewnego dnia pogrążony w czarnej rozpaczy wszedłem do kościoła protestanckiego i zaszyłem się na chórze. Po nabożeństwie znalazł mnie tam ksiądz, który był z pochodzenia Rosjaninem. Oltschikow. No więc wszystko mu opowiedziałem po rosyjsku, całą naszą epopeję. I tak się zaczęło. Załatwił mi studia na fakultecie teologii ewangelickiej. To był okres heroiczny, mieszkaliśmy u Polaka, który na wszystkim oszukiwał. Ściągał na lewo prąd, przekręcał licznik wody. Kiedyś przesadził i gdy przyszedł inkasent, okazało się, że zużycie wody jest ujemne. Bilety na metro prał, a potem prasował przez fioletowy papier toaletowy, żeby odzyskać prawidłowy kolor. Grał narkotycznie w totolotka, cała podłoga była usłana kuponami. Raz mu się poszczęściło, wygrał parę tysięcy szylingów. W następnym tygodniu wszystko, co wygrał, postawił i wszystko przegrał. No więc uczyłem się języka, studiowałem teologię, mieszkaliśmy u kanciarza, Aguś biegała po Wiedniu jako dostarczyciel poczty. Skończyłem studia, zadzwoniłem do ojca, a on mi powiedział, że dla niego studia skończyłem w Polsce. Koniec.
Drugiego lipca 1972 roku rano Mateusz poszedł na egzamin z biologii. Chciał studiować genetykę na Uniwersytecie Adama Mickiewicza. Pytania podeszły mu, jako pierwszy wypełnił testy i opuścił salę przed czasem. Potem wsiadł do tramwaju i pojechał do... seminarium duchownego. Rano, gdy wychodził z domu, nawet cień podobnej myśli nie przeszybował mu przez głowę. Czemu to zrobił? Nie wie. Nigdy nie myślał o tym, by zostać księdzem. Nikt w domu go w tym kierunku nie popychał. Nie znał osobiście żadnego księdza, choć lubił proboszcza ze swojej parafii, jego kazania, uśmiech do ludzi. Parę tygodni wcześniej, przygotowując się do matury z angielskiego, tłumaczył sobie ze słuchu jakąś piosenkę z Radia Luxembourg, która miała dla niego bardzo religijny, głęboki charakter. Sensu słów już dziś nie pamięta. Wie tylko, że bardzo się wzruszył. No więc jeśli szukać jakichś materialnych śladów jego powołania — to Radio Luxembourg. Kiedy w domu zdradził, że idzie na księdza, ojciec zaniemówił niczym Zachariasz. Dopiero po dwóch tygodniach pogodził się z jego decyzją. Po seminarium, które Mateusz przeszedł z etykietką największego humorysty — co przełożeni nazywali niedojrzałością duchową i w związku z tym o rok przesunęli mu termin święceń — trafił do Sokolnik i świątobliwego proboszcza Bernarda Szpilki. Trzy lata próbował być wzorowym księdzem. Spalał się. Gromadził na parafii młodzież, tak zwanych charyzmatyków. Ku przerażeniu Szpilki, który jak ognia bał się wszelkich nowinek, ale który w myśl swej zasady o ograniczonej liczbie słów, jaką dysponujemy, milczał. Zależało mu na długim żywocie.
Mateusz stwierdził, że swego kapłaństwa nie zrealizuje ani u Szpilki, ani nigdzie indziej w Polsce. Był gorący rok 81. Socjalizm na rok poluźnił obręcze. Konopiuk postarał się o paszport na wycieczkę do Austrii. Wtajemniczył rodziców w swój plan. Od dawna wiedzieli, że myśli o emigracji i zostaniu kapłanem w Australii. Rozumieli jego decyzję. Nie mogli zapomnieć chwili, gdy przywieźli syna na jego pierwszą parafię. Przyjechali z meblami, z całym dobytkiem potrzebnym, by zainstalować syna. Szpilka podszedł, przywitał się chłodno, wskazał, gdzie będzie pokój wikarego, i oddalił się odmówić w ogrodzie różaniec. Nie zaproponował nawet szklanki herbaty. Rodzice wyjechali z zaschniętymi gardłami i łzami w oczach. Nie mogli pojąć tej nowej gościnności.
Co jakiś czas dawał im znać, że nie widzi szansy, żeby tu mógł zrealizować się jako kapłan. A więc gdy wsiadał w Poznaniu do pociągu, wiedzieli, dokąd naprawdę ten pociąg go wiezie. Nie wiedzieli jednak, że jedzie z nim także Agnieszka — nauczycielka ze szkoły w parafii Mateusza. Przychodziła do niego od dłuższego czasu po notatki z teologii. Studiowała bowiem na Papieskim Fakultecie Teologicznym. Kilka takich uczelni powstało po wyborze Jana Pawła II. Szli na nie niezrealizowani księża, katechetki, no i poszukujący agnostycy, materiał na wybitnych teologów, których Kościół nie bardzo pragnął mieć w swych szeregach. Agnieszka była zakochana w Albercie Schweitzerze, misjonarzu, lekarzu i muzyku, i w Afryce. Myślała, że po tych studiach będzie jej łatwiej zrealizować marzenia. Jeden z księży polecił jej Mateusza jako posiadacza wspaniałych notatek. Poszła. No i... się zaczęło. Wspólne wyprawy do filharmonii, teatru, kina, wycieczki. Początkowo w towarzystwie koleżanki.
Siedzieli na podwórzu opuszczonej stolarni. Trzy lata temu szef zmarł, a jego synowie nie mieli serca do drewnianego interesu. Przed siedzącymi wznosił się Grimming, cud natury, który swoim zdradliwym urokiem pożarł setki romantyków, śmiałków, samobójców. Agnieszka chodziła po łące i zbierała kwiatki na suszenie. Obaj patrzyli to na nią, to na górę.
— Czyli wszystko przez piosenkę, której słów nie pamiętasz. Zwodniczy głos. — Wacław się uśmiechnął.
— Może, ale nigdy nie żałowałem, że złożyłem papiery w seminarium. Ani przez minutę nie żałowałem, że zostałem księdzem. Miałem nawet kilka razy kryzys wiary. Nie mogłem pogodzić wiary w Boga z rozumem, ale nigdy nie żałowałem, że zostałem kapłanem. Gdybym wtedy nie zgłosił się do seminarium, dziś nie byłbym księdzem ewangelickim.
— A więc to był szczebel do protestantyzmu?
— Nie, do mówienia o Bogu. Protestantyzm nie jest dla mnie żadnym celem ani spełnieniem. Jest we mnie tyle katolika, co i protestanta. Ja po prostu jestem Konopiuk... Denerwuje mnie, jak słyszę, że protestantyzm jest alternatywą dla katolicyzmu. Guzik prawda, gdyby tak było, to ci wszyscy, którzy odchodzą z Kościoła katolickiego, trafiliby do nas, a tak nie jest. Co roku w Austrii dziesiątki tysięcy wiernych wypisuje się z Kościoła katolickiego. Skandal za skandalem. Groër i inni. I nic. Oni chudną, ale my nie tyjemy. Protestantyzm jest tak samo zatęchły jak katolicyzm.
— Jest pewna różnica. — Wacław się uśmiechnął. — Teraz już nie myślisz o wyjeździe do Australii.
— Dlatego że w tym skostniałym systemie mogę jednak robić to, na co mam ochotę. Nie ma tej cholernej władzy duchownej, każdy z nas jest panem swojej parafii. Lutra nazywano papieżem indywidualizmu. Superintendent, czyli taki nasz biskup diecezjalny, pełni zupełnie inną rolę. „Superaś” jest twoim partnerem, kolegą, jutro ja mogę zostać „superasiem”, a on będzie szeregowym księdzem, który szuka roboty. Nic na wieczność. Allgemeines Christentum — chrześcijaństwo powszechne... Oczywiście jest takie niepisane prawo, że jeśli biskup, to znaczy superintendent, nic nie zbroi, to się nie kandyduje przeciw niemu, no ale jeśliby coś zbroił, to jest na niego pejcz.
— Jedynie kurator może ci podskoczyć — westchnął trochę złośliwie Wacław.
Mateusz chciał coś tłumaczyć, ale nadeszła Agnieszka z bukietem. Wzruszona. Widać wspomnienia dały znać o sobie.
— Jedźmy. Musimy pokazać Wackowi jeszcze samo Tauplitz. Ryneczek, gdzie powitała nas orkiestra dęta i burmistrz i grali nam marsze. Marsz tu jest wszystkim. Jak przyłożysz ucho do serca Austriaka, to usłyszysz marsz. Co tydzień tu świętowali.
No więc pojechali na ryneczek. Siedli na ławeczce przy fontannie. W prześwicie między kamieniczkami znów wyłonił się Grimming. Czarował od innej strony. Mateusz wyciągnął sprzęt fotograficzny. Statyw, wypasionego nikona.
— Zrobimy sobie w trójkę zdjęcie na tle tej gospody. To był nasz hotel... darmowy, niczego nie brakowało. Boże, jakie tu było życie. Na początku... Syn właścicielki był skończonym alkoholikiem. Więc wyobraź sobie jego szczęście, gdy nagle miał tyle kolegów i koleżanek do picia. Bracia Polacy. Przez dwa lata było tu takie picie, jakiego Tauplitz nie znało. A jak nas przywitali, te przemowy, z których totalnie nic nie rozumieliśmy. Zajechaliśmy pięknym autokarem, burmistrz, orkiestra. Zaprowadzili nas do gospody. Tam na stołach poukładano rzeczy dla nas. O Jezu, co się działo. Jak zaczęli to sobie wyrywać. „Kurwa, ty ch...! To moje, już sobie odłożyłem... Zostaw, bo cię zaje...” Polska emigracja. Dramat!
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © Jan Grzegorczyk, 2012
All rights reserved
Redakcja
Paulina Jeske–Choińska
Tomasz Zysk
Konsultacja historyczna
dr Małgorzata Grzywacz
Projekt graficzny okładki
Agnieszka Herman
Opracowanie graficzne i techniczne
Barbara i Przemysław Kida
ISBN 978-83-7785-936-0
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26
Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
www.zysk.com.pl
Plik opracowany na podstawie Jezus z Judenfeldu, wydanie I
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com