Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Urodzony w 1952 roku w Tel Awiwie Yossi Granovski jest jednym z ciekawszych głosów współczesnej literatury hebrajskiej. Były żołnierz służby granicznej oraz były prokurator policyjny w swoim eseju autobiograficznym pisze, że to przeprowadzka do Jafy, gdzie po przejściu na wczesną emeryturę kierował biblioteką miejską, uczyniła z niego pisarza i pozwoliła mu znaleźć własny język. Twórczość literacka Granovskiego właśnie wokół Jafy się koncentruje; niegdyś tętniącego życiem, wielokulturowego miasta portowego, które państwo izraelskie po uzyskaniu niepodległości zamieniło w slumsy południowego Tel Awiwu. W zbiorze opowiadań Adżami. Opowieści z Jafy autor stara się oddać sprawiedliwość arabskim mieszkańcom portu, opisując początki ich współistnienia z żydowskimi osadnikami.
Opowiadania te, rozgrywające się głównie w latach czterdziestych i pięćdziesiątych XX wieku, podobnie jak u popularnego wśród polskich czytelników Etgara Kereta, wyrastają z tradycji oralnej, z kawiarnianej gawędy. Kawiarnia skądinąd służy im często za tło. Za jej gościnną przestrzenią rozpościera się świat zbrodni wojennych, masowych egzekucji, mrocznych interesów, rasowych porachunków, kradzieży i szabru.
Tytułowe Adżami to dzielnica będąca symbolem izraelskiej kolonizacji Jafy. W 1948 roku wojsko Izraela zgromadziło w niej nielicznych Palestyńczyków, którym nie udało się z Jafy uciec. Dzielnicę otoczono drutem kolczastym i można było z niej wyjść jedynie za przepustką; powszechnie nazywano ją „gettem”. To tu toczy się akcja części opowiadań Granovskiego, w których pomimo murów wznoszonych przez państwo ludzie łączą się we wspólnoty i potrafią pokochać niezależnie od narzucanych im tożsamości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 212
Tytuł wydania oryginalnego: Adżami. Sipurim mi Jafo
Język oryginału: hebrajski
Copyright © Yossi Granovski, 2023
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Filtry, 2023
Copyright © for the Polish translation by Roman Vater, 2023
Wydanie I, Warszawa 2023
Opieka redakcyjna: Dariusz Sośnicki
Redakcja: Dariusz Sośnicki
Konsultacja arabistyczna: Hanna Jankowska
Korekty: d2d.pl
Projekt okładki: Marta Konarzewska / konarzewska.pl
Projekt typograficzny, skład i redakcja techniczna: Robert Oleś
Przygotowanie e-booka: d2d.pl
Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.
ul. Filtrowa 61 m. 13
02-056 Warszawa
www.wydawnictwofiltry.pl
ISBN 978-83-966748-1-4
Chciałbyś usłyszeć, jak zacząłem obracać „towarem”? To tak, jakbym ci opowiedział całe swoje życie… Dobra, opowiem ci. Kiedy miałem osiem lat, Turcy zabrali tatę do wojska. To było podczas wielkiej wojny z Niemcami. Nie tej, o której się teraz mówi… tej pierwszej. Minęły dwa lata, albo i więcej. Pewnej nocy usłyszałem z podwórza końskie rżenie. Serce mi podskoczyło. Wybiegliśmy na zewnątrz, ja i moja siostra; zawsze kiedy tata wracał, schodził z konia i podrzucał mnie wysoko, wysoko, a potem stawiał na ziemi, schylał się i podrzucał moją siostrę. Darliśmy się wniebogłosy z radości i strachu.
Wybiegliśmy na zewnątrz. Id-dinja szita[1]. Koń był bez jeźdźca, sierść miał mokrą od deszczu, do siodła przytroczona była nabrzmiała od wody torba, a w niej karabin i dwadzieścia pięć złotych monet. To był koń mojego taty.
Żyliśmy wtedy jeszcze w Umm al-Fahm, ja, mama i siostra. Zaopiekował się nami stryj, był dla nas więcej niż stryjem, był prawie jak ojciec. Karabin i monety złożyłem do mojej skrzyni. Codziennie po powrocie ze szkoły od razu ją otwierałem, by sprawdzić karabin i policzyć monety. Czasami je wyjmowałem i bawiłem się nimi, ale zawsze kładłem z powrotem. Nauczyłem się zdejmować kolbę z karabinu, żeby był jak pistolet typu mauzer. Potem szedłem spotkać się z Antunem.
Lata mijały. Stryj zamierzał wysłać mnie na uniwersytet An-Nadżah w Nablusie i do Libanu, żebym się wykształcił na prawnika. Bo byłem dobrym uczniem, niezłym urwisem, ale uczyłem się pilnie. Do Nablusu prawie dotarłem, ale nie wysłano mnie do An-Nadżah, tylko na zupełnie inną uczelnię. Do Libanu natomiast dotarłem, ale nie po to, żeby się kształcić na prawnika.
Cała wieś już wiedziała, kto zamordował tatę. Takich rzeczy nie da się ukryć. Ciało owszem, ale nie smród. Pewnej nocy zabrałem karabin i wyszedłem ze wsi. Ukryłem się pomiędzy drzewami przy drodze. Dużo drzew rosło wtedy wokół Umm al-Fahm, aż słońce nie sięgało ziemi. Potem wycięto te drzewa na węgiel. Stąd nazwa wsi, Umm al-Fahm[2].
Po godzinie ktoś się pojawił. Pozwoliłem mu podejść. Noc była czarna jak węgiel, bez gwiazd. Poczekałem, aż przejdzie obok, wtedy wyszedłem zza drzew z karabinem w ręku i krzyknąłem:
– Sajjed!
– Kto tam? – Zatrzymał się i odwrócił. Był zupełnie pijany.
– To ja, Ahmed, syn Hadżadża! – powiedziałem.
– Czego… chcesz? – W jego głosie usłyszałem strach.
– Czego ja chcę? – zawołałem, podrzuciłem karabin do ramienia i strzeliłem.
Krzyknął, ale nie upadł, tylko chwycił się za ucho. Chciałem strzelić znowu, ale nabój utknął w lufie, a on tymczasem zaczął uciekać. Spróbowałem jeszcze raz, i jeszcze raz, a nabój, jichrab bejto[3]… nie wychodził! A on już uciekł.
Tamtej nocy spałem poza wsią.
Wróciłem rano. Co mogą mi zrobić? – pomyślałem sobie. Ja nie zrobiłem tego, co powinienem był uczynić.
W domu czekali już mój stryj i jeszcze kilkoro szanowanych mieszkańców wsi.
– Ahmed, coś ty narobił? – zapytał. – Całe ucho mu odstrzeliłeś.
– Tak, i szkoda, że mu nie odstrzeliłem drugiego – odrzekłem. – I tego, co ma między uszami.
– Zrobimy sulhę[4].
– Czemu sulha? – wybuchłem. – Dlatego, że zamordował mi ojca?
Stryj zamilkł, podobnie reszta szanowanych mieszkańców.
– Masz rację, Ahmed – powiedział w końcu. – Ale nic nie poradzimy. Inaczej będzie sąd, a w sądzie niczego nie udowodnimy.
– Będzie, co będzie – podsumowałem. – Allah nas rozsądzi.
I położyłem się spać.
Na rozprawę Sajjed przyszedł z jednym uchem i dużym opatrunkiem w miejscu drugiego. Powiedział, co powiedział, i ja powiedziałem, co powiedziałem. Wszyscy wiedzieli, jak było naprawdę, jednak sędzia stwierdził, że to ja jestem winny, i postanowił wysłać mnie na rok do Nablusu. Nie do An-Nadżah, lecz do więzienia. Orzekł, że najpierw ma zapanować spokój. Potem zobaczymy…
– Zgoda – powiedziałem. – Ale zanim tam pójdę, pozwólcie mi zabrać kilka rzeczy z domu i zamienić parę słów z matką.
Kiedyśmy doszli pod dom, poprosiłem policjanta, by pozwolił mi wejść samemu.
– Dobrze, ale wróć, tak?
– Oczywiście, że wrócę – odparłem. Wszedłem i od razu wyszedłem przez tylne okno. Mamie powiedziałem, że jadę do Libanu, a potem dam jej znać, co ma robić. Poprosiłem tylko, żeby przed moim powrotem nie ruszali skrzyni.
Mama odpowiedziała krótko:
– Ahmed, teraz jesteś mężczyzną.
I wyskoczyłem przez okno. Moja mama to też prawie mężczyzna.
Ruszyłem. Po raz pierwszy szedłem pieszo, sam, aż do Ras an-Nakura. Pod koniec drogi stanąłem i ledwie podniosłem rękę, a zatrzymał się przede mną czarny błyszczący amerykański ford.
– Dokąd, synku? – zapytał kierowca.
Przyjrzałem mu się i zrobiło mi się gorąco. Rafik al-Bajtun. Każdy go tutaj zna, to sędzia okręgowy Galilei i okolic. Już po tobie, Ahmed – pomyślałem. – Wywinąłeś się małemu sędziemu, by wpaść wprost w łapy dużego. Do Libanu już nie wejdziesz.
– Do Libanu, hadżdż[5] Bajtun.
– Znasz mnie? – zdziwił się.
– A któż to szanownego pana nie zna?
Hadżdż Bajtun spojrzał na ładną kobietę, która siedziała obok niego, i uśmiechnął się zadowolony. Wyjął z kieszeni pięć funtów.
– Masz na taksówkę – powiedział.
Wcisnął gaz i ruszył. Słowo daję, odetchnąłem po raz pierwszy, odkąd się przy mnie pojawił.
Ledwie włożyłem forsę do kieszeni, usłyszałem, że ford hamuje, zawraca i jedzie prędko w moją stronę. Odwróciłem się i usłyszałem:
– Wsiadaj! Czaplą jesteś, że stoisz na jednej nodze? – I roześmiali się oboje.
Wsiadłem.
– Podziękuj mojej żonie – powiedział. – Przekonała mnie, by po ciebie wrócić.
– Dziękuję – odparłem.
A on dodał:
– Wczoraj wzięliśmy ślub.
– Wszystkiego najlepszego – złożyłem im życzenia. I zerknąłem ostrożnie na kobietę.
Słowo daję, delikatna taka, a piękna jak kwiat! Ale nic nie gadaj, Ahmed – pomyślałem sobie. – O cokolwiek zapytają, mów tylko to, co zechcą usłyszeć.
W punkcie kontrolnym sędzia pokazał dokument, a żołnierz mu zasalutował. Spojrzał do wnętrza samochodu, i na mnie, z wielkim poważaniem. Siedziałem cały wyprostowany, jakbym był asystentem sędziego. Przejechaliśmy. Po raz pierwszy w życiu byłem w Libanie, i to od razu jako zbiegły więzień, podwożony przez sędziego okręgowego Galilei i jego piękną małżonkę. Czułem się naprawdę bardzo wyróżniony.
Ale nie wiedziałem jeszcze, jak bardzo się wyróżnię, póki nie dojechaliśmy do blokady z kamieni, gdzie stało dwóch zbirów z karabinami, taśmami pełnymi nabojów i morderczym wzrokiem. Najpierw opróżnili nasze kieszenie, zabrali też zarobione przeze mnie pięć funtów. Potem zaczęli ściągać biżuterię z żony sędziego i jakby tego było mało, jeden z nich, ten grubszy, złapał kobietę za rękę i pociągnął w stronę drzew!
– Jesteście przecież Arabami, nie macie honoru? – zawołał sędzia.
Wtedy ten drugi, szczupły i wysoki, z dużym nosem, wcisnął mu lufę karabinu w klatkę piersiową. A gruby dalej ciągnął kobietę, która się rozkrzyczała. Ale kto ją tam usłyszy? Chyba tylko ptaki na niebie.
Zobaczyłem, co się dzieje, i spytałem szczupłego:
– Mogę zapalić papierosa?
– Pal, chłopcze, pal, to będzie twój ostatni papieros… – Roześmiał się.
– Dziękuję – powiedziałem. – A mogę dostać ostatnią zapałkę?
– Czemu nie.
Wsadził rękę w kieszeń koszuli i zapuścił w nią wzrok. W tej samej chwili rzuciłem się na niego, wyrwałem mu karabin i pobiegłem za grubym między drzewa. Tamten był już bez spodni, jego blady tłusty tyłek wystawał do góry. Wpakowałem tam kulę. Zaryczał i odwrócił do mnie twarz. Zobaczyłem wąsy, rozdziawioną gębę i wielkie od strachu oczy. Strzeliłem jeszcze raz, w głowę. Upadł tak, że zadrżała ziemia. Runął wprost na kobietę, biedna. Ale ja nie miałem już czasu, pobiegłem z powrotem do samochodu. Ten szczupły, wysoki, padł na kolana:
– La, ja walad! La, ja szatir![6]
Wyciągnął ręce po ziemi i chciał już całować moje stopy i dłonie. Jak Boga kocham, jego też chciałem zabić, powstrzymałem się tylko przez wzgląd na sędziego. Skrępowałem zbira i wrzuciłem go do bagażnika. Dopiero wtedy dotarły do mnie krzyki kobiety. Poszedłem tam i zrzuciłem z niej trupa grubasa. Przewrócił się, a oczy miał jak ze szkła.
Kiedy usiedliśmy z powrotem w samochodzie, sędzia Al-Bajtun zwrócił się do mnie słowami:
– Skąd jesteś, synku?
Opowiedziałem mu wszystko. A on mi na to tak:
– Nic się nie martw i nie bój, bo od tej chwili jesteś w moich rękach. Zresztą nawet nie muszę mówić, żebyś się nie bał, bo widzę, żeś szatir i nie boisz się niczego.
– Szanowny panie sędzio, nie ma człowieka, który się nie boi – zaprzeczyłem. – Tylko martwi nie boją się niczego. Nie chcę trafić do więzienia, tym bardziej że to nie była moja wina.
Wtedy sędzia Al-Bajtun położył rękę na sercu:
– Zaufaj mi. Jesteś dla mnie jak syn. Własnego syna miałbym wysłać do więzienia?
Spojrzał na żonę, której od tego wszystkiego mowę odjęło, i powiedział:
– Od dziś nie jesteś moją żoną, jesteś moją królową! Będę cię słuchać, boś mi kazała zawrócić i go zabrać.
Żona popatrzyła na mnie ze łzami w oczach, a jej wzrok, uwierz mi, był wart więcej niż milion funtów angielskich. Co tam milion, o wiele więcej…
Wróciliśmy do Nazaretu. Sędzia posadził mnie obok siebie w swoim gabinecie, zadzwonił do Jerozolimy i zażądał rozmowy z Saundersem[7].
Zostałem policjantem, i to od razu kapralem. Czyli prawie sierżantem. Dali mi pięknego brązowego konia, całego lśniącego, z białą gwiazdą na czole. Miałem dostawać trzy funty miesięcznie i koń też trzy. Razem sześć. Oficer Schiff zapytał mnie, gdzie chciałbym pracować. Powiedziałem, że w Libanie, to znaczy na libańskiej granicy. Zauważyłem, że moja odpowiedź mu się spodobała.
– Mamy sporo problemów z przemytem haszyszu i tytoniu – powiedział. – Pomożesz nam.
– Świetnie, to mi pasuje.
Wbił we mnie wzrok. Sprytny był ten Schiff. Żyd.
Tak zacząłem pracę. Życie, powiem ci, jak w Madrycie. Saunders moim dowódcą, sędzia całej Galilei i okolic moim przyjacielem, jego piękna żona niczym moja siostra, a przyszłość jak jej wzrok – powabna i pełna tajemnic.
Dali mi czterech policjantów, jeden większy przygłup od drugiego. Zacząłem rozpoznawać teren. Poznałem każdy centymetr ziemi na granicy i, co najważniejsze, każdą dziurę w ogrodzeniu. Policjantom dawałem odpocząć w cieniu drzew, a sam czaiłem się przy ogrodzeniu, gdzie przechodzili różni dobrzy ludzie, od których dostawałem trochę pieniędzy. Wysłałem mamie list, w którym opisałem pokrótce moją pracę i mojego pięknego konia i bardzo prosiłem, żeby nic nikomu nie mówiła, nawet stryjowi. Jemu miała powiedzieć, że kształcę się w Libanie na prawnika. Wysłałem jej też pieniądze, żeby miała na życie, albo i na więcej. Po kilku miesiącach otrzymałem odpowiedź:
Ahmed list ten pisze twoja siostra Su’ad zgodnie z tym co ja, twoja mama, jej mówi. Jak się masz synku mój bohaterze szatir oczy ty moje jak się czujesz? Obyś złapał wszystkich złodziejów i szybko został oficerem. Tylko uważaj na siebie i módl się codziennie. A twoja siostra się zaręczyła i za miesiąc z pomocą Allaha weźmie ślub a mąż to bardzo dobry człowiek znasz go ma na imię Dżibrin z rodziny Mahamid i bardzo chcemy żebyś przybył ty i twój koń kocham cię mama. Całuję i kocham też twoja siostra Su’ad.
Ucieszyłem się bardzo, bo znałem Dżibrina. Ja, on i Antun byliśmy nierozłączni. Prawdę mówiąc, stęskniłem się, miałem dość policji i moich głupawych policjantów, czułem też, że mój sierżant, Anglik o imieniu Christopher, gapi się na mnie krzywo, jakby coś podejrzewał. Ale nie chciałem jeszcze wracać. W odpowiedzi napisałem tylko:
Alf mabruk![8] Za miesiąc, z pomocą Allaha, będę na weselu. Pozdrowienia dla pana młodego i całusy dla panny młodej. Ahmed.
Przez następne noce pilnowałem granicy bardzo uważnie. Przyczaiłem się tuż obok nowej dziury w ogrodzeniu, którą odkryłem, a konia przywiązałem z tyłu. Znał już moją metodę i chętnie współpracował. Jak na konia policyjnego był bardzo mądry, aż zacząłem podejrzewać, że należał kiedyś do złodzieja. Przeczekałem pół nocy. Księżyc był w pełni. Przyszedł lis i przeskoczył do Libanu. Potem osioł. Potem jeździec na koniu, pozwoliłem im przejść. Wtedy zobaczyłem schodzącego ze wzniesienia wielbłąda z jeźdźcem, z boków zwierzęcia zwisały dwa duże wory. Im też pozwoliłem przejść przez granicę, a wtedy wyszedłem z ukrycia i skierowałem na jeźdźca swój karabin:
– Irfa idak![9]
Ten zlazł z wielbłąda i podszedł do mnie:
– Panie, efendi…
– Jaki znowu efendi? – odpowiedziałem. – W teatrze jesteśmy? Irfa idak!
Podniósł ręce i spojrzeliśmy na siebie. Nie znałem go. Popatrzył na mnie bardzo uważnie i włożył rękę do kieszeni. Wyciągnął sto funtów i chciał mi podać.
– Żarty sobie robisz? – powiedziałem. – Co to jest, bilet do cyrku?
Włożył rękę raz jeszcze i wyciągnął sześćset funtów.
To już było coś. Zabrałem pieniądze, pięćset schowałem do kieszeni, a sto mu zwróciłem. Pokierowałem go też bardzo dokładnie, żeby nie wpadł czasem na posterunek. Bo widziałem, że był nowicjuszem. Skąd ma wiedzieć.
Następnego ranka, popijając kawę i grając w tryktraka z moimi policjantami, zauważyłem, że Christopher spogląda na mnie z dziwną satysfakcją w oczach, jakby właśnie odkrył Amerykę. Przeszedł obok mnie i się nie przywitał. Jeden z moich kolegów powiedział:
– Łot heppend, Christopher? Czemu się tak zachowujesz wobec Ahmeda? To twój najlepszy policjant…
– Jes, szur, szur… – odrzekł tamten i spojrzał na mnie krzywo, jakby coś wiedział.
W piątek zjawiłem się u oficera Schiffa w Hajfie i położyłem mu na biurko wypowiedzenie.
– Ahmed, zabierz to z powrotem i chodź ze mną w tej chwili! – powiedział.
– Dokąd? – zapytałem.
– Chodź szybko. Godzinę temu przemytnicy zastrzelili brytyjskiego policjanta pod Tarszihą. Wskakuj do dżipa, szybko…
Co miałem zrobić? Wskoczyłem i pojechaliśmy do Tarszihy. Kiedyśmy dotarli na miejsce, okazało się, że przemytnicy uciekli i pozostawili muła z dwoma worami.
– Ahmed, niech muł prowadzi – powiedział Shiff. – A ty podążaj za nim.
Ale muł to muł. Stał jak wryty. Miał na poboczu dużo zielonej trawy i kwiatów. Spuścił głowę w rośliny i sobie żuł i żuł. Spojrzałem na niego uważnie, schyliłem się i szepnąłem mu parę słów do ucha.
Muł podniósł głowę i ruszył przed siebie. Zaczęliśmy iść, muł z przodu, ja za nim. Dotarliśmy do Afuli, a on wciąż szedł, potem do Megiddo, a on dalej, doszliśmy do Wadi Ara, a on szedł i szedł, dopiero na skrzyżowaniu Umm al-Fahm skręcił w stronę wsi. Weszliśmy i cała wieś wysypała się z domów. Nie było mnie tam okrągły rok, a teraz wracałem umundurowany i uzbrojony, dosiadałem pięknego brązowego konia z białą gwiazdą na czole, a na rękawie miałem dwa paski. Dzieci biegły za mną, krzycząc, kobiety biegały jedna do drugiej, a starcy, uśmiechając się, wskazywali mnie palcami. A muł wciąż szedł, aż doszedł prosto do podwórza Sajjeda, stanął tam, gdzie zwykł jeść, opuścił głowę i zabrał się za żucie.
Ojciec Sajjeda wyszedł i popatrzył, jakby chciał mnie spopielić wzrokiem, ale przygryzł wąs i nie wypowiedział ani słowa. Moi policjanci weszli do środka i wyciągnęli skrępowanego i krzyczącego Sajjeda. Już sajjeda nie przypominał[10]. Przyszła moja mama i spojrzała na mnie oczami pełnymi dumy. Ale na odległość. Ona prawie jest mężczyzną, moja mama. Przyszedł też stryj i uścisnął mi w milczeniu rękę.
Podczas przewodu sądowego Sajjed został rozpoznany od razu dzięki brakującemu uchu. Sędzia hadżdż Rafik al-Bajtun wysłał go do więzienia w Akce, skąd nawet ptak nie ucieknie. Zwłaszcza że tamtejszym komendantem był niejaki Abu Dżordż, postrach wszystkich galilejskich złodziei. Duży błękitnooki rudzielec, mówiło się o nim, że zadaje się z diabłami, ale tego potwierdzić nie mogę…
Abu Dżordż własnoręcznie wykonał wyrok na Sajjedzie.
Będąc z powrotem w biurze Schiffa, wręczyłem mu jeszcze raz swoje wypowiedzenie. Powiedział mi wtedy:
– Szkoda, Ahmed, ale przyjmuję twoją dymisję. Powiedz mi tylko jedną rzecz. Co szepnąłeś temu mułowi na ucho?
Roześmiałem się:
– Pogroziłem mu, że jeżeli chce zachować oboje uszu, a nie zostać z jednym, jak jego pan, to lepiej będzie, jeśli przestanie jeść i ruszy…
Siedziałem zadowolony na weselu siostry. Piękne to było wesele, dałem dużo pieniędzy młodej parze. Mamie też. Ona prawie jest mężczyzną, moja mama. Wiedziałem, że nazajutrz, po weselu, wyruszam do Jafy po nowe życie. Sobie nie zostawiłem prawie nic. Miałem tylko mauzera bez kolby pod ramieniem, a w dłoni, którą zapuściłem w kieszeń, obracałem dwadzieścia pięć złotych monet.
Za każdym razem, gdy brzytwa Abu Salima zbliżała się do mojej szyi, spoglądałem na niego w lustrze.
– Abu Salim…
– A? – Nie ruszył nawet wąsem.
– Jeśli usłyszysz, że ktoś poszukuje dobrego towaru, to wiesz, gdzie siedzę: w kawiarni Inszirah.
– Dobra – odpowiedział.
Wychodząc od Abu Salima, czułem się jak król. Miałem na sobie francuską marynarkę, spodnie w kant i kupione w Damaszku lakierowane buty. Poza Abu Salimem nikt w Jafie nie wiedział, czym się zajmuję. Każdy ma swojego fryzjera i swoją ulubioną kawiarnię. Ja miałem Abu Salima i Inszirah. Znają mnie tam, bo przyjaźnię się z właścicielem.
Wszedłem, wypiłem kawę, taką, jaką lubię – gorzką, mocną i bez cukru – i czekałem. Założyłem nogę na nogę, a moje myśli wiły się niczym dym sziszy, niczym śpiew Lajli Murad. Wspominałem swoje wejście pieszo do Syrii dwa tygodnie temu: byłem głodny, zmęczony i mokry jak pies, przeganiano mnie od drzwi do drzwi. A opuszczałem Syrię w samochodzie, w asyście dwóch policjantów i z towarem prima sort.
Na towar zapracowałem uczciwie, bo prawie wyzionąłem ducha, zanim dotarłem do Damaszku. Jakiego Damaszku! Zanim dotarłem do Kunejtry, nim moje nogi stanęły na małych łukowatych mostach tego miasta, prawie straciłem życie. Lało mocno i przemokłem do kości. Ale nic mnie to nie obchodziło. Bałem się, że sto funtów brytyjskich przemoknie w kieszeniach mojego płaszcza i będzie do niczego. Krótko mówiąc, przepędzano mnie z każdego miejsca, gdzie chciałem schować się przed deszczem. Węglarz ze wsi Fahm wyrzucił mnie, kiedy wrócił do domu piętnaście minut po tym, jak jego żona wpuściła mnie do środka. Stary Czerkies z brodą białą i długą jak u proroka Musy, siedzący w kuchni i piekący pity w tabunie, nie pozwolił mi ani wejść, ani uszczknąć kawałka pity. Pluję na jego brodę! I tak właśnie poniewierałem się od drzwi do drzwi, od wioski do wioski, aż wpadłem na dziwacznych starców samotników, żyjących na wzgórzu przed Kunejtrą. Niech Allah pobłogosławi starców z Rasm Balut! Oni dali mi schronienie i nakarmili mnie swoim chlebem, który potem zalegał mi w żołądku, jak kamień. Piekli ten chleb z mąki żołędziowej. Kiedy wreszcie dotarłem do Damaszku z tym chlebem, co nijak nie chciał wyjść, właściciel karawanseraju, u którego się zatrzymałem, dał mi bakłażany i cukinie nadziewane ryżem i mięsem pozostałymi po gościach z minionego tygodnia i wszystko od razu ze mnie wyleciało, i lecieć nie przestawało. Bakłażany, nadziewane cukinie, żołędziowy chleb i dusza cała prawie też. Lekarz, który mnie badał, przysięgał na brodę Proroka, że dostałem czystą truciznę. Dwa dni z rzędu niemalże przemieszkałem w toalecie. Kiedy wreszcie wyszedłem, czułem się czysty jak noworodek. Zjadłem coś, wypiłem i zacząłem rozpytywać, kto sprzedaje towar. Ale moje kłopoty dopiero miały się zacząć.
W taki sposób trafiłem na Baszę, jichrab bejto… Z początku wydawał się godny zaufania, bo miał brodę i chodził w fezie. Próbka, którą przyniósł mi do sprawdzenia, rozmazała mi się w palcach jak mąka francuska. Od razu oddałem mu wszystkie pieniądze, które miałem ze sobą, całe sto funtów. Obiecałem, że za dwa–trzy dni wrócę z Bejrutu, niech towar leży przygotowany u drzwi. Przyjdę, zabiorę i pójdę sobie. No i kiedy wróciłem z Bejrutu, towar faktycznie leżał przy drzwiach. Ale kiedy włożyłem dłoń do wora, poczułem, że rozmazuje mi się w palcach nie jak mąka francuska, ale jak dżall, krowie łajno!
– Baszo – powiedziałem mu – czegoś takiego nie biorę nawet za darmo. Daj mi to, z czego była ta próbka. To nie jest tamten towar.
– To jest tamten towar – odparł.
– Baszo, Baszo, obyś pozostał Baszą! – mówiłem dalej. – Albo dasz mi tamten towar, albo oddasz kasę!
– Ja pozostanę sobą i kasa pozostanie u mnie – odrzekł. – A jak nie zabierzesz towaru, to on też pozostanie u mnie.
Wyszedłem na ulicę. Nie miałem ani kasy, ani towaru, tylko mauzera pod ramieniem, który swoją ostrą lufą coraz mocniej kłuł mnie w żebra. Pół dnia kręciłem się ulicami, aż moje nogi stanęły, sam nie wiem jak, przed domem Antuna. To nie był dom, to był pałac. Antun pochodzi z rodziny Haddadów z Umm al-Fahm, gdzie się urodziłem. Jedliśmy razem chleb z solą, byliśmy przyjaciółmi, prawie braćmi, dopóki nasze drogi się nie rozeszły. Ktoś pewnego dnia puścił we wsi plotkę, że kradliśmy owce – w życiu czegoś takiego nie robiliśmy – i sędzia postanowił wysłać nas w różne miejsca. Mnie do Jafy, gdzie zostałem tym, kim jestem, a Antuna do Damaszku, gdzie – nie mam pojęcia jak – stał się gubernatorem całej okolicy. U nas na wsi się mówiło, że w rodzinie Haddadów z pokolenia na pokolenie przechodzi urok. Nie wierzyłem w to. Nie wierzę w diabły ani w duchy, ale o tym lepiej nie mówmy. Zadzwoniłem. Przyszedł czarny niewolnik i otworzył bramę.
– Powiadom swojego pana – powiedziałem – że wpadł do niego w odwiedziny Ahmed Id Al-Hadid[11]. On już będzie wiedział.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] (ar. pot.) Cały świat zamienił się w deszcz. (Wszystkie przypisy w książce pochodzą od tłumacza).
[2]Fahm w języku arabskim oznacza „węgiel”.
[3] (ar. pot.) Niech będzie przeklęty (dosł. Niech mu dom runie).
[4] Uroczysta ceremonia pojednania i przebaczenia, w przypadku morderstw mająca zapobiec dalszemu rozlewowi krwi.
[5] Tytuł przysługujący komuś, kto odbył hadżdż, czyli pielgrzymkę do Mekki, a także zwrot oznaczający szacunek.
[6] (ar. pot.) Nie, chłopcze! Nie, bohaterze!
[7] Alan Saunders był naczelnym inspektorem palestyńskiej policji w latach 1937–1943.
[8] (ar. pot.) Wszystkiego najlepszego! (dosł. Tysiąc błogosławieństw!).
[9] (ar. pot.) Ręce do góry!
[10] Słowo sajjed (w wymowie, w piśmie zaś sajjid) w języku arabskim oznacza pana, człowieka wysokiego rodu, w określonych okolicznościach – potomka proroka Mahometa.
[11] (ar. pot.) Ahmed Żelazna Ręka.