Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy kapłaństwo jest pracą na cudzym polu, a jeśli tak, to czy może ona dać człowiekowi miłość, poczucie sensu? Czy ksiądz Wacław stanie pośród księży, dla których sutanna staje się pancerzem nie do udźwignięcia, a celibat niczemu nie służącym anachronizmem? Czy dręczony przeciwnościami, które fundują mu bliscy i wrogowie podda się i poszuka szczęścia w miłości do kobiety i założeniu własnego domu?
"Cudze pole« to brawurowe zwieńczenie trylogii »Przypadków księdza Grosera«. Miał rację ksiądz Andrzej Luter, pisząc po »Truflach«, że jeśli Grzegorczyk utrzyma formę, to trzeci tom będzie najlepszy. Miał absolutną rację. A Grzegorczyk nie tylko formę utrzymał. Nie wiem jak on to robi, że pisze coraz lepiej i lepiej..."
Tadeusz Zysk, Wydawca
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 440
Pawłowi Kozackiemu i Michałowi Zioło z wdzięcznością
Choć niektóre z Przypadków księdza Grosera
mogą się wydać Czytelnikowi dziwnie znajome,
wydarzyły się tylko w mojej wyobraźni.
Autor
Jest tylko jedna rzecz większa od tajemnicy zła.
Fakt istnienia dobra.
G.K. Chesterton
Postanowił się nie poddawać. Ratunkiem miał być drążek do podciągania się. Dostał go na imieniny od Mackiewicza i aż do tej pory trzymał nierozpakowany w szafie. Zamontował go w metalowej futrynie drzwi do łazienki. W ostatnim czasie zaczął się garbić, kręgosłup dawał znać o sobie. Parę minut codziennych ćwiczeń powinno przywrócić go do pionu.
Zacznie bez szaleństw. Opuścił swobodnie ciało, po półminucie podciągnął się, podkurczając nogi. Nagle wszystko runęło. Żelazny drążek wylądował na jego głowie, a on na kamiennej posadzce. Cała chatka była z drewna, tylko ten kawałek podłogi w łazience zrobiono z marmurowego złomu. Wiedział, gdzie spaść.
Wykrzywił się z bólu. Wstał, obmacując kolana. Na pewno uszkodził sobie rzepki. Rwały go także palce u nóg. Zdjął spodnie i z lękiem dokonał oględzin. Kilka paznokci nabrało fioletowej barwy. Wszedł pod prysznic i puścił zimny strumień. Lekka ulga.
Wytarł się delikatnie i doczłapał do lustra. Jakby chciał szukać w nim ratunku. Tkwił przed nim dobrą minutę, przyglądając się swojej twarzy. Sporo siwych włosów na skroniach. Efekt ostatnich dni czy może wcześniej ich nie dostrzegał? Patrzył w przekrwione oczy, na zmarszczki, jakby w tych oznakach starzenia mógł znaleźć usprawiedliwienie. Zostawić to wszystko czy walczyć? Był zmęczony koniecznością wyboru, którego nie potrafił dokonać.
Za chwilę przyjdzie Zuzanna. To przeważyło. Zdecydował się ogolić.
„Ksiądz pogorzelec i zakonnica w ciąży — uśmiechnął się. — Z tego musi wyniknąć coś radosnego”.
Dwa tygodnie wcześniej wyznała, że tylko jemu ufa. Czy to samo w sobie nie było na tyle śmieszne, by podjąć wyzwanie? Podtrzymywał ją na duchu, mówił, że tylko brak perspektywy powoduje, że nie potrafimy śmiać się z tego, co nas spotyka. „Tam, gdzie widzisz otchłań, będzie biło źródło szczęścia”. Boże, ile w ostatnim czasie wypowiedział mądrych tekstów o mierzeniu się ze złem.
Andrzejowi Walczakowi, klerykowi, który przyszedł pytać, co jest powołaniem kapłana, powiedział, że trzeba zobaczyć sens tam, gdzie inni słyszą tylko chichot diabła. Jaki był sens w tym, że Andrzej został postrzelony przez Norberta, księdza, który zamienił sutannę na mundur policyjny? Wczoraj odwiedził go w szpitalu. Półprzytomnego. Jeśli będzie żył, to najprawdopodobniej na wózku. Nie wiedział, co mu powiedzieć. Na szczęście lekarze nie pozwolili na rozmowę, więc wizyta ograniczyła się do wymiany uśmiechów.
„Lekarzu, uwierz w swoją diagnozę”. Tylu ludziom dawał recepty na nadzieję. A jeśli głosił fałsz i teraz nadszedł czas rozliczenia?
Z Zuzanną widział się na krótko przed spaleniem kaplicy. Wspomniał jej wówczas o możliwości opieki nad kobietą mieszkającą w Trzewnej, miasteczku oddalonym o 80 kilometrów. Po śmierci męża została sama. Zuzanna najpierw zareagowała na tę propozycję entuzjastycznie, lecz gdy dowiedziała się, że adres kobiety Wacław dostał z hospicjum, zgasła, a raczej odskoczyła jak oparzona. Hospicjum oznaczało dla niej spotkania z Łucją — jej byłą współsiostrą, oraz Pawłem, który był tam kapelanem.
„Niech ksiądz nie pyta. Nie mogę przyjąć niczego, co… ma choć odrobinę wspólnego z moim byłym zgromadzeniem”.
O dziewiątej rozległo się pukanie do drzwi. Otworzył zamaszyście, by dodać sobie animuszu. Zaniemówił. W drzwiach stała siostra Zuzanna. A właściwie — uzmysłowił sobie — słowo „siostra” było już nie na miejscu. Stała przed nim atrakcyjna młoda dziewczyna, o krótkich ciemnoblond włosach i dużych niebieskich oczach. Ubrana była w letnią sukienkę do kolan. Zgrabna sylwetka, z której Groser szybko zdjął wzrok. Starał się przywołać w pamięci jej widok w habicie i nie potrafił.
— Siadaj. Napijesz się herbaty?
Skinęła głową.
— Zjesz śniadanie… — w porę przypomniał sobie, że Zuzanna już nie jada w klasztorze i może być głodna.
Tylko potaknęła.
— Gdzie właściwie mieszkasz? — spytał.
— Różnie… Teraz wracam od mojej siostry. Z Ostródy.
— Możesz się u niej zaczepić?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Miałam taką nadzieję. Siostra z mężem często wyjeżdżają, dawali mi klucze do mieszkania, żebym czasem doglądnęła, ale… Pech. Kilka dni temu wynajęli je komuś na stałe. Sami wyjeżdżają do Szwecji na parę lat. Szwagier dostał kontrakt.
— Powiedziałaś siostrze, co z tobą?
— Nie wszystko… Tylko że odeszłam. Chciałam, ale jak się dowiedziałam, że wynajęli mieszkanie… Pomyślałam, że to byłby jakiś szantaż. Nie wiedzieliby, co zrobić.— Zuzanna nagle chwyciła się za głowę. — Ale ja głupia, niech mi ksiądz przede wszystkim powie, co tu się stało.
— Tu? Ano nic. Nawiedziło mnie trochę plag egipskich.
Zauważyła, że dziwnie utyka.
— Ale co? Niech ksiądz mówi po kolei.
— Szło bardzo dobrze… Tylko dziesięć dni temu ktoś podpalił kaplicę. Niby wiadomo kto. Facet nazywa się Bocian. To ojciec Agatki, takiej dziewczynki, co tu przychodziła, bo trzymała u mnie psa. Ojciec nie cierpiał tego psa i powiedział, że go zabije. No i parę dni temu zabili Sabę. Podrzucili jej zmielone szkło.
Zuzanna zasłoniła usta.
— Kto? Ten Bocian?
— Nie, on siedzi w więzieniu. Bocian, myślę, jest tylko pionkiem w tym wszystkim. Już wcześniej dostawałem pogróżki, że mam się stąd wynosić, bo jak nie, to mi spalą budę.
Tak. A jeszcze wcześniej, w czasie pożaru, policjant ranił kleryka, którego ojciec podarował drewno na tę kaplicę…
— I? — zapytała Zuzanna.
— Nie wiadomo, czy będzie mógł chodzić.
— I co ksiądz teraz pocznie?
Wacław wzniósł oczy do nieba.
— Nie wiem, najpierw musimy zająć się tobą.
Popatrzył na Zuzannę. Przypomniał sobie słowa, które powiedział jej rok temu, na pożegnanie po powrocie z Francji. Poznali się w autokarze. „Oby nam nie przyszło razem pracować”. Mówił to żartem, ale dobrze czuł, jaką pokusą dla mężczyzny jest jej uroda.
— Powiedz mi, z czego chcesz żyć.
— Dostałam trochę pieniędzy od siostry. Przyrzekła mi, że będzie się ze mną kontaktować. Pytać, czy daję sobie radę. Kupiła mi komórkę.
Właśnie w tej chwili zadzwonił telefon Grosera.
— Witam księdza. Mówi Gawrolik. Słyszał już ksiądz o Skrytym?
— Co?
— No nie żyje. Wylew i po człowieku.
Poczuł, jak ziemia usuwa mu się spod nóg. Dał znać Zuzannie, że wychodzi na dwór.
— Wiadomo coś więcej? — spytał Wacław.
— Nie, w telewizji podali tylko suchą informację. Ksiądz chyba był z nim jakoś związany?
— Tak… — Wacław nie mógł uwierzyć.
— Dzwonię, bo książka jest już po korektach. Jutro możemy wysyłać ją do drukarni. Ale pytanie, czy nie chciałby ksiądz czegoś dopisać? Jakiegoś epilogu. Jest taka możliwość.
— Nie myślałem o tym. Prawdę powiedziawszy, zupełnie nie mam głowy…
— Spokojnie. Wstrzymamy się kilka dni.
— A może byśmy się zobaczyli? — Groserowi wpadło nagle do głowy, że może Gawrolik zatrudniłby Zuzannę.
— Świetnie.
Zakończył rozmowę. Próbował zachować spokój. Ta wiadomość stawiała pod znakiem zapytania jego plany. Skryty finansował budowę „Przytuliska”, schroniska dla bezdomnych, wokół którego miał zrodzić się jego kościół.
Anonimowymi pogróżkami próbowano odwieść go od budowy. Nie posłuchał. Jeszcze przed podpaleniem kaplicy uderzono w Skrytego, aresztując go pod pozorem malwersacji i oszukiwania państwa. Spisek przeciw najuczciwszemu biznesmenowi. Skryty po wyjściu za kaucją uczestniczył we „mszy nadziei” na pogorzelisku. Zapewniał Grosera, że jego aresztowanie nie miało żadnego związku z budową „Przytuliska”, a przede wszystkim wierzył, iż te wypadki kryją głębszy sens. „Wiele razy w życiu się bałem… leżałem jak sparaliżowany, gdy moją firmę chcieli wykończyć na giełdzie. Cud, że nie dostałem zawału. A teraz, kiedy mnie zamknęli w celi, pierwszą myślą było, że skoro zaufałem Bogu, to On mnie poprowadzi najlepszą z możliwych dróg”.
Otrząsnął się. Musi wrócić do Zuzanny. Nie, nie powie jej, że właśnie dowiedział się o śmierci człowieka, u którego, jak myślał, znajdzie dla niej pracę.
— Coś się stało? — wyczuła jego minorowy nastrój.
Pokręcił głową.
— Dzwonił mój wydawca, Witold Gawrolik.
— Wydaje coś ksiądz?
— Tak. Cudze pole. Mówiłem ci chyba… Gdy byłem we Francji, przez dwa tygodnie oczyszczałem u trapistów ich pole z kamieni, a potem się okazało, że moja praca nie miała sensu, bo czyściłem pole należące do kogoś innego — zachęcił gestem Zuzannę, by jadła. — Orientowałaś się, czy przysługują ci jakieś zasiłki?
— Nie.
— Mam przyjaciela w Fundacji Pomocy Samotnej Matce. Jeśli chcesz, spotkamy się tu czy u niego, i zobaczymy, co da się zrobić. Daj mi swój numer. A gdzie ty w ogóle mieszkasz?
— Niech się ksiądz nie martwi. Wynajmuję tanio pokój. Jedna studentka zwolniła na lato…
Przez uchylone okno dobiegł trzask drzwiczek samochodu. Groser wyjrzał. Dostrzegła jego zdenerwowanie.
— Policja. Pewnie znowu jakieś przesłuchania w związku z tym pożarem.
Zuzanna poderwała się z miejsca.
— Pójdę już…
Nie protestował. Za dużo waliło mu się na głowę.
— Odezwę się — zapewnił ją.
Po drodze minęła się z Norbertem Pospiesznym.
Policjant uścisnął Groserowi dłoń, bez słowa. Wszedł do środka i usiadł.
— Słyszałeś już o Skrytym?
Potaknął.
Norbert pokręcił głową.
— Cholera, jak wojna, to na wszystkich frontach, jak pokój, to w suterenie.
W czasie pobytu w domu rodzinnym Wargin dokonał co najmniej trzech niebywałych odkryć. Po pierwsze, że ma cudowną siostrę, której prawie nie zna. Zawsze ją miał za trzpiotkę. Jego skromna wiedza okazała się nieaktualna. Marta myślała o życiu głębiej niż jej brat ksiądz. W ciągu paru godzin tak go zauroczyła, że poczuł się wręcz jak w niewoli. On, który całe życie sprawował nad wszystkim kontrolę i do wszystkiego miał dystans, poczuł, że nagle zaczyna mu na czymś cholernie zależeć. Po drugie, odkrył, że Marta jest być może tylko jego siostrą przyrodnią. Może on wcale nie jest synem Jana Palecznego — który, jak przypuszczał, z jego powodu wystąpił z seminarium — lecz synem tajemniczego amanta matki. Zdjęcie i list nowego kandydata na ojca znalazł w jej kuferku. A precyzyjniej rzecz biorąc, nie znalazł listu, tylko kopertę po nim, na której widniał amerykański adres nadawcy, Alojzego W.
Z początku myśl o napisaniu do Ameryki odrzucił jako absurdalną. Od daty stempla na kopercie minęły 33 lata. Czy nadawca nadal mieszka w tym samym miejscu? Czy w ogóle jeszcze żyje? I trudność zasadnicza: jak mógłby sformułować dręczące go pytanie? „Witam, nazywam się Krystian Paleczny. Chciałem zapytać, czy pan jest moim ojcem”.
Jednak ta absurdalna myśl powracała, dręczyła go każdego dnia, a nawet przedostawała się do jego snów. Musi to wyjaśnić. Po wielu dniach przemógł się i chwycił za pióro.
Szanowny Panie, porządkując ostatnio archiwum po mojej zmarłej matce — Irenie Palecznej z domu Michalskiej — znalazłem kilka Pańskich zdjęć. Przypominam sobie, że mama często wymieniała Pana imię. Chętnie bym te fotografie Panu odesłał i — gdyby się Pan zgodził — zapytał o pewne szczegóły dotyczące młodości mojej mamy. Być może umiałby mi Pan wyjaśnić niektóre sprawy. Pozostałem na świecie sam z siostrą i nie potrafimy zrekonstruować przeszłości.
Przepraszam, jeśli ten list trafił nie do tej osoby, do której piszę.
Pomyślał, że wypadałoby przynajmniej zakończenie dopisać po angielsku. Stwierdził jednak, że jeśli list dotrze do Amerykanów, którzy nic nie zrozumieją, to i tak milczenie będzie potwierdzeniem, że przeszłości nie da się już odkopać.
Zastanawiał się, czy powinien o wszystkim poinformować Martę, ale ostatecznie uznał, że jest to jego prywatna sprawa. Alojzy W. w najlepszym czy raczej w najgorszym wypadku mógł być tylko jego ojcem.
Zakleił kopertę i zszedł na dół.
— Idę na pocztę, zaraz wracam — rzucił do siedzącego przy stole Pawła.
— OK.
To OK mówiło bardzo wiele. Jeszcze parę tygodni temu Paweł informację proboszcza skwitowałby jedynie wzdrygnięciem ramion. OK świadczyło o znaczącym ociepleniu stosunków.
W ostatnim czasie w życiu jednego i drugiego zaszły zdarzenia, wobec których dawne „krwawe konflikty” zmieniły się w niewarte uwagi błahostki.
Wrzuciwszy list do skrzynki, Wargin stwierdził, że jednak jest cymbałem. Gdyby choć cokolwiek napisał po angielsku, może otrzymałby odpowiedź o przeprowadzce Alojzego W. Ale… W końcu machnął ręką i zdał się na Opatrzność.
Po powrocie na plebanię zastał przy stole w kuchni nie tylko Pawła, ale i Franka Ognika.
— Witam — podszedł do drugiego wikarego.
Franek podał rękę, omijając wzrokiem proboszcza, i skierował się do drzwi.
— Rozumiesz coś z tego? — spytał Krystian.
— Coś rozumiem, ale wybacz… Musicie to załatwić między sobą.
Wargin westchnął.
— Trudno, przecież w końcu nie będę latał za smarkaczem. Ile razy mogę wyciągać rękę…
Paweł pokręcił głową.
Odezwała się komórka Wargina.
— Przepraszam — powiedział usprawiedliwiająco i odszedł na bok. — A cześć…!
Paweł z tonu Wargina zorientował się, że dzwoni ktoś wysoki rangą. Skorzystał więc z okazji i wyszedł.
Telefonował biskup Tomasz Praski.
— No jak, Krystianku? Dajesz intrygujące sygnały, a potem milczysz.
— Ano wiesz, sprawa nie wyszła. Nie chciałem ci piuski zawracać.
— Skoro przyjaźń stała się nieaktualna… — prowokował żartobliwie Praski.
— Przestań… Chciałem cię prosić, byś uczestniczył w otwarciu fundacji „Ponad granicami”.
— Zawsze, Krystianku, jestem dla ciebie otwarty.
— Niestety fundacja się zamknęła, zanim się otwarła. Wiesz, jak to w Polsce.
— Krystianku, nie martw się. Zrekompensujemy sobie. Właśnie dzwonię, żeby cię zaprosić w podróż sentymentalną do Włoch. Musimy sprawdzić, czy zostały po nas jakieś ślady. Trzeba też nawiedzić JP II, bo to chyba ostatnia okazja… Kochany, pozmieniaj zamki, gdzie trzeba, i jedziemy. Nie, nie, ty o nic nie musisz się martwić, tylko o umówionej godzinie wyjrzysz przez okno, wsadzimy walizeczkę do kuferka samochodu, który zawiezie nas na lotnisko, i jesteśmy w kraju Dantego i Rafaela. He, he… No wiesz, Krystianku, Rzym bez ciebie to jak Watykan bez papieża. Tak, myślę, że połowa czerwca będzie dobra. Ależ my, łowcy cieni, potrafimy się przecież ochronić przed upałem…
Wargin się rozpromienił. Praski proponuje wspólną wyprawę. Co mu się stało, że sobie przypomniał? Co prawda, na studiach w Rzymie wypili razem trochę wina, można powiedzieć niejedną beczkę, ale potem Tomeczek jakoś zbiskupiał.
Bogowie zesłali pomyślne wiatry. Groser zaprosił do koncelebry. Paweł nie patrzy wilkiem. Odnalazła się siostra. „Krystiana da się kochać!”, wykrzyknął w duchu.
Tylko Ognik jest jak drzazga pod paznokciem, ale ta odrobina goryczki nadaje odpowiednią nutę smakowi życia.
Tak, to chyba nagroda za gesty dobroci, które okazał światu.
Wszedł do swego pokoju. Nalał sobie do kieliszka hennessy. Trzeba uczcić. Za Rzym i… za amerykańską tajemnicę.
Wyciągnął z pudełka na biurku dwa zdjęcia. Jana Palecznego i Alojzego W.
„Irce, ten niegrzeczny Alojzy” — spojrzał z uśmiechem na słowa zapisane na odwrocie. Niegrzeczny, i z tej niegrzeczności ja przyszedłem na świat?
Ułożył zdjęcia obok siebie. „No, który z was? Wszystko na tym świecie jest tajemnicą. Nie podejrzewałem jednak, że będzie nią także kwestia mojego ojca”.
Wargin sięgnał po Dzienniczek siostry Faustyny, który wpadł mu w ręce w czasie pobytu u Marty. Od tamtej pory każdego dnia postanowił czytać choć jedną linijkę. Albo choćby go dotknąć. Stwierdził, że jego natura jest ciągle nieodgadniona. Sceptyk i hedonista — z rozległymi, ciągle odkrywanymi obszarami zabobonności. Miesiąc temu w czasie remontu plebanii znalazł sejf. Wbrew nadziejom nie było tam złota ani innych precjozów, lecz szary obrazek Jezusa Miłosiernego i kilka wypisków z Dzienniczka. A jednak zdało mu się, że ten dziwny sygnał jest adresowany specjalnie do niego. Wymaga odkodowania. Zaraz potem trafił do Marty, znalazł tajemniczą kopertę, a następnie, rzecz niewyobrażalna — wypowiedział walkę szubrawcom: Stodze i jego pachołkowi Motlańskiemu, dziennikarzynie z „Superfaktów”, który próbował wyciągnąć z niego informacje kompromitujące Grosera.
A co najdziwniejsze, wkrótce koncelebrował z Groserem mszę.
„Musicie posprzątać waszą przyjaźń” — potraktował z przymrużeniem oka testament, który przekazał mu na łożu śmierci biskup Zdzisław. Jednak te słowa zaczynały dziwnie funkcjonować w jego życiu.
Nie miała gdzie mieszkać. Owszem, słyszała o kwaterze, którą zwolniła studentka na lato, ale słyszała o tym… parę lat temu z ust koleżanki. Wykorzystała to do zbudowania drobnego kłamstewka, by nie zrzucać odpowiedzialności na Grosera. Postanowiła pójść za radą Wieśki i pojechać do rodziców. Zdecydowała się na to pomimo wielkiego strachu. Przed laty matka nie zgodziła się, by poszła do zakonu. Jako argumentu użyła, że córka jest wielkim zerem, które okryje hańbą i zakon, i rodzinę. Poniżanie nie poskutkowało. Zuzanna była zdeterminowana. Wytworzyła w sobie rodzaj świętej pogardy, którą zatopiła w słowach Jezusa: „Przebaczam ci, bo nie wiesz, co mówisz”. Wyjeżdżając z domu, zamiast błogosławieństwa na drogę usłyszała: „Jedź, jedź. Świat nic nie traci, zakon nic nie zyska”.
Przez parę lat pobytu w zakonie ich stosunki pozornie się ociepliły. Matka w czasie odwiedzin udawała przed przełożonymi Zuzanny kochającą mamusię. Ona jednak nie dawała się na to nabrać i pielęgnowała w sobie matczyne „proroctwo”.
„Zapomnij o wszystkich bzdurach, które usłyszałaś od rodziców — przekonywała ją Wieśka. — Kochali nas tak, jak potrafili. W życiu gada się różne rzeczy, które nie mają nic wspólnego z tym, co naprawdę myślimy. Pojedź do nich, zobaczysz, że cię przygarną”.
Zuzanna nie była pewna, czy siostra wierzy w to, co mówi. Może po prostu chciała w to wierzyć, by ze spokojnym sumieniem wyjechać do Szwecji. I tak jej dużo pomogła. Dała dwa tysiące i przyrzeczenie, że będzie dzwonić.
Jeszcze niedawno nie posłuchałaby jej rady, ale w obecnej sytuacji ustąpiła. Szła na kompromis, bo teraz chodziło nie tylko o nią. Rozpadła się na kilka osób. Ile w niej było zakonnicy, która swe życie ofiarowała Bogu? Ile w niej było nowej kobiety — matki? A ile…?
W czasie pobytu u Wieśki napisała konstytucje swojego „nowego zgromadzenia”.
Boże mój, zakładam dziś mój własny zakon. Chcę się w nim kierować Twoją wolą, choć dziś jeszcze jej dokładnie nie rozpoznaję.
Wiem, że zgrzeszyłam i muszę odpokutować swą winę. Pokuta moja będzie proporcjonalna do winy i będzie trwała do końca mego życia, chyba że dasz mi znak, że Twoja wola jest inna.
Nikt nigdy nie dowie się, co mną kieruje i na czym polega moje cierpienie. Tylko Ty, Panie, znasz moje serce.
Przysięgam urodzić i wychować dziecko w szczęściu — choć sama szczęścia się wyrzekam ze względu na zło, które sprowadziłam na świat.
Wyrzekam się siebie. Będę robić wszystko, żeby ochronić kapłaństwo księdza Pawła. Nikt się nigdy nie dowie, że jest ojcem dziecka.
Podobnie dziecko nigdy się nie dowie, że jego ojcem jest ksiądz.
Przyrzekam Ci, Boże, życie sakramentalne i wypełnienie tych konstytucji. Przyrzekam Ci wierność.
Do rodziców pojechała po rozmowie z Groserem. Wyczuła, że jest dla niego ciężarem.
Nim nacisnęła dzwonek, przeżegnała się. Spojrzała na szyld: „J.H. Królowie”. Wzięła oddech.
W drzwiach stanął ojciec. W spodniach oficerskich na szelkach i białym podkoszulku. Pachniał wodą kolońską. Całe życie tłumił „Przemysławką” zapach wódki. Pił jak zawodowy wojskowy. Nigdy się nie upijał, choć alkohol we krwi miał zawsze. „Kto jest za słaby w krzyżach, niech nie chwyta kieliszka”, powtarzał. A może mu się tylko wydawało, że panuje nad alkoholem?
— Co to, bez habitu? No, wreszcie ktoś poszedł po rozum do głowy, że krępowanie kobiet w czernidła to choroba. Polska to nie kraj muzułmański. A już w lecie tak chodzić, to trzeba mieć… — pokręcił palcem po skroni.
Zuzanna się zawahała.
— No wejdź, wejdź, nie bądź taka delikatna. Matka w pracy.
Poprowadził ją do salonu.
— Na dłużej przyjechałaś?
— Nie wiem. Jeżeli mogę, parę dni bym pobyła…
— Twój pokój jest wolny. Matka jeszcze w zeszłym tygodniu przeglądała twoje ciuchy. Z nadzieją, że wrócisz. — Machnął ręką. Zapalił papierosa. — No, a co ty tak nic nie mówisz? Wszystko w porządku?
Patrzyła na niego chwilę, bojąc się otworzyć przed nim.
— Co!!! — ryknął.
Rozpłakała się. Ojciec podszedł do szafki i nalał sobie rakietę. Wypił duszkiem. Runął na fotel, sapiąc.
— Chyba nie… — zacisnęła szczęki.
— A co się dzieje?
— Jestem w ciąży…
— Kto jest ojcem? — rzekł po chwili.
— Pan Nikt.
— Nie wiesz, z kim się zabawiałaś?
Znowu zawahała się, czy nie wybiec z domu.
— Ma już rodzinę.
— Nie ma ojca, nie ma dziecka — bębnił palcami po blacie stołu. — Mówiłaś komuś? Wieśka wie?
— Nie.
— To dobrze. Załatwi się zabieg. Tylko pamiętaj, żadnych niemądrych kroków. Najważniejsze, żeby matka się nie dowiedziała. Nie przeżyłaby.
„Załatwi się zabieg”. Nie on, nie któryś z jego brudnych znajomków. Zabieg załatwi się sam. Najważniejsza jest matka, a raczej ochrona jej nieświadomości. Odkąd Zuzanna tylko mogła zrozumieć pewne rzeczy, wiedziała, że ojciec zdradza matkę, ale jednocześnie ta matka była nietykalnym pomnikiem, świętością.
Spuściła wzrok. Gardziła nim, a może to był raczej bezbrzeżny smutek. Nie była w stanie na niego spojrzeć.
— Skazałbyś na śmierć…? — rzuciła w niego pytaniem.
— Co? — wzruszył ramionami.
— Dziecko.
— A ty nie masz skrupułów, że zamordujesz tą nowiną matkę? Przecież wiesz, że ona tego nie przeżyje — potrząsał głową. — Ostrzegała cię, że okryjesz nas wszystkich wstydem. Ona nie może tego brać na swoje sumienie.
— Ojciec mówi o sumieniu?
— A ty? Ty masz większe prawo? Dlatego że latałaś parę lat w tym śmiesznym fartuszku? Kim ty jesteś…? Kogo chcesz pouczać?
Usłyszeli zgrzyt klucza w zamku. Spojrzał ostrzegawczo na córkę. Po chwili w drzwiach ukazała się matka.
— Zuzia! — wykrzyknęła, składając ręce jak do pacierza. — Jak ślicznie wyglądasz. Możecie już teraz tak chodzić? Co za szczęście! Jakbym przeczuwała, kupiłam ptysie. Ojciec ci nawet herbaty nie zrobił. Musisz mu wybaczyć. Już, już, kochanie. Zaraz sobie zrobimy kawusi.
Ojciec próbował się uśmiechać.
— Wiesz, że Wiesia wyjeżdża do Szwecji? — matka zarzucała Zuzannę potokiem informacji.
— Wiem.
— Kochanie, czy mam w czymś pomóc? — spytał mąż.
— Niekoniecznie, możesz iść. My tu mamy swoje babskie tematy. — Spojrzała szczęśliwa na córkę.
Skrzyżował spojrzenie z Zuzanną. Ostatnie ostrzeżenie. Pułkownik polskiego wojska. Budził w niej odrazę i pogardę. Tacy jak on mają poprowadzić armię w czasie wojny. On, który nigdy nie odważył się stoczyć bitwy z własną żoną. Do żony nie stosował powiedzenia, że kto nie chce wojny, niech się zbroi. Na tym polu dominowała zasada, że najważniejsze są mądre sojusze. Układ ustabilizowanych kłamstw. Sojusz z żoneczką, która nie jest na tyle przenikliwa, by zająć się jego skokami w bok. Albo o wszystkim wie, tylko jest to jej na rękę. Trep. Drży tylko, żeby nie popsuć sobie układów. Bał się wcześniejszej emerytury. Wywodził się z minionej epoki.
Została w domu na noc. W rozmowie z matką kłamała. Podjęła świadomą grę. W państwie, na terenie którego się znajdujemy, trzeba przestrzegać obowiązującego tam prawa. W domu rodzinnym obowiązywało prawo kłamstwa. A raczej istniał zakaz wypowiadania prawd, które zagrażałyby stabilności rodziny. Małżeństwu.
Zapewniła matkę, że w zgromadzeniu jest jej coraz lepiej. Właśnie jedzie na wakacje, ale chciała ich koniecznie zobaczyć.
Wieczorem wyciągnęła stukartkowy zeszyt w kratkę. Będzie pisała dzienniczek. Tak jak św. Tereska i Faustyna. Jak Groser, który wyznał jej, że od czasu pobytu we Francji stara się robić codzienne zapiski. „To chyba pomaga”. „No to ja też spróbuję” — uśmiechnęła się do niego. Pochwalił jej zamysł.
Ten zeszyt będzie jej jedynym przyjacielem, któremu powierzy całą tajemnicę. Nie może jej trzymać tylko w sobie.
„Wieśka myliła się. Nikt tu na mnie nie czekał. Skłamałam, żeby ochronić PRAWDĘ.
Jutro wyjeżdżam i już nigdy ich nie zobaczę”.
Postanowiła wyjechać rano, gdy ojciec i matka będą w pracy. Chciała uniknąć pożegnania. Leżała w łóżku, czekając, aż wyjdą. Wyszli po siódmej. Wstała i wzięła kąpiel. Potem poszła do kuchni napić się kawy.
Jednak kwadrans po wyjściu matki usłyszała odgłos klucza w zamku.
Ojciec wrócił.
— Siądźmy na chwilę — powiedział pojednawczo. — Wczoraj może powiedziałem coś nie tak, ale byłem w szoku. Przemyślałem sprawę. — Zapalił papierosa. — Oczywiście są inne rozwiązania. Przede wszystkim może ojciec dziecka się jeszcze zastanowi… A jak nie, to możesz przecież dziecko urodzić i oddać do adopcji. Wszędzie teraz o tym mówią. W końcu to nie tak trudno ukryć. Matka będzie myślała, że jesteś w zakonie, nic się nie stanie.
Zuzanna milczała.
— Nic nie mówisz.
Jej oczy zamieniły się w dwie kreski.
— Przecież to jest niegrzeczne — próbował opanować wzburzenie.
— Nie, to jest ohydne — pokręciła głową. — To jest moje dziecko. Nie bój się, matka nigdy się o niczym nie dowie…
Wstała i poszła po torbę.
— Nie odchodź w ten sposób.
Spod przymrużonych powiek dojrzała, jak wyciąga ku niej kopertę. Nie wykonała żadnego ruchu. Spróbował ją przytulić.
— Zostaw mnie! — zaczęła krzyczeć histerycznie. Puścił ją przerażony.
Chwyciła torbę i wybiegła z domu.
Zerwał trochę niedojrzałych, kwaśnych kulek agrestu. Przez zdziczałe zarośla dojrzał Zbinia siedzącego przed swoją chudobą, koło starej jabłoni. Palił papierosa. Palenie papierosów zajmowało mu większość dnia. Jego mina mogła sugerować, że posiada naturę niesłychanie refleksyjną. Wczoraj, widząc jego twarz zatopioną w kontemplacji, spytał: „I o czym pan tak myśli?”. „Ło niczym. Że życie nie jest sprawiedliwe”.
Zbiniu miał rację, problem tylko, czy w związku z tym poddać się, czy też próbować choć trochę sprawiedliwości w życiu zaprowadzić.
Za płotem zobaczył samochód Staneckiego, swojego „menedżera”. Przywitali się i ruszyli na spacer. Zlustrować teren.
— Na razie nic nie rób, w ten sposób zrobisz najwięcej. Zaoszczędzisz czasu i sił na usuwanie popełnionych głupstw. Nie wiemy, może coś Skryty zostawił w papierach. Może coś wyniknie z testamentu. W końcu można też budowę na jakiś czas zamrozić. Nie pierwsza budowa, która stanie. Poza tym nie wiesz, co postanowi biskup. Powinieneś zapytać Pospiesznego, czy policja nie zechce powiadomić biskupa o groźbach, które dostajesz.
Groser słuchał. Nie komentował. Po chwili jednak odezwał się, ale po to, by zmienić temat.
— Słuchaj, mam samotną kobietę w ciąży. Trzeba jej pomóc. Mówi, że nie wyjawi nazwiska ojca, bo nie chce rozbijać jego rodziny. Czy przysługują jej jakieś zasiłki?
— Oczywiście, przyślij ją jutro do mnie. — Stanecki pokiwał głową i wrócił do tematu. — Wacek, najważniejszy jest dystans. Bez żadnych nerwowych ruchów. Pamiętaj, ty nic nie musisz.
Groser nie odpowiadał, tylko wzdychał filozoficznie.
Stanecki uściskał go serdecznie na pożegnanie.
— Będzie dobrze — rzekł i wsiadł do samochodu.
Wacław spojrzał na rozebraną do połowy kaplicę, na surowe mury „Przytuliska”. Na swoją „plebanijkę”. Z oddali spoglądała na niego brudnymi ślepiami rudera po Ryżym Bronku. Majowa zieleń szalała wokół. Kwitły drzewka jabłoni i wiśni. Wybuchały żółcią i bielą resztki żywopłotów z forsycji i tawuły. Jedyna inwestycja niedająca się wstrzymać.
„Mam ziemię, więc jestem”, uśmiechnął się Wacław.
Wieczorem poszedł na kolację do Łotockich. Zaproszenie na nią okazało się zasadzką. Mógł się właściwie domyślić jej celu, wiedząc, że idzie do domu lekarzy. Oczywiście najpierw było znieczulenie. Nastrój, świece, wino, boeuf Strogonow…
— Za chwilę księdza dylematy mogą okazać się nieistotne. Ksiądz musi dać się przebadać — zawyrokował Łotocki. — Ta budowa jest jak wózek, który nagle stanął. Ktoś przebił opony. Ale może ten cholernik wykonał dobrą robotę. Zanim się sklei dętki, trzeba zdiagnozować, czy ksiądz jest w ogóle w stanie ten wózek ciągnąć. Załatwię księdzu jedynkę na kardiologii. To będzie odpowiednia pustelnia. Przemyśli ksiądz cały żywot.
— To niebezpieczne, już się boję — uśmiechnął się Wacław.
— Tak, tak, bardzo dobre miejsce, żeby się zastanowić, czy jest sens bawić się w męczennika.
Maria przyniosła lody z bitą śmietaną i owocami, w starych srebrnych pucharkach. Usiadła przy stole.
— Olgierd ma całkowitą rację. Przecież ksiądz ledwo chodzi.
Wacław chciał powiedzieć o upadku z drążkiem, ale nie zdążył.
— I coś z księdza ciśnieniem nie tak. Najlepszy dowód ta pękająca żyłka w oku. Pamięta ksiądz, jak zasłabł u nas na kolędzie?
Zapadło milczenie.
— Człowiek zwykle nie umiera tylko dla siebie. — Łotocki, jakby zamieniwszy się rolami, zabrał się do kazania. — Najczęściej jego śmierć jest ostrzeżeniem. Myślę, że linia życia Skrytego przecięła się z linią księdza nieprzypadkowo. I to nie tylko ze względu na budowę. Skryty mówi teraz do księdza: „Nie tędy droga”. Wylew w przypadku księdza nie musi się skończyć tak szczęśliwie jak u Skrytego. Chce ksiądz zamienić się w roślinkę? — Groser tylko słuchał. — Ksiądz jest na to zbyt wrażliwy. — Łotocki kończył. Wiedział, że kazania, aby odniosły skutek, muszą być krótkie. — Jutro zadzwonię, kiedy będzie wolne łóżko.
— Tak, pewne osoby tylko czekają, aż się usunę — próbował dość żałośnie bronić się Wacław.
— I chce ksiądz, żeby wygrały? Trzeba się chwilowo wycofać i przegrupować szeregi. Inaczej rozbiją księdza do szczętu. Życie jest normalną bitwą i trzeba ją prowadzić wedle prawideł sztuki wojennej. Trzeba wiedzieć, kiedy armię rzucić do ataku — Łotocki przytknął palec do czoła — a kiedy wycofać.
Słuchał i słuchał. Gdy Łotockiemu zasychało w gardle, pałeczkę przejmowała Maria.
Starał się być pokorny, nie wierzgał.
Tego wieczoru przeszli na ty.
„Decyzja, czy będziesz to ciągnął dalej, musi być twoja, a nie twojego utrapionego umysłu”. Wacław, zasypiając, jeszcze kontemplował rady Olgierda.
Głos Zuzanny przez komórkę dobywał się jak ze studni. Umówili się na osiemnastą. Miał dla niej dobrą informację. Stanecki uspokoił go, że przysługuje jej zasiłek, nawet jeśli będzie podtrzymywała wersję, że ojciec jest NN.
O godzinie trzeciej, jakby wyczuwając pismo nosem, nawiedziła go Łucja. Dołączyła do chóru głosów nawołujących Wacława, by wyjechał do sanatorium. Był też drugi powód tej wizyty. Zuzanna. Groser już wcześniej tłumaczył, że został zobowiązany do niezdradzania osobom postronnym niczego dotyczącego jej losów. A za takie osoby uznawała ona siostry z jej byłego zgromadzenia. „Musi ksiądz mi przyrzec, że nie wyda mnie w ich ręce”. Próbował wytłumaczyć Zuzannie, że nikt nad nią nie ma już władzy, ale przecież to jest naturalne, że się o nią martwią.
Ten punkt nie podlegał negocjacjom. „Jeśli się dowiedzą, nigdy już ksiądz mnie nie zobaczy”. Nie był pewien, czy powinien ustąpić czy potrząsnąć nią i zakazać histerii.
Ustąpił.
Tym razem Łucja przekonywała go, by przekazał Zuzannie, że nie chodzi o kontakt ze wspólnotą, choć modlą się za nią codziennie. Ale chce się z nią zobaczyć — ona, Łucja, nie jako siostra, tylko jako przyjaciółka. Za wszelką cenę.
Zapewnił ją, że gdy tylko będzie mógł, przekaże jej prośbę.
Niestety, Zuzanna była w znacznie gorszej formie niż dwa dni temu. Zauważył, że bezustannie zaciska pięści, chcąc ukryć drżenie dłoni.
— Coś się wydarzyło?
— Byłam w domu.
— Powiedziałaś?
— Tak.
— Jak zareagowali?
— Kazali usunąć dziecko.
— Matka tak ci powiedziała? — spojrzał na nią z niedowierzaniem.
— Niech ksiądz już o nich nie pyta. To jest zamknięty rozdział.
Woda się zagotowała. Zalał herbatę.
— Dobrze, przede wszystkim zjemy kolację.
— Mogę w czymś pomóc?
Uśmiechnął się na potwierdzenie.
— Co mam robić?
— Pokrój pomidory.
Podał jej deskę i nóż.
Po paru minutach kolacja była gotowa. Wskazał Zuzannie krzesło. Zasiedli i przeżegnali się.
— Jedz dużo zielonego — zachęcił gestem ręki. — Mój przyjaciel z fundacji powiedział, że masz przyjść do niego. Należy ci się zasiłek. A poza tym może jakieś przejściowe mieszkanie… Aha, wspominałaś, że wynajęłaś…
— Nie, nie, fundacja ma kontakt z „piętnastkami”. — Zuzanna energicznie potrząsnęła głową. „Piętnastki”, czyli Siostry Modlące się w Godzinę Miłosierdzia, dobrze ją znały. — Jak będą o mnie wiedziały „piętnastki”, to i moje się dowiedzą. Siostrzyczki siostrzyczkom wszystko wyklepią. Siostry są stworzone do plotkowania.
Wacław westchnął ciężko. Coraz bardziej miał ochotę przełożyć swoją podopieczną przez kolano.
— Zuzanna, czy ty oczekujesz cudu? Nie chcesz pomocy od sióstr. O rodzinie nie chcesz rozmawiać. Fundacja też odpada… Co jeszcze mam wymyślić?
— Przecież mogę iść do pracy. Ma ksiądz tylu znajomych w świecie.
— Nie przeceniaj mnie. Gdybym miał parafię, mogłabyś pracować jako gosposia. — Machnął ręką. — Tylko że wtedy twoje getsemanki na pewno by cię odnalazły.
— Wtedy by nawet mogły.
Groser chyba nie dojrzał rozmarzonego uśmiechu Zuzanny.
— Tak, powiedz mi, jaką szkołę skończyłaś?
— Ogólniak.
— A jak ci szło z polskiego?
— Nieźle, nawet myślałam o polonistyce, ale zakon mi wszystko przesłonił. A czemu pytasz… O Jezu, przepraszam, dlaczego ksiądz pyta?
Rozbawiła go.
— Proszę cię, mów mi po imieniu. Tak będzie o wiele prościej.
— Nie wiem, czy potrafię — zarumieniła się.
— Do mnie wszyscy mówią na ty. No prawie… A z tym polskim… Muszę wiedzieć, jeśli mam kogokolwiek pytać o pracę. Co jeszcze mogłabyś robić?
Przyglądał się jej wnikliwie, jakby po wyglądzie mógł oszacować przydatność dziewczyny do zawodu. Otworzyła szeroko oczy.
— Yhm — westchnął ze zrozumieniem. — Ile płacisz za swoje lokum?
— Nic.
— Pytam serio.
— Toteż księdzu odpowiadam — zahamowała. — Toteż ci odpowiadam: nic nie płacę. Bo go nie mam.
— Przecież…
— Mówiłam, bo myślałam, że zaczepię się u rodziców. Ale okazało się, że nie mam domu, nie mam rodziców.
Powzdychał przez chwilę.
— To gdzie zamierzasz…?
— Mogę na dworcu, na ławce. Jest już prawie lato…
— To jest niepoważne — żachnął się.
— A co jest poważne?! — wybuchnęła na krawędzi histerii. — Próbowałam tu i tam. Ten świat jest podły. To ty mi mówiłeś, że nic mi nie grozi, bo jestem pod skrzydłami Boga.
Rozpłakała się.
— Proszę cię… coś wymyślimy — zaczął ją uspokajać. — Popytam u parafianek. A dzisiaj…
— Przecież mogę się przespać u ciebie — wykorzystała chwilę namysłu. — Ty śpisz na górze, mi ten fotel wystarczy. Tutaj w kuchni.
„Boże, chyba wystawię ten fotel, bo już kolejna osoba chce się w nim zadomowić”. Przed nią tę samą propozycję złożyła Agatka. Wiedział, że nie ma co dyskutować. Zaraz mu powie, że wystarczy, aby kupił dla niej klatkę, a ona zamieni się w chomika albo kanarka. Jeśli czegoś nie wymyśli, to rzeczywiście Zuzanna zostanie u niego na noc albo ją wyrzuci za drzwi. Obie możliwości były szokujące. Choć pierwsza z nich na pewno kusząca.
Potarł ręką czoło. Co robić? Dostaje jedną groźbę za drugą. Dziś listonosz przyniósł kolejny anonim. „Chrystus to jest najgorsze w tobie. Czeka, aż mu przebaczysz. Jesteśmy, pamiętamy, czuwamy”. Przecież te listy nie są produktem jego snów. Ktoś bawi się jego słowami, które wypowiedział w czasie mszy po spaleniu kaplicy. Bawi się, przedrzeźnia, czai na niego. „Jesteśmy, czuwamy”.
Zuzanna nie jest tu bezpieczna. Musi ją stąd wywieźć. Tylko gdzie? Do Cybuli? W Kołomorzu dopiero by mieli o czym plotkować.
Nagle go olśniło. Franek Ognik. Przecież ma tę swoją leśniczówkę, gdzie jeździ z młodzieżą.
— Zuzanno, przyrzekam, że twoje siostrzyczki o niczym się nie dowiedzą. Ale musisz mi zaufać. Uwierz mi. Trzeba się ewakuować. Zrozumiano?
— Tak. — Zuzanna zmieniła się w myszkę i weszła do klatki.
Chwycił komórkę.
— Piotruś?
— No, Wacuś — rozlał się dowcipno-słodki głos Cybuli. — Co u ciebie?
— Wszystko ci opowiem. Potem do ciebie zadzwonię, albo i gorzej, odwiedzę cię, może nawet dziś. Ale najpierw sprawa. Potrzebuję na parę dni lokum u Ognika. Mam jednego gościa, który chce się skryć przed prasą. Masz Franka komórkę?
— Nie musisz do niego dzwonić, bo jestem tam na prawach ciecia. A w ogóle, czy ten gość nie może u mnie na plebanii się skryć?
— Piotrusiu, jest dziewiętnasta. Pogadamy na miejscu. Organizuję transport, żeby o ludzkiej porze jeszcze dojechać.
Zaczął wybierać kolejny numer.
— Gdzie ty chcesz mnie wywieźć? Do Ognika? Przecież on wie, kim jestem — zaniepokoiła się Zuzanna.
— Po pierwsze, wiozę cię do Ognika, ale Ognika tam nie ma. Po drugie, jest parę osób, na których polegam i którym ufam bardziej niż sobie samemu. Zapamiętaj, Cybula, Mackiewicz, Ognik to są moje klony duchowe. Równie dobrze mogę nie ufać sobie. A poza tym coś musimy wymyślić. Gdybym potrafił zamienić cię w złotą rybkę, byłoby po sprawie. Słoik z wodą na pewno bym znalazł.
Mackiewicz podjechał białym audi. Na dworze było jeszcze całkiem jasno. Minął go citroën xsara. Pomyślał, że to jakiś gość Wacka.
Ucałował szarmancko Zuzannę w rękę. Nie rozpoznał w niej zakonnicy, z którą Groser wrócił z Francji. Kiedy dziewczyna przed podróżą zniknęła w łazience, strzelił filuterną minę i leciutko gwizdnął. Wacław już wiele razy przeżywał tortury w towarzystwie Mackiewicza, który miał szczególny dar do opowiadania nietaktownych dowcipów. Pękał ze śmiechu, sprzedając facetowi w kapeluszu kawał o łysych. Jakby nie wiedział, co taki kapelusz zwykle skrywa. Chcąc uniknąć niespodzianek, Wacław szepnął, a właściwie syknął, rysując w powietrzu znak przekreślenia:
— Żadnych dowcipów.
— Szkoda, mam akurat nowalijkę — Marek cmoknął.
— Ciii.
Po kwadransie jazdy, w zasadzie w milczeniu, nie licząc wzmianek typu, ile kilometrów jest do Kołomorza, Mackiewicz przemówił. Cisza go dosłownie swędziała. Miał na nią alergię jak na sierść kota.
— Wyobraźcie sobie, że wczoraj moja teściowa, lat siedemdziesiąt dziewięć, budzi się w nocy spłakana. Woła nas i mówi: „Śniło mi się, że jestem w ciąży. I co ja teraz zrobię?”. Wziąłem ją więc za rączki i mówię: „Mamusiu, nie martw się — odchowamy!”. Rankiem nic nie pamiętała — zaśmiał się ubawiony swoją anegdotą. — A mówiłem wam, że w naszej kamienicy jest agencja towarzyska…?
— Tak, Mareczku, mówiłeś. Skup się teraz na jeździe — zastopował go Wacław.
Punktualnie o dwudziestej drugiej pożegnali się z Zuzanną. Rano mieli przywieźć jej zaopatrzenie. Wacława męczyła myśl, że zostawia ją samą, każde inne wyjście było jednak albo niemożliwe, albo kalekie. Najprościej byłoby, aby przy Zuzannie siedziała w tej chwili jakaś przyjaciółka, ale takiej nie miała. Łucję odepchnęła. Może więc noc w samotności trochę ją otrzeźwi.
Mackiewicz postanowił, że też przenocuje w Kołomorzu, a rano prosto ruszy w trasę. Żona nie pierwszy i nie ostatni raz będzie musiała przytulić się do poduszki.
Groser był co prawda po kolacji, ale skusił się na kawałki suszonej swojskiej kiełbasy i małosolne ogórki. Mógłby się nimi zajadać na okrągło. Znalazła się też butelka bordeaux. Chyba z wyższej półki.
— Co to za zjawisko przywiozłeś?
— Piotruś, powiem, ale jak na spowiedzi. Ani słowa…
„A komu ja miałbym powtórzyć, choćbym nawet chciał?”, mówiła mina Cybuli.
— Dziewczyna w ciąży. Muszę jej pomóc wyprostować ścieżki.
— Ciekawe — uśmiechnął się znacząco Piotr. — A masz jakiś udział w ich poplątaniu?
— Ojcem nie jestem, ale może jakąś rolę w tym dramacie odgrywam. Całkowicie powiesiła się na mnie.
— Może jest tego warta? — Cybula zamienił się w kusiciela.
Wacław nie zwracał uwagi na żartobliwe wycieczki Piotra.
— Szukam dla niej pracy i jakiegoś lokum. Może znajdę jakąś starszą parafiankę, samotną. Tylko że akurat teraz… Wszystko się wali. Myślałem, że uda mi się znaleźć dla niej pracę u Skrytego.
— Szkoda — rzekł w zamyśleniu Cybula.
Zapadło milczenie.
— Czego szkoda? — Wacław nagle się ocknął.
— No, że nie masz udziału w jej poplątaniu. Miło by tak było przez resztę życia zająć się prostowaniem jej ścieżek.
— Piotruś, to jest święta istota.
— A ty nie?
Groser zrobił grymas twarzy wyrażający: „Skończ!”. Zaraz potem jednak się uśmiechnął. Brak poczucia humoru w tym przypadku mógł wydać się podejrzany.
— Co postanawiasz w sprawie „Przytuliska”?
— Na razie o tym nie myślę. Może po pogrzebie Skrytego coś się wyjaśni. Zresztą Florek zapowiedział, że mam zwijać żagle. Ktoś straszy mnie anonimami. Myślałem, że razem ze Skrytym dam sobie radę, ale widzę, że to jest jakiś skomasowany atak. Mądrzy ludzie powiadają, że jak się coś pieprzy, to znaczy, że Pan Bóg ma dla nas nowe zadanie.
Cybula patrzył tajemniczo.
— Wacuś, a mi się wydaje, że nie żadni mądrzy ludzie, tylko ty o tym trzeszczysz od lat. Wiesz, że nikt na tym świecie nie lubi cię tak jak ja. Lubi i do tego adoruje. — Z żalem nalał do kieliszków ostatnie krople bordeaux. — Więc może mnie wypada tobie to powiedzieć. Jest w tobie coś dupowatego i ludzie to widzą. Dlatego włażą na ciebie jak na krzywe drzewo.
Cybula nie zauważył, że te słowa ukłuły Grosera. A może celowo uciekł się do terapii wstrząsowej.
— Najważniejsze, że Pan Bóg dał nam coś takiego jak smak — kontynuował niezainteresowany reakcją przyjaciela na wbitą szpileczkę. — Kiedyś mój znajomy dominikanin był w kinie, na ekranie falowały biusty i inne intymności, a on nic. Żadnego poruszenia. Mówi: „Boże, co to będzie, jak ty mi jeszcze smak odbierzesz?”. Mi jeszcze nie odebrał — uśmiechnął się. — Wacuś, może być z człowiekiem nie wiem jak źle. Idę do spiżarki, wyciągam shiraza, bordeaux, chianti. Idę do lodóweczki, wyciągam serki śmierdzące, z pleśnią. I nakrywam sobie szczęście na stoliczku. Kilkanaście lat temu było to niemożliwe. Miałeś tylko zdechłą sophię do podprawiania barszczu. Oczywiście tu w Kołomorzu nikt nie rozumie mojego szczęścia. Pędzę żywot niezrozumiany. Siedzę na kiblu, czytam „Tygodnik Powszechny” i słucham Radia Maryja. Obieg zamknięty. Nikogo te sprzeczności tu nie interesują, dlatego ja, kapłan, wchłaniam je w siebie. — Cybula zapatrzył się w niewidoczny punkt. — Tak, Wacuś, jak kochać ludzi, którzy mają zasuszone muchy w kloszach…?
— Muchy?
— No muchy. Sadzają cię przy stole, patrzysz, a tam stado zasuszonych much w lampach.
Groser słuchał z filozoficznym uśmiechem wywodów Piotra. Jakoś go nie zdziwiło nagłe rozmiłowanie przyjaciela w dobrych trunkach. Cybula nigdy nie był, co prawda, abstynentem, po kieliszek sięgał jednak tylko w chwilach niemalże świątecznych.
— Książek mam tyle, że na dożywociu bym ich nie przeczytał. Ale nieraz człowiek wolałby pogadać z głupią babą, niż poczytać mądrą książkę.
Wacław nie zwrócił uwagi na ostatnie zdanie, w świetle którego wszystkie wywody o francuskich winach i serach z pleśnią nabierały innego znaczenia.
— Mówisz, że jestem dupowaty? To prawda, może mam za dużo wątpliwości. Co godzinę mi się zmienia wizja świata. Teraz też nie wiem, zwijać manatki czy walczyć.
Piotr próbował nalać z pustej butelki, w ferworze zapomniawszy, że już ją osuszyli.
— Musisz wiedzieć, czy chcesz tej budowy czy nie. Nikt nie będzie miał do ciebie pretensji, jak zrezygnujesz. Chociaż po czasie i tak cię podsumują.
— Łotocki chce mnie siłą zamknąć na kardiologii. Mają zdiagnozować, czy się jeszcze do czegoś nadaję.
— A co ci jest?
— Pierwsza diagnoza to nadciśnienie. Straszy, że skończę jak Skryty. Albo i gorzej. Dobra, powiedz, co u Leszka? — zmienił temat.
Z Leszkiem Grajkiem Groser był razem na parafii u Braci Męczenników. Młodszy kolega zbyt często sięgał do butelki z powodu stresów, jakie przeżywał na katechezie w szkole.
— Ogólnie chyba nieźle — pokiwał głową Cybula. — Bogu dzięki dał się namówić na terapię. Jeździ na mityngi. Gorzej, że jego proboszcz nie ma pojęcia, co to jest choroba alkoholowa. Sam nieźle popija.
W Wacławie obudziły się wyrzuty sumienia. Leszka nie widział już parę miesięcy.
— Może się do niego wybiorę jutro?
— Dobrze by było. Słuchaj, a u Walczaka byłeś?
— Tak, trzy dni temu. Wymieniliśmy tylko uśmiechy. Lekarze zakazują go męczyć.
— Stary Walczak chyba oszaleje, jak dotrze do niego, że będzie miał syna na wózku. Teraz cały czas tnie deski na twoją kaplicę. Pewnie myśli, że jak odbudujesz kaplicę, to Andrzejowi wróci zdrowie. A może to nie głupota. Może ma więcej wiary od nas?
Był koniec maja. Zbliżało się najpiękniejsze święto dla Mackiewicza — Dzień Dziecka. Od paru lat jego pasją było udowadnianie, że dziecko jest najważniejszą istotą świata. Kiedyś w czasie jazdy słuchał w radio księdza Jana Twardowskiego, który mówił, że w chrześcijaństwie jako jedynej religii na świecie Bóg przyszedł pod postacią dziecka. Tak mu ta wypowiedź się spodobała, że podjeżdżając do przejścia dla pieszych, pacnął z radością w klakson. W efekcie staruszka na pasach upuściła siatkę i próbowała uciekać. Wyskoczył z samochodu, przepraszając kobietę. Tłumek gapiów o mało go nie zlinczował. Mackiewicz przeżegnał się kilkakrotnie i zmówił Zdrowaśkę za przerażoną kobiecinę. Ale i tak żegnały go okrzyki w stylu „Wszyscy taksiarze to bandyci”, „Ty chamie!” i wygrażające ręce.
Uśmiechnął się na wspomnienie tamtego zdarzenia. Jego pierwszym klientem po powrocie z Kołomorza był pięćdziesięcioletni mężczyzna, łysawy. Bezkontaktowy.
— Gdzie jedziemy?
— Na Krótką.
Parę minut jazdy upłynęło w milczeniu.
— Gdzie się zatrzymujemy?
— Tam przed tą hurtownią.
Mackiewicz gwizdnął.
— O, widzę, że kochamy w życiu to samo.
— Słucham? — spytał zaskoczony klient.
— Prowadzę ruch „Kochajmy dzieci”. A pan, jak widzę, prowadzi hurtownię zabawek. Może to Opatrzność.
— Opatrzność? — gość się skrzywił. — To coś kiepsko ta Opatrzność zawiaduje moim interesem. Ile płacę?
— A może szanowny pan zapłaciłby w naturze? Dorzucił coś dla maluchów. Bo widzi pan, ja co roku organizuję taki marsz dla dzieci, połączony z festynem. Dzieci lubią być obdarowywane — uśmiechnął się czarująco.
— Gdy ja byłem dzieckiem, to musiałem nieźle się napocić, żeby zostać obdarowany. Zwiedzałem piwnice wszystkich ciotek, żeby zdobyć trochę butelek na sprzedaż.
Mackiewicz wysłuchał pokornie biadolenia handlowca.
— Szanowny panie, pan ma świetną firmę, trzeba dać jej tylko mały impuls — przerwał w odpowiednim momencie.
Mężczyzna spojrzał na niego. „Skąd on wie, czy moja firma jest świetna czy nie świetna?”
— Proponuję panu układ. Ja wezmę pana reklamę na samochód, a pan da z serca coś niecoś na „Kochajmy dzieci”. I niech pan patrzy na ten samochód. Tu nakleimy pana „Baby hurt”, tu mamy „Kochajmy dzieci”, a tu jeszcze widzi pan „Lednica 2000”. System pozytywnych skojarzeń.
Szef firmy „Baby hurt” spojrzał sceptycznie na Mackiewicza, mniej więcej jak na akwizytora oferującego noże, których nie trzeba ostrzyć do końca życia.
— Dziwię się tylko, że taki geniusz, a jeździ na taksie.
Marek zaśmiał się jak indor.
— Panie, bo to kocham.
Przyłożył rękę do ust i cmoknął sam siebie z radością.
Po remontach plebania u Męczenników osiągnęła nieznany jej dotąd stan świetności. Ta świetność nie we wszystkich jednak wywołała zachwyt. Pani Halinka, gosposia, zapytała Krystiana, po co było zrywać kafelki w łazience. „Przecież te, co za Potockiego położyli siedem lat temu, były ładne”. „Zgadza się, ale te są ładniejsze”. Prosta odpowiedź. Proboszcz się uśmiechnął, jakby chciał jej powiedzieć: „Pani Halinko, niech pani nie bierze sobie na głowę spraw, na które filozofowie nie znają odpowiedzi: Dlaczego człowiek dąży do piękna, choć przecież ono obiektywnie nic w życiu człowieka nie zmienia?”. A jednak zmienia. Zgrzebność zawsze Krystiana irytowała. Otoczony pięknem — szlachetniał.
Zadbał o autonomię każdego z rezydujących tam księży. Wszyscy mieli osobne wejścia. W przypadku Ognika należałoby powiedzieć: wyjście. Franek Ognik marzył i myślał tylko o jednym: opuścić na zawszę parafię zarządzaną przez Krystiana Palecznego.
Od kilku tygodni nie ukrywał swej pogardy dla proboszcza. Poprosił o widzenie z biskupem. Nie miał z tym problemu, jako że sekretarzem był jego kolega kursowy.
Biskup Florian lubił Franka Ognika. Lubił jego zapał i nieksiężowskie metody działania. W zeszłym roku dał się nawet namówić na wyjazd do jego leśniczówki na ognisko z młodzieżą. Zabawił tam co prawda niewiele ponad godzinę, ale często wracał myślami do tego wydarzenia. Utwierdził się w przekonaniu, że młodzi tak jak za jego czasów lubią jeść kiełbasę z rożna i śpiewać przy gitarze. Oczy biskupa radowały się, że księża tak jak dawniej są otoczeni przez młodzież. Nic nowego pod słońcem. Florian nie był raczej świadom, że wedle wielu spowiedników morale młodych znacząco podupadło, że gubią się w pogoni za uciechami i nowymi doświadczeniami. Młodzieżowe zawołanie: „Tu dziewczyna, tam chłopaczek, wszystko, żeby lepszy smaczek” jakoś nie zdołało trafić do jego biskupich uszu.
— Witaj, Franku. Co cię sprowadza? Koniec roku szkolnego. Jakie plany na wakacje?
— Jak zawsze wakacje w leśniczówce i może krótki wypad do Taizé.
Biskup podniósł ręce w geście „sursum corda”.
— Pięknie, pięknie. Kawa, herbata?
— Chyba jednak kawa.
— Dobrze ksiądz dziś trafił, bo mamy jagodzianki.
Florian chwycił za słuchawkę.
— Siostro, to poprosimy.
Po chwili weszła zakonnica. Franek odruchowo przygładził swoją ogoloną na zero głowę. Czuł się nieswojo w garniturku i koloratce. Na co dzień ubierał się najczęściej w strój armii amerykańskiej. Wyglądał bardziej na zawodowego oficera niż na księdza. Siostra mrugnęła w niewidoczny dla biskupa sposób do Franka. Znała go jeszcze z czasów przedzakonnych. Należała do „piętnastek”, które gosposiowały w pałacu biskupa.
Postawiła tacę z kawą i ciastkami na bocznym stoliku, skinęła głową i wyszła.
Biskup podszedł, wziął tacę i zaczął usługiwać.
— Moja mama robiła świetne jagodzianki. Siostry niewiele w tym jej ustępują. A co za serniki pieką — biskup był wzruszony. — Następnym razem proszę przyjść, gdy będzie sernik.
— No to musi mnie ksiądz biskup powiadomić, kiedy będzie…
— He, he, he, dobre, dobre. Zawsze miał ksiądz poczucie humoru. Och, à propos wyjazdów. To się księdzu przyda w czasie tej eskapady do Taizé. Wie ksiądz, jak się zorientować, czy już człowiek wjechał do Holandii?
— Nie.
— Jak ksiądz zobaczy, że krowy są ładniejsze niż kobiety. He, he, he…
Franek odruchowo uśmiechnął się na „he, he” biskupa, ale jednocześnie poczuł niesmak.
— To teraz proszę powiedzieć, co księdza sprowadza. Aha, ale przedtem: jak się czuje ksiądz w nowej parafii? U księdza Palecznego.
— Ja właśnie w tej sprawie.
Biskup uniósł brwi w oczekującym zadziwieniu.
— Proszę mnie przenieść do innej parafii — Franek bez wstępów złożył postulat.
— Co się dzieje?
— Nie mogę tam być w pełni księdzem.
— Jak to?
— Ponieważ firmuję kłamcę.
Florek lekko przymknął powieki.
— To są, proszę księdza, poważne oskarżenia, może jaśniej.
Franek bez skrupułów, jakby dostał pytanie na maturze, wypalił:
— Ksiądz proboszcz wbrew ustaleniom nie bronił Grosera, gdy była przeciw niemu akcja ulotkowa i te napaści w szmatławcach, że Wacek jest pedofilem. Ustaliliśmy wspólnie, że damy temu odpór w naszym kościele. Proboszcz nie powiedział jednak ani słowa. Parę dni później podpalono kaplicę księdza Grosera. Czuję się moralnie odpowiedzialny, ponieważ brałem udział w milczeniu. Nie mogę udawać, że nic się nie stało.
— Ale na czym polega kłamstwo proboszcza Palecznego?
Biskup przykleił kciuki do stołu, co chroniło go przed wykonywaniem nerwowych gestów. Franek wymachiwał rękami jak cepem.
— Na tym, że dobrze wie, iż ksiądz Groser w żadnym wypadku nie jest pedofilem!
— No dobrze, tak samo wie, że nie jest wielbłądem ani słoniem. Czy to też ma ogłaszać przed parafią?
— Nie ma takiej potrzeby, bo nikt nie posądzał Grosera, że jest słoniem czy wielbłądem.
Opanowanie Floriana było bezprzykładne, jedynie jego słynna czupryna powstała, jakby słuchała w uniesieniu finałowych akordów IX Symfonii Beethovena.
— Księże Franku, trochę lodu na głowę. Są upały. Ja rozumiem, ksiądz lubi działać na zasadzie kosy, ale Kościół wyznaje inną mądrość.
— Widocznie mój rozum jest z nią niekompatybilny. Dla mnie ksiądz to człowiek, który mówi prawdę. Tak, tak, nie, nie. A co poza tym, od złego pochodzi. Kiedy głoszenie prostej prawdy staje się niemożliwe, zanika kapłaństwo. Więc trzeba go szukać gdzieś indziej. Chciałem tylko oświadczyć, że po wakacjach do Męczenników nie wrócę.
Biskup milczał przez chwilę, jakby dając swemu rozmówcy czas na przeprosiny. Gdy to nie nastąpiło, z demonstracyjnym spokojem, pełnym subtelnej groźby, oświadczył:
— Ksiądz zaczyna mówić do biskupa z pozycji siły. Trochę się ksiądz zagalopował. Proszę nie popełniać czynów samobójczych.
— Czasem lepiej zginąć, niż żyć w zakłamaniu.
— Ksiądz się do mnie stawi, jak ochłonie…
Florian wstał. Audiencja zakończona.
— Czy mogę spakować jagodziankę? Nie zdążyłem… — Franek prowokował. Szarżował.
— Oczywiście. Proszę, tutaj serwetek jest do woli — odparł, trzymając nerwy na wodzy, i wyszedł. Wiedział, że nie może pozwolić na wdanie się w „bójkę” z młokosem.
Umówił się w wydawnictwie o jedenastej. Znalazł Zuzannie chwilowe lokum, ale musiał działać szybko. Lepiej załatwić jej sprawę przed pójściem do szpitala.
Prezes poderwał się na jego widok ze skórzanego fotela, odrzucając demonstracyjnie gazetę.
— Cieszę się ogromnie. — Gawrolikowi zaświeciły się oczy na widok koperty z maszynopisem w ręku gościa.
— Pięć stron. Niewiele mam do powiedzenia. Może w ogóle powinienem milczeć — powiedział dość sceptycznie Groser.
— Jest świetne, czuję to. — Witold Gawrolik przejechał palcem po nosie. W środowisku wiele osób mówiło na niego „Nochal” ze względu na umiejętność wyciągnięcia ze stert nadchodzących maszynopisów tego, który najczęściej stawał się wydawniczym hitem.
Uśmiechnął się.
— Rzucę tylko okiem. Mogę?
— Proszę. — Wacław podniósł ręce w geście poddania.
Gawrolik szybko przebiegał wzrokiem kartki.
— Świetne, świetne. O, to jest dobre: „Nigdy nie wiemy, Jego Ekscelencjo, kto ze zbliżających się do nas ludzi okaże się nocnikiem, w który wkładamy palec… Ryzyko porażki jest ceną, którą musi każdy zapłacić. Lepsza jest przegrana niż świadomość, że się uciekło przed Niewiadomym, w którym mógł do nas przyjść Bóg”. Zaraz dam to do redakcji, każda minuta jest cenna. Książka pojutrze musi wylądować w drukarni. Dwa tygodnie i mamy na rynku. Tu nie ma zmiłuj się, cała kampania reklamowa wykupiona. Chwileczkę…
Nochal wyszedł z pokoju. Groser rzucił okiem na leżącą gazetę. „Co się kryje za wylewem Skrytego?” Tekst sugerował, że Skrytemu dodano do posiłku środek gwałtownie podwyższający ciśnienie.
— Jak ksiądz myśli, jest w tym coś na rzeczy? — spytał Gawrolik, widząc Wacława pogrążonego w lekturze. — Słyszałem, że był ksiądz na jego pogrzebie… Co się mówi?
Wacław rozłożył ręce.
— Tak, tak, byłem, ale nie rozmawiałem z nikim na ten temat.
— Nawet jeśli jest jakaś tajemnica, to musiałby stać się cud, żeby wypłynęła na jaw… — prezes usiadł w fotelu obok Wacława. — Ale ładny wątek do powieści. Właśnie… Kiedy ksiądz wróci do powieści?
— No nie wiem. — Groser uśmiechnął się. — Czy ja w ogóle potrafię pisać powieści?
— Jak to? Manowczyk był rewelacyjny. Gdyby tam jeszcze podkręcić ten wątek detektywistyczny. Ksiądz jak nikt mógłby napisać nowe Imię róży. Co, księże? Ja tam jestem chłop konkretny. Spiszmy taką przedwstępną umowę. Przecież nie będzie ksiądz szukał innego wydawcy? Targować się nie będę. Ja chcę, żeby ksiądz był flagą mojego wydawnictwa. Mamy ambicję wydawania literatury dobrej i poczytnej jednocześnie. Ksiądz byłby naszym znakiem firmowym.
— Miło słuchać… Jaki to każdy z nas jest próżny. — Groser kręcił głową.
— Wpiszmy jakikolwiek tytuł roboczy. O… Z palcem w nocniku — zaśmiał się Nochal.
— Może bym się i z wami związał, gdybym miał dodatkowy argument. — Wacław niespodziewanie przystąpił do pertraktacji.
— O jaki argument chodzi, księże dobrodzieju?
— Szukam etatu dla pewnej kobiety.
Witold Gawrolik zrobił boleściwą minę.
— Ja tu raczej etaty zwijam, ale… — uśmiechnął się obiecująco — dla księdza jestem gotów dobudować jeszcze jeden dział, stworzyć nowe miejsce pracy. Dział literatury bezgranicznej. Proszę mi powiedzieć, co ta kobieta potrafi, gdzie pracowała?
— Była nauczycielką w szkole… — Groser przemyślał wcześniej, jakby tu nie skłamać, nie mówiąc całej prawdy.
— Ma jakieś studia? — prezes nie był oczarowany referencjami kandydatki.
— „Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Znamy to zawołanie, panie Witoldzie, co? — Wacław zamienił się w Żyda zachwalającego towar. — Nie, nie, maturę ma, była dobra z polskiego. Myślałem, że na początek mogłaby się wprawiać przy jakichś korektach, a z czasem może redakcje?
— Wie ksiądz, korekty to my dajemy na zewnątrz. Zwykłe zlecenia. Nie opłaca mi się płacić ZUS-ów. — Witold był szczery do bólu, pewnie chciał zdobyć jak najlepszą pozycję przetargową.
— Mówię panu, jak jest, szukam transakcji wiązanej. Powiem do końca. Kobieta jest w drugim miesiącu ciąży. Ja zejdę z honorarium, a pan z tych pieniędzy wygospodaruje jakiś etat.
Gawrolik zaczął się śmiać.
— Powiedziałem coś nie tak? — spytał Groser.
— Nie, tylko że w tym roku trzy pracownice mi zaciążyły. Ludzie się śmieją, że mam u siebie oddział porodowy. Proszę mi przysłać tę kobietę. Nie odejdzie z kwitkiem. A my podpiszmy tę umowę. Zawołam sekretarkę… albo pójdę po nią. Sekundę.
Groser spojrzał w olbrzymie lustro wiszące w gabinecie Gawrolika. Nie mógł siebie poznać. Nigdy nie uciekał się do protekcji. Dotąd nigdy nie wiązał się z wydawcą żadnymi umowami. Dawał zawsze gotowy produkt. Nie brał zaliczek. Musiał mieć świadomość, że nie pisze dla pieniędzy. A teraz podpisuje cyrograf, by ratować Zuzannę i jej dziecko.
Brzydziła go komercja, lecz czuł, że gdyby teraz Gawrolik polecił mu zagrać w reklamie, to dla angażu Zuzanny też by się zgodził.
„Boże, Boże, z jakim paluchem i w jakim nocniku się obudzę?”
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © by Jan Grzegorczyk, 2007
All rights reserved
Redaktor
Paulina Jeske-Choińska
Projekt graficzny okładki
Agnieszka Herman
Opracowanie graficzne i techniczne
Przemysław Kida
Autor i wydawca serdecznie dziękują Aleksandrowi Rozenfeldowi
za wypożyczenie do powieści (rozdział Zalotnicy)
wiersza z tomiku: W ciągu jednego odddechu
Wydanie I
ISBN 978-83-7785-473-0
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26
Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
www.zysk.com.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com