Puste niebo - Radek Rak - ebook + audiobook + książka

Puste niebo ebook

Radek Rak

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Radek Rak

Puste niebo

Okrutna i mroczna, czasem wesoła, a czasem smutna powieść o wschodniej Polsce czasów Brunona Schulza, sterowców, rabinów i rewolucji. Puste niebo prowadzi czytelnika przez podziemia, zakamarki i zaułki starego Lublina, wysmakowanym, pełnym leśmianizmów językiem opowiada przesyconą erotyzmem historię o ludziach, mieście i świecie, których już nie ma.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 351

Oceny
4,2 (185 ocen)
95
46
29
13
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wszystkojuzzajeli

Dobrze spędzony czas

Początek super, ale potem zrobiło się ciężko.
00
tomaszamek

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka
00
czarteck

Nie oderwiesz się od lektury

Śmiało można określić "Puste Niebo" jako sequel do "Sztukmistrza z Lublina" te światy da bardzo blisko siebie.
00
Mooniak8

Całkiem niezła

Warstwa językowa naprawdę dobra. Jednak sama fabuła, postacie, to jak drastyczne sytuacje je spotykały... Zdecydowanie nie mój typ literatury.
00
Pacto

Z braku laku…

Ksiazka dla koneserów słowa. Wydumane tresci i dialogi, rozwlekla narracja, mnostwo symboliki, alegorii, oniryzmu, erotyki. Mnie nie podeszla. Swietny lektor
00

Popularność




Radek Rak

Puste niebo

Warszawa 2016
Radek Rak Puste niebo ISBN: 978-83-64384-54-7 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright © 2016 by Radek Rak Copyright © 2016 by Powergraph Copyright © 2016 for the illustrations and cover illustration by Igor Myszkiewicz Copyright © 2016 for the endpapers by Barbara Boroń Copyright © 2016 for the cover by Rafał Kosik Copyright © 2016 for the photo of author by ON Studio Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. Redaktor prowadząca serii: Kasia Sienkiewicz-Kosik Redakcja: Michał Cetnarowski Korekta: Maria Aleksandrow Skład i łamanie: Powergraph Ilustracja na okładce oraz ilustracje we wnętrzu: Igor Myszkiewicz Mapka na wyklejce: Barbara Boroń Zdjęcie autora: ON Studio Projekt graficzny serii i opracowanie: Rafał Kosik Wyłączna dystrybucja: Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. Sp.j. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00 / 11
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

I

Jak Tołpi łowił ryby i co z tego wyni­kło

A wszystko zaczęło się, gdy Tołpi zło­wił księ­życ w sieć.

Był przed­świt pochmurny i gęsty od mroku. Trzciny szu­miały sen­nie, a w szu­wa­rach snuły się, wzdy­cha­jąc smęt­nie, łachuny, gdy Tołpi z mięk­kim plu­skiem wypły­nął dłu­banką na ciemny nurt Bugu. Paź­dzier­nik szedł przez świat w nie­mi­łym wie­trze, kąsał zim­nem uszy i dło­nie.

Poprzed­niego wie­czoru zarzu­cił był Tołpi sieć w zatoce, koło zakola, bo tam rzeka zwal­niała i zawsze łapało się sporo lesz­czy. Pocią­gnął raz i drugi – sieć była ciężka, o wiele za ciężka, musiało wodo­ro­stów nanieść i innego śmie­cia. Zaparł się moc­niej w łódeczce, palce gra­biały od mokrego zimna. Po wodą coś błysz­czało bla­dym sre­brem, tru­pio tak tro­chę, i chło­pa­kowi przy­po­mniało się, jak babuszka Sła­wuszka opo­wia­dała o utop­cach i wsi w Bugu zato­pio­nej. Tołpi był chło­pak chudy i stra­chliwy, ale tak ład­nie się w tej sieci jarzyło, tak cza­ru­jąco i dziw­nie pięk­nie, że cią­gnął i cią­gnął – i raz, i dwa, i raz, i dwa – aż wydarł rzece oble­piony mino­gami i mułem księ­życ.

Księ­życ był pra­wie w pełni, wielki jak balia i ciężki, śmier­dział rzeką i rybami. Z ran po mino­gach bro­czył srebrną krwią, która na dnie łódki, zamiast roz­le­wać się jak woda, zbi­jała się w chrzęsz­czące kuleczki. Blask bił od niego taki, że pod powie­kami zosta­wały zie­lone i fio­le­towe kółka, a przy poru­sze­niu skrzy­piał jak pazno­kieć skro­biący o szybę, gdy stycz­niowy mróz nama­luje na niej papro­ciowe wzory.

Tołpi z obrzy­dze­niem zdzie­rał z księ­życa przy­ssane minogi i ciskał z powro­tem do wody, księ­ży­cowa krew kapała z ich bez­myśl­nych, wiecz­nie roz­war­tych pysków. Na końcu zarzu­cił na lśniącą kulę kapotę, by zdu­sić tro­chę blask, i chwy­cił za wio­sła. Dłu­banka zanu­rzała się głę­boko.

Było zimno, bar­dzo zimno. Jakiś łachun na pra­wym brzegu zaniósł się recho­tli­wym, podob­nym do kaszlu śmie­chem. Świ­tało już, nie­pew­nie i blado. Mdłe świa­tło, zamiast roz­pra­szać cie­nie, tylko wycią­gało je na wierzch.

Tołpi skrył łódkę w szu­wa­rach. Na brzegu cze­kała dwu­kółka, którą woził ryby do ojco­wej chaty. Zała­do­wał księ­życ na wózek, popra­wił na nim fla­ne­lową katanę. Chwilę myślał, czy nie pobiec prędko do chaty po wołka, bo choć dawno nie padało i droga była dobrze ubita, to księ­życ swoje ważył. Potem jed­nak przy­szły Toł­piemu na myśl łachuny, węszące pod jego nie­obec­ność wokół dwu­kółki, wsu­wa­jące pod fla­nelkę kostro­pate łap­ska i uno­szące z chi­cho­tem księ­życ do swo­ich gniazd w szu­wa­rach – raźno więc zła­pał dysze­lek i poto­czył się do wsi.

W cha­cie nie powie nic, trudno, znów mu ojciec grzbiet rózgą wypie­ści, że ryb nie nała­pał. A księ­życ da Zorce. O, a to się Zorka zdziwi!

Świat sta­wał się jaśniej­szy, z sza­ro­ści budziły się nie barwy jesz­cze, ale już suge­stie barw. Nocna oćma powoli kryła się w dziu­ple i pod wykroty, jesienny świt roz­my­wał senną ułudę. Ciem­ność mieszka w ziemi, więc tam powoli wra­cała. Tołpi spo­cił się i zasa­pał, było tro­chę pod górkę. Wzdłuż drogi rosły pokrzy­wione, sękate wierzby.

— Ksz, ksz! Tołpi!

— Czego? — Chło­pak zatrzy­mał się, ocie­ra­jąc czoło: pot kapał mu aż do oczu.

— Grzecz­niej byś może odpo­wia­dał, co? Star­szym jest od cie­bie. — Z wierz­bo­wej dziu­pli wynu­rzyła się chuda, ciemna gęba z oczkami jak guziki, wydłu­żona jesz­cze bar­dziej kozią brodą.

— O, nie. Nie gadam z tobą. Ja wiem, coś ty za jeden: tyś jest wierz­bowe licho. — Tołpi zła­pał dyszel i zabrał się do dal­szej drogi.

— Licho? Licho! Żadne tam licho, jam czart szla­chet­nego rodu, pobied­niały jeno, to i w wierz­bie sie­dzę. — Czart jął gra­mo­lić się z dziu­pli zie­lo­nym tył­kiem do przodu, wpadł do rowu, otrze­pał się, par­ska­jąc, i migiem zna­lazł się przy Toł­pim. — Zapa­liczka mię zwą. Co tam wie­ziesz?

— Ryby — burk­nął Tołpi.

— Dziwne to ryby, co ich rzecz­nym smro­dem nie bar­dzo czuć. A możeś ty księ­życ zło­wił i do Zorki wie­ziesz, co? Bo dziś w nocy księ­życ nie wze­szedł. Chmury były, ale czarty i przez chmury widzą.

— A kysz, licho! A kysz! — Chło­pak splu­nął przez lewe ramię i trzy­kroć prze­że­gnał się z prawa na lewo, jak uczyła babuszka Sła­wuszka.

— Uch, taki synu! — Zapa­liczka wzdry­gnął się z obrzy­dze­niem, jakby go mrówki obla­zły. — Ja jeno pomóc chciał! Cała wieś wie, że oczami za Zorką jak kot za mle­kiem wodzisz, a ona nic, pod­śmie­chuje się z cie­bie jeno, pod­chi­chuje.

— Pój­dziesz ty! — Tołpi spró­bo­wał odpę­dzić czarta kop­nia­kiem, ale ten zręcz­nie umknął pod ośką na tył wózka. Aż się w chło­paku zago­to­wało, bo Zapa­liczka mówił prawdę.

— Pomogę ci dwu­kółkę cza­rami popchać, do Zorki zdą­żysz, a potem ryb jesz­cze ojcu wędką nała­piesz i grzbietu ci nie obije. Pił nocą u Hasiura, przed połu­dniem nie wsta­nie.

— A co z tego będziesz miał? — zapy­tał Tołpi; wie­dział dobrze, że czarty darmo ni­gdy nie poma­gają.

— E, nie­wiele, siwu­chy fla­sze­czuchnę i kankę mleka cie­płego.

— Mleko i siwu­cha? Rzy­gał jak kot będziesz.

— Czarty nie rzy­gają po gorzałce. — Zapa­liczka smark­nął z zado­wo­le­niem i wypiął chudą, kogu­cią pierś. — O wiele pro­sić nie mogę, bo, jakem ci mówił, z dia­blej jestem gołoty i bez por­tek świa­tem cha­dzam. Ale i tyś, Tołpi, nie­bo­gaty, wię­ce­śmy się dobrali. To jak będzie?

— Mowy nie ma, zawsze źle czło­wiek na bra­ta­niu się z czar­tem wycho­dzi. — Tołpi szarp­nął wóz­kiem w jedną stronę, dia­beł w drugą, i tak się moco­wali, aż wywró­cili dwu­kółkę, a księ­życ poto­czył się po dro­dze i z cichym brzę­kiem roz­bił o kamień.

— Niech to janieli — zaklął brzydko Zapa­liczka i znikł z trza­skiem wśród nikłego zapa­chu siarki.

Księ­życ tym­cza­sem leżał na dro­dze, roz­bity doku­ment­nie w lśniący sre­brem pył i drobne odłupki, jak sko­rupy jajka. Kulki krwi roz­bie­gły się po dro­dze. Toł­piego aż ścięło, poczuł mokre zimno peł­znące po ple­cach.

Wypchał kie­sze­nie księ­ży­co­wym pyłem, ile tylko dał radę, a resztę zawi­nął we fla­nelkę, i czym prę­dzej pognał do Zorki, zosta­wia­jąc dwu­kółkę na dro­dze.

Zorka była kowa­lową córką. Kowal córek miał pięć, a wszyst­kie takie, że i oddy­chać czym miały, i na czym sie­dzieć. Zorka, pra­wie naj­star­sza, była z nich naj­ład­niej­sza, a gdy szła, jej białe piersi tak falo­wały, że Toł­piemu pra­wie odej­mo­wało nogi, nie mówiąc już o gło­wie. No, a Zorka wie­działa, że się Toł­piemu podoba, i nie­kiedy bar­dzo brzydko się z niego pod­śmie­wała, że smar­katy i mleko mu pić, a ona cha­dza z chłop­cami, co i w kie­lich zaglą­dają, i papie­rosy kurzą. Tak Bogiem a prawdą była Zorka od Toł­piego o jedną tylko zimę star­sza, a i to nie­całą, ale co począć, tak mu mówiła i już.

No, myślał Tołpi, bie­gnąc przez wieś nie­zgrab­nie jak kaczka, bo cią­żył mu w kie­sze­niach srebrny proch – cie­kawe, czy który z tych chło­pa­ków, co już gorzałkę pijają, dał kiedy Zorce praw­dziwy pył księ­ży­cowy! Przez wieś snuł się zapach ognisk, zapach jesieni – ktoś widać nie próż­no­wał i od świtu palił zeschłe liście.

Kowa­lową córkę spo­tkał, gdy szła po wodę do studni.

— Zorka! — zawo­łał Tołpi gło­śnym szep­tem z mokrych od rosy łopu­chów pod pło­tem, gdzie scho­wał się przed psem. Kowal miał bowiem wil­czura, wiel­kiego i czar­nego, i w dodatku leni­wego, to zna­czy, że nie szcze­kał, tylko od razu gryzł.

— A ty tu co? Roboty nie masz, że pod moim pło­tem prze­sia­du­jesz?

— Chodź, coś ci pokażę.

— Nie mam czasu, wra­caj do domu, mój ojciec cię obije, jak cię tak zoba­czy.

— Ohoho! Dziś mi nawet kowal nie­straszny. Pyłum ci przy­niósł księ­ży­co­wego. Jak sre­bro świeci. Pełne go mam kie­sze­nie i kapotę całą.

— Nie gadaj! — śmieje się Zorka i zarzuca war­kocz na plecy, ale pod­cho­dzi pod płot.

— Naprawdę. Księ­życ zło­wi­łem dziś w nocy, tylko mi go dia­beł potłukł i sam pył został. Ale ilem dał rady, tylem wyzbie­rał, i tobiem, Zoreczko, przy­niósł.

— E, zgłu­pia­łeś ty chyba do reszty! Pokaż!

A Tołpi z sze­ro­kim uśmie­chem wyciąga z kie­szeni pełne gar­ście pyłu, syp­kiego i mato­wego jak cement, z któ­rego budo­wano dwo­rzec we Wło­da­wie.

— Uch, ty głup­taku, ty! Tro­ciny masz we łbie, dzie­ciuch z cie­bie jesz­cze! O, cho­daki przez cie­bie zmo­czy­łam! — Zamach­nęła się wia­drem na Toł­piego, ale ten odsko­czył i uciekł. W gło­wie miał zdrowy zamęt i nie wie­dział, co myśleć. Kowa­lówna wymy­ślała za nim długo.

To były prost­sze i spo­koj­niej­sze czasy, i gdy kto nie wie­dział, co myśleć, szedł albo do księ­dza, albo do babuszki Sła­wuszki, a ci zaraz mówili, co myśleć należy. I tak dzia­łał świat, dzia­łał dobrze i po bożemu, choć tam­tych dwoje mówiło nie­raz rze­czy zgoła odmienne. Toteż Tołpi od kowala pobiegł pro­sto do babuszki, bo miał tro­chę bli­żej niż do księ­dza.

Chata Sła­wuszki stała tro­chę z boku, zgar­biona i prze­chy­lona na jedną stronę, z dachem poro­słym mchem i trawą, jakby powoli zagrze­by­wała się w ziemi. Babuszka w kwie­ci­stej chu­stce na gło­wie sie­działa na progu i kar­miła kury.

— Pochwa­lony — zawo­łał Tołpi z daleka i nisko się pokło­nił.

— Na wieki — odmruk­nęła mu babka. — Coś mi się, Tołpi, widzi, żeś nabroił, i to nie­li­cho.

— E, nic, naprawdę nic. Tyl­kom dziś w nocy księ­życ w sieć zło­wił i chciał Zorce kowa­lów­nie poda­ro­wać, coby na mnie spoj­rzała i nie śmiała się wię­cej. Ale mi czart wierz­bowy, Zapa­liczka, księ­życ stłukł, to ja Zorce chciał dać choćby pył, co się z księ­życa osy­pał – ale zmie­nił się on w szary piach, o taki, o. Na to mi Zorka, że ja dzie­ciuch, że tro­ciny mam w gło­wie. Ratuj­cie, babuszko, bo wstyd na całą wieś i hyr pój­dzie, jaki to ja pół­głó­wek! To był praw­dziwy księ­życ, naj­praw­dziw­szy – wy wie­rzy­cie, prawda, babuszko, że wie­rzy­cie?

A Sła­wuszka tylko kiwała się na progu w przód i w tył, mem­ła­jąc w ustach zeschłe źdźbło trawy i wbi­ja­jąc w Toł­piego chłodne spoj­rze­nie. Trzy­mała kubek z kwa­śnym mle­kiem w brzyd­kich, spra­co­wa­nych dło­niach z gar­bami żył, za to twarz miała jesz­cze cał­kiem młodą i ładną, choć surową. Na usta kła­dła kar­min, jak kobiety z mia­sta, a włosy wysmy­ku­jące się spod chustki były grube i ciemne, bez śla­dów siwi­zny. Zda­wało się, że jej dło­nie opo­wia­dają cał­kiem inną histo­rię niż twarz, i nikt nie wie­dział, która jest praw­dziwa. Sama Sła­wuszka twier­dziła, że żyła nie­gdyś w Lubli­nie, gdzie była wielką pięk­no­ścią i miała wielu kochan­ków.

— Sęk w tym — odparła w końcu, a głos miała młody, ale ostry jak brzy­twa i nie­przy­jemny jak noc listo­pa­dowa — że wie­rzę. Rację miała Zorka, że ci naurą­gała. Ty, Tołpi, nawet tro­cin we łbie nie masz, ty w nim nie masz po pro­stu nic. Księ­życ se, psia­ju­cha, w sieć zła­pał i pomy­ślał, że księ­życ już jego i do dzie­wu­chy na ucie­chę zanie­sie! Ojciec cię nie nauczył, że księ­życ z Bugu wstaje, to i może się cza­sem w sieci zaplą­tać? Ale puścić go won­czas trza, bo księ­życ bab humo­rami w ciele rzą­dzi, a bez tego ludzie się począć nie mogą. Gdy w nowiu – nerwy ludziom koi, a ziarnu zasia­nemu bło­go­sławi, dla­tego w nów siać należy. A w pełni krew w chło­pach burzy, dla­tego i jur­niejsi wtedy, i do bitki bar­dziej sko­rzy, ale i cudów odwagi doko­nać gotowi. Nów i peł­nia to jest życia rytm, to są ciem­nego serca świata ude­rze­nia. Widzisz teraz, coś naro­bił?

Tołpi zląkł się słów babuszki i słabo mu się zro­biło, że przez niego ludzie poczy­nać się prze­staną i do reszty wymrą. Wiel­kie łzy poto­czyły mu się po brud­nej twa­rzy.

— Ja nie wie­dział, ja nie chciał…

— Nie skaml, chłop jesteś czy baba? No, ani jedno, ani dru­gie, boś choć raczej nie baba, to i do chłopa ci jesz­cze daleko. Nie mówi­łam, żeś zło­śliwy czy zły, jeno żeś głupi. A nie ma takiego zła na świe­cie, co by się go nie dało odczy­nić. Spo­sób trzeba zna­leźć. Jest w Lubli­nie rabin, co ongi księ­życe wyta­piał. To cadyk Jan Azry­jel Hesper. Miesz­kał na rogu Kowal­skiej, przy Wiel­kich Scho­dach, mię­dzy chrze­ści­ja­nami, bo w zbyt ciem­nych grze­bał spra­wach i zbyt głę­bo­kie posiadł tajem­nice, obło­żono go tedy che­re­mem i wyklu­czono z kahału. Podobno wraz z Widzą­cym Horo­vit­zem i dwoma innymi rabi­nami wzięli sztur­mem Nie­biosa, by poj­mać Boga i zmu­sić go do szyb­szego zesła­nia Mesja­sza. Dopiero sam Archa­nioł Gabry­jel zawró­cił ich z szó­stego nieba, i tak czte­rej rabini wró­cili na zie­mię. Jeden – Horo­vitz – został świę­tym; dru­giego drę­czyły duchy, aż pomie­szało mu się w gło­wie, wysko­czył z okna i zabił się o bruk; trzeci zaczął pić. A Hesper się ochrzcił i zaszył w gór­nym mie­ście. Więc, Tołpi, nie ma rady: trzeba ci jechać do Lublina i zna­leźć rabina Hespera, może jego głowa od mojej tęż­sza.

— Do Lublina? Ja?

— Nie, papież. Na mokrą brodę świę­tego Jana Nepo­mu­cena, Tołpi! Byłeś mądry roz­bić księ­życ, bądź teraz mądry go napra­wić.

— Ale ojciec…

— Dur­nyś. Baby wnet rodzić prze­staną, a ty się przej­mu­jesz, że ci ojciec grzbiet prze­trze­pie? Już ja z nim poga­dam, nic się nie bój, nic. A i z Zapa­liczką będę ja musiała se dłu­żej poga­wę­dzić, od serca i od wątroby. No, zbie­raj się ty lepiej, bo pociąg z Wło­dawy do Lublina odjeż­dża trzy kwa­dranse na jede­na­stą. Stary Che­chełka dziś do mia­sta na targ się wybiera sprze­dać skórę z wołka, jedź z nim, to zdą­żysz. Pie­nią­dze na bilet ci dam.

— A… ale…

— Tołpi, cho­ciem baba, ręki mojej poczuć nie chcesz, bo cięż­szą ci będzie od ojco­wej. No, żywo.

Ano, rady nie było. Pamię­tał Tołpi, a jakże, jak to z babuszką Sła­wuszką zadarł oneg­daj Hasiu­rowy wnuk. Napy­sko­wał jej po pijaku, naubli­żał nie­przy­stoj­nie bar­dzo, jak się żad­nej babie nie godzi. A Sła­wuszka jak go nie ułapi, jak por­tek nie zedrze, jak po gołym tyłku nie prze­trze­pie! Nie koniec na tym, bo mło­demu Hasiu­rowi ogon podobno pro­sięcy wyrósł. Tołpi już tego nie widział, bo się i Hasiur nikomu nie chwa­lił, ale jego sio­stra tak opo­wia­dała, a ona na pewno dobrze wie. Nie chciał się więc Tołpi Sła­wuszce nara­żać, bo był mu świń­ski ogon nie­miły, a i powoli zaczy­nało do niego docho­dzić, że głu­pio i lek­ko­myśl­nie sobie z tym księ­ży­cem począł.

Tak się więc stało, że w smętny paź­dzier­ni­kowy pora­nek ruszył Tołpi do Lublina z paroma kopiej­kami w trzo­sie i roz­bi­tym księ­ży­cem na ple­cach.

II

Jak Tołpi jechał koleją i kogo w niej spo­tkał

Na dwo­rzec we Wło­da­wie ze zgrzy­tli­wym łosko­tem wto­czył się spo­wity kłę­bami dymu pociąg, cały czarny od sadzy; loko­mo­tywa lśniła jak nasma­ro­wana smal­cem. Wagon oso­bowy był tylko jeden, potem szło kilka bydlę­cych i dwa na węgiel.

W prze­dziale cuch­nęło potem i papie­ro­so­wym dymem. Okna były poza­my­kane, a mimo to sadza pokry­wała wszystko jak ciemna pasta. Naj­wy­god­niej­sze kanapy obsia­dło kilku gru­bych męż­czyzn w melo­ni­kach. Zacho­wy­wali się gło­śno, pach­nieli skó­rami i wódką; już po paru sło­wach Tołpi zorien­to­wał się, że to wra­ca­jące z jesien­nego polo­wa­nia bogate miesz­czu­chy. Za nimi drze­mało dwóch Żydów w okrą­głych oku­la­rach na gar­ba­tych nosach. Chło­pak minął ich i usiadł w gro­ma­dzie mil­czą­cych robot­ni­ków o grubo cio­sa­nych twa­rzach. Nie­któ­rzy mieli na ramio­nach czer­wone chu­sty Kolek­tywu Robot­ni­czo-Chłop­skiego, więc Tołpi nie sia­dał za bli­sko, bo i ksiądz, i babuszka Sła­wuszka po wie­lo­kroć prze­strze­gali przed komu­ni­stami.

Pociąg gwizd­nął i ze stu­ko­tem poto­czył się naprzód. Za oknem sią­pił deszcz, nie było wiele widać, drzewa i domy nie­wy­raźne, mdłe, jak malo­wane akwa­relą. W prze­dziale zro­biło się duszno, okna zapa­ro­wały. Robot­nicy zapa­lili papie­rosy, Toł­piego zadła­wiło w gar­dle.

— Zaku­rzysz? — Jeden z nich, ogo­rzały kaer­cho­wiec, pod­su­nął chło­pa­kowi skręta.

— No pew­nie. — Tołpi wypiął pierś, zapa­lił i zakrztu­sił się dymem, ale dopa­lił do końca, choć oczy mu od łez na wierzch wycho­dziły.

— Prze­pij. — Robot­nik pod­su­nął mu bla­szaną pier­siówkę. Bim­ber palił gar­dło i trze­wia, a pew­nie i duszę, zala­ty­wał dymem. Chło­pak roz­kasz­lał się znowu. — Jak cię zwą?

— Tołpi.

— A mnie Hawier. Do mia­sta jedziesz?

— Aha.

— Do Chełma pew­nie, do roboty w kopalni kredy? No, robota nie­ła­twa, ale dobrze to, że mię­dzy gór­ni­ków tra­fisz. Chłopy z nich zacne, a wielu jest po naszej stro­nie.

— Nie, ja do Lublina… Jana Azry­jela Hespera, rabina, zna­leźć mi trzeba.

— A na co ci rabin? — Pio­nowe zmarszczki prze­cięły czoło Hawiera. — Na posłu­gach być u rze­zańca to hańba dla wol­nego czło­wieka. Rychło sam się prze­ko­nasz. Mil­szy wór kredy na ple­cach od pań­skiego batoga. A co dopiero od batoga żydow­skiego.

— Ja nie na posługę. Księ­życ stłu­kłem. Ponoć rabin Hesper nowe księ­życe wyta­pia.

Hawier i jego kom­pani ryk­nęli śmie­chem, bły­ska­jąc czer­wo­nymi gar­dzie­lami.

— A czy­meś go stłukł? Nie z procy na wró­ble aby?

— Nie. — Tołpi spą­so­wiał. — Wóz­kiem wio­złem, bom go w rzece zło­wił, ale dia­beł wysko­czył z dziu­pli i mi wóz wywró­cił.

— Oho! Nie­złe to ryby u cie­bie w rzece pły­wają, Tołpi, nie ma co. Nie ma się z czego, towa­rzy­sze, śmiać: widzi­cie, jak głę­boko się­gają reak­cyjne kłam­stwa? — Hawier pocią­gnął z pier­siówki. — I my, Tołpi, jedziemy do Lublina, spiesz się więc do tego swo­jego rabina. Wkrótce Żydom, księ­żom, wiej­skim zna­chor­kom i innym siew­com zabo­bonu będą nasi w poty­lice strze­lać. Zważ na me słowa, Tołpi. Dobrze, żeś na nas dziś tra­fił. Gol­nij sobie jesz­cze.

I Tołpi gol­nął.

Pociąg pędzi, pędzi, wieś za wsią miga nie­po­strze­że­nie, rude lasy, gołe pola. Hawier mówi i mówi; że żad­nych dia­błów nie ma, bo je sobie księża na postrach pro­stym ludziom wymy­ślili; że Księ­życ z kamie­nia jest, więc i potłuc się nie mógł, i nie z Bugu wstaje, a wkoło Ziemi się kręci, a wia­domo to, bo już wiele razy byli na Księ­życu naukowcy z Lenin­gradu.

— Skąd? — pyta Tołpi nie­przy­tom­nie, świat tań­czy mu przed oczami i roz­łazi się dziw­nie na boki.

Z Lenin­gradu, w Sowiec­kiej Rosji, odpo­wiada Hawier, i roz­ta­cza cza­rowne wizje wiel­kich i wiecz­nie zie­lo­nych rów­nin daleko, daleko na wscho­dzie, gdzie słońce ni­gdy nie zacho­dzi, gdzie pra­cu­jący lud prze­kuł nie­gdyś lemie­sze na mie­cze i zbu­do­wał kraj spra­wie­dli­wo­ści i dostatku pod czer­wo­nym sztan­da­rem, bez panów, Żydów i kle­chów. A Tołpi już nie odzywa się wcale, słu­cha tylko Hawiera z roz­war­tymi ustami – bo jaka znów Rosja, każdy wie, że za Bugiem nic, wiatr jeno i szu­wary, gdzie łachuny gniazda wiją, a dalej świat się koń­czy i nawet Bóg tam nie cha­dza, bo po co.

Tak i u nas będzie, prawi Hawier, poda­jąc znów Toł­piemu pier­siówkę – tylko pierw­szy łyk palił, teraz wódka miło grzeje i łechta gdzieś w brzu­chu. Tak i u nas będzie, i to nie­długo. Zaczniem od Lublina. Byłeś kiedy w Lubli­nie? Nie byłeś… Lublin to perła jest wschodu, Lublin wie­żami niebu wyzwa­nie rzuca i jak Rzym na sied­miu zasiadł wzgó­rzach. Lublin ogro­dami i par­kami oto­czony i trzema opły­wany rze­kami. Lublin ma szes­na­ście fabryk, a z każ­dej wyra­sta komin nad wieże kate­dry wyż­szy. Już tam nasi cze­kają, na kolei i w bro­wa­rze, a w fabryce samo­lo­tów Ansaldo strajki trwają od dawna. Nad­szedł już czas, by prze­stać bawić się w zwy­czajne prze­stoje w pracy i powy­strze­lać wszyst­kich, któ­rzy jak plu­skwy żywią się krwią pro­stego czło­wieka. Bur­żu­jów, kle­chów, sta­ro­za­kon­nych. Cer­kiew zbu­rzymy, syna­gogę spa­limy, a w tym miej­scu sta­nie dwo­rzec i będą tam zajeż­dżać dyli­żanse i auto­busy z całego świata, już to wszystko nasz Kolek­tyw dobrze obmy­ślił. A kiedy zgnie­ciemy reak­cję butem rewo­lu­cji, kiedy każdy kato­lik, Żyd, Ormia­nin, ewan­ge­lik i pra­wo­sławny dosta­nie kulę w zakuty łeb, w pełne jadu i nie­na­wi­ści serce, nasta­nie wresz­cie powszechna szczę­śli­wość.

Tołpi zasta­na­wia się przez chwilę, kto zosta­nie, by być szczę­śli­wym, jeśli kato­licy, Żydzi, Ormia­nie, ewan­ge­licy i pra­wo­sławni dostaną po kulce, ale myśli roz­my­wają się od wódki. Stuk-stuk, stuk-stuk. Pociąg śpiewa na szy­nach, zaduch taki miły, dobry i bez­pieczny, w brzu­chu cie­pło, świat kołuje dostoj­nie, powoli. Tołpi zamyka oczy i teraz sama ciem­ność wiruje mu pod powie­kami, a wyra­stają z niej rzy­ga­jące sadzą kominy wiel­kie jak kościelna wieża we Wło­da­wie. I nagle wszyst­kie te kominy ruszają ze świ­stem i ryczą, ryczą jak wiel­kie krowy, ze stu­ko­tem pędzą po torach, a w cze­lu­ściach gar­dzieli mają mrok, mrok i brud. Tor­sje wstrzą­sają całym cia­łem, w ustach kwa­śno-gorzki posmak rzy­go­win, wiwat, wiwat rewo­lu­cja, czyjś śmiech, czyjś rechot.

Ciemno.

Tołpi pomy­ślał, że umarł.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki