Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Stanisław Madej pięćdziesięcioletni kawaler, miał kiedyś szanse zostać pisarzem. Jednak po swoim debiutanckim tomiku otrzymał list z druzgoczącą krytyką jego książki. Zawarta była w nim groźba, że jeśli jeszcze raz ośmieli coś opublikować zazna publicznego linczu. Bohater „Chaszczy” kurczy się, zajmując się przez lata jedynie redagowaniem i tłumaczeniem tekstów. Pędzi życie jakby w kominiarce.
Po śmierci matki, kupuje stary domek w puszczy i oddaje się nowej pasji – ornitologii. Pewnego dnia, polując obiektywem swego aparatu na wilgę, w koronie drzewa zamiast ptaka, odnajduje wisielca. To makabryczne znalezisko sprawia że po raz pierwszy od lat wystukuje w komputerze swoje własne zdanie, a nie tłumaczenie: „Dlaczego człowiek wspina się na drzewo, pod niebo i skacze do piekła?”
To pytanie natury kryminalno filozoficznej powoduje, że z ornitologa staje się detektywem.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Hrabina wyjechała do Berlina.
Powiedziała, że nie chce dokonać żywota w chaszczach”.
Moja matka była cudowną kobietą. Zmarła 2 kwietnia, dokładnie w drugą rocznicę śmierci Papieża. W jej przypadku „zmarła” jest określeniem nieodpowiednim. Uśmiechnęła się i przestała oddychać. Błogosławiona śmierć. Miała cukrzycę, może gdyby bardziej dbała o dietę, jeszcze by pociągnęła. Zawsze powtarzała, że jeśli ma żyć bez ciastka do kawy, woli umrzeć.
Przeżyła ojca o czterdzieści jeden lat. Owdowiała, mając czterdzieści jeden, a więc dokładnie połowę życia przed sobą. Tata na łożu śmierci nakazywał jej powtórnie wyjść za mąż, ale to nie mieściło się w jej katolickiej wizji świata czy raczej wieczności. Co miałaby począć z dwoma mężami w niebie? Jak spojrzałaby Felkowi w oczy? Chyba by się pod ziemię zapadła. Moim zdaniem, to po pierwsze, nie wiadomo, czy w niebie jest ziemia, a po drugie, to przecież sam ojciec kazał jej poszukać swego następcy. Ale… Może znała go lepiej i wiedziała, że tylko ją tak wystawia na próbę.
Zająłem w domu jego miejsce. Czy dlatego zostałem starym kawalerem? Nie, w żadnym wypadku, jeśli ktokolwiek zawinił w moim życiu, to na pewno nie matka. Nie pętała, nie więziła, raczej zachęcała mnie do ożenku. Nie wiem, nie wiem, dlaczego się nie ożeniłem. Nie byłem jak ten święty — bodajże Mikołaj — który już jako niemowlę nie chciał ssać piersi, bo wiedział, że jest stworzony do innych rzeczy. Kobiety zawsze mi się podobały. Po prostu — przegapiłem.
Życie wypełniały mi tłumaczenia. Z trzech języków — angielskiego, niemieckiego i francuskiego. Jako pracoholik nie zauważyłem nawet, kiedy przekroczyłem limit wieku na założenie rodziny. Zresztą wszystko jeszcze może się zdarzyć. Moja matka chrzestna wyszła za mąż, mając 72 lata, i od tamtej pory korzystała z wszelkich uciech przynależnych młodym małżonkom. I to nieprawda, że człowiek w pewnym wieku nie potrafi się już zmienić, nagiąć do drugiego. Ciotka przeżyła metamorfozę, robiła po ślubie rzeczy, które w czasach staropanieńskich by ją bulwersowały.
Dwa tygodnie po pogrzebie matki spotkałem przypadkowo w księgarni Zbyszka, kolegę z liceum. Poszliśmy na piwo do „Szwejka”. Pogadaliśmy o starych czasach, o tym, co kto robi. On sam prowadził pośrednictwo nieruchomości.
— A może byś mi znalazł jakąś kurną chatę w lesie? — zażartowałem. — Marzę, by uciec z miasta.
— Akurat mam coś takiego… Piękna sprawa, stara chałupka w Puszczy Noteckiej, koło Rojna. Wiesz, gdzie to jest?
— Tak, jeździłem tam na wyprawy rowerowe. Kocham te tereny.
— No to masz szansę wziąć ślub ze swoją miłością — zaśmiał się, klepiąc mnie w ramię.
Nogi zrobiły mi się jak z waty. Możliwość zrealizowania od ręki marzenia przeraziła mnie. Uśmiechałem się, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
— Namyśl się do jutra, a najlepiej to cię tam zawiozę. Sam się zastanawiam, czy nie wziąć tego dla siebie…
Schwycił mnie na wędkę. A może miał miękkie serce i zapragnął zrobić dobry uczynek dla starego znajomego w żałobie?
Całe życie mieszkałem w centrum. Spałem wśród zgrzytów tramwajów i hałasu samochodów. Peerelowskie okna nie dawały żadnej izolacji. Wdychałem spaliny i wszelkie miejskie trucizny. Podobno z czasem ludzie przyzwyczajają się do hałasu i smrodu. Mój stryj Kazimierz na przykład, który całe życie pracował na kolei, tak przywykł do skrzypień i łomotów, że nie potrafił zasnąć, jeśli przy łóżku nie stało włączone na cały regulator radio. Mnie się nie udało przywyknąć.
Najważniejszym argumentem w sprawie było to, że ku mojemu zupełnemu zaskoczeniu matka zostawiła mi trochę pieniędzy, które odkładała na czarną godzinę. Sumka była na tyle pokaźna, że starczyłoby nie tylko na czarną godzinę, ale na kilka czarnych lat. Była też całkowicie wystarczająca na kupno domku.
Zbyszek miał rację. To była propozycja z gatunku nie do odrzucenia. Kiedy zobaczyłem stojącą samotnie na łące pośród lasów starą chatkę z czerwonej cegły, o mało nie zwariowałem ze szczęścia. Tak, spojrzałem w niebo i podziękowałem. Nie wierzyłem, że coś takiego może jeszcze mnie czekać. Pierwsze, co zrobiłem na mojej ziemi — mówię „mojej”, jakby miłosne ogarnięcie jej wzrokiem było jednoznaczne z aktem kupna — to poszedłem pod starą lipę i z ulgą się wysikałem. Od paru lat miałem dwa zasadnicze życiowe problemy — bezustanna potrzeba oddawania moczu i bezsenność. Obie przypadłości chyba na tle nerwowym. Pomyślałem, że to miejsce mnie uleczy.
Kochałem naturę, ale nie byłem jej znawcą. Las zawsze był dla mnie ścianą zieleni, a rozlegające się w nim głosy ptasim chórem. Nie rozróżniałem solistów. Wstyd. W różnych dziedzinach życia starałem się być erudytą, lecz na tym polu byłem zupełnym ignorantem. Kiedyś przeczytałem zdanie profesora Stanisława Kota: „Zbrodnią jest nie wiedzieć”. I rzeczywiście w życiu zwykle przeżywałem rodzaj strachu, że czegoś nie wiem, że zostanę na tym przyłapany. Zdaję sobie sprawę, że jest to postawa nonsensowna, bo przecież jesteśmy w stanie osiągnąć tylko ułamek poznania czegokolwiek. Nasza wiedza nie jest nawet kroplą w oceanie. Tak czy owak opinia profesora Kota utkwiła mi w pamięci. Wzmacniał ją mój przyjaciel Zdzisiek, który, zwracając się do mnie w jakiejkolwiek sprawie, zaczynał: „Czytałeś oczywiście…” — tu padało nazwisko jakiegoś egzotycznego dla mnie autora, „Widziałeś oczywiście…” — i tu wymieniał modnego, aczkolwiek mnie nieznanego reżysera itp., itd. Najgorsze były kombinacje, gdy wymieniał dzieła kogoś, kogo naprawdę — tak mi się wydawało — należało znać, a ja… ciemność absolutna. Zamiast żachnąć się: „A skąd, cholera, mam go znać?”, udawałem i potakiwałem ze zrozumieniem.
Największe obszary mej niewiedzy rozpościerały się właśnie w dziedzinie przyrody. A zwłaszcza ornitologii. Pewnie rozpoznałbym wróbla, gołębia czy sowę. Nie istniały jednak dla mnie sójki, skowronki, lelki, gile, czyżyki, szczygły, myszołowy. Wszystko, co latało w powietrzu, było dla mnie ptactwem — dużym i małym, ewentualnie szarym i kolorowym. Postanowiłem nadrobić zaległości. Kupiłem parę atlasów ptaków, a także płytę z ich głosami.
Wziąłem kilkumiesięczny urlop od życia, od pracy w wydawnictwie, którą i tak dzięki przyjaźni z prezesem organizowałem sobie na kształt wolnego strzelca. Właściwie sam byłem sobie kierownikiem, co doprowadzało do pasji koleżeństwo z innych działów. Powiedziałem Michałowi, że należy mi się rok szabasowy. „Żartuję, ale myślę, że trzy miesiące starczą mi, aby poszukać siebie”.
Kiedyś… No, to jest moje najwstydliwsze wspomnienie, kiedyś po studiach spróbowałem sił jako pisarz. Opublikowałem tomik opowiadań. Rozeszło się może kilkadziesiąt sztuk, reszta pięciotysięcznego nakładu poszła — mam nadzieję — na przemiał. A i tak sama liczba nie oddaje zgrozy, nie oddaje skali mojej porażki. W parę dni po ukazaniu się książki do wydawnictwa przyszedł list od czytelnika. Początkowo pomyślałem, że ktoś sobie stroi żarty. Podpisany: Stanisław Madej, a więc moim imieniem i nazwiskiem. Serce radośnie mi zabiło. Jest odzew, co prawda jak odbicie z lustra, ale jest. Nasza sekretarka, pani Irenka, zaglądała mi przez ramię.
Witam, Brodząc w kałuży, Pańska książka, o ile tak można nazwać tę zszywkę introligatorską, trafiła do mnie, gdyż noszę to samo imię i nazwisko, co Pan. Osoba, która mi ją ofiarowała, wyobrażała sobie, że uszczęśliwi mnie tym prezentem. To nie było rozczarowanie — to była krzywda, jaką swoją pisaniną wyrządził Pan mnie i mojej dziewczynie. Nie wspomnę już, bądź co bądź renomowanego wydawnictwa, w którym się ukazała. Właściwszy tytuł byłby Bredząc w kałuży…
— tu autor listu przystąpił do szczegółowego skatalogowania błędów rzeczowych, które udało mi się popełnić. Oceny literackiej nie dokonywał, bo nie było, jak stwierdził, potrzebnej do tego materii.
Sceny erotyczne w Pańskiej książce to nie tylko grafomania, to dowód, że jest Pan prawiczkiem, a jedynym Pana doświadczeniem seksualnym jest, jak to mówią, „mamusia rączka i jej pięciu synków”. Podobno skończył Pan polonistykę, ja — politechnikę, ale nigdy bym się nie odważył czegoś takiego wydać. Piszę to, bo nosimy to samo nazwisko. Nazwisko zobowiązuje do jego obrony, do obrony jego jakości. Zawrę z Panem układ. Otóż nie upublicznię swych przemyśleń na temat Pańskiego „przestępstwa”, jeśli przyrzeknie mi Pan, że już nigdy nie wyda Pan książki…
Taki był mój debiut, po którym skurczyłem się do wymiarów orzeszka laskowego. Nigdy już nie odważyłem się czegokolwiek opublikować. Ja zamilkłem i świat zamilkł. O mojej książce nie ukazała się nawet wzmianka. Nikt mnie nigdy nie zapytał, dlaczego dalej nie piszę. Wszystko to było dla mnie potwierdzeniem słuszności tez mego „bliźniaka”. Z nazwiska.
Ukryłem to zdarzenie tak głęboko, że właściwie uległem złudzeniu, iż w ogóle nie było go w moim życiu. Jedynie trzy egzemplarze książki, owinięte papierem i zalepione taśmą, spoczywały w głębi biurka, niczym wrak zatopionego statku. Nie miałem odwagi ani ich dotknąć, ani unicestwić.
Po tym liście byłem skończony, niemalże bałem się wyjść na ulicę. Wydawało mi się, że tłum rzuci się na mnie z okrzykiem NIEUDACZNIK! Przykucnąłem, skuliłem się. W końcu mój wstyd i strach jakoś się otorbiły. Ale i tak przemieniłem się w fobofoba — lęk przed strachem, lęk przed porażką wlazł w każdą moją komórkę. Pracowałem w wydawnictwie, redagowałem książki. Pewnego dnia poszczęściło mi się. Przetłumaczyłem maleńką książeczkę pod tytułem Jak zmienić swe życie, która stała się swego rodzaju bestsellerem. Wydawało mi się, że nareszcie odnalazłem swoje miejsce. Robiłem w słowie, a jednocześnie zawsze kryłem się za czyimś nazwiskiem. Życie w kominiarce. Pierwsze tłumaczenia wydawałem pod pseudonimem — do czasu, gdy stwierdziłem, że na tym polu nikt nie zamierza mnie zdeptać. No i tak upłynęło mi dwadzieścia pięć lat translatorskiego żywota. Dopiero śmierć matki stała się dla mnie wezwaniem, by spojrzeć w lustro.
Wyjechałem do mojego domku w lesie. Wieś, czy raczej przysiółek przylepiony do Rojna, nosi nazwę Witalnik. Może od „vita, vitae” — życie, może od witania? Teren leżący na skraju puszczy stanowi jakby bramę powitalną. Mój domek jest obecnie jedynym zabudowaniem w Witalniku. Do lat pięćdziesiątych stały tu podobno jeszcze dwie chaty poniemieckie, ale zostały rozebrane. Wokół przed wojną rozpościerały się bagna, a właściwie jezioro. Stopniowo wysychało i zamieniło się w mokradła, będące oazą dla ptactwa.
W tym roku nie planowałem żadnych remontów. Dom wymagał kilku napraw i inwestycji, ale nie aż tak pilnych. Chciałem szybko poznać okolicę, wydeptać ścieżki. Większość codziennych spacerów zaczynałem od kontemplacji jeziora Rojno znajdującego się w odległości kilometra od mojego domu. Obrosłe trzcinami nie posiada żadnej plaży, przychodzą nad nie jedynie nieliczni wędkarze. Siadałem na skarpie obok przedziwnego drzewa. Ze wspólnego korzenia wyrastał pień rozkładający się dwoma ramionami w znak V. Jedno ramię stanowiła brzoza, a drugie — olcha. Uroczy zwycięski mezalians. Dowód przekroczenia przeciwieństw.
Cisza wprost kłuła. Nawet głosy ptaków w tym uroczysku były jakby limitowane. Tylko od czasu do czasu zrywały się z sykiem pływające po jeziorze łabędzie.
Nasyciwszy się mikroklimatem — uwielbiałem opary unoszące się rankiem znad jeziora — zapuszczałem się w las. Czas spędzałem głównie na podglądaniu i fotografowaniu ptaków kupioną specjalnie w tym celu cyfrową lustrzanką. Dzięki potężnemu obiektywowi miałem tuż przed oczami okazy w rzeczywistości oddalone nawet o sto metrów. Fotografią parałem się od lat, ale dopiero przy okazji wyjazdu do Witalnika kupiłem sobie półprofesjonalnego nikona.
W domu konfrontowałem swoje zdjęcia z podręcznikami. Nieoceniony był tu dwutomowy album Ptaki polskie. Szczególną frajdę stanowiła też lektura Kulturalnego atlasu ptaków Kruszony, w którym podniebne istoty były opisywane z całym arsenałem skojarzeń, wyobrażeń ludowych, mitów literackich. Po dwóch tygodniach moich łowów mogłem od biedy nazwać się ornitologiem amatorem. Powtarzam, od biedy, każdy bowiem „neopasjonat” dość szybko chwyta pewne rudymenta, dzięki którym może oszacować, jak głęboka była jeszcze przed chwilą jego niewiedza. Nie oznacza to jednak, że może uznać się za wtajemniczonego.
Dwudziestego trzeciego maja… Zapamiętam tę datę na zawsze. Zapuściłem się w świerczynę rosnącą na tyle rzadko, że słońce operowało w niej swobodnie i drzewa nie musiały walczyć o dostęp do światła. Świerki rosły dorodne jak na ilustracjach do bajki o Czerwonym Kapturku. Nagle w koronach drzew usłyszałem głos wilgi. Tak, byłem pewny, że to ona. Głos układał się w przeciągły świst „zofiija”. Nerwowo wypatrywałem ptaka. Mignęła mi żółta plama, która była potwierdzeniem mego domysłu. Nie mogąc jednak odnaleźć jej ponownie, zacząłem wątpić, czy nie było to szczególne załamanie się promieni słonecznych, które, przechodząc przez igły, tworzyły wielobarwne witraże. „Zofiija”, usłyszałem znów za plecami, odwróciłem się gwałtownie. Przyłożyłem wizjer aparatu do oka i błądziłem w górze. Wiadomo, że płochliwe wilgi trzymają się korony, niezwykle rzadko sfruwając na ziemię. W pewnym momencie wśród gałęzi dostrzegłem jakieś kolory. Fiolet? Czerń? A więc nie wilga. To nie jej kolor ani wielkość. Nie mogłem zrozumieć. Żaden ptak nie mógł mieć tak ogromnych rozmiarów. Może to kilka ptaków zbiło się w gromadę?
Wytrwale szukałem miejsca, z którego mógłbym wyraźniej się temu przyjrzeć. I nagle… pociemniało mi w oczach. Miałem przed sobą twarz człowieka, schyloną, uśmiechniętą, szczerzącą zęby, a może raczej wykrzywioną w grymasie. W okularach słonecznych? Albo?… Boże! Przeszyła mnie od razu myśl: trup. Zadrżałem. Oddaliłem się od znaleziska, mając nadzieję, że okaże się tylko optycznym złudzeniem, sennym koszmarem lub wyczynem jakiegoś dowcipnisia. Wróciłem po paru minutach. Twarz nie znikła. Przeżegnałem się i zadzwoniłem na policję.
Wyszedłem przed las i czekałem w umówionym miejscu.
Po półgodzinie pojawił się radiowóz. Zaprowadziłem całą ekipę, wspomaganą przez dwa psy, na miejsce. Wskazałem prześwit w gałęziach, w którym ukazywała się twarz. Nie mieli wątpliwości, że odnalazłem prawdziwego wisielca. Przymierzali się jakiś czas, aby wspiąć się na drzewo, ale w końcu postanowili zaczekać na przyjazd straży pożarnej. Oczywiście nie było mowy o wjeździe w ten gąszcz wozu strażackiego. W ruch poszły więc piły. Aby ściągnąć ofiarę uwięzioną w koronie świerka, trzeba było obciąć od dołu gałęzie.
Po paru minutach drzewo wyglądało jak lizak na patyku. Dostawiono do niego dwie dziewięciometrowe drabiny i ściągnięto wisielca, który, sądząc po wydziobanych przez ptaki oczach i ogólnym stanie — oszczędzę szczegółowego opisu — musiał tam tkwić od kilku miesięcy. Takie wstępne diagnozy przynajmniej usłyszałem od funkcjonariuszy. Złożyłem zeznania, opisałem, jak doszło do makabrycznego odkrycia. Wyjaśniłem, że jestem właścicielem działki oddalonej o jakieś dwa kilometry, którą posiadam od miesiąca. Z pewnością krócej, niż wisiał ten nieszczęśnik. Wskazywał na to ubiór — kurtka i skórzane rękawiczki. Samobójstwo zostało popełnione prawdopodobnie w zimowe chłody. Chociaż być może rękawiczki były nieodzowne, aby wdrapać się na szczyt kłującego świerka. Czy jednak człowiek w takiej desperacji odczuwa ból i troszczy się o to, by nie poranić sobie rąk?
Zasiadłem wieczorem przy butelce czerwonego wina, by uporządkować kłębiące się w głowie myśli. Włączyłem laptop. Wpatrywałem się w monitor, jakby to z niego, a nie z mojej głowy wyłaniały się pytania. Po pierwsze, dlaczego człowiek wdrapuje się na szczyt drzewa, pod niebo, i skacze do piekła? To pytanie raczej natury psychologiczno-religijnej. Jedną sprawą jest powód, który pcha człowieka do samobójstwa, a drugą — osobliwy sposób i miejsce jego popełnienia. Słyszałem o wielu wisielcach, najczęściej wykopywali sobie krzesło spod nóg — ten przypadek był jednak niepojęty. Albo samobójca pragnął być w chwili śmierci bliżej nieba, albo chciał, by jego zwłoki nie zostały odnalezione lub — gdyby je odnaleziono po latach — by nie można ich było zidentyfikować. Ukryte na wysokościach były widoczne tylko dla ptaków.
Po drugie — czy w ogóle to było samobójstwo? Co prawda trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób można by ofiarę wbrew jej woli wciągnąć tak wysoko, ale wyobraźnia mordercy znacznie różni się od wyobraźni przeciętnego obywatela. Być może powiesił — czy też powiesili — zabitą wcześniej ofiarę w celu upozorowania samobójstwa. To wszystko jednak przeobrażało się w jakiś wyszukany scenariusz z powieści o zbrodni doskonałej.
Trzecie pytanie dotyczyło mojej osoby. Dlaczego tego odkrycia musiałem dokonać właśnie ja? Kupiłem ten kawałek raju na ziemi i po miesiącu zachwytu odkrywam śmierć. Jakieś fatum? Albo raczej absurd?
Nieoczekiwanie z ornitologa przemieniłem się w detektywa. I uzmysłowiłem sobie rzecz zadziwiającą. Moje makabryczne znalezisko spowodowało, że po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat wystukałem na klawiaturze zdania, które nie były jedynie tłumaczeniem.
Siedziałem do późna w nocy. Rano obudziło mnie pukanie do drzwi. Poczłapałem zdziwiony. Nikt do tej pory jeszcze do mnie nie zaszedł. W progu stał mężczyzna koło czterdziestki.
— Dzień dobry, przepraszam za najście. Arkadiusz Kalecki. Jestem z „Kuriera”. Wiem o pana wczorajszym odkryciu — uśmiechnął się porozumiewawczo. Mrugnął, gratulując dokonania. — Potrzebowalibyśmy, żeby nam pan opisał, jak do tego doszło. Ale tak z pana perspektywy, jak pan to czuł.
Patrzyłem na niego, jakbym miał przed sobą mówiącego ludzkim głosem konia.
— A może powinien pan zapytać, czy w ogóle mam na to ochotę? — nie musiałem udawać zdziwionego i oburzonego jednocześnie.
— Oczywiście — uśmiechnął się przepraszająco dziennikarz, jednak całkowicie niespeszony.
Raz w życiu udzieliłem wywiadu, i to telewizyjnego. Dopadli mnie kiedyś na ulicy z kamerą, gdy zatrzymałem się przed plakatem filmu Skandalista Larry Flynt. Mężczyzna ukrzyżowany między nogami nagiej kobiety. Prowokacja, która była jednym z filarów akcji promocyjnej filmu Formana. Zapytano mnie, czy odbieram ten obraz jako profanację symbolu religijnego. Wstąpił nagle we mnie duch obrońcy wartości chrześcijańskich, jakbym co najmniej był członkiem ówczesnego ZChN-u. Mówiłem o zadziwiającej dysproporcji w żonglowaniu symbolami chrześcijańskimi a, na przykład, muzułmańskimi. „Gdyby cokolwiek takiego przytrafiło się Mahometowi, pół skretyniałej Europy stanęłoby w obronie świętych symboli islamu”. Wypowiedziałem jeszcze kilka natchnionych zdań. Poczułem się jak zawodowiec. Cóż za błyskotliwość! Na swoje nieszczęście zapragnąłem nagle być jeszcze dowcipny. Sądząc, że już po wywiadzie, mrugnąłem do redaktora i powiedziałem, spoglądając na plakat: „A tak między nami, to nie jest najgorsze miejsce dla mężczyzny, między udami kobiety”. Widziałem, że rozbawiłem ekipę filmowców. Przeszarżowałem. Nie będąc nawet amatorem, udawałem profesjonalistę.
Podekscytowany czekałem na wieczorne wiadomości. Materiał miał iść na kanale ogólnopolskim. Zasiadłem przed telewizorem razem z mamą. Bałem się, czy aby na pewno to puszczą. Jest! Pojawiłem się, wypowiedziałem jedno zdanie z polotem Jana Rokity w najlepszej formie, po czym mrugnąłem okiem do widza, a więc i do mojej matki, i spuentowałem już innym tonem: „A tak między nami, to nie jest najgorsze miejsce dla mężczyzny, między udami kobiety”.
Matka wstała, pokręciła głową i wyszła z pokoju. Byłem jak drzewo, w które trafił piorun. Płonąłem. Próbowałem dodzwonić się do telewizji i znaleźć redaktora wydania. Nadaremnie. Nazajutrz w sklepie znajoma sprzedawczyni powitała mnie okrzykiem: „Świetnie! Zaraz, gdy pana obejrzałam w telewizji, powiedziałam mojemu mężowi, gdzie jest jego miejsce”. Ja, stary kawaler z niemalże zerowym doświadczeniem w sprawach damsko-męskich, uznany za wyrocznię w dziedzinie seksu małżeńskiego. W ciągu dnia zebrałem jeszcze kilka komplementów. Stałem się jednodniowym bohaterem. Zezowate szczęście. Pomimo sukcesu poprzysiągłem sobie: nigdy więcej wywiadów.
Pokręciłem zatem głową i powiedziałem dobitnie stojącemu w progu dziennikarzowi „Kuriera” — NIE.
Był na tyle inteligentny, że pojął, iż nie pomogą tu żadne targi. Wzruszył ramionami obrażony.
— Pana sprawa, ale my i tak wszystko wiemy.
Wiedzieli. W weekendowym wydaniu „Kuriera” ukazał się reportaż zatytułowany Człowiek z drzewa z makabrycznym zdjęciem samobójcy — makabrycznym, pomimo że oczy przysłonięto mu czarnym paskiem. Tekstu było niewiele, za to na całą kolumnę wstawiono ekspresyjne zdjęcie ogołoconego drzewa ze zwisającym z niego sznurem z pętlą. Na tle błękitnego nieba przepływały białe obłoczki. Musiała to być inscenizacja zrobiona na potrzeby gazety, ktoś stamtąd miał najwyraźniej swoje wtyczki w policji. Inscenizacja przekłamująca realia, gdyż w miejscu, gdzie na zdjęciu był zawieszony sznur, w istocie znajdowały się nogi mężczyzny. W rzeczywistości ciało znajdowało się trzy metry wyżej, niż wskazywała na to pętla na fotografii. Niemalże na samym wierzchołku. Z artykułu dowiedziałem się, że denat — Andrzej G. — był mieszkańcem Torunia. Miał sklep drzewny, w którym handlował surowcem z całego świata. Wyszukane gatunki drewna tekowego, cedrowego, mahoniowego itd. Miał też wspólnika, Marka D., który, oczyściwszy firmowe konta akurat po wzięciu potężnych pożyczek, wyjechał do Australii. Andrzej G., zostawiony sam z długami i problemami firmy, też postanowił uciec przed odpowiedzialnością — w niebyt. Tym bardziej, że nie mógł liczyć na wsparcie i zrozumienie najbliższych. Tytuł w oczywisty sposób nawiązywał do filmów Wajdy i miał wyrażać prawdę, że drzewo było przeznaczeniem naszego bohatera.
Artykuł pomijał w ogóle pytanie, które ja postawiłem sobie jako pierwsze — pytanie o wyszukany, zagadkowy sposób odebrania sobie życia. Pomimo że tekstu przy zdjęciach było wybitnie mało, miałem w nim swoje miejsce. „Mężczyzna, który znalazł szczątki Andrzeja G., milczy, nie chce wypowiadać się dla mediów. Są odkrycia, które powalają, które odbierają mowę. Nie przypuszczamy bowiem, aby milczenie Stanisława M. było spowodowane jakimkolwiek związkiem odkrywcy z ofiarą”.
„Co za gnój!” — krzyknąłem. Zdanie było tak chytrze i przewrotnie skonstruowane, że za pomocą „nie” mówiło „tak”. Jedynym wyjściem z sytuacji było zapomnieć o tym paszkwilu. Nie będę przecież kogoś skarżył za to, że nie przypuszcza, aby wiązało mnie coś z wisielcem.
Dzięki Człowiekowi z drzewa stałem się nagle znany we wsi, ludzie zaczęli mi się kłaniać. Koniec z anonimowością. W ciągu dwóch dni zostałem zagadnięty przez kilku chłopów, a także przez sklepową, panią Mariannę, która pełniła funkcję miejscowej agencji informacyjnej. Zaistnienie w mediach już po raz drugi w moim życiu miało błyskawiczne przełożenie na moją popularność.
Dwa dni po ukazaniu się artykułu poszedłem ponownie na miejsce tragicznego zdarzenia. Zbliżając się, usłyszałem głośne, przerywane śmiechem rozmowy. Pod drzewem stała grupka pięciu osób i rozbawiona komentowała wyczyn samobójcy. Wycofałem się, by nie dostać się w sidła ciekawskich. „Czy drzewa nie należałoby ściąć? Czy po tym, co się stało, może sobie neutralnie rosnąć jako zwykły element lasu? A może jest naznaczone i musi dźwigać historię cierpienia?”. Po głowie chodziły mi pytania niby absurdalne. „Co będzie bardziej symboliczne: czy to ogołocone z gałęzi drzewo, czy miejsce po jego wycięciu? Może ciekawscy przychodziliby i wskazywali na pieniek: »Oto ścięte drzewo wisielca«”.
Przez kolejne kilka dni próbowałem zapomnieć o sprawie, wróciłem do ornitologii. Szerokim łukiem omijałem świerkowy las. Nabyłem mapę powiatu z zaznaczonymi atrakcjami turystycznymi. Byłem dumny, gdy znalazłem wśród nich Witalnik. Do „mojej” wsi przylegało Henrykowo, nazwane od imienia hrabiego Henryka Tarnickiego. Na początku dziewiętnastego wieku wybudował tu pałacyk, z którego zachowały się jedynie schowane w trawie fundamenty i zasypane piwnice. Żona hrabiego po dwudziestu latach spędzonych w Puszczy Noteckiej stwierdziła, że „nie chce dokonać żywota w chaszczach”. Majątek zatem trafił w ręce Żyda, a państwo wyjechali do Berlina. O tym, iż przed laty stał tu dwór, świadczyły tylko szpalery dębów. Cały budulec został rozgrabiony przez mieszkańców okolicznych wsi. Pałacyk rozproszył się i wcielił w budynki gorszego gatunku.
Jedenastego czerwca koło pierwszej wróciłem z porannej wyprawy. Przed płotem stał samochód. Na kamieniu, w pełnym słońcu, siedziała kobieta. Nie szukała cienia.
Miała około czterdziestki. Czarne włosy splecione w warkocz, spięty w kok. Okulary przeciwsłoneczne i czarna koszula.
— Dzień dobry. Pozwoliłam sobie tu na pana zaczekać. Nazywam się Krystyna Guzowska.
— Stanisław Madej… — wyciągnąłem rękę na powitanie, z delikatnym zapytaniem w oczach, czemu mogę zawdzięczać wizytę.
— Jestem żoną tego człowieka, którego… — odchrząknęła — pan znalazł w lesie.
Widząc, że nadal czegoś nie rozumiem, dodała:
— Dowiedziałam się w sklepie, gdzie pan mieszka.
Spróbowałem się uśmiechnąć.
— Przychodzę do pana, ponieważ chciałabym po pierwsze podziękować… — urwała, spostrzegłszy moje zakłopotanie. — No tak. Gdyby nie pan, chyba jeszcze długo nie wiedziałabym, co się stało z moim mężem.
Zastanawiałem się, co odpowiedzieć. Nie byłem przecież zwiastunem dobrej nowiny, nowiny wyzwalającej. Choć podobno najgorsza prawda jest lepsza od niewiedzy.
— Mam też prośbę… Przyjechałam z nadzieją, że może wskaże mi pan to miejsce… Przepraszam, ale pomyślałam, że tylko do pana mogę się z tym zwrócić. Przeczytałam, że nie chciał pan udzielić żadnych informacji dziennikarzom i poczułam do pana wdzięczność. Bo widzi pan, to, co ten kretyn napisał, to stek bzdur…
Dostrzegłem nadjeżdżający samochód, prawdopodobnie kogoś ze wsi.
— Cóż, może wejdziemy do ogrodu? — zaproponowałem.
Skinęła głową. Zbliżała się pora obiadowa i byłem już bardzo głodny. Jeśli miałem mojego gościa zaprowadzić do lasu, musiałem przedtem coś zjeść. Oczywiście mógłbym heroicznie się pogłodzić, ale… Nagle uświadomiłem sobie, że myśl spożycia przygotowanego wczoraj obiadu w towarzystwie wydała mi się bardzo przyjemna. Dziwiłem się swojej reakcji. Kobieta rozbroiła mnie, zwracając się do mnie niemal jak do współczesnego rycerza. Była piękna…
— Co by pani powiedziała, gdybyśmy zjedli wspólnie obiad? — spytałem nieoczekiwanie.
— O Boże, narobiłam panu kłopotu! — chyba jednak to zmieszanie było trochę udawane.
— Ależ proszę pani, to czysta radość. Gość w dom, Bóg w dom — wygłosiłem te słowa, jakbym nic innego w życiu nie robił, tylko prowadził dom otwarty.
— Nie chcę państwu…
— Żyję tu samotnie, autonomicznie.
Nie bardzo chciało mi się wierzyć, że sklepowa nie poinformowała jej, iż jestem samotnym dziwakiem, ale nie zdradzałem się z podejrzeniami.
— Pytanie tylko, czy moim krupnikiem wypada podejmować gości — zażartowałem.
Wyciągnąłem z lodówki garnek. Czynności przygotowawcze pozwalały przez chwilę pomilczeć. Kilka razy zerknąłem na kobietę. Zatopiła się w sobie. Uśmiechnięty smutek. Uśmiech na zewnątrz krył na pewno niewesołe myśli, z którymi przyjechała.
Wykonałem ręką gest zapraszający do stołu.
— Pan tu mieszka na stałe? — kończąc jeść, dyskretnie dała do zrozumienia, że dostrzega parę rzeczy w kuchni, które wymagałyby remontu.
— Próbuję. Próbuję uciec z miasta.
— Praca pozwala panu?
— A tak. Wie pani, jestem tłumaczem… Choć teraz w ogóle nic nie robię, mam trzymiesięczny urlop. No, problemu nie ma, w razie czego mógłbym wszystko ekspediować mejlem.
Nie wyjawiłem, co ten urlop spowodowało.
— To fantastycznie, należy pan do szczęśliwców… — powiedziała niemalże z podziwem.
— Proponuję jeszcze kawę i możemy iść.
Uśmiechnęła się z aprobatą.
— Mówiłam panu, że ten artykuł był kłamstwem. Widzi pan, ja absolutnie nie wierzę w to samobójstwo. Mąż nie miał powodu… To, co tam napisali o długach, to całkowite nieporozumienie. Owszem, mąż miał kłopoty, ale wszystkie mógł pokonać. Finanse nie były problemem. Ten wspólnik, który niby nawiał… Umówili się, że będzie z zagranicy przysyłał pieniądze na spłatę… Wszystko było pod kontrolą. Dziennikarz w ciągu dwóch dni zdobył pewność… Ja do dziś nie wiem, dlaczego mój mąż miałby to zrobić.
Pokiwałem ze zrozumieniem głową. Kobieta budziła we mnie większe zaufanie niż dziennikarz „Kuriera”.
— To co, idziemy?
Droga zajęła nam dwadzieścia minut. Opowiedziałem jej trochę o swej nowej pasji. Na miejscu zaproponowałem, że zostawię ją na jakiś czas samą. Spojrzała z wdzięcznością.
— Pół godziny? — rzuciłem i odszedłem, nie czekając na odpowiedź.
Skierowałem się ku jezioru. Po chwili oparłem się o „Wiktorię”. Uwielbiałem siedzieć pod tym drzewem, pod tą jednią przeciwieństw, która zgodnie pięła się ku błękitowi nieba. Tuż przede mną pojawiła się olbrzymia brązowa ropucha z zielonym grzbietem. Wpatrzyłem się uważniej i zobaczyłem, że to nie grzbiet, tylko zielona żaba rozpłaszczona na ropusze. Podróżowała na niej na barana. Niestety, moje braki w naukach przyrodniczych dotyczyły nie tylko ptaków. Nie potrafiłem orzec, czy są to zachowania godowe, przed- lub pokopulacyjne, czy szczególny rodzaj żabiej rozrywki. A może oznaka niewolniczych relacji? Jedno jest pewne — wszystko, co obserwowałem, łączyło się w pary, nawet tak absurdalne jak moja „Wiktoria”.
Po tygodniu pani Krystyna zadzwoniła z pytaniem, czy może znowu mnie odwiedzić. Chciałaby ze mną coś omówić. Uspokajała, bym się o nic nie martwił.
Zachodziłem w głowę, o co może jej chodzić. Do czegóż mogłem być jej jeszcze przydatny? Za pierwszym razem odjechała, gdy tylko wróciliśmy z lasu. Odegrałem rolę przewodnika i myślałem: na tym koniec. Czego może chcieć czterdziestoletnia wdowa od pięćdziesięcioletniego starego kawalera? Uśmiechnąłem się. Wizja jej przyjazdu wydała mi się całkiem… przyjemna. Od paru dni wracał do mnie jej zapach. Jakbym to głównie za nim tęsknił. Dzięki niemu widziałem ją lepiej, gdy zamknąłem oczy. Przyjedzie… To słowo niosło radość. Strasznie to głupie, ale rola rycerza bardzo mi się spodobała, nawet jeśli z jej strony była to świadoma zagrywka, by mnie obłaskawić. Tylko po co miałaby mnie obłaskawiać?
Przyjechała z plackiem, w porze poobiedniej. Podałem kawę na dworze, pod starą jabłonią o rozłożystych konarach. Czekałem na rewelacje.
— Wie pan, że ksiądz uznał mojego męża za samobójcę?
— Nie… — próbowałem zaprzeczyć, a raczej wyrazić zdziwienie.
— Tak. Powiedział, że może pochować mojego męża, ale nie powie słowa nad jego trumną. Dał wiarę policji, a nie mnie.
— Policja już coś orzekła?
— Prokuratura umorzyła śledztwo, gdyż nie mogła doszukać się udziału osób trzecich. A jeśli to była zbrodnia doskonała? — Odrzuciła głowę do tyłu, czarna zasłona włosów zakryła jej ramiona. — Ksiądz stanął po stronie tych nieudaczników prowadzących śledztwo.
— A pani ma jakieś przypuszczenia… że ktoś miałby interes w zamordowaniu męża?
— Na tym polega zbrodnia doskonała, że motyw jest nieznany. — Przerwała. — Nie, nie mam żadnych przypuszczeń… Ale co z tego? Tak samo nie mam żadnych przypuszczeń, dlaczego Andrzej miałby odebrać sobie życie. Dlaczego? Dlaczego?! — uniosła głos, jakbym był w stanie odpowiedzieć na pytanie dotyczące człowieka, o którego życiu nie miałem bladego pojęcia.
— Tak, trudno zrozumieć, dlaczego piął się do nieba, aby skoczyć w dół. Jest w tym wielka tajemnica.
Krystyna jakby podziękowała mi oczami, że użyłem słowa „tajemnica”. A potem rozpłakała się. Po dłuższej chwili otarła łzy chusteczką.
— A nawet gdyby… Kto z nas nie jest samobójcą? Całe życie jest igraniem ze śmiercią. Czy powinno się powiedzieć słowo na pogrzebie nałogowego palacza? Świadomie ryzykował, że zachoruje na raka. A ten, kto zginął w wypadku samochodowym, bo przekroczył prędkość? A ten, kto padł na zawał, bo gonił za pieniędzmi i wykończyły go stresy? — coraz bardziej się nakręcała. Mówiła na granicy płaczu. — Kto z nas nie jest samobójcą? Co za różnica, czy ktoś się zabija przez parę lat, czy w ciągu sekundy. Jakim prawem ten ksiądz mianował się sędzią w sprawie, o której nie miał pojęcia? Tajemnica, nikt tego nie zrozumie, tajemnica! — kobieta załkała.
Pomyślałem, że musiała trafić na wyjątkowy egzemplarz księdza. Mój kolega samobójca miał normalny pogrzeb. Słyszałem, że Kościół uznaje od paru lat samobójstwo za efekt pewnej niepoczytalności, utraty instynktu samozachowawczego. Zamierzałem jej o tym powiedzieć, ale nie dała mi dojść do słowa. Miała oczywistą potrzebę uwolnienia się od myśli, które musiały ją trapić w ostatnich dniach. To, co powiedziała, musiała mieć dobrze przemyślane.
— Dlatego mam do pana prośbę… — powiedziała i nagle urwała, czekając, aż zachęcę ją do dalszego mówienia.
Spytałem zatem:
— Tak?
— Chciałabym postawić przy drzewie, na którym zginął mąż, krzyż. Taki naturalny, zbity z brzozy, zresztą nieważne z czego. No, taki leśny.
Nie starczyło mi odwagi, by wyrazić swoje wątpliwości. Całkiem możliwe, że ciekawscy, którzy, jak słyszałem, niemal codziennie pielgrzymowali do drzewa pokazanego w „Kurierze”, dopuszczą się profanacji. Ale cóż, taką miała potrzebę. Ludzie stawiają krzyże nie tylko w miejscu pochówku swoich bliskich, lecz także tam, gdzie zginęli, skąd ich dusza uleciała w zaświaty. Niektóre szosy przypominają prawdziwą drogę krzyżową. Pani Krystyna, przypuszczałem, chciała tym krzyżem zamanifestować przekonanie, że nie jest to miejsce grzechu samobójstwa.
— Pani mąż był człowiekiem religijnym? — spytałem po chwili.
— Sama nie wiem. Wypowiadał różne sądy. Do kościoła chodził, gdy miał natchnienie. Od dłuższego czasu zresztą nie chodził w ogóle. Ale dużo czytał o tych sprawach. Był takim domorosłym teologiem czy filozofem, poetą…. Taki łaciaty. Wierzący-niewierzący. Może gdyby miał we mnie partnerkę… Tylko że ja nie lubię gdybać. Ja po prostu wierzę, tak zostałam wychowana. Tak mi jest dobrze. To wszystko jest i tak za wielkie jak na moją głowę. Andrzej uwielbiał łamigłówki. Kiedyś mnie spytał, jak uważam: czy jak się skrzyżuje człowieka z lwem, to taka istota będzie nadal godna Bożego miłosierdzia? Odpowiedziałam mu, że według mnie, jeśli w kimś znajduje się pierwiastek ludzki, zasługuje na Boże miłosierdzie. Nawet człowiek okaleczony jest człowiekiem. Zaprzątał sobie głowę, ile w takim stworzeniu musi być człowieka, żeby był nadal człowiekiem, a nie lwem. Kiedy powiedziałam, że to wszystko abstrakcja, stwierdził, że żyjemy w czasie, który wymaga od nas umiejętności odpowiadania na pytania. „Tak jak Pan Jezus był bezustannie stawiany pod ścianą prowokacyjnych pytań faryzeuszy, tak i my musimy nauczyć się odpowiadać”. Piotruś jest podobny bardziej do niego.
Chyba nie zdołałem ukryć zdziwienia na twarzy. Jakoś przyjąłem za oczywistość, że byli bezdzietnym małżeństwem. Dostrzegła to.
— Piotruś, nasz synek, ma teraz sześć lat. Kiedyś próbowałam mu mówić o Bogu, a on pyta, gdzie mieszka ten Bóg. „W niebie” — odpowiadam. „W niebie? — zaśmiał się. — Tam między chmurami? To księżyc go zje”. Często patrzy na niebo i mówi: „Patrz, jak księżyc zjada chmury”.
Jeszcze tego samego dnia zrobiłem pod jej okiem krzyż z brzózki wyciętej z mojego ogrodu. Powiedziałem, że lepiej nie ryzykować wycinania czegokolwiek w lesie. W czasie pracy nic nie mówiła, tylko raz kiwnięciem głowy zaakceptowała wielkość krzyża.
Wykonałem nacięcia w belkach krzyża, tak że po złożeniu tworzyły jedną płaszczyznę. Moja pierwsza ciesielska robota… Zaniosłem go w częściach i zbiłem na miejscu. Wolałem, żeby jakiś ciekawski nie zobaczył mnie po drodze w roli Szymona z Cyreny.
Taki był prawdziwy pogrzeb Andrzeja Guzowskiego. Dziwna była moja w nim rola.
Krystyna stała kilka minut i wpatrywała się w brzozowy „nagrobek”, jakby rzeczywiście dopiero teraz żegnała się z mężem.
Przyjeżdżała co tydzień, we wtorek. Oczywiste było dla mnie, że nie przywozi tu syna, choć wyprawa w Puszczę Notecką byłaby dla niego czymś wspaniałym. Mógłbym go zabrać nad jezioro, wypożyczyć z leśniczówki łódkę. Wprowadziłbym go w świat ptaków.
W czasie czwartej wizyty przeszliśmy na „ty”.
— Przepraszam, może nie powinnam się narzucać, ale skoro spotykamy się regularnie, może byśmy sobie mówili po imieniu. — Uśmiechnęła się lekko zakłopotana. Ale tylko lekko.
— Oczywiście … — wybąkałem.
Wyciągnęła szyję i pocałowała mnie w policzek.
— Krystyna, Krysia, jak chcesz.
W środku oszalałem z radości. Na zewnątrz przykryłem to płaskim, miłym uśmiechem.
— Staszek, Staszek…
Nie, nie, nawet nie próbowałem nazywać tej sytuacji. Byłem szczęśliwy, cokolwiek by ta historia miała oznaczać. Nie poznawałem siebie. Starałem się być jak najbliżej Krystyny. Wdychałem delikatnie jej zapach.
Po jej wyjeździe coraz częściej podchodziłem do lustra. Prężyłem się, zaciskałem usta, mrużyłem oczy. Ustawiałem twarz pod różnymi kątami, próbując dostrzec w sobie moc, która spowodowała, że przyjeżdżała do mnie kobieta niczym z obrazów Klimta.
Następnym razem przywiozła na obiad gołąbki własnej roboty. Ugotowaliśmy tylko ziemniaki.
— Pyszne. — W porę się powstrzymałem i zaniechałem jakiegokolwiek porównania z gołąbkami mamy.
Po kawie zaproponowałem spacer do krzyża, co w sumie było czymś oczywistym. Napełniła butelkę wodą i wsadziła do swojej torebki, właściwie solidnej torby. Po drodze nazrywała kwiatów i ułożyła w bukiecik. Było nad wyraz parno. Jak zwykle zostawiłem ją samą pod drzewem.
„Kim jestem? Powiernikiem? Wygodnym punktem kontaktowym? Kimś obcym i bliskim jednocześnie, przed kim najłatwiej obnażyć duszę?” — rozmyślałem.
Kiedy po nią przyszedłem, zobaczyłem ją wtuloną w świerk. Przy krzyżu stały kwiatki w butelce. Odwróciła się zapłakana. Bezwiednie przytuliłem ją do siebie.
— Co się stało?
Skierowała wzrok na pień świerka. W korze wycięty był prostokąt, a w nim widniał napis, zrobiony czerwonym grubym flamastrem: JUDASZ.
Tak jak przypuszczałem, krzyż prowokował.
— Nie przejmuj się, ludzie wypisują różne bzdury.
— Ale dlaczego właśnie taki napis?
— Takie ludowe skojarzenie: powiesił się, to Judasz. Ten napis nic nie mówi o twoim mężu. Podobieństwo polega na powieszeniu się… na drzewie — dodałem.
Zamknęła oczy i milczała.
— Albo na zdradzie… — odezwała się po chwili. — Jeśli ten ktoś znał Andrzeja…? — zamilkła, a po chwili powiedziała przerażona: — Może Andrzej wcale nieprzypadkowo wybrał to miejsce?
Nie zareagowałem w ogóle na to, że nagle zgodziła się z koncepcją prokuratury, iż powieszenie było aktem samobójczym.
— Może coś jednak go wiązało z tym miejscem? — powtórzyła.
Skinąłem głową. „Wszystko jest możliwe”
Krystyna nic więcej nie powiedziała. Czyżby jej mąż niósł w sobie jakąś winę nie do naprawienia, jakąś zdradę, od której, wydawało mu się, można uciec tylko w zaświaty?
— Chodźmy. Jutro usunę napis, muszę przynieść scyzoryk. Zbiera się na burzę.
Od zachodu nadciągały ołowiane chmury. Deszcz lunął, nim zdążyliśmy wyjść z lasu. Dotarliśmy do domu przemoczeni do suchej nitki. Zrobiłem herbatę. Dałem też Krystynie swoje rzeczy, żeby się przebrała. Okazało się, że prawie idealnie na nią pasują.
— Pamiętasz, rok temu ukazała się w „Wyborczej” Ewangelia Judasza z komentarzem — powiedziała.
Oczywiście, że pamiętałem. W wydawnictwie oprócz tłumaczeń podlegał mi dział tekstów filozoficznych i religijnych. Starałem się więc być na bieżąco z tego typu wydarzeniami. A postać Judasza w ogóle zawsze mnie jakoś pociągała. Artykuł w „Wyborczej” nie był dla mnie żadnym objawieniem. Te wszystkie rewelacje były już światu znane od dawna. Henryk Panas opublikował na początku lat siedemdziesiątych powieść Według Judasza, która zawierała właściwie wszystkie główne tezy „nieznanej Ewangelii”. Judasz nie zdradził Jezusa, tylko wykonał Jego polecenie. Inaczej nie wypełniłyby się Pisma. Nie był zdrajcą, lecz narzędziem w ręku Boga. Jedynym apostołem, który wiedział, kim naprawdę jest Jezus.
— Andrzej był tak podekscytowany — Krystyna kręciła głową — jakby dopiero po raz pierwszy wydano prawdziwą Ewangelię. Zadzwonił wtedy do domu, kazał mi kupić „Wyborczą”. Twierdził, że ta Ewangelia zmieni chrześcijaństwo, naszą wiarę. Zachowywał się, jakby całe życie czekał na uniewinnienie Judasza. Jakby od tego zależało jego własne istnienie. A może on rzeczywiście niósł jakąś zdradę?… — skierowała na mnie pytające spojrzenie.
— Nie wiem. Zupełnie nie znałem waszego małżeństwa — odparłem zdziwiony, że oczekuje ode mnie odpowiedzi. — To ty chyba musisz wiedzieć, czy coś takiego było możliwe.
Błysnęło mi w głowie, że postawienie mi tego pytania było z jej strony idiotyzmem, świadczyło o niezrównoważeniu. Jednak zaraz zdusiłem w sobie tę myśl. „Przecież to normalne, że próbuje jakoś sobie uporządkować bezsens losu”.
Milczała.
— Tak naprawdę nie znaliśmy się. Siadaliśmy codziennie razem przy stole, no prawie codziennie. Prowadziliśmy jakieś rozmowy, ale żadne nie otwierało tego przed drugim. — Dotknęła palcem czoła. — Teraz mogę powiedzieć, że wcale nie chciałam wiedzieć, co tam się dzieje. — Cały czas wodziła palcem po skórze. — W małżeństwie druga osoba może cię w ogóle nie ciekawić i to wcale nie jest szokujące. Lepiej, żeby wszystko szło gładko… Bez niespodzianek. Wykalkulowana obojętność. Może celowo nie dopuszczałam do świadomości żadnych informacji. Wykluczałam nawet taką możliwość.
— I teraz chcesz to nadrobić?
— Chyba tak.
Nagle zmieniła temat, to znaczy — wróciła do poprzedniego.
— Słyszałeś, że Małgorzacie Alacoque Pan Jezus powiedział, że gdyby wyjawił, jak miłosiernie obszedł się z Judaszem, ludzie staliby się zbyt zuchwali? — Patrzyła na mnie, czekając na reakcję. — A ty co o tym sądzisz?
— O czym?
— No o tym, czy jakaś potworna zdrada może być wybaczona. Zwłaszcza jeśli się ją zataiło. Zdrada doskonała.
— Jakby to powiedzieć, dla mnie to trochę taki problem, jak dla ciebie ten z człowiekolwem.
Milczała przez chwilę.
— Przedwczoraj zadzwoniła do mnie koleżanka. Powiedziała, że może mi wyjawić pewne rzeczy o Andrzeju, które mi otworzą oczy, tylko nie wie, czy ja tego chcę. Krzyknęłam jej, że jest żmiją i że ma zapomnieć o moim istnieniu.
Rozpłakała się. Sięgnęła do kieszeni po chusteczkę. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że ma na sobie moje spodnie. Otworzyła więc torebkę i wyjęła nową paczkę. Pociągnęła nosem.
— Przepraszam na chwilę. — Wstała i skierowała się do łazienki. Spojrzałem bezwiednie na otwartą torbę. W oczy wpadł mi od razu gruby czerwony flamaster.
O Boże! Przeszyła mnie gwałtownie myśl: „Czyżby to ona sama zrobiła ten napis na drzewie?”. Mogłem jeszcze zerknąć, czy nie ma scyzoryka. Miałbym absolutny dowód. Nie wiem, czy bardziej się bałem, że zaraz wróci i mnie nakryje, czy raczej nie chciałem zdobyć tej pewności — wiedzy, która mogła wszystko przekreślić.
Wyszedłem przed dom. A więc byłem marionetką w jej ręku? Po co w ogóle wdawała się ze mną w tę grę? Wszystko nabrało nowego wymiaru. W jakim celu zarzucała mnie dziesiątkami szczegółów, wątpliwości, pytań? Po co udawała, że szuka razem ze mną odpowiedzi? Zdało mi się nagle, że ona tę odpowiedź dobrze zna. Wie, dlaczego jej mąż popełnił samobójstwo. Albo dopuścił się zdrady, przed którą chciał uciec, albo… to ona zrobiła coś, co go pchnęło do samobójstwa. Dlatego tak obsesyjnie tu przyjeżdża. Winowajca wraca na miejsce zbrodni. Jestem dla niej medium, które ma jej pomóc przekłamać rzeczywistość. Można ukryć coś przed światem, ale często psychika tego nie wytrzymuje i pęka jak zbytnio nadmuchany balon.
— Tu jesteś… — usłyszałem.
— Tak. Cudownie jest po burzy. — Przymknąłem powieki i wciągałem powietrze, próbując ukryć zmieszanie. Nie otwierałem oczu, bojąc się, że przeniknie moje myśli.
— Powiedz mi, tylko szczerze… czy nie zadręczam cię swoimi wizytami?
— Wręcz przeciwnie — z trudem wydobyłem z siebie głos. Uświadomiłem sobie w tej sekundzie, że jednocześnie kłamię i mówię prawdę. Pomimo wiedzy, którą zdobyłem przed chwilą, pragnąłem, żeby Krystyna za tydzień znów przyjechała.
Stała przede mną w moich rzeczach. Czułem, jak oblewa mnie rumieniec. Miałem ogromną ochotę ją pocałować, wiedziałem jednak, że byłoby mi łatwiej skoczyć z samolotu bez spadochronu.
Niestety, nie wydarzyło się nic takiego jak w filmach. Nie nachyliła się ku mnie na pożegnanie. Uśmiechnęła się tylko miło.
— Muszę jeszcze choćby raz przyjechać, żeby oddać ci rzeczy.
Odprowadziłem ją do samochodu.
Wróciłem do domu i usiadłem w tym samym miejscu, w którym siedzieliśmy przed chwilą razem, jakbym spodziewał się tu zastać resztki jej poświaty. Wpatrzyłem się w stolik, na którym przed chwilą leżała torebka. Jeszcze widoczna była mokra plama po niej.
Nagle pomyślałem: „Jaką mam pewność, że przedmiot, który widziałem, był rzeczywiście flamastrem?”. Owszem, na pewno był podobny do flamastra, ale przecież go nie dotknąłem, nie sprawdziłem. Może to była szminka? Nie dość, że nie odważyłem się poszukać scyzoryka, to jeszcze zaczynałem wątpić w swoje odkrycie. Mogłem poznać prawdę, ale stchórzyłem. Znowu natarło na mnie kłębowisko pytań. Chwilę spacerowałem po ogrodzie, a potem włączyłem laptop. „Po pierwsze, dlaczego człowiek wdrapuje się na szczyt drzewa, pod niebo, i skacze do piekła?”.
Naprzeciwko mnie szedł proboszcz. Wypadało przystanąć. Spotkaliśmy się tuż przy cmentarnej bramie.
— Szczęść Boże — ukłoniłem się.
— Daj Boże — odpowiedział.
Miał ciepłe, łagodne oczy. „Proszę wejść”, mówiła cała jego twarz. Do tej pory byłem w tutejszym kościółku dwa razy. Dwa razy słyszałem jego proste, ale bardzo mądre kazanie.
— Stanisław Madej. Jestem nowym parafianinem, no, przynajmniej półparafianinem.
— Tak, tak, wiem. Jest pan nowy, ale znany… by nie powiedzieć sławny — zażartował. — Ksiądz Melchior Górski.
Uścisnął mi dłoń, nienaskórkowo. Przytrzymał chwilę, aby mogły przejść pozytywne impulsy. „Bioenergoterapeuta”, pomyślałem.
— Proszę odnotować, gdzie następuje nasze pierwsze spotkanie.
— Poprzeczna. Ulica Poprzeczna, koło cmentarza — rzekłem dumny, że znam główną ulicę w Rojnie.
— Brawo. A czemu Poprzeczna?
— Pewnie coś ją przecina.
— A widzi pan, otóż nie, wszystkie drogi wchodzą w nią z ukosa. Ta nazwa jest kluczem do zrozumienia tej miejscowości. Nie słyszał pan, że o naszych mieszkańcach mówi się popsycni rojanie?
— Nie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki