Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Osadzone w realiach prowincjonalnej Polski po przemianach gospodarczych opowiadanie fantastyczne z motywami baśniowymi i mistycznym finałem.
Główny bohater ma niezwykle bliskie relacje ze zwierzętami niedrapieżnymi i niewielkimi, takimi jak myszy czy psy, ale już nie koty. Sam bowiem ma podobny do nich charakter: drapieżcom łatwo go zranić. Kryje jednak przez całe życie niezwykłą tajemnicę, niosącą zniszczenie i ocalenie zarazem.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Radek Rak
Małe zwierzątka
Epoka: Współczesność Rodzaj: Epika Gatunek: Opowiadanie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 64
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-6014-8
Na początku była cisza, a w ciszy były myszy i mysią była ta cisza. Przez myszy wszystko się stało, a bez nich nic by się nie stało, co się stało. Nie byłoby bez nich końca tej opowieści ani niczego, co do tego końca doprowadziło. Koniec zaś, jak wiele końców, miał miejsce w grobie, płytkim i błotnistym, bo tamtego dnia niebo popękało w szwach i z napuchniętych, szarych chmur puściły się strugi deszczu.
W wykopanym własnoręcznie grobie leżał Prezydent. Leżał i wył, wył straszliwie i zwierzęco i bluźnił temu, co na ziemi, i temu, co na niebie, i w ogóle wszystkiemu, co akurat słuchało. Zaciskał w dłoniach gliniaste błoto i wściekle tłukł całym ciałem jak w napadzie epilepsji.
— Żryjcie mnie, kurwy pierdolone, żryjcie mnie wreszcie, no na co wy czekacie?!
A myszy tylko kornie spuściły głowy i trwały w milczeniu. Bo tak trzeba robić, kiedy jest się myszą.
*
W lokalnej prasie można niekiedy przeczytać, że Dębica jest dziurą. Miasteczko oficjalnie liczy blisko pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, a faktycznie może ze trzydzieści, bo reszta jest w Krakowie, w Warszawie, w Niemczech, w Anglii albo jeszcze gdzie indziej. Miasto kiedyś miało być większe, bo jeden z burmistrzów bardzo chciał zostać prezydentem i planował przyłączenie kilku okolicznych wiosek, aby Dębica stała się sześćdziesięciotysięczną metropolią, mogącą stawać w szranki z, bo ja wiem, Mielcem albo nawet Stalową Wolą. Mieszkańcy wsi stawili jednak solidarny opór, tymczasem partia, do której burmistrz należał, przestała być modna, a on sam nie tylko nie został prezydentem, lecz także przestał być burmistrzem.
Dębica znajduje się w połowie drogi między Tarnowem a Rzeszowem, które — w opinii wspomnianej prasy — również są dziurami, choć nie aż takimi, i leżą o lata świetlne od takiego na przykład Krakowa, o Warszawie nie wspominając. Można tedy wyczytać, że jest Dębica dziurą dziur.
Jest też miastem, które śmierdzi. Z zakładów drobiarskich śmierdzi kurami, z firmy oponiarskiej paloną gumą, a z wytwórni farb i lakierów — czymś bardzo dziwnym. A że każde z tych miejsc znajduje się na innym krańcu miasta, można po zapachu poznać, z której strony wieje wiatr. Bywają więc w Dębicy dni kurze, dni gumowe i dni o dziwnej woni. Latem, gdy wyleje któraś z okolicznych rzek, śmierdzi tu ponadto gnilnym zaduchem i wszystkim tym, co rwące, pogórskie rzeki niosą w swych trzewiach, zimą zaś śmierdzi dymem z ekogroszku i przeróżnych rzeczy, którymi ludzie palą w piecach.
O tym smrodzie Prezydent również dowiedział się z prasy, bo nigdy nie mieszkał poza Dębicą wystarczająco długo, by zwrócić na to uwagę. Dla niego był to po prostu zapach domu. No i wszystkie małe miasteczka w tej części świata chyba pachną podobnie. Wiadomo, że nie należy wierzyć w ani jedno słowo z tego, co piszą w gazetach. Tym bardziej, że jedna z redaktorek pochodziła z Warszawy, choć mieszkała w Dębicy od ponad dekady, i tydzień w tydzień smażyła sążniste felietony o smogu, adopcji kotów i pożytkach płynących z jedzenia tofu, którego kostka kosztowała mniej więcej tyle co dwa bochenki chleba, masło roślinne z narysowanym słonecznikiem, choć wytwarzano je z rzepaku, dwie konserwy turystyczne i jeden paprykarz szczeciński, a więc tyle, ile Prezydent zjadał przez pięć dni.
Prasie nie należy więc wierzyć, ale w dobrym tonie jest ją czytać. Gazet nie czytają tylko debile, jak twierdził pan Jonasz, bo debilom wystarczy internet. Dlatego też każdego ranka zaraz po pierwszym piwie brał się do prasówki wraz z Szegim, Prezydentem i Ryżym Iwanem. Zrzucali się na zakup „Faktu”, siadali na ławeczce przy ulicy Kolejowej, tuż obok budy z najlepszymi zapiekankami na świecie, i komentowali szczegółowo każdy artykuł i każdy nagłówek krzyczący literami czarnymi, czerwonymi lub białymi, wszystko, aż po gołą babę na ostatniej stronie. Czasem, jak mieli więcej pieniędzy, kupowali też dębickie „Echo”, zwłaszcza we wtorki, kiedy pisano dużo o sporcie, a w weekendy też „Gazetę Krakowską”. Chyba że padał deszcz albo któryś z mężczyzn musiał iść do pracy, co na szczęście nie zdarzało się często.
Pan Jonasz pracować nie musiał, brał rentę z ZUS-u. Wiele lat temu stracił prawie całą stopę i chromał. Jak wielu starszych ludzi, lubił opowiadać w kółko tę samą historię: używał tych samych słów i nawet przerwy na oddech robił w tych samych momentach, przez co cała ta jego gędźba nabierała liturgicznego charakteru. Stopę stracił więc podobno jeszcze w ubiegłym wieku, kiedy pewnego dnia wybrał się nad zalew w Chotowej ze swoją towarzyszką. W tych czasach pan Jonasz nie był jeszcze stary i zniszczony wódą, więc często miewał towarzyszki na dłużej i na krócej. Siedzieli sobie tedy na drewnianym pomoście, dyndając nogami. Pachniało słońce, pachniało owocowe wino w oddechu pana Jonasza i jego towarzyszki, pachniała woda, i nagrzane deski pomostu też pachniały. Dołem przemykały małe rybki, jak słoneczne refleksy zagubione w zielonej toni. Było południe, południe lata i południe życia pana Jonasza, bo każdy w swoim życiu ma taki czas, spokojny i szczytowy, po którym już tylko w dół, ale pan Jonasz wtedy tego jeszcze nie wiedział. Wtem woda pod pomostem wzburzyła się, rybki rozpierzchły we wszystkie strony, a z topieli wyskoczył szczupak, skurwiel długi na szerokość ramion i gruby jak udo. Pan Jonasz ręce ma dość długie, a uda raczej chude, ale ryba i tak musiała być zaiste imponująca. Chlast, prask, raz tylko potwór kłapnął paszczą i stopy nie ma, tylko zasikany krwią kikut i świdrujący pisk towarzyszki. Tak to wielka ryba pożarła pana Jonasza, może nie w całości, ale wystarczająco, by mu utrudnić i uprzykrzyć wiele spraw. Razem z tą stopą pożarła dużą część jego życia.
Szegi nieodmiennie stwierdza, że pan Jonasz pierdoli i że stopę ujebał sobie po pijaku szlifierką. Prezydent myśli wtedy, że tamten po prostu zazdrości kompanowi. Szegi bowiem nie ma własnej historii. Mógł mieć, ale siły większe od niego zdecydowały inaczej. Z końcem lat osiemdziesiątych miał zostać kierowcą ciężarówki w Igloopolu, kombinacie produkującym wszystko, co dało się zjeść, od konserw, przez mrożonki warzywne, po oranżady i napoje owocowe z odpowiednią dawką chemii. Fucha jakich mało. Wszystko już było załatwione po znajomości i za odpowiednią ilość wódki wypitej z kim trzeba, bo tak się wtedy takie sprawy załatwiało. Miał więc Szegi być tym kierowcą, ale nie został, bo przyszła transformacja, Igloopol rozleciał się na kawałki, które rozdrapano albo sprzedano byle komu. Parędziesiąt tysięcy osób straciło pracę. Stracił i Szegi, zanim ją dostał. Zaczął pić i pił tak, że nie wytrzeźwiał porządnie już nigdy. Odebrano mu prawo jazdy na ciężarówkę, zrobione jeszcze w wojsku, i oficjalnie został nikim. Jest w Dębicy takich Szegich bardzo wielu, ale w tej opowieści pojawi się tylko ten jeden; wystarczy.
Prezydent nie rozumie, czemu neguje on każde słowo pana Jonasza, czemu tak boli go bycie nikim i nieposiadanie historii. Historia to coś, co składa się z bólu i cierpienia, a brak to po prostu brak i trudno, żeby bolał. Prezydent sam ma pewną historię, choć wolałby nie mieć, i dobrze wie, jak to jest. Dziwne siły rządzące światem — Bóg albo coś jeszcze gorszego — nie pytały go nigdy o zdanie. Szanuje jednak, że Szegi myśli inaczej, i nie mówi nic, co zwykle świetnie mu wychodzi. Podobnie Ryży Iwan. Ryży Iwan bardzo rzadko się odzywa, jest bowiem psem.
Tak się tedy wydarzyło, że pewnego letniego poranka — a był to dzień o zapachu gumy — do pana Jonasza, Szegiego, Prezydenta i Ryżego Iwana podeszła redaktorka lokalnego dziennika. Rozpoznali ją od razu, bo przecież nie byli ograniczonymi chamami i czytali tę gazetę od czasu do czasu, mimo że nie było w niej gołych bab. Speszyli się i każdy schował swoją butelkę, gdzie tylko mógł — pan Jonasz za pazuchę, Prezydent za nogę ławki, a Szegi, który siedział pośrodku i nie miał gdzie podziać piwa, wydudlił je na raz i udawał, że butelka od początku była pusta, a on wcale nie pił. No bo to przecież trochę wstyd tak pić od samego rana, wszyscy czterej o tym wiedzieli, choć przecież robili tak od lat.
A pani redaktor Jowita Popiel zachowała się z klasą i nic nie wspomniała o piwie. Zapytała tylko grzecznie, czy chcieliby porozmawiać z nią o braku perspektyw w Dębicy, bo akurat pisze o tym felieton.
— I że jak, że co, że niby my perspektyw nie mamy, tak? Bo po nas od razu to widać, więc sru, można tak po nas jeździć i obsmarowywać po gazetach?!