Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Radek Rak kolejny raz porywa czytelnika w świat swojej wyobraźni. Agla. Aurora to trzaskająca przejmującym mrozem, pełna oryginalnych i wielowymiarowych postaci historia o wolności i rewolucji, o micie założycielskim i o przeobrażeniu się.
Rak ma wielki dar pisania z wdziękiem i humorem o sprawach fundamentalnych, często smutnych i brutalnych, a czasem lirycznych i zabawnych. Wspaniałym, pełnym neologizmów językiem (a Zorzynek z Rzeżuchowa wiedzie tu prym) opowiada o brawurowych przygodach Sofji Kluk i Tymiana Drakowa.
Sofja, zesłana na Daleką Północ, pozna prawdę o dramatycznych losach ekspedycji naukowej swojego ojca. W rzeczywistości, w której liczy się po prostu przetrwanie, Sofja musi zachować w sobie iskrę człowieczeństwa. Przede wszystkim będzie musiała zmierzyć się z pragnieniami swego serca. Tymian zaś za wszelką cenę chce udowodnić, że nie jest tchórzem, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Oboje nie są już tymi samymi osobami, co na początku pierwszego tomu (Agla. Alef). Przechodzą złożone wewnętrzne metamorfozy – odmieniają się i zmieniają świat wokół siebie.
Agla. Aurora to książka o tym, jak dobrzy ludzie przez przypadek budują totalitaryzm. I o tym, że odpowiedzi na nasze pytania brzmią często inaczej, niż sobie życzymy. Radek Rak przygodową opowieścią zajmująco, dowcipnie i pięknie mówi o tym, że nie trzeba być uwięzionym, by żyć w zniewoleniu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 689
„W przyrodzie organizmy żywe podlegają naturalnym cyklom o wiele bardziej niż my. Nie są jednak zupełnie im podporządkowane. Życie ma to do siebie, że w przebiegu ewolucji coraz bardziej wyzwala się od bezpośredniego dyktatu świata nieożywionego i osiąga znaczną samodzielność. Proces ten możemy nazwać również emancypacją organizmów od dyktatu środowiska”.
Josef H. Reichholf
Przekład Joanny Gilewicz
„Porzuć wszystko, znajdziesz wszystko”.
Tomasz à Kempis
Tymian Dymitrowicz Drakow zamknięty był w klatce.
Zapadł styczniowy wieczór i mrok już zupełny okrył Tybil, a za oknami snuły się całuny żółtej mgły. Matka Tymiana, pani Pelagia Drakowowa, przyniosła do jego celi i miejsca wygnania lekką kolację i herbatę z konfiturą, tak jak lubił najbardziej. Czy może raczej: tak jak najbardziej lubił w dzieciństwie, zupełnie jakby jego matka zatrzymała się w czasie na etapie, gdy Tymian miał góra dziesięć lat. Takie rzeczy potrafią przydarzyć się nawet najlepszym matkom.
Tym bardziej że – jak sobie Tymian poniewczasie uświadomił – miał naprawdę dobre dzieciństwo. I chyba byli wtedy szczęśliwi. Jego matka Pelagia, jego ojciec Dymitr, no i on sam. Było to dawno temu.
Metalowa tacka z kolacją i herbatą brzdęknęła cicho.
— Uczysz się jeszcze?
— Mhm. — Nie podniósł wzroku znad Trójkształtnej myśli pierwszej. Od godziny siedział nad tym samym akapitem i nadal nie rozumiał, co czyta. Słowa rozsypywały się i nie chciały poukładać w żadne sensy.
— Nie siedź tak po ciemku. — Pelagia podkręciła knot lampy naftowej, rozsiewając wkoło złocisty blask.
— Mamo.
— No już, już. Bo mi całkiem oślepniesz.
Pelagia wyszła, a Tymian powrócił do nieczytania dzieła zadanego mu przez Ozyrysa Oświeconego von Loewensteina. Zaraz też na nowo przykręcił knot, tak, by lampa dawała tylko nikłe światło; nadmierna jasność wprawiała Tymiana w jeszcze głębszą irytację.
Wstał, zrobił parę kroków po pokoju, wyjrzał przez wychodzące na podwórze okno. Jeszcze wczoraj leżała tam cieniutka pierzynka śniegu, ale dziś temperatura podskoczyła mocno powyżej zera i cała biel zmieniła się w mokrą czerń. Bezlistna brzoza chwiała się na wietrze. Za nią wznosił się mur, dalej nasyp kolejowy, a za nasypem masyw Kolegiaty Czystego Serca z pojedynczą strzelistą wieżą z czerwonej cegły. Ponad nią coś rozbłysło nagłą zielenią; technomanci z Wielkiej Huty nieustannie prowadzili eksperymenty, niejednokrotnie kończące się gwałtownym nadejściem Dni Ciemności. Przez chwilę Tymian obawiał się, że i tej nocy skończy się podobnie, ale zorza potańczyła nad miastem krócej niż minutę i rozpłynęła się w mroku. Na niebie, porudziałym i spłowiałym od blasku miasta, znów było widać pojedyncze gwiazdy.
Tymian odetchnął z ulgą. Nastanie Dni Ciemności spowodowałoby konieczność ciągłego przebywania w domu. Ciasnota jego klatki stałaby się wówczas nie do zniesienia.
Klatka Tymiana nie miała bowiem prętów ani łańcuchów krępujących ruchy. Nie takich ze stali czy z kutego żelaza. To była klatka zupełnie innej natury, taka, która siedzi głęboko w głowie i którą nosi się ze sobą wszędzie, dokąd tylko się pójdzie. Większość ludzi żyje w takich klatkach, ale moment uświadomienia sobie własnego uwięzienia zawsze przynosi cierpienie. Tymian przeczuwał istnienie prętów i okowów, ale dopiero przed kilkoma dniami dotarło doń, z czego są one wykonane.
Nie z nadopiekuńczości matki. Nie z cichej, podszytej drwiną pogardy ojca. Więzy Tymiana wykute były z tchórzostwa. I to on sam latami pieczołowicie pracował nad każdym kółkiem tego łańcucha. Cała reszta – ojciec, matka, nauczyciele, wszyscy ludzie – to był tylko ogień, w którym hartowała się materia tych kajdan.
Zwykle gdy nachodziły go takie myśli, Tymian uciekał z domu. Niedaleko i nie na długo, bał się bowiem sprawić przykrość matce. Najczęściej nocą, tak, by nikt nie wiedział. Drakowowie zajmowali trzypokojowe mieszkanie na pierwszym piętrze domu Pod Orłem, wygodne, lecz nie nadmiernie reprezentacyjne, bo na ulicę wychodziło wyłącznie okno salonu. Ze swego pokoju Tymian mógł się więc łatwo wymknąć na podwórze. Z początku nie wyprawiał się dalej niż do ogrodu Kolegiaty Czystego Serca, a czasem jednak jego wędrówki stawały się dłuższe i dalsze. Aż do Szkieletora.
Bardziej szczęściu niż sprytowi zawdzięczał, że nikt go podczas tych eskapad nie przyłapał, ani milicja, ani andrusy, czyli po prostu zbóje.
Teraz jednak Tymian wiedział aż nazbyt dobrze, że gdziekolwiek by ruszył, wyrzuty sumienia podążą za nim krok w krok, że niczym gończy pies wytropią go, dogonią i dopadną. I nie mógł opędzić się od wspomnienia Sofji Kluk. Teraz Sofja już nie żyła lub w najlepszym wypadku była w drodze do łagru. Wszystko przez niego, bo to jego, nie Sofję, powinna aresztować ubecja. Sofja zaś wzięła na siebie całą winę Tymiana. Jasne, miała w tym swój cel, nie uczyniła tego przecież ze względu na niego, w końcu ledwie się znali i chyba nawet niezbyt go lubiła. Ale postąpiła tak, jak on sam nigdy by się nie odważył, o czym wiedział teraz aż nazbyt dobrze.
Kiedy wczesną jesienią zaginęła Elza Fiszer, Tymian nie wierzył jeszcze w swoje tchórzostwo. Był przekonany, że gdyby tylko stanął twarzą w twarz z tymi, którzy ją skrzywdzili, rozerwałby ich na strzępy. Wymyśliłby jakiś sposób, aby cierpieli; może połamałby im ręce i nogi, tak, by musieli pełznąć jak ślimaki, a on stałby nad nimi i nic nie mówił, tylko patrzył. Wizyta bezpieki w domu Naamy Ponurakowej wybiła mu z głowy wszelkie sny o potędze. Gdy zabierano Sofję na Hrad, Tymian siedział w sąsiednim pokoju cicho jak trusia, bojąc się zdradzić swoją obecność bodaj głębszym oddechem. Ujrzał wtedy siebie tym, kim jest. Tchórzem.
Przebywanie w samotności stało się udręką. Brzydził się sobą.
Zza ściany dobiegły podniesione głosy. No tak. Ojciec wrócił.
Tymian niechętnie powlókł się do rodziców. Kiedy był z nimi, kłócili się rzadziej i mniej gwałtownie. A jeżeli posiedział z nimi wystarczająco długo, rozpalone głowy Pelagii i Dymitra przestawały parować złością i wzajemną niechęcią i w domu Drakowów na nowo nastawał niepewny spokój.
Zapukał i wszedł, nie czekając na zaproszenie. W środku ojciec rozgrzebywał żar w kominku. Matka stała pod oknem z twarzą opuchniętą od płaczu. Płakała, gdy była smutna, i płakała, wpadając w gniew. Po tylu latach Tymian nauczył się rozpoznawać przyczynę; tym razem był to smutek.
— Dobry wieczór, ojcze. Nalać ojcu herbaty?
Dymitr wyprostował się, otarł zmarszczone czoło. Tymian, nie czekając na odpowiedź, ruszył do wnęki kuchennej i sprawdził, czy samowar dobrze grzeje. Na wszelki wypadek dorzucił bryłkę węgla drzewnego, bo ojciec lubił gorący czaj, niemal wrzący.
— Tylko mocną zrób — mruknął Dymitr Dajmonowicz Drakow. Tymian wiedział, że w jego ustach „mocna” znaczy cierpka i długo parzona. Taką też zrobił i nalał do szklanki niemal samą esencję, dodając tylko niewielką ilość wody. Herbatę dla matki rozcieńczył znacznie bardziej i dodał do niej wody różanej. Widział dobrze, że wymowne milczenie rodzicielki oznacza: „Mnie też zrób, tylko nie taką siekierę jak ojcu”. Zlekceważenie tego milczenia mogłoby się skończyć wyrzutami lub łzami, a ani jednego, ani drugiego Tymian nie potrafił znieść.
Szklanki zadzwoniły na niewielkim stoliku. Dymitr siorbnął pierwszy, dopiero po nim Pelagia, no i Tymian, który herbaty nie lubił, ale wiedział, że powinien napić się z rodzicami, bo sprawiało im to przyjemność. O tej porze Drakowowie byli już w mieszkaniu sami; służąca Polda wychodziła zaraz po południu, bo pensja Dymitra nie wystarczyłaby na opłacenie stałej służby; już szofer Józef stanowił wystarczający wydatek. Trochę wynikało to też z zazdrości pani Pelagii, która nie zniosłaby, gdyby pod jej dachem nocowała inna kobieta. Prawdę mówiąc, żylasta i podstarzała Polda nie wyglądała, jakby mogła bałamucić jej dość przystojnego męża i dojrzewającego syna.
— Nauczyłeś się już wszystkiego, co zadał ci profesor von Loewenstein? — zapytała matka.
— Prawie — skłamał Tymian.
— To dobrze, to bardzo dobrze. Ja nie wiem, czego oni na tej Akademii wymagają, siedzisz do późna, a przecież takie zdolne dziecko z ciebie.
— Przecież on z palcem w dupie dostanie się na te studia — mruknął Dymitr, nie podnosząc wzroku znad popołudniówki.
— A ty też byś się może własnym dzieckiem trochę zainteresował.
— Co? O co ci znowu chodzi?
— O co chodzi, o co chodzi — przedrzeźniała go Pelagia karykaturalnie grubym głosem. — O to, byś się wywiedział, czy profesor von Loewenstein będzie w tym roku egzaminował. Bo jeśli nie, to nie ma sensu płacić mu za korepetycje. Trzeba wtedy dojść, kto zostanie egzaminatorem, i posłać Tymiana do niego na lekcje. Nie ma za wiele czasu. Kto wie, jak to będzie teraz, gdy nie żyje profesor Kora. Dobre moce, taka porządna kobieta… Co to będzie, co to będzie?
— Będzie to, że gruby von Loewenstein nareszcie zaczerpnie trochę powietrza.
— Dobrze, że przynajmniej twój syn nie odziedziczył po tobie bezduszności.
Stary Drakow w odpowiedzi siorbnął tylko czaj i wrócił do przeglądania wiadomości sportowych.
— No i coś się tak zaczytał?
— Bo hokeiści Korony znowu przerżnęli na wyjeździe z Żagwią Ołomuniec. Było nie wystawiać Chrobaka i Yarny do ataku. Młode szczyle, pierwszy sezon w drużynie, a teraz nagle wielkie zdziwienie. No, żaden by się nie spodziewał, żaden. A potem będą odwoływać trenera po raz trzeci w sezonie. Tak się skończy, że wylecą z ligi.
— Ciebie nic nie obchodzi przyszłość własnego syna.
Drakow powolnym ruchem odsunął od siebie gazetę. Na czoło wystąpiła mu burzowa chmura.
— Miasto jest na krawędzi rewolucji, a ciebie interesują jedynie korepetycje dzieciaka?
— Dzieciaka. Tak o swoim synu mówisz? I jakiej znów rewolucji, to z Loewensteinową to był przecież nieszczęśliwy wypadek. Dobrze, że nie trzymamy goblinów w domu.
— Tego właśnie nie wiem jakiej rewolucji. Czy prawdziwej, takiej, która będzie kosztowała życie wielu ludzi, czy raczej takiej, w którą bawią się jacyś gówniarze, nie wiedząc, że jak ta petarda pierdolnie, to im pierwszym pourywa łapy, a może nawet i łby. Dosłownie. Bez metafor.
Tymian drgnął. Poczuł, że trzęsą mu się ręce, schował więc dłonie pod stołem. Trwożnie zerknął na ojca, lecz ten nawet nie zaszczycił go spojrzeniem. Czy to możliwe, aby wiedział?
— Nie opowiadaj takich rzeczy, straszysz dziecko. Zaraz, dokąd ty idziesz? Dymitr? Dymitr, zjedz coś chociaż!
— Na mieście zjem. Nie czekaj, nie wiem, o której wrócę.
I ojciec wyszedł, zabrawszy kapelusz i płaszcz. Trzasnęły drzwi. Po obliczu Pelagii popłynęły ciche łzy. Tymian musiał ją pocieszać przez blisko kwadrans, zanim wreszcie się odezwała.
— Jak to dobrze, że nie jesteś taki jak twój ojciec — powiedziała, przytulając go mocno. — Jesteś moją ostatnią nadzieją.
W odpowiedzi Tymian pogłaskał matkę po plecach z pełną zażenowania czułością.
— A niech idzie do tej swojej dziwki — łkała Drakowowa. — Tylko siebie mamy na świecie, Tymianku. Pamiętaj o tym. Ty mnie, a ja ciebie.
Chłopak poczekał, aż matka chociaż trochę się uspokoi, co trwało dość długo. Było już późno, gdy wrócił do swojego pokoju. Nad blaszaną umywalką opłukał twarz i umył zęby. Posiedział w ciemności, nasłuchując, czy w sąsiednim pokoju ucichły już odgłosy matczynej krzątaniny. Kiedy nastał spokój, poczekał jeszcze trochę i dopiero wtedy wydobył spod łóżka ocieplaną milicyjną kurtkę i buty z wysokimi cholewami. Wyszedł przez okno i przykucnął na parapecie. Zamknął okno za sobą, ale pod framugę wcisnął gruby drut, by móc je potem łatwo otworzyć od zewnątrz. Siąpił deszcz ze śniegiem, więc Tymian postawił kołnierz, wygrzebał z kieszeni skórzane rękawice i cicho jak łasica zeskoczył na kompostownik poniżej. Trzymał się cieni, bo w stróżówce paliło się światło. Najwyraźniej dozorca rżnął w karty z panem Józefem, zajmującym jednoizbowe mieszkanko w oficynie.
Był już pod murem, po drugiej stronie podwórza, gdy drzwi stróżówki otwarły się gwałtownie. Pan Józef i pan cieć wyszli zapalić, dyskutując podniesionymi głosami.
— Pierońskiego miałeś pan farta. Nic, tylko fart, jak jasny pieron!
— Czekajże, Józiu. Tam ktoś po nocy łazi.
Stróż poświecił Tymianowi latarką po oczach.
— Aaa, pan Dymitrowicz. Na dziewczyny się wymykamy, e?
— Na dziewczyny — przytaknął Tymian niechętnie. Po co miał tłumaczyć pewne sprawy dozorcy, który i tak niczego by nie pojął. Rewolucja, o której śnił młody Drakow, pozostawała poza rozumieniem ciecia, ilekroć więc stróż przyłapywał Tymiana, tylekroć ten opowiadał jakieś bzdury o dziewczynach. Póki żyła Elza Fiszer, miało to jakiś sens, ale teraz każda myśl o innych dziewczynach sprawiała mu ból.
Ze źle ukrywanym obrzydzeniem Tymian wcisnął w rękę stróża ćwierćkoronówkę. Tamten chuchnął w nią i schował do kieszeni. Po krótkim namyśle Tymian dał drugą panu Józefowi.
— Niech pan tylko wróci przed świtem, panie Dymitrowiczu. Jak pan zastuka trzy razy po trzy razy, wpuszczę pana przez bramę. Po co tak ryzykować z wchodzeniem przez okno.
— Dzięki za radę — burknął Tymian i zręcznym susem przesadził mur. Kiedy ruszył wzdłuż nasypu, przyszło mu do głowy, że ani szofer, ani cieć nie doceniliby jego walki o lepszą przyszłość dla wszystkich. Nie pierwszy raz w życiu nawiedzały go takie myśli. Czuł, że w świecie po rewolucji czekać go będzie samotność. Tę cenę Tymian był jednak gotów zapłacić za nowy, sprawiedliwszy świat. Do wielkich spraw potrzeba wielkich samotników.
Tymczasem dozorca pożegnał pana Józefa i wrócił do siebie, gdzie do późnej nocy pisał wiersze. Był to bowiem nie byle jaki dozorca, bo przecież nie ma byle jakich ludzi, a świat jest tak urządzony, że czasami ze stróżowania da się wyżyć godniej niż z pisania.
Idąc wzdłuż torów, można było dojść do budynków gospodarczych Dworca Carskiego i do baraków, gdzie za dnia sprzedawano kiełbaski w bułce. Brzuch po nich zwykle bolał przez dwa dni, choć sprzedawca zapewniał, że gardło by sobie dał poderżnąć za ich najpierwszą jakość. Tymian początkowo chciał tu odbić na wschód, ku Szkieletorowi, ale tam nie czekało na niego nic oprócz wspomnień, on zaś już zbyt wielką część życia strawił na rozmyślaniach. Skręcił więc w lewo, na zachód, minął parę ciasnych uliczek i wyszedł na rozległy plac w rejonie ulicy Krokodyli. Mimo późnej pory w jednym z wielkich pałaców przy placu w oknach wciąż paliło się światło. Na Wydziale Sztuk Wyzwolonych życie toczyło się przez całą dobę, bo i kadra złożona z artystów, i żacy aspirujący do tego miana niewiele dbali o to, która jest godzina.
Okna studenckich pokoi znajdowały się na tyłach, w suterenach i na parterze. Władze wydziału powinny zapewne wziąć pod uwagę skłonność studentów do wymykania się nocami na miasto. Najwyraźniej jednak ktoś doszedł do przytomnego wniosku, że młodych nie powstrzyma nawet umieszczenie ich na strychu, a tak przynajmniej nikt nie zabije się ani nie połamie przy próbie ucieczki po rynnie albo przez dach, zwłaszcza po pijaku.
Tymian znalazł niewielki kamyczek i rzucił w znajome okno na wysokim parterze. Wyjrzała z niego jakaś rozczochrana dziewczyna.
— Czego chcesz?
— Nem jest?
— Nem?
— Mirka znaczy.
— Mirka, twój chłopak przyszedł.
— Który? — rozległ się ochrypły śmiech z głębi.
— Ten ładny taki, wiesz.
— Wszyscy są ładni.
Nemezis wychyliła się przez okno i osłupiała.
— Samael?
— Ciszej, Nem — syknął Tymian i rozejrzał się niespokojnie, jakby bojąc się, że ciemność zaułka może ich podsłuchiwać.
— Myślałam, że cię zabrali do… no wiesz.
— Nie mnie zabrali.
— O. Co ty mówisz?
— Wyjdziesz tu do mnie?
— Czekaj, ubiorę się tylko.
— No, bo strasznie jesteś rozchełstana.
— Znalazł się, kurna, świętoszek.
— Zimno jest i pada.
Nemezis narzuciła studencki płaszcz, omotała się szalikiem, bardzo gryzącym z wyglądu, przełożyła nogi przez parapet i zeskoczyła prosto w największą kałużę. Tymian odsunął się w ostatniej chwili.
— Dokąd idziemy? — spytała.
— Dokądkolwiek. Byle daleko.
Poszli więc na Planty, trzymając się ciemnych zakamarków, aby nie wejść w oczy ani andrusom, ani milicji. Tym drugim nawet bardziej, bo zaraz zaczynała się godzina milicyjna, a Tymian nie miał przepustki uprawniającej do wstępu w tę część Plant.
— Towarzysz coś dziś w strasznie pochmurnym nastroju — zauważyła Nemezis, bo Tymian nie odzywał się wcale.
— Bo to ja powinienem tam być.
— E?
— W łagrze.
I opowiedział o wszystkim, co wydarzyło się w ostatnich dniach. No, prawie. Przemilczał swoje zachowanie podczas aresztowania Sofji w domu Naamy. Każda szczerość ma swoje granice.
— No i co z tego? — zapytała studentka, gdy Tymian skończył. — Ona jest tam, ty tu. I dobrze się stało, bo tutaj jesteś potrzebniejszy. Żaden byłby z ciebie pożytek, gdybyś gnił w łagrze.
— Dzięki, Nem.
— Spoko. — Dziewczyna albo nie wyczuła ironii, albo wcale jej to nie obeszło. — Masz jakieś wieści od Matki Rewolucji?
Tymian przecząco pokręcił głową.
— Nic od dłuższego czasu.
Nemezis nie wyglądała na specjalnie tym przejętą.
— To myślę, że trzeba czekać. Odpoczywać, póki się da. Rewolucja nas nie porzuci, mamy przecież osiągnięcia.
— Mówisz o Korze von Loewenstein?
— A o kim? To prawie tak, jakbyśmy sami ją zjedli. — Roześmiała się, ukazując dwa złote zęby i puste miejsce po trzecim. Tymianowi wcale nie było do śmiechu.
— Masz rację. Czuję się, jakbym rzeczywiście zjadł Loewensteinową.
— I najwyraźniej ci zaszkodziła. Musisz mieć po niej straszną zgagę. Chcesz zajarać?
— Nie, dzięki.
— A ja owszem.
— Tylko nie dmuchaj na mnie. — Nie chciał, by matka wyczuła od niego rankiem zapach tytoniu albo konopi, ale nie mógł tego przecież powiedzieć Nemezis bez narażania się na śmieszność. Rewolucjonista Samael drżący przed własną matką! Nie, tego dziewczyna by nie zrozumiała.
— Masz ten list? Ten od raka?
Wyciągnął wymiętą i nadpaloną kartkę z kieszeni kurtki. Studentka przebiegła go wzrokiem w rozproszonym świetle latarni i zaraz oddała:
— Wieża Swedenborga. Gdzie to jest? — spytała.
— Myślałem, że może ty wiesz.
— To był jakiś kolejny pokręcony czarnoksiężnik, ten Swedenborg, nie? Skądś z północy.
— Aha. Tyle też wiem. Dałabyś radę poszukać czegoś więcej w Akademii?
— Ma to jakiś związek z Rewolucją?
— Nie wiem. Chyba nie — przyznał Tymian.
— Ech, no dobra. Jak znajdę czas, to poszukam. Idziesz na kawę?
— O tej porze wszystko już będzie zamknięte.
— Nie tak znów wszystko. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać. Jest taki jeden hejmański konwertyta po drodze do fabryki czekolady. Sprzedaje kawę i chleb z soloną słoniną. Zorzynek mi mówił.
— Kto?
— Taki typ. Chodź, chodź.
Daleko nie uszli. Na Maga Zyblika, tuż przy nowej kamienicy, gdzie mieszkali Ponurakowie, dwóch rosłych drabów kopało leżącego na ziemi człowieka. Człowiek był drobny i kulił się tak, że zdawał się jeszcze drobniejszy. Mężczyźni dyszeli i co rusz ocierali pot z czoła; wymierzanie kopniaków najwyraźniej było męczącą pracą, lecz oni oddawali jej się z dokładnością i zaangażowaniem.
— Ej! Zostawcie go! Tak, do was mówię! — wykrzyknął Tymian.
— Co ty robisz, na głowę upadłeś?! — Nemezis cofnęła się w cień za najbliższym winklem.
Tamci na chwilę przestali. Ofiara jęknęła. Tymian spostrzegł, że była goblinem.
— Co się wpierdalasz, młody? — sapnął jeden z oprawców. — Nie twoja sprawa, ruszaj precz.
Chłopak ani myślał. W skroniach szumiała mu krew, a w głowie tętniła jedna myśl.
Nie był tchórzem.
W kieszeni kurtki wymacał puszkę gazu, podkradzioną ojcu. Chłód metalu wcale nie ostudził emocji. Tymian wpadł w bramę i wyszarpnął rękę z kieszeni, ale bandziory były szybsze. Pierwszy doskoczył do chłopaka, zanim ten zdołał odbezpieczyć gaz, i strzelił Tymiana pięścią w żuchwę. Drugi podciął mu nogi i chłopak łupnął ciężko o ziemię. Zdążył tylko zobaczyć czarne opaski na ramionach mężczyzn. Chyba z Ochotniczych Rezerw Bojowych, czyli uzupełniających służb cywilnych.
Gaz wypadł z ręki Tymiana i potoczył się z grzechotem, póki jeden z oprawców nie podbił go butem w górę. Złapał puszkę i zważył ją w dłoni, a potem spryskał obficie twarz chłopaka. Świat rozbłysł czerwonym bólem i Tymian nie mógł zrobić nic, tylko wić się jak robak, krzyczeć i trzeć powieki, bo nie dało się nad tym zapanować. Wodospad lał mu się z oczu i z nosa. Słyszał wrzaski i przekleństwa Nem, tępy rechot rezerwistów dobiegał z wielkiej dali.
Oczekiwał na ciosy i kopniaki, te jednak nie nastąpiły.
Nagle zrobiło się cicho. Cisza nabrzmiewała grozą przez kilka chwil, a potem pękła od krzyków. Krzyczeli zbóje, krzyczała Nemezis, krzyczał i on, choć nie wiedział dlaczego. Z krzykami mieszał się odgłos mlaskania, siorbania i rozdzierania, jakby ktoś rwał stare płótna.
— Cicho już, cicho – zaskrzeczał ktoś do ucha Tymiana. — My ci tego nie zapomnimy. Nigdy nie zapominamy, przyjacielu goblinów.
Potem dało się słyszeć kroki. Wiele bosych stóp człapało tuż obok Tymiana. A potem znów nastała cisza, ale tym razem pusta i pozbawiona obecności. Chłopak został sam, nadal nie mógł jednak otworzyć oczu. Krwawe, piekące powidoki tańczyły mu pod powiekami.
— Hej, żyjesz? — Kobiecy głos tuż obok.
— Nem?
— To twoja przyjaciółka? Miała więcej rozumu niż ty. Uciekła od razu. Kurde, nie wiem, jakim cudem żeś się uchował. Daj mi rękę.
Nieznajoma pomogła Tymianowi wstać.
— No, no, już, już. Tu nie ma czego oglądać. Naprawdę nie ma. Nie trzyj tak tych oczu.
Kobieta poprowadziła go do kamienicy naprzeciw. Zamieniła kilka przyciszonych słów ze stróżem i poprowadziła chłopaka w bramę. Tymian, mimo że niewiele widział, rozpoznał znajomą klatkę schodową; chodził tędy przecież dwa razy w tygodniu na lekcje gry u Naamy. Przeszło mu przez myśl, że obca kobieta również może być katem i że wiedzie go na sąd kapturowy. Nie zatrzymali się jednak na drugim piętrze przed mieszkaniem Ponuraków, tylko dopiero na czwartym.
— Wchodź.
W kuchni obmyła twarz Tymiana mlekiem. Trochę to pomogło, w każdym razie na tyle, że mógł coś zobaczyć, a z oczu i nosa przestały mu się lać strumienie wody.
— Zaparzę herbatę — rzekła gospodyni. Mogła mieć ze czterdzieści lat, może mniej, może więcej; Tymianowi nie szło dobrze ocenianie wieku ludzi o tyle od niego starszych. Szybkie ruchy i szczupła figura ją odmładzały, zmarszczki przy zaciśniętych ustach i brak makijażu postarzały. Samo mieszkanie przypominało trochę jego lokatorkę, surowe i ascetyczne, pozbawione zbędnych mebli i mieszczańskich bibelotów.
— Ogarnąłeś się trochę? — zapytała, gdy Tymian wypił dwie szklaneczki.
— Co tam się stało? — odpowiedział pytaniem. — I kim pani jest?
— To ty mi odpowiedz, co się stało i kim ty, do cholery, jesteś. Dlaczego gobliny pożarły tamtych rezerwistów, a ciebie nie tknęły.
Tymian przełknął ślinę.
— Pożarły?
— Żywcem. No? Wypowiesz się łaskawie?
W głowie Tymiana galopowały myśli. Przyjaciel goblinów – tak został nazwany. Czy to dlatego, że ujął się za stworzeniem katowanym przez bojówkarzy? Przyjaciel morderców i zbuntowanych kanibali. To nie brzmiało zbyt dobrze.
— Nie muszę nic pani mówić. To nie przesłuchanie.
Kobieta westchnęła.
— Jeśli tak stawiasz sprawę. Komisarz Lana Auburn. Milicja Obywatelska. Od tej chwili jest to przesłuchanie. Ja pytam, ty odpowiadasz. Rozumiemy się?
Tymian milczał.
— Rozumiemy się? — powtórzyła twardo komisarz Auburn.
— Rozumiemy.
— No to gadaj. Czemu gobliny tamtych zjadły, a ciebie nie?
— Może dlatego, że chciałem ratować jednego.
— Goblina?
— Nie wiedziałem, że to goblin. Tamtych było dwóch, a on sam.
— Aha. Czyli jesteś z tych odważnych, co to każdemu biegną na ratunek.
— Nie jestem odważny. Ktoś musi.
— Od takich rzeczy jest milicja, chłopcze.
— Sama pani mówi, że to milicjanci bili tego goblina.
— Niewinnych milicja nie bije. Jak się nazywasz?
Tymian przesunął pustą szklankę po metalowym blacie. Zastanawiał się, czy nie skłamać. Sofja Kluk z pewnością nie miałaby trudności z wymyśleniem przekonującej historii. A nawet gdyby historia wydawała się nieprzekonująca, dziewczyna i tak łgałaby w żywe oczy. Ale on w niczym nie przypominał Sofji.
— Tymian Dymitrowicz Drakow.
Komisarz Auburn przejechała ręką po krótkiej czuprynie.
— No, no, no. Proszę, proszę.
Może i powiedziałaby coś więcej, ale rozległo się pukanie do drzwi, ostrożne i jakby nieśmiałe. Milicjantka poszła otworzyć, nakazawszy Tymianowi siedzieć na tyłku i nie ruszać się.
— Lana? Mogę wejść?
— Znowu piłeś.
— Ale niewiele. Wiesz przecież, jak jest.
— Wiem, nie wiem. Co, domu nie masz?
— Nie nazwałbym go domem.
— Taaa, jasne. Ale wiesz co, dobrze, że wpadłeś. Powinieneś chyba z kimś się przywitać. Co robisz takie oczy? Wchodź, wchodź.
Tymian chciał zerwać się na równe nogi. Uciekać – ale dokąd? Skryć się – ale gdzie? Kawalerka komisarz Auburn nie stwarzała możliwości wykonania ani jednego, ani drugiego. Chłopak czekał więc w pokoju bez ruchu, ze spoconymi dłońmi, spętany strachem niczym królik, który wie, że zbliża się wąż. Zupełnie jak tamtego wieczoru, kiedy ubecja zabrała Sofję.
A potem do pokoju wszedł Dymitr Dajmonowicz Drakow.
Ojciec i syn szybkim krokiem zdążali ku domowi. Nie przekradali się, nie oglądali niespokojnie przez ramię. Uszli spory kawałek, zanim do chłopaka dotarło, że jego rodziciel nie ma powodu, by lękać się czegokolwiek na ulicach Tybil. To on był tym, kogo należało się bać. Teraz zaś jego gniew, niemal namacalny, unosił się za nim jak czarne skrzydła. Ktokolwiek odważyłby się stanąć na drodze Dymitra Drakowa, rychło by tego pożałował. Jego syn nie miał co do tego żadnych wątpliwości.
Tymiana jednak również rozpierał gniew, choć innego rodzaju. Dla niego Dymitr był przede wszystkim ojcem, nie człowiekiem bezpieki. I dlatego odezwał się:
— Zepsułem ci wieczór, co?
Stary Drakow nic nie odrzekł. Tylko czarne skrzydła jakby zgęstniały. Tymian wyczuł to, ale nie mógł się powstrzymać.
— Rano wróciłbyś do domu, a matce naopowiadał, jaką to miałeś ciężką noc.
— Milcz.
— No racja, zapomniałem. Ty nie masz domu.
Dymitr złapał syna za przód kurtki i przycisnął do muru. Chłopak zamknął oczy i zacisnął zęby. Może Dymitr nie był najlepszym ojcem, ale nigdy dotąd go nie uderzył.
Cios jednak nie nastąpił.
— Całkiem jak twoja matka. Więcej się po tobie spodziewałem, Samaelu.
Tymian otworzył oczy. Spróbował zmierzyć się z ojcem na spojrzenia, ale nie wytrzymał. Nie ze starym ubekiem.
— Puszczaj mnie. I zostaw matkę w spokoju. Wracaj do tej swojej kochanicy.
Stary zluzował uchwyt. Wyglądał na rozbawionego. Ruszyli dalej.
— Tyś naprawdę myślał, że Lana i ja…? Przyznaję, że bardzo mi się podoba ten pomysł. Obawiam się jednak, że Lana by mnie wyśmiała, gdybym coś takiego zaproponował. Niestety, łączące nas relacje pozostają jedynie zawodowej natury.
— I mam uwierzyć, że każdemu w pracy zwierzasz się ze swoich problemów, i że do innych też przychodzisz trzeźwieć, bo nie masz domu.
— Aleś się uczepił. Niech zatem będzie, że zawodowo-przyjacielskiej. Z przewagą zawodowej, niestety.
— Nie ufam ani jednemu twojemu słowu.
— W dupie mam, czemu ufasz, a czemu nie, synu. Nie pyskuj tyle, bo gdyby nie komisarz Auburn, gobliny ogryzłyby cię do gołych kości.
Tymian nie zaprzeczył ani nie podzielił się wspomnieniami. W końcu to był jego ojciec i nie musiał mu się tłumaczyć. Może jednak dałoby się coś z niego wyciągnąć.
— Czemu gobliny miałyby pożerać ludzi?
— Ty mi powiedz, Samaelu.
— Nie nazywaj mnie tak. O co ci chodzi?
— Nie rżnij głupa. Kłamać też trzeba umieć.
— Daj mi spokój. To Sofja była tym całym Samaelem. Co z nią zrobiliście?
— Co, kolejnej dziewczyny nie upilnowałeś?
— Nie waż się wspominać Elzy!
Stary Drakow położył dłoń na ramieniu syna. Ten usiłował ją strząsnąć, ale Dymitr trzymał mocno.
— Coś ci przed chwilą powiedziałem na temat kłamstw. Weź sobie to lepiej do serca. Wybij też sobie z głowy tajne stowarzyszenia, rewolucje i inne rzeczy, z których gówno rozumiesz. Zabierz się do starych traktatów i zostań poważanym, bezużytecznym molem książkowym. W tym jednym twoja matka ma rację, więc raz w życiu zachowaj się rozsądnie i jej posłuchaj. Bo jeśli nie przestaniesz bawić się w Samaela, któregoś dnia skończy się to dla ciebie gorzej niż dla Sofji Kluk.
— Gorzej? To znaczy, że nie skazaliście jej na śmierć? Zesłaliście ją do łagru, prawda?
Dymitr pochylił się nad synem, aż ten poczuł w jego oddechu przetrawiony alkohol.
— Ostrzegam cię po raz ostatni. Nie igraj z Carem.
— Cara nie ma — burknął Tymian pod nosem. Nie brzmiał przekonująco nawet dla samego siebie.
Dymitr odezwał się dopiero po parunastu uderzeniach serca.
— Obyś nie żałował, gdy okaże się, że jednak jest, bo będzie płacz i zgrzytanie zębów. Może być tak, że jednego dnia nie ma, ale drugiego jest. Trzymaj się od tych spraw z daleka. Mam tylko jednego syna.
— Zrób sobie drugiego z Laną.
— Wątpię, by podzielała twój entuzjazm. Ale zapytam ją następnym razem.
Po głowie Tymiana chodziło jeszcze jedno. Dwa piętra poniżej mieszkania Lany Auburn, tam, gdzie przez kilka miesięcy brał lekcje gry na tereminie, dostrzegł na drzwiach plomby z dwugłowymi orłami, symbolem Urzędu Bezpieczeństwa. A więc Naamy Ponurakowej nie było już w domu. Gdzie zatem mogła przebywać?
Nie było sensu pytać ojca. Miał tylko nadzieję, że małodobrej udało się uciec w bezpieczne miejsce. Może do Azylu, siedziby katowskiego cechu.
Dotarli już na ulicę Zdrajców, gdzie w domu Pod Orłem mieszkali Drakowowie.
— Nic nie mów mamie. Będzie się martwić — rzekł Tymian z niechęcią. Nie był zadowolony z tego, że musi prosić ojca o cokolwiek.
— Zabawne. Miałem ci mówić to samo.
Kiedy weszli w cień bramy, Dymitr rzucił jeszcze:
— Kurtkę lepiej wyrzuć gdzieś za mur. Ślady po gazie trudno jest doprać. Matka będzie dopytywać. Przyniosę ci z pracy podobną.
— Nie chcę od ciebie niczego. Sam sobie załatwię, jak będę chciał.
I poszedł na piętro najciszej, jak potrafił. Dymitr został jeszcze chwilę w bramie, paląc smrodliwe papierosy. Być może wstawało słońce, lecz nad Tybil wciąż wisiała zimowa noc.
Rankiem jedenastego stycznia w gazetach pojawiły się doniesienia o kolejnych ofiarach goblinów. Tymian kręcił się niecierpliwie przy śniadaniu, czekając, aż rodzice przeczytają wszystko, co ich interesowało. Dymitr czytał szybko, pani Pelagia – powoli i dokładnie, wydając co rusz okrzyki przerażenia i zasłaniając usta dłonią.
— Co się stało? — pytał Tymian, o mało nie przebierając nogami z irytacji.
— Straszne, straszne rzeczy! To po prostu tragedia. Nie wiem, czy powinieneś o tym czytać, Tymianku. No, ale jesteś już młodym mężczyzną…
Tymian wyrwał matce z rąk „Przegląd Carski”.
„Nie ucichły jeszcze echa brutalnej śmierci nieodżałowanej profesoressy Kory von Loewenstein z Wydziału Gematrii Stosowanej Akademii w Tybil, po niej zaś Telemacha Oświeconego Abnera z Loży Dziewiątej Pieśni i doktora Nataniela Głogowica, prowadzącego praktykę przy ulicy Sławkowskiej, a już doszło do kolejnych brutalnych mordów. Wczorajszego ranka, 9 stycznia 404 roku Po Wywyższeniu Cara, znaleziono bowiem ciała kolejnych ofiar. Są to w kolejności alfabetycznej: Morgana Oświecona Amber, Trzecia Sekretarka Loży Dziewiątej Pieśni, znaleziona w kwaterach loży przy ulicy Grodzkiej; Amanda Eler, prywatna nekromantka, zam. przy ul. Maga Mikołaja, znaleziona w swoim gabinecie; Borys Ajonowicz Łaganow, związany z Lożą Chabrową, znaleziony w swym domu; Izmael al’Qafzah, Mistrz Wysokiej Gnozy z Lewantu, goszczący w Hotelu Pollera, znaleziony w swoim pokoju; Augustyn Ptolemeusz Hipparch Ozymandiasz Walentyn Dzik, technomanta z Wielkiej Huty prowadzący badania nad udoskonaleniem produkcji tytanów, znaleziony w miejscu swej pracy; a także trzy inne ofiary, niedające się zidentyfikować, być może zresztą z pożytkiem dla siebie, a z pewnością dla reputacji swych rodzin, znalezione w jednym z lokali wątpliwego autoramentu przy ulicy Kociej. Wszystkich tych zbrodni niechybnie dokonały gobliny, co można wnioskować po niezwykłej brutalności ataków, stopniu okaleczenia zwłok i śladach kanibalizmu. Wszystkie ofiary były przed śmiercią torturowane. Doktor Freyja Fiszer, nekromantka z Akademii w Tybil, przeprowadzająca autopsje ofiar, zasugerowała nam w osobistej rozmowie, że ofiary były powoli pożerane przez oprawców jeszcze za życia.
Trwają prace nad utylizacją goblinów pozostających jeszcze w użyciu w wielu urzędach, domach opieki i innych instytucjach użyteczności publicznej. Nie jest jasne, czy tylko poszczególne egzemplarze goblinów są wadliwe, czy problem dotyczy wszystkich tych istot. Dlatego Urząd Bezpieczeństwa w trosce o dobro mieszkańców i przyjezdnych zwraca się z prośbą o zdawanie goblinów do punktów utylizacyjnych (przy ul. Rajskiej 12, ul. Sebastiana 11 lub przy głównym wejściu do kombinatu Wielkiej Huty, w godzinach od 6 rano do 9 wieczorem). Urząd Bezpieczeństwa nie spocznie, póki w Tybil nie zapanuje na nowo porządek, niemniej zaleca się wysoce posuniętą ostrożność, tym bardziej że wielu z goblinów może do złudzenia przypominać prawdziwych ludzi.
Przy okazji pragniemy poinformować o błędnym zidentyfikowaniu zwłok znalezionych wczoraj na bulwarach nad Ruą. We wczorajszym wydaniu poinformowaliśmy, że należały one do czcigodnego Arymana Chochołowicza z Loży Notozyjskiej, lecz dzisiejszego ranka sam oświecony mistrz poinformował nas o pomyłce. Ciało szczęśliwie należało do jakiegoś lekkiego człowieka, być może Jomy. Czcigodnego Arymana Chochołowicza i jego bliskich z całego serca przepraszamy i obiecujemy dożywotnią prenumeratę naszego pisma w nadziei, że nie będzie żywił do ‹Przeglądu Carskiego› urazy”.
Z niepokojem odłożył gazetę na stół, między dzbanek ze stygnącą kawą a bułeczki z dżemem. Mieszczańskie talerzyki i filiżanki wydawały się teraz zupełnie nie na miejscu, jak coś pochodzącego z innego świata. Zupełnie stracił apetyt. Na liście zamordowanych nie było nikogo, kogo by znał – ani przyjaciółek Elzy z Akademii, ani Oswalda Eliezera, zwanego Zygfrydem. Mimo to czuł się winny. W końcu to on sam przyczynił się do tragedii przez redagowanie i rozprowadzanie rewolucyjnych agitek. Dyskretnie dotknął kieszeni marynarki, tam, gdzie skryty w poszetce trzymał list od Ponuraka do Sofji. Był tam, bezpieczny. Trudno rzec, ile razy Tymian odczytywał go potajemnie w ostatnich dniach,
Wiedział doskonale, że ma dwie możliwości. Mógł nie robić nic, nadal chodzić na korepetycje do Ozyrysa von Loewensteina albo jakiegoś innego równie nadętego magika, zdać egzaminy i dostać się na studia na Wydziale Wysokiej Gnozy, by po czterech latach ukończyć je z tytułem mistrza, a po kolejnych trzech, kto wie, być może zdobyć miano doktora taumaturgii. Żyłby w dostatku i powszechnym szacunku, zajmując się jakąś bezpieczną dziedziną magii, taką, którą niegdyś nazywano białą, by zamydlić oczy teodulom. Na przykład gematrią. Przestawiałby litery w pradawnych tekstach, sumował ich wartości w kolumnach niczym rachmistrz, w nadziei, że nigdy nie odkryje w nich żadnego znaczenia i że niczego mu one nie objawią. Brak odpowiedzi stanowi bardzo wygodną odpowiedź, a w dodatku pytający, jeśli nikt mu nie odpowiada, nie musi zmieniać niczego w sobie ani w swoim życiu, i wszystko toczy się z góry zaplanowanym torem, w rytmie spokojnym i sytym. A pewnego dnia Tymian sam zmieniłby się w Ozyrysa von Loewensteina.
Mógł też uciec z tego życia. Odnaleźć Naamę, a może i Sofję, i przekazać im ukrytą wiadomość od raka. Przestać być tchórzem, przestać pozwalać, by o jego życiu decydowali ojciec i matka; raz jeden pokierować samym sobą.
Wyobraził sobie rozpacz pani Pelagii, gdyby to uczynił. I poczuł, że nie ma siły.
Przypomniał sobie ostatnie spotkanie z Elzą Fiszer. Koniec września, wczesny wieczór rozlany po mieście złotym blaskiem. Takie wieczory rzadko zdarzają się w Mieście Cara. Spotkali się na Żelaznym Moście. Ruda od rdzy konstrukcja jęczała i drżała pod naporem rozpędzonych cielsk pociągów, a Tymian i Elza całowali się do utraty przytomności. Jakby chcieli się nawzajem pożreć, i nic nie było na świecie, tylko to ich całowanie, i drżenie mostu, które czuli aż w kręgosłupach i zębach, stukających o siebie żarłocznie, i gwizd lokomotywy, i głośne śmiechy maszynisty i węglarza; śmiali się, ale przecież zazdrościli.
— Zostaw trochę na potem — wyszeptała Elza.
— A jeśli nie będzie potem? — odparł Tymian.
O, nawet nie przypuszczał, jak bardzo miał rację. Pamiętał te słowa zbyt dobrze.
Wtedy tego nie wiedzieli, ani ona, ani on, pijani miłością i światłem wieczoru bardziej, niż gdyby rzeczywiście coś pili. Zbliżała się jednak pora zajęć z gry na tereminie i Tymian musiał wracać.
— Odprowadzę cię — zaproponował Elzie.
— Spóźnisz się.
— No to co.
— Trafię przecież sama.
— A jak ktoś cię porwie?
— To niech się potem ze mną męczy.
Pamiętał, jak śmiali się oboje. A potem pocałowali się jeszcze raz i odszedł, zostawiając Elzę zapatrzoną w słoneczne blaski na rzece poniżej mostu. Nie wiedział, że to koniec. Tak bowiem przychodzą końce: ukradkiem i po kryjomu, tak, by nikt niczego nie spostrzegł, póki nie będzie za późno. I tak też się stało, że gdy Tymian pod okiem Naamy Ponurakowej ćwiczył gamy na tereminie, Jomie Judełowi omsknęła się brzytwa.
— Tymianku, zjedz jeszcze bułeczkę, żebyś nie był głodny u profesora. Zjedz, zjedz.
Ale Tymian tylko siedział z zaciśniętymi szczękami i nie mógł nawet przełknąć śliny. Coś się w nim oberwało i umarło.
U Ozyrysa von Loewensteina spędził kilka pustych godzin. Jeśli liczył, że tamten po śmierci żony zrezygnuje z korepetycji, to się pomylił. Profesor mówił jednak wyraźnie mniej i nie opowiadał świńskich żenujących dowcipów, a Tymian przynajmniej nie musiał udawać, że go one śmieszą. Chłopak zauważył również, że znikł goblin Adalbert, który zazwyczaj przynosił ciastka i herbatę; zamiast tego przyniosła je Chiara, blada jak sama śmierć. Nie odważył się zapytać o goblina, który zapewne został zutylizowany.
Profesor von Loewenstein zadał Tymianowi do opracowania początek szóstego rozdziału Księgi Rodzaju, werset od pierwszego do siódmego, i wyprowadzenie z niego funkcji wielomianowej na podstawie odpowiednich wartości liczbowych podług opracowań Abena Ezry. Obliczenia zajęły chłopakowi prawie dwie godziny, funkcja okazała się trójmianem kwadratowym, a profesor, zapytany, co to tak naprawdę znaczy, odparł, że tego nie wie nikt i to jest właśnie najpiękniejsze. Wydało się to Tymianowi zupełnie pozbawione sensu.
Po powrocie do domu zastał ojca w swoim pokoju. Dymitr siedział w półmroku przy zasuniętych zasłonach i palił wyjątkowo śmierdzącego papierosa.
— Co tu robisz?
— To mój dom. Mogę w nim przebywać, gdzie zechcę.
— Nie powinieneś być w pracy?
— Moją pracą jest dbanie o bezpieczeństwo. A niekiedy trzeba zainteresować się bezpieczeństwem własnej rodziny. Na przykład tym, by mój głupi syn przestał knuć zamach stanu. Który, nawiasem mówiąc, nie ma szans na powodzenie. A także, aby wybić mu z głowy nocne eskapady na miasto.
— Zgaś papierosa.
Dymitr zaciągnął się po raz ostatni i wyrzucił niedopałek do doniczki z dogorywającą paprotką. Odsunął zasłonę. Teraz dało się zauważyć, że w oknie tkwią świeżo zamontowane kraty, a w rogu pokoju, przy umywalce, stoi jeszcze ktoś. Albo coś.
Spokojne oblicze nieznajomego było płaskie i pozbawione wyrazu. Półprzymknięte, nieruchome oczy przypominały trupie. Tani grafitowy garnitur i teczka ze sztucznej skóry jedynie podkreślały nijakość postaci, a wszystkie pozory człowieczeństwa sprawiały, że wydawał się tym bardziej nieludzki. Tymian widział już takie twory, ale nigdy z bliska. Nagle zrobiło mu się gorąco.
— Po co nam to? — zapytał słabym głosem.
— „To”? Nie spodziewałem się takich określeń z ust obrońcy robotników, goblinów i innych… stworzeń. Nie przywitasz się z panem Nurielem Cyncowiczem, Xaosem?
— Z…?
— Nuriel Cyncowicz. Xaos Piątej Generacji. Istnieję po to, by służyć — odezwał się twór bezbarwnym, stłumionym głosem, i wyciągnął do Tymiana dłoń. Chłopak odsunął się o krok. Po jakiejś półminucie twór cofnął rękę i na nowo pogrążył się w stuporze. Tymian wiedział jednak dobrze, że ten bezruch jest tylko pozorny.
— To dla twojego dobra, Tymianku — odezwała się pani Pelagia, stając w drzwiach. Twarz miała zaczerwienioną i trochę spuchniętą. Płakała. — Nie możemy pozwolić, by spotkała cię krzywda. Kiedyś nam za to podziękujesz.
— I dlatego montujecie kraty w oknach?! Dlatego stawiacie mi w pokoju golema?!
— Nuriel Cyncowicz. Xaos Piątej Generacji. — Golem ponownie skłonił się z beznamiętną uprzejmością. Panią Pelagią wstrząsnął szloch. Przytuliła się do piersi syna, obejmując go z całych sił. Tymian wiedział, że w takich chwilach należy pogłaskać matkę, choćby nie wiem co się działo, i nie wchodzić w dyskusje, bo jest to pozbawione sensu. Podniósł wzrok na ojca i napotkał jego szydercze spojrzenie. Wytrzymał i zmilczał.
— To będzie tak tutaj stało?
— Nuriel Cyncowicz. Xaos Piątej Generacji. Istnieję po to, by służyć.
— Obawiam się, że nie ma wyjścia — rzekł Dymitr.
— Jak długo?
— Póki nie zmądrzejesz. Obawiam się więc, że dość długo.
I wyszli oboje, pozostawiając syna w tym upiornym towarzystwie. Tymian odsunął się od golema najdalej, jak tylko się dało w niewielkim pokoju.
Gładka twarz Nuriela wykrzywiła się w uśmiechu. Jej nieludzki wyraz nie pozwalał określić, czy był to uśmiech przyjazny, drwiący, czy jeszcze jakiś inny.
— Nie uśmiechaj się do mnie — warknął Tymian.
— Pańskie życzenie jest dla mnie rozkazem. — Grymas znikł z oblicza Nuriela, ustępując miejsca kamiennej tępocie.
— Odwróć się ode mnie.
— Pańskie życzenie jest dla mnie rozkazem. — Golem posłusznie odwrócił się od Tymiana.
— I przestań w kółko powtarzać tę idiotyczną formułkę!
— Pańskie życzenie jest dla mnie rozkazem.
Tymian stłumił gniew. Golem to nie było prawdziwe stworzenie, lecz jedynie mówiące narzędzie. Udawało życie. Przypominało człowieka, bo w fabryce uczyniono mu głowę, ręce i nogi, i odziano je niczym urzędnika najniższego stopnia. Ale ten stwór był równie żywy jak radio albo silnik automobilu. Okazywanie mu gniewu miało tyle samo sensu, ile grożenie kamieniom. Golema nie należało się również bać. W każdym razie nie tak, jak niekiedy należy bać się ludzi.
Wiedział o tym wszystkim, bo ubecja często wykorzystywała w swej pracy golemy. Ich produkcja była kosztowniejsza od kierowania przeobrażaniem goblinów, ale rzadziej trafiały się wybrakowane egzemplarze, a przy regularnych przeglądach i odpowiedniej konserwacji trwałość golemów okazywała się znacznie większa. Niby wiedział o tym rozum Tymiana, lecz jego oczy widziały coś, co przypominało człowieka, lecz wcale nim nie było. I widok ten budził lęk.
Tymian zebrał się w sobie i ruszył ku drzwiom. Nuriel Cyncowicz zastąpił mu drogę. Chłopak usiłował wyminąć go, najpierw z lewej, potem z prawej strony, albo wreszcie wypchnąć go po prostu z pokoju. Równie dobrze mógłby próbować poruszyć górę.
— Odsuń się. Przepuść mnie.
— Pańskie życzenie stoi w sprzeczności z rozkazem podstawowym.
— W takim razie odwróć się. Nie patrz na mnie.
— Pańskie życzenie jest dla mnie…
— I zamilknij, dopóki nie pozwolę ci mówić.
Nuriel zamknął więc usta i uczynił, jak mu polecono. A Tymian położył się do łóżka i mocno zacisnął powieki. Bardzo szybko zrobiło się zupełnie ciemno, ale nie zapalił lampy. Nie poszedł też na kolację, choć pani Pelagia błagała go niemal na kolanach, a kiedy nie reagował, jęła szarpać golema, by ten przymusił Tymiana do zjedzenia lub choćby wypicia czegokolwiek. Milczenie Nuriela okazało się jednak jeszcze głębsze od Tymianowego. Chłopak słyszał potem, jak jego rodzice kłócą się za ścianą. Niech się kłócą.
Nocą nie mógł spać. Obecność golema nie dawała o sobie zapomnieć. Zupełnie jakby Tymian miał spać w pokoju, w którego rogu czai się wielki pająk.
Rankiem zdecydował się jednak wypić filiżankę kawy i zjeść pachnące grzanki, które matka zostawiła mu na progu. Bunt przeciw własnemu ciału jest buntem najgorszym i najgłupszym, wbrew temu, co można wyczytać u starych mędrców. Starym mędrcom zresztą nikt rozsądny nie wierzy. Tymian potrzebował dużo siły, by wykonać to, co sobie zamierzył, leżąc w ciemności nocy. Musiał więc jeść. Potrzebował dużo siły i dużo cierpliwości. Jednego i drugiego, sam wiedział, bardzo mu brakowało.
Tak to klatka Tymiana stała się jeszcze ciaśniejsza niż dotąd. Niby mógł opuszczać pokój na czas posiłków, zajęć edukacyjnych i krótkich spacerów, jednak golem towarzyszył mu na każdym kroku. Gdy Tymian jadł, stał za jego krzesłem i niczym najlepszy sługa podawał sól i pieprz albo nalewał herbatę do szklanki. Na zewnątrz przyspieszał, gdy Tymian zaczynał iść szybciej, i zwalniał, gdy Tymian się zatrzymywał. W czasie lekcji czekał w kąciku, nieruchomy jak kamienna statua. Nocami stawał przy drzwiach i nie opuszczał chłopaka nawet wtedy, gdy ten szedł do łazienki.
Do rodziców Tymian nie odzywał się przez trzy dni. Wystarczająco długo, by stało się to nie do zniesienia dla pani Pelagii, bo Dymitr i tak całe dnie oraz niektóre noce spędzał poza domem. Trzeciego dnia przy kolacji wreszcie przełamał milczenie:
— Już nie mogę znieść tego golema.
— Synku, to naprawdę dla ciebie teraz najlepsze. — Policzki matki lśniły od dwóch wilgotnych strużek.
— Wiem, mamo, wiem. Ale nie mogę spać, bo on stoi tuż obok. Nie mogę porozmawiać z Chiarą u profesora, bo on słucha. I nie mogę nawet iść do kibla, bo on patrzy!
— Tymian, mówi się do toalety…
— Trzecią noc nie śpię.
— Nie odwołamy golema — warknął Dymitr, nie podnosząc oczu znad gazety. — Wybij to sobie z głowy.
— Dymitr, ale on ma rację. Tak nie można żyć.
— Wyraziłem się jasno. Czego nie rozumiecie, ty i on?
— To go nie odwołujcie. Ale niech nie chodzi za mną do kibla.
— Do toalety…
Dymitr nic nie odpowiedział. Złożył gazetę i wyszedł z domu. Gdy wrócił późną nocą, między nim a żoną znów wybuchła awantura. Tymian nienawidził siebie za to, co zrobił. Niemniej następnego dnia Nuriel Cyncowicz zatrzymał się na progu łazienki. Nie zaprotestował, gdy Tymian zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
Chłopak odetchnął głęboko. Spędził w łazience prawie pół godziny. Pół godziny cudownej samotności. Wyszedł, dopiero gdy pani Pelagia po raz piąty zapytała, czy żyje i czy aby na pewno nie utopił się w wannie.
Wieczorem, gdy Tymian kładł się spać, Nuriel nacisnął klamkę, jakby miał zamiar dokądś pójść.
— Nuriel?
— Słucham pana.
— Dokąd ty idziesz?
— Polecono mi nie zakłócać pańskiego snu. Mam spędzić noc pod drzwiami.
— A… aha. A jeśli spróbuję uciec?
— Mam rozkaz pana powstrzymać.
— Przypuśćmy, że ktoś próbowałby mnie porwać. Lub skrzywdzić w jakiś sposób.
— Mam rozkaz go zjeść.
— Nie wolno ci krzywdzić ludzi. Prawda?
Przyjrzał się golemowi uważnie, ale ani jeden sztuczny mięsień nie drgnął na obliczu Nuriela, wskazując, że ten mógłby żartować. Czy golemy w ogóle potrafią żartować?
Przypomniał sobie, jak Ozyrys von Loewenstein opowiadał mu kiedyś o jednej z hipotez powstania człowieka. Kiedy przed wiekami Archonci Elohim ulepili go z prochu ziemi, ten tylko leżał i wodził wokół obojętnym wzrokiem. Kiedy kazano mu wstać – wstawał. Kiedy kazano mu iść – szedł. Nie było w nim duszy, nie było prawdziwego życia. Elohim byli bardzo dumni ze swego dzieła, stworzyli sobie bowiem doskonałego sługę, bo z kształtu do nich podobnego, ale pozbawionego własnej woli. Tak się jednak stało, że z przestrzeni poza światem przybyła do człowieka dusza i zamieszkała w nim w ukryciu, w tajemnicy przed Archontami i z początku w tajemnicy przed samym człowiekiem. O tych przestrzeniach, z których przybyła, nic nie da się powiedzieć. Nie ima się ich bowiem słowo i nie można ich za pomocą słów opisać, i ani ich oko nie widziało, ani ich ucho nie słyszało. Człowiek zaś poznał swoją duszę dopiero po skosztowaniu owocu z Drzewa Poznania Dobra i Zła. Wówczas Elohim spostrzegli, że sługa wymknął się z ich więzienia, i przeklęli go, dając mu serce. Serce jest bowiem czymś, co przypomina duszę, ale rządzą nim namiętności i służy tylko do wprowadzania zamętu; jest zasłoną, utrudniającą dostęp do prawdziwej duszy, drzemiącej w człowieku niczym perła niezwykłej wartości.
Były to wszystko wierutne bzdury, wymyślone przez Wysokich Gnostyków, którzy niczego tak naprawdę nie potrafili prócz opowiadania baśni, a opowiadali je nie po to, by uczyć lub bawić, lecz po to, by władać tymi, którzy w baśnie te uwierzyli; tak myślał Tymian.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki