Agla - Radek Rak - ebook

Agla ebook

Radek Rak

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Długo wyczekiwana książka Radka Raka – laureata Nagrody Literackiej Nike

Agla to brawurowa historia przygodowa, ale też wnikliwa i wzruszająca powieść psychologiczna o dojrzewaniu i przemianie, o miłości i odkrywaniu swej cielesności, o zawiedzionych przyjaźniach, wykluczeniu i samotności, o odnajdywaniu siebie i stawaniu się człowiekiem w całym tego słowa znaczeniu.

Sofja Kluk jest osobą upartą, wygadaną i konsekwentnie dążącą do celu. Mieszka na uniwersytecie w mieście, w którym panują dziewiętnastowieczne porządki społeczne, sklepy bławatne z ulicy Krokodyli spotykają się z mrocznym Urzędem Bezpieczeństwa i tajemniczym Carem, a zawodowi zabójcy cieszą się szacunkiem i zaufaniem. Podróż w poszukiwaniu zaginionego ojca okaże się dla Sofji pytaniem, czym tak naprawdę jest wolność. Świat bohaterów podbija rozbuchana wizja przyrody, a koncepcja owadziego przeobrażenia, którą niesie Agla, ma w powieści niebagatelne znaczenie.

Radek Rak pisze sugestywnymi obrazami, działającymi na wyobraźnię. Tajemnicami i mrokiem, intertekstualnością i zmysłowością swojej literatury, wdziękiem Sofji i jej bezkompromisową cielesnością, dowcipem języka i okrucieństwem świata Agli autor uwodzi czytelnika w zupełnie nowej literackiej zabawie. Rak kreuje oryginalną i hipnotyzującą rzeczywistość, w której ostry niczym fotografia realizm sąsiaduje z okrutną baśnią.

To powieść, od której nie sposób się oderwać – odważna, smakowita, fantastyczna i niepodobna do żadnej innej książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 567

Oceny
4,6 (693 oceny)
470
160
46
12
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
krzeszol

Nie oderwiesz się od lektury

Jedyna i niepowtarzalna! Wystarczy przebrnąć przez poczatkowy odmienny styl by później wejść całkowicie w świat Agli. polecam!
30
KorienOlven

Nie oderwiesz się od lektury

Tajemnicza, oniryczna podróż po mieście tak odległym, a jednak dziwnie znajomym, wśród ludzi (i nie ludzi) o dziwnych, lecz dziwnie zrozumiałych obyczajach, o tęsknocie, miłości, bliskości - znajomej bez względu na odmienność świata. I o przemianie...w jeszcze nie wiadomo co...
30
zyga873

Nie oderwiesz się od lektury

genialna, kurde, genialna czytalam drugi raz i jest jeszcze lepsza niz za pierwszym razem
20
renatakoro79

Nie oderwiesz się od lektury

fantastyczna. nie mogę doczekać się kolejnych tomów
20
madouc

Nie oderwiesz się od lektury

Książka o nastolatce w alternatywnie współczesno- xix wiecznym Krakowie. Klimatyczny świat pełen goi, jomów(Żydów), czarodziejek, gnostyków i Raków! polecam z całego serduszka i czekam na więcej!
00

Popularność




Radek Rak Agla Alef ISBN: 978-83-66178-71-7 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright © 2022 by Radek Rak Copyright © 2022 by Powergraph Copyright © 2022 for cover by Igor Myszkiewicz i Jan Kosik Copyright © 2022 for endpapers by Igor Myszkiewicz i Jan Kosik Copyright © 2022 for illustrations by Igor Myszkiewicz Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. Redaktor prowadząca serii: Kasia Sienkiewicz-Kosik Redakcja: Marta Kładź-Kocot Korekta: Maria Aleksandrow Skład i łamanie: Powergraph Okładka: Igor Myszkiewicz i Jan Kosik Wyklejka: Igor Myszkiewicz i Jan Kosik Ilustracje: Igor Myszkiewicz Projekt graficzny i opracowanie: Rafał Kosik Wyłączna dystrybucja: Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 733 50 31/32 e-mail: [email protected] www.dressler.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

„Podobnie my – z ciężkiej larwy w ziemi

przeobrażamy się w lekkiego,

trzepoczącego skrzydłami motyla”.

Henry David Thoreau

przekład Haliny Cieplińskiej

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział I

W którym poznajemy Sofje Kluk i tu zaczyna się opowiadanie

Na Brackiej padał deszcz i ku rozczarowaniu Sofji Kluk nie zanosiło się na to, że tego dnia ktokolwiek zginie. Niebo nad miastem stało niskie, czarne, ledwie widoczne w wąskim prześwicie nad głową dziewczyny, bo Bracka była ulicą raczej wąską i w połowie długości wyginała się pałąkowato. Takie położenie pozwalało jednak na bezpieczne obserwowanie konwentu minorytów na jej południowym krańcu, bo w razie czego zawsze można było uciec za zakręt.

Deszcz padał czarny, zmieszany z sadzą, i zostawiał plamy na ubraniu. Tego dnia nie było słońca. W mieście Cara słońce rzadko ukazywało swoje oblicze.

— Matka mnie zabije — mruknął Harun, raz po raz przecierając rękawy i poły płaszcza. Brud, zamiast znikać, rozmazywał się tylko i głębiej wżerał w tkaninę.

— Bo jesteś głupi. Czemuś się ubrał na jasno? — Sofja mocniej nasunęła na czoło kaptur czarnej uniwersyteckiej peleryny.

— Dzisiaj środa. — Chłopak z wyższością roztarł kolejną plamę na chałacie. Środa tłumaczyła wiele.

— Cicho bądźcie — fuknęła szeptem Chiara von Loewenstein, strzelając nerwowo oczami na prawo i lewo. Po Brackiej przetoczyła się dorożka, turkocąc i rozbryzgując kałuże. Chiara cofnęła się w głąb bramy, choć odpryski błota i tak nie zdołałyby dosięgnąć jej wypolerowanych lakierków.

— Przecież nikt od minorytów nas nie usłyszy — zauważyła Sofja.

— To diabły. Oni słyszą wszystko — odparł Harun, trochę dlatego, żeby dla zasady nie zgodzić się z Sofją, a trochę żeby ponaśmiewać z Chiary, która wcisnęła się jeszcze głębiej w cień.

— Trzeba było zostać w domu. — Sofja, nie zwracając uwagi na pozostałą dwójkę, pomachała człapiącemu po drugiej stronie ulicy goblinowi. Ani on, ani żaden z nielicznych przechodniów nie zwrócił na nią uwagi. Zbliżało się południe i na ulicach nie było prawie nikogo.

— Co ty robisz?! — Chiara złapała Sofję za rękę i szarpnęła mocno.

— Pokazuję wam, że wszyscy mają nas w dupie. Nie pasuje ci, to wracaj do mamy. Nie prosiłam, żebyś z nami szła.

— Właśnie, że…

— Jedzie! — sapnął Harun.

Rzeczywiście, od strony Rynku Głównego nadjeżdżał czarny mercedes nauthiz. Nie czynił więcej hałasu niż duży kot albo dobrze wyszkolony smrt, i nawet nie bardzo rozchlapywał błoto. Reflektory omiatały kamienice miodowym blaskiem, na masce jarzyła się ochronna runa, a szyby automobilu były przyciemnione, co wydawało się zbytkiem ostrożności w wiecznym półmroku miasta Tybil. Przechodnie odwracali wzrok od nauthiza, udając, że go nie widzą, nawet Sofja spuściła oczy. Wiadomo, kto jeździł takim samochodem.

— Ja myślę, że to wszystko ich sprawka — powiedział Harun, gdy automobil dotarł do końca ulicy i tuż przed bramą konwentu skręcił w prawo, w kierunku Plant.

— Szybko! — Sofja pobiegła za samochodem. Harun, po chwili wahania krótkiej jak uderzenie serca, za nią.

— Ej! Eeej! To nie jest śmieszne! Nie jest śmieszne, ty kretynko!!! — Chiara była bliska płaczu. Ale biegła także.

Minęli księgarnię, kawiarnię i sklep kolonialny. Kiedy w kilkunastu szybkich krokach dopadli północnych wrót konwentu, po automobilu nie pozostał najmniejszy ślad. Sofja spojrzała w prawo, ku Plantom, gdzie powykręcane topole i zjesienniałe klony mokły w deszczu. Spojrzała, trochę bezmyślnie, w lewo, w stronę placu Heretyków. A następnie podniosła oczy w górę.

Bazylika konwentu minorytów wyrastała przed nią milcząca i ponura, cała z czerwonych i czarnych cegieł, najeżona wieżyczkami o dachach zielonych od śniedzi. Rzygacze w kształcie smoków wypluwały na ulicę strużki wody, a gargulce przyczajone w załomach muru zdawały się bacznie obserwować całą okolicę: i ulicę Bracką na północy, i plac Heretyków na wschodzie, i kompleks minoryckiego klasztoru przytulony do południowej ściany bazyliki, a od zachodu Planty i majaczący za nimi w półmroku potężny Hrad. Padało coraz mocniej i mocniej. Sofji zrobiło się zimno; może od deszczu, a może wcale nie. Skryła się pod daszkiem północnego wejścia, Harun dopadł do niej po chwili, a na końcu doszła Chiara, niezgrabnie przeskakując co większe kałuże i siąkając nosem.

— Do reszty ci odbiło?! Nie chcę być następna.

— Nie będziemy następni. Dlatego to robimy.

— Ale…

— Srale. Nie pasuje ci, wracaj na uczelnię. I przestań płakać.

— Nie płaczę. — Chiara otarła nos rękawem. — Katar mam.

— Aha.

— Sama pociągasz nosem.

— Bo jest deszcz i zimno, a ja mam chore zatoki. — Sofja smarknęła na ziemię ciemną wydzieliną najpierw z jednej dziurki, potem z drugiej. Harun spróbował również, ale nie wyszło mu, bo jakoś nie miał kataru.

— Jesteście obrzydliwi — stwierdziła Chiara. — Idę do domu. I tak Ich zgubiliśmy.

— No — przytaknął Harun. — Pewnie są już na Hradzie. Mówiłem, że to Oni.

— Nie. — Sofja pokręciła głową. — Nie pojechali przez Planty. Wrony nie krakały. Kraczą zawsze, jak coś przejeżdża. Nawet dorożka albo smrt.

— Jak to nie pojechali, skręcali w prawo przecież. Widziałem dobrze i ty też widziałaś.

— Jest jeszcze brama do konwentu za bazyliką. — Sofja machnęła ręką. — Stąd nie widać, ale można zobaczyć zza winkla.

— Chcesz leźć minorytom w oczy? Nie wystarczą ci… tamci?

— Oj, Chiara, gobliny chodzą do minorytów, a nic im nie jest. Ja idę. Nie będę tutaj marzł. — Harun podciągnął spodnie.

— No tak, ale ty jesteś… Znaczy… — Chiara zaczerwieniła się mocno, bo są rzeczy, o których wszyscy wiedzą, ale o których z jakichś powodów nie należy mówić. — Mówiłeś przed chwilą, że to diabły — zakończyła nie do końca zręcznie, mówiąc zupełnie co innego, niż miała na myśli. Lecz Harun w odpowiedzi tylko wyszczerzył białe zęby i dał pulchnej dziewczynie kuksańca.

— Jestem prawie jak goblin, nie? Bo jeśli jeszcze nim nie jestem, to duża szansa, że będę w przyszłości, a to właściwie tak, jakbym już był.

Bazylika miała kilka wejść, przeważnie zaryglowanych, ale główna brama od strony Plant otwarta była dniem i nocą. Sofja, Harun i Chiara postanowili wśliznąć się tą drogą do środka, w ślad za grupą kilkunastu goblinów w pokutnych włosiennicach. Sofja na chwilę zamarudziła na progu i zlustrowała wzrokiem otoczenie. Wszystko jak zwykle. Dziedziniec porosły rzadką trawą. Po lewej wysoki mur z białego kamienia, a w nim brama konwentu, ciężka, masywna i poczerniała ze starości. Smutne drzewa na Plantach kołysały gałęziami na wietrze. Nad nimi wznosił się Hrad: spowity czarnym dymem cień, wyrastający nad miastem na podobieństwo góry, w półmroku jesiennego dnia bardziej wyczuwalny niż zauważalny. Powiadano, że niedobrze jest patrzeć zbyt długo w jego stronę. Sofja uważała to za bujdy, ale na wszelki wypadek również odwracała wzrok. Gdy jej spojrzenie zabłąkało się w tę stronę, czym prędzej schowała się do wnętrza kolegiaty; miała wrażenie, że Hrad przygląda jej się uważnie, a ostatnie, czego teraz chciała, to ściągnąć na siebie jego uwagę.

— Na serio chcecie tam iść? — Chiara nie wyglądała na przekonaną, ale ciekawie zerkała do środka. Nie była nigdy u minorytów; jej rodzice, profesorowie katedry gematrii, mówili jej zawsze, że minoryci kultywują stare zabobony i nie są prawdziwymi magami, że ich sztuczki dobre są dla goblinów i biedoty, a poważni ludzie powinni trzymać się od nich z daleka.

— Byłem tam raz. Jest przejście z jednej z kaplic na krużganki, a z nich można spokojnie przyjrzeć się całemu klasztorowi. Zobaczymy, czy Sofja ma rację i czy czarny nauthiz rzeczywiście wjechał do środka, a nie na Hrad. Przy odrobinie szczęścia nikt nas nie spostrzeże. Idziemy?

Wnętrze bazyliki rozjaśniały nieco czarodziejskie ognie: zielone, błękitne i złote. Przypominały nasiona dmuchawca, unoszące się sennym ruchem w powietrzu. Zdawały się rodzić znikąd, jarzyły się przez minutę albo nawet krócej i pękały jak bańki mydlane od najlżejszego dotyku albo nawet od mocniejszego przeciągu. Blask ogników wydobywał z mroku kwietne freski. Malowane maki i bławatki zdawały się poruszać w rozchwierutanym świetle, jakby powiew wiatru szedł przez pole. Barwny witraż nad wejściem przedstawiał groźną postać spowitą w burzowe chmury. Nikt już nie pamiętał, kogo miał przedstawiać; najprawdopodobniej Cara.

W ławkach gobliny i biedacy kiwali się, mamrocząc zaklęcia. Niektórzy drzemali, ukołysani własnym monotonnym szeptem, paru leżało krzyżem na ziemi. Pokutnicy napotkani przez dzieci przy wejściu pełzli na czworakach w głąb chramu, co rusz zamiatając podłogę tłustymi brodami i czapami ze sztucznej wełny. Z przodu, w prezbiterium, uwijało się kilku minorytów w powłóczystych szatach z kapturem. Sofja, Harun i Chiara nie chcieli rzucać im się w oczy, ukryli się więc w jednej z kaplic na prawo od wejścia.

— To ta kaplica — powiedział Harun i bacznie przyjrzał się ołtarzowi, zwieńczonemu kilkoma gotyckimi iglicami. Ołtarz musiał być wyłączony z użytku, pokrywały go bowiem girlandy zakurzonych pajęczyn. W załomach posągi smutnych aniołów wznosiły w górę puste oczy i szeroko otwarte usta, jakby spodziewając się ujrzeć coś niezwykłego; wyraz ich twarzy sugerował jednak, że im dłużej wpatrują się w górę, tym bardziej niczego tam nie widzą, i był to wyraz rozpaczy.

Harun odszukał niewielkie drzwiczki w bocznej części ołtarza i szarpnął za klamkę. Nie drgnęły.

— Zamknięte. Wracajmy. — Chiara odetchnęła głęboko.

— Czekaj, czekaj. — Chłopak wyciągnął zza pazuchy cieniutki pilnik, zwany jomskim włosem, i pogmerał nim w zamku. Raz, dwa i zapadka szczęknęła, a drzwi uchyliły się same.

— Fajne. — Sofja zerknęła mu przez ramię. — Masz takich więcej?

— Może mam, może nie. — Harun schował piłkę pod połę płaszcza. — Wiesz, to nie tylko kawałek metalu. W każdym takim włosie jest zaklęta dusza goja, czasem nawet więcej niż jedna, bo goje mają słabe dusze, które szybko się zużywają.

— Farmazony.

Przejście wiodło prosto na krużganki. Wychodziły one na wirydarz konwentu, z każdej strony otoczony klasztornymi budynkami. Od kamiennych murów wionęło chłodem i wilgocią, a kolumny oplatał bluszcz i zaniedbana winorośl. Nawet minoryci musieli rzadko zaglądać w tę część krużganków, bo wiatr nawiał pełno zeschłych liści. Można było stąd obserwować, co dzieje się na dziedzińcu, przy odrobinie ostrożności samemu nie będąc widzianym.

W tej chwili na dziedzińcu nie działo się nic. Poza tym, że w cieniu kostropatych jabłonek i mirabelek stał czarny nauthiz o rejestracji 727. Bezpieka.

— Mówiłam, że tu wjechali.

— Wracajmy. — Chiara kręciła się niespokojnie i co rusz zerkała na boki.

— Ale co, myślisz, że to minoryci porywają dzieci?! — Harun nie odrywał wzroku od automobilu. Pokręcił głową. — Nie mogę uwierzyć, że mają coś wspólnego z… z nimi. Wydawali się w porządku.

— Nie należy ufać nikomu, kto wydaje się w porządku — rzuciła Sofja.

— Hy! Nawet mnie? — uśmiechnął się Harun.

— Jomowie to złodzieje. — Sofja umościła się wygodniej na kamiennym parapecie.

— Więc może to my porywamy ludzi?

— Może, ale mała szansa. To taki przesąd dla goblinów, tak mówi mój ojciec. A gdybyście nawet porywali, ty nic byś o tym nie wiedział. Ale że Jomowie kradną, to przecież wie każdy, i ty też pewnie kradniesz, bo podejrzanie dobrze poradziłeś sobie z zamkiem w drzwiczkach ołtarza.

— E, drzwi w mojej kamienicy często się same zatrzaskują. To dlatego.

— Jomowie nie tylko kradną, ale też kłamią. Gdy Joma mówi dwa słowa, są w nich trzy kłamstwa.

— Są też przystojni i kobiety ich lubią — zachichotał Harun, a Sofja pchnęła go w wyschłe pnącza.

— Większy z ciebie bałwan, niż wyglądasz. I niezbyt mądry, ale to też dobrze. Chodziło mi o to, że gdybyś był zbyt porządny, nie można by ci zaufać. Ale jesteś złodziejem, kłamcą i głupkiem, więc może być.

— Nie można tak mówić — wtrąciła się Chiara. — To krzywdzące dla Jomów.

— Widzisz? Wcale nie jesteśmy złodziejami, kłamcami i głupkami — zachichotał Harun.

— Przystojni też nie jesteście.

— Bóg jest jeden!

— Nie bluźnij w domu magii, Harun — wzdrygnęła się Chiara.

— Jestem Jomą, Jomom wolno.

Czekali dłuższą chwilę. Deszcz bębnił o blaszane zadaszenie krużganka. Było chłodno, ale nie zimno, i nawet przyjemnie w spokojny, senny sposób. Szum wody wchodził do głowy i Sofja poczuła się bezpiecznie, jakby na dziedzińcu wcale nie stał czarny nauthiz z Hradu; prawie miała ochotę umościć się wśród suchych liści pod dachem i zasnąć.

— Myślicie, że minoryci i… i oni razem porwali tych wszystkich ludzi? — Teraz, gdy ustąpił lęk związany z wtargnięciem do chramu, który niby nie był zakazany, ale jednak jakby trochę był, Chiara ciekawie spoglądała na dziedziniec.

— Głupia jesteś, schowaj się, zobaczą nas — burknęła Sofja, zła, że Chiara wyrywa ją z zadumy.

— Wiesz, może tak być. — Harun przysunął się bliżej pucułowatej koleżanki. — Pakują ich do czarnego nauthiza i, zamiast do Hradu, przywożą tutaj. Zamykają w lochu albo co. Może szukają odtrutki na zgoblinienie.

— Odtrutki?

— No bo giną głównie młodzi. A goblinem zostaje się dopiero z wiekiem. Nie ma dzieci goblinów.

— Po co mieliby szukać takiej odtrutki? — zapytała Sofja trochę zbyt ostro, poirytowana, że rozmowa przyjaciół nie pozwala jej wsłuchać się w szum deszczu i zupełnie odpłynąć myślami. Harun i Chiara popatrzyli na nią z oburzeniem.

— Wiesz, to nie było miłe — rzekł chłopak po chwili. — Wam nie grozi zgoblinienie. Jesteście bogate…

— Nie o to chodzi. — Sofja uświadomiła sobie, jak zabrzmiały jej słowa, i zaczęła się wstydzić za myśli, których nie miała, i za słowa, których wypowiadać nie miała zamiaru. Często zdarzało jej się być zrozumianą opacznie, nawet przez własnego ojca. Nienawidziła tego uczucia.

— Nie jesteśmy wcale bogate — zaprzeczyła odruchowo Chiara.

— Ale jesteście córkami profesorów.

— Stulcie się wreszcie! — Głos Sofji poniósł się echem po krużganku, aż sama się zlękła. — Mówiłam o tym, że skoro to Oni porywają ludzi, to na pewno nie po to, żeby znaleźć lekarstwo na goblinienie. Mogę uwierzyć, że byliby do tego zdolni minoryci. Ale Oni? Przecież służą Carowi, a gobliny to ukochane dzieci Cara.

— A może dlatego przywożą je właśnie tutaj, a nie na Hrad? — zamyślił się Harun. — Może robią to za plecami Cara, tak, żeby się nie dowiedział?

— Przecież Car wszystko wie — zadrżała Chiara. — Sofja? Czekaj, Sofja, dokąd ty idziesz?

Ale Sofja już zeskoczyła z krużganka i ruszyła pomiędzy niskimi drzewkami owocowymi, nie rzucając się za bardzo w oczy, ale też niespecjalnie się ukrywając. Śliwek dawno już nie było o tej porze roku, ale wśród gałęzi trzymały się jeszcze pojedyncze jabłka, poznaczone ciemnymi gruzłami, i dziewczyna z szelestem liści zrywała jedno po drugim, aż uginały się gałęzie. Harun skoczył za nią.

— Co wy robicie?! Sofja! Harun! — Chiara bała się podnieść głos, bo na pewno usłyszałby ją ktoś z konwentu. Chwilę podreptała po krużganku, ale na koniec skoczyła również.

— Stąd widać lepiej — stwierdziła Sofja, wgryzając się w jabłko. Przyjrzała mu się krytycznie. — Wcale nie jest gorzkie. Nie smakuje jak zatrute.

— Nie jedz, bo zmienisz się w goblina. — Harun z chrzęstem wgryzł się w swoje jabłko. — Niezły pomysł. Jak nas złapią, pomyślą po prostu, że przyszliśmy na opędy.

Ale w tym momencie otworzyły się drzwi od refektarza i wszelkie wykręty, które Sofja czy Harun mogli ulepić sobie w głowach, by wytłumaczyć swą obecność w ogrodzie, rozsypały się w proch.

W drzwiach, w towarzystwie przygarbionego minoryty, stali Oni.

Sofja i Harun skoczyli w te pędy w stronę muru i po gałęziach bluszczu jęli wdrapywać się na górę. Wszystko, byle tylko nie spojrzeć ponownie w Ich stronę. Sofja czuła łomot serca aż w gardle.

— Sofja! Harun! Haruuun!

To Chiara wołała. Chiara, jak zwykle ostatnia, jak zwykle niezgrabna. Pierwszą myślą Sofji, myślą zrodzoną na dnie mózgu, tam, gdzie człowiek dalej jest zwierzęciem, było zostawić Chiarę za plecami. Druga myśl była identyczna, ale dziewczyna nie miała wystarczająco dużo czasu, by się zawstydzić.

Więc odwróciła się, później, niż powinna, bo prawie już wspięła się na szczyt muru, ale nie za późno. Harun zreflektował się w tym samym momencie. Wzrok Sofji zatrzymał się na chłopaku, który zaczerwienił się i wyraźnie unikał wymiany spojrzeń. On też, zrozumiała Sofja.

Wyciągnęli ręce ku podrygującej na dole Chiarze i błyskawicznie wciągnęli ją na górę. Na drugą stronę zeskoczyli już we troje. Sofji coś chrupnęło w kostce, ale ból nie przeszkadzał uciekać, uciekać, byle dalej, skrajem Plant aż po Uniwersytet. W murach uczelni byli bezpieczni, to był ich dom. Jeśli nie można się schronić na Uniwersytecie, to nie można się schronić nigdzie.

Lecz i tak, ledwo wpadli we trójkę na dziedziniec Collegium Maius, nie przez główne wejście, lecz skrótem przez Ogród Profesorski, zatrzasnęli za sobą drzwi i zaryglowali wszystkie spusty.

Rozdział II

W którym zawarte są pewne przemyślenia dotyczące życia akademickiego

Przeskakując po trzy schody naraz, Sofja, Harun i Chiara wbiegli na drugie piętro, gdzie znajdowały się pokoje pracowników naukowych, i zatrzasnęli się w gabinecie doktora Kluka, ojca Sofji. Z trudem łapali oddech i dłuższy czas nic nie mówili. Rozłomotane ze strachu serca uspokajały się z wolna.

— Na miłe Moce. Ale my jesteśmy popierdoleni. — Sofja roześmiała się głośno, gdy przeszła jej zadyszka.

— My?! TY jesteś popierdolona! — Nie wytrzymała Chiara. — To był TWÓJ pomysł!

Wydawało się, że drobna i pulchna dziewczyna skoczy z pazurami na znacznie wyższą przyjaciółkę. Chiara przypominała teraz rozwścieczoną kotkę, tak niepodobna do zwykłej siebie, że Harun najpierw zachichotał w kułak, potem trochę głośniej, aż wreszcie rzucił się na wyświechtaną kanapę, pokładając ze śmiechu, póki nie dostał czkawki.

— Cicho bądź! Cicho bądź, bo przyjdą Oni i zaaresztują nam Chiarę! — Sofja dopadła Haruna i zaczęła go łaskotać, a on wił się i skręcał, nie mogąc powstrzymać śmiechu.

— Teraz się śmiejecie. A uciekaliście pierwsi. Chcieliście mnie tam zostawić.

Sofja i Harun przestali się wygłupiać.

— Nie chcieliśmy — skłamała Sofja.

— Nie tłumacz się już. To był głupi pomysł. Wracam do siebie, na zajęcia. I mam tylko nadzieję, że bezpieka nie zapuka do naszych drzwi. A przynajmniej że najpierw zapuka do waszych — rzekła Chiara mściwie i wyszła, trzaskając drzwiami.

Sofja i Harun zostali sami. Przestało im być wesoło. Śmiech mógł rozładować napięcie, ale teraz obojgu przyszło do głowy, że Chiara może mieć rację. Siedzieli więc w gabinecie – Sofja za ojcowskim biurkiem, Harun nadal na kanapie, i nie odzywali się do siebie. Prócz biurka, kanapy i dwóch foteli w gabinecie znajdowały się tylko kominek, który zimą ciągle pluł sadzą, stara szafa na ubrania, wytarty orientalny dywan i oszklone biblioteczki zawalone książkami. Książki poupychane były poziomo, by zmieściło się ich jak najwięcej, ale i tak piętrzyły się jeszcze na parapecie, na blacie biurka i w kilku stosach na podłodze. Oprócz zwyczajnych dla uniwersytetu traktatów magicznych i ksiąg poświęconych różnym dziedzinom taumaturgii znajdowało się w gabinecie doktora Kluka mnóstwo dzieł z zakresu nauk przyrodniczych, głównie lepidopterognozy i innych rodzajów gnozy zoologicznej, oraz trochę powieści, w tym sporo złych. Z gabinetu można było przejść do sypialni ojca Sofji; przez uchylone drzwi widać było łóżko za grubymi kotarami i jeszcze więcej książek. Z sypialni doktora Kluka z kolei wchodziło się do niewielkiego pokoiku Sofji, gdzie książek było już mniej, choć też niemało. W całym mieszkanku unosiła się woń kurzu, stęchlizny i wschodnich kadzidełek, bo Sofja lubiła kadzidełka.

— Chcesz buzę? — zapytała, wyciągając z przepastnej szuflady biurka ciemną butelkę.

— Dziś środa — odparł z wyższością Harun.

— Nie, to nie. — Sofja odkorkowała butelkę, zlizała pianę, która polała jej się po palcach. Napój był trochę słodki, trochę cytrynowy, i pachniał lekko anyżem, tak jak lubiła.

— Dobra, daj.

Rzuciła Harunowi butelkę, zajrzała w głąb szuflady. Znalazła tam niewielki kawałek chałwy zawinięty w otłuszczony papier. Podobno chałwa pasowała do buzy, z tej niepojętej przyczyny, dla której czerwone wino pasuje do wołowiny, a kawa do książki. Sofja nigdy nie mogła pojąć, czemu niektóre rzeczy miałyby iść ze sobą w parze; może dlatego, że uwielbiała książki, a kawy nie znosiła.

— Chałwy nie mam — skłamała. No bo co, kawałek nie był za duży, a Jomowie i tak powinni pościć w środę. Harun nie zauważył kłamstwa, a nawet jeśli, to zdawał się nie zwracać na nie uwagi. Jomowie sami bowiem kłamią nieustannie, a jeśli mówią prawdę, to albo przypadkiem, albo niecałą – przypomniała sobie Sofja i odetchnęła.

Z butelkami w rękach stanęli oboje w oknie.

Światło popołudnia miało barwę popiołu i zapowiadało wczesny zmierzch. Ruch na ulicach zwiększył się, ludzie wracali do domów i prawie nie było widać goblinów. Pod oknami uczelni przejechał czarny samochód i Sofja wzdrygnęła się, choć nie był to mercedes nauthiz, tylko zwykły mały karakal.

— Nie wyglądali wcale jak demony — zauważył ostrożnie Harun.

— Hm?

— No wiesz… Oni. Bezpieka.

Obraz dwóch mężczyzn sam pojawił się przed oczyma Sofji. Jeden niski, chudy, o spiętej, gadziej twarzy. Drugi wyższy, tęższy, z groźną kwadratową szczęką i o niezdrowej cerze – ale kto z mieszkańców Tybil, wiecznie pogrążonego w półmroku i spowitego trującą mgłą, mógł poszczycić się zdrową skórą? Obaj ubrani byli schludnie, lecz skromnie. Czarne marynarki, czarne meloniki. Trochę przywodzili na myśl urzędników.

Ubecy wyglądali tak zwyczajnie, że aż dreszcz szedł po grzbiecie.

— Demony zwykle nie wyglądają jak demony. — Sofja powtórzyła słowa profesora Kira Bojana z katedry Filozofji Przyrody.

— Bóg jest jeden! Myślisz, że będzie tak, jak mówiła Chiara?

— Co mówiła Chiara?

— Że zapukają do naszych drzwi.

— Harun, skąd mogliby…

Wtem rozległo się pukanie do drzwi.

Sofja i Harun zamarli jak zające, nad którymi przesunął się cień jastrzębia. Pukanie powtórzyło się natarczywiej.

— Schowaj się w pokoju ojca — wychrypiała dziewczyna półgłosem. — Ja ich zatrzymam. W razie czego uciekaj oknem. I ostrzeż Chiarę.

Harun nie zdołał wydusić z siebie ani słowa. Posłusznie uczynił, jak mu poleciła przyjaciółka.

Pukanie powtórzyło się po raz trzeci. Sofja na sztywnych nogach podeszła do drzwi i uchyliła je nieco.

Ale to nie była bezpieka. Na progu stał chudy młodzieniec w czarnej studenckiej szacie do kolan. Oczka miał małe i chytre, zdradzające, że to student któregoś wyższego roku; pierwszoroczniacy przeważnie sprawiali wrażenie wiecznie przerażonych. W rękach miętolił brudny, zielonkawy indeks. Przypominał co prawda ptaka, ale nie jastrzębia, tylko raczej szpaka czy innego pożeracza czereśni, Sofja nie widziała więc powodu, by trwać w roli strwożonego zająca. Odetchnęła z ulgą.

— Ja do doktora Kluka.

— Dzień dobry. — Sofja zmarszczyła brwi.

— Dzień dobry — poprawił się prędko student. — Doktór są?

— Ojciec wyjechał.

— Bo doktór mówili, że mam przyjść we wrześniu.

— Wyjechał do Liwonii razem z doktorem Maeterlinckiem z Uniwersytetu Jakuba Böhmego. Nie wiadomo, kiedy wróci. Może jutro. Może za pół roku. — Sofja nie próbowała być nadmiernie uprzejmą, drażniła ją nonszalancja studenta i jego nieco cwaniacka aparycja, drażniło, że tak ją przestraszył swoim pukaniem, drażniło, że ojciec tak rzadko pisywał listy z podróży, bo ostatni list otrzymała przed miesiącem i ten list był taki krótki, zdawkowy, parę ledwie zdań, z których żadne nie wydawało się istotne. Ten powód budził największe rozżalenie, ale jej irytacja skupiła się na studencie. Istniało bowiem niepisane prawo, pozwalające pracownikom naukowym wylewać na żaków frustracje, a jako córka doktora gnozy przyrodniczej Sofja czuła się niemal doktorantką.

— Ale ja mam egzamin.

— Egzaminy były w czerwcu.

— No tak… Ale wiesz, znaczy wie pani, nie poszło mi tak jakby. I miałem przyjść we wrześniu. Tak doktór mówili.

— Tak mówił?

— No.

— A mnie ojciec wspominał jeszcze wiosną, że podróż może się przeciągnąć i dlatego planuje przepuścić na egzaminie wszystkich studentów, żeby nie musieć potem użerać się z nieukami. I każdemu, kto podszedł do egzaminu, dał przynajmniej tróję na szynach.

Student zmieszał się, ale nie za bardzo.

— Tyle że ja nie mogłem podejść. Ojciec stary, wie pani, matka chora, małego rodzeństwa mam w domu pół tuzina, a tu żniwa i powódź jeszcze w dodatku była, bo ja, wie pani, z gór jestem i u nas rzeki wylały, wszystkie pola zalało oprócz ziemniaków. I pomór przyszedł na bydło, musiałem po weterynarza do miasta jechać, bo u nas nie ma, znaczy jest jeden, ale nie weterynarz, tylko felczer, i nic nie potrafi, bo konował. I…

— To jakieś wczesne te żniwa macie w górach, skoro w czerwcu żniecie. Może pan wracać do domu, ziemniaki czekają, na wykopki akurat pan zdąży. Do wi…

— Ale ja muszę zdać ten egzamin! — jęknął student żałośnie. — Nie wpuszczą mnie na trzeci rok!

— To pana problem.

— Przecież każdemu może coś się przydarzyć. Po to są wrześniowe terminy… Wyleją mnie ze studiów, jeśli mi pani nie pomoże…

— Zawsze czekają na pana ziemniaki i felczer konował — odparła twardo Sofja. Zrobiło jej się jednak trochę żal studenta, który najwyraźniej przejechał się na kombinatorstwie; wiadomo wszak, że bez kombinowania nikt studiów nie skończył, zwłaszcza że od lat to Akademia była na utrzymaniu żaków, a nie odwrotnie. — Co pan studiuje?

— Historię naturalną.

— To kierunek pod opieką profesora Vlka z Žiliny, z nim trzeba załatwiać.

— Jak? Profesora Vlka nigdy nie ma, zresztą strach go o coś pytać, bo krzyczy, że zajęty, a baby w dzie… znaczy, panie w dziekanacie gotowe kazać mi jechać za doktorem Klukiem do Liwonii po egzamin i wpis do indeksu.

Sofja uśmiechnęła się mimowolnie. Profesor Vlk z Žiliny samą swoją postacią budził strach; sążeń wzrostu, pół sążnia w barach, broda zbója, od jego głosu drżały szyby, smok nie człowiek – taki był. A odkąd został dziekanem Wydziału Gnozy Naturalnej, zdawało się, że urósł jeszcze bardziej, tak w nim napuchła duma. O babach z dziekanatu już nie wspominając, no bo jest rzeczą powszechnie znaną, że każdym wydziałem rządzą baby z dziekanatu. W dzieciństwie Sofja często robiła im kawały, za które musiał przepraszać jej ojciec.

— Z czego ten egzamin?

— Z propedeutyki entomognozy — wyjaśniał żak pospiesznie. Jego oblicze rozjaśniło się nadzieją.

— Niech pan wchodzi.

Żakowi nie trzeba było powtarzać. Prędko wpakował się do gabinetu, jakby się obawiał, że Sofja zaraz się rozmyśli. Trochę się zdziwił, gdy dziewczyna wskazała mu krzesło przed biurkiem, a sama zasiadła po drugiej stronie, ale zmilczał i nie odzywał się, niepytany. Sofja tymczasem wyciągnęła z jednej z szuflad oprawiony w płótno wolumin i jęła z szelestem kartkować cienkie stronice.

— Jak się pan nazywa?

— Zorzynek z Rzeżuchowa.

— Zorzynek?

— Z Rzeżuchowa.

— A, tutaj. Drugi rok. Propedeutyka w zakresie podstawowym. Indeks proszę.

— E?

— Głuchyś pan jest? Indeks proszę. Najpierw trzeba tę dwóję wpisać.

Student Zorzynek, niezadowolony, podał Sofji zieloną książeczkę. Sofja w odpowiedniej tabeli wpisała ocenę niedostateczną. Podpisała się „Kluk”. Wpatrując się z zadowoleniem w swoje dzieło, wydobyła z innej szuflady fajkę z wrzośca, niespiesznie ubiła tytoń w główce i zapaliła. Zaciągnęła się parę razy, aby żar dobrze złapał. Odchyliła się wreszcie w fotelu i wypuściła kilka zgrabnych kółek z dymu.

— No to niech mi pan opowie, jak pasożyt krów i owiec, zwany dikrocelią, wpływa na zachowanie mrówek.

Zorzynek z Rzeżuchowa zaniemówił.

— Że proszę?

— Dikrocelia. U mrówek. Tutaj jest wszystko opisane. — Popukała palcem w leżący na blacie egzemplarz Etologji bytów niższych autorstwa doktora Kluka.

— No więc ten… Mrówki pod wypływem dikrocelii zachowują się nietypowo.

— Nie da się ukryć.

— Ich zachowanie zmienia się w sposób dramatyczny…

— Aha?

— Prowadzi to do fundamentalnych zmian w organizacji pracy w mrowisku…

— Konkrety, panie Zorzynku.

— To jakieś żarty? — żachnął się student.

— Bynajmniej. No, co z tą dikrocelią?

— Doktór na poprawce co roku pytają o empuzę — odparł żak urażonym tonem.

— A ja zapytałam o dikrocelię i mrówki.

— Mrówki nie mają znaczenia dla ludzi, po co mam się o nich uczyć? A tak w ogóle to nie może mnie pani egzaminować.

— Racja. Powinien pan pójść z tym do profesora Vlka. Albo załatwiać przez dziekanat.

Pan Zorzynek milczał. Wpatrywał się w sęki na blacie biurka, jakby z ich układu mógł wywróżyć różne niesłychane rzeczy; na przykład ocenę niedostateczną i wykopki w rodzinnej wsi.

— Mógł pan przeczytać książkę mojego ojca, skoro miał pan u niego egzamin. Nie jest długa i jak na dzieło naukowe chyba nieźle napisana. Można się z niej dowiedzieć, że dikrocelia jest parazytem i istnieje w różnych formach. Życie swe rozpoczyna w ślimaku jako larwa, a kończy w krowiej wątrobie, gdzie drąży korytarze niczym dżdżownica. Ale najciekawsza jest w swym bycie przejściowym, gdy opętuje mrówkę.

— Opętuje mrówkę — przytaknął ochoczo Zorzynek z Rzeżuchowa, przyjmując starą studencką strategię powtarzania wszystkiego jak echo w nadziei, że egzaminator sam odpowie sobie na wszystkie pytania.

— U mrówki przyjmuje dikrocelia formę najdziwniejszą, staje się bowiem jej myślą. — Sofja wypuściła z fajki kilka kolejnych kółek.

— … jej myślą…

— Opętana mrówka opuszcza rodzinne mrowisko, porzuca wszystko, co było jej drogie i co nadawało sens jej mrówczemu istnieniu, i udaje się w miejsce odludne, gdzie wdrapuje się na źdźbło trawy.

— … na źdźbło trawy…

— Tam dikrocelia zmusza ją, by kołysała źdźbłem tam i nazad, czym zwraca na siebie uwagę krowy lub innego zwierzęcia przeżuwającego. Które to zwierzęta, mimo swej pożyteczności, nie mają nadmiernie rozwiniętego rozumu i widząc poruszającą się trawkę, wolą zeżreć ją niż trawki, które się nie poruszają. Tak to dikrocelia trafia do ciała krowy lub innego zwierzęcia przeżuwającego, uwolniona z postaci mrówki, która nieszczęsna, w bydlęcych trzewiach kończy swą żałosną egzystencję.

— … w bydlęcych trzewiach kończy swą żałosną egzystencję.

— Niechże pan tak za mną nie powtarza! Nic pan nie umie!

— Nic nie umiem — powtórzył Zorzynek z Rzeżuchowa.

— A inne przykłady zachowań samobójczych wśród zwierząt niższych potrafi pan podać?

Żak zmarszczył czoło, zgarbił się i poczerwieniał, jakby intelektualny wysiłek spoczął mu na ramionach ogromnym ciężarem.

— Ćmy wlatują w płomień świecy — wystękał wreszcie.

— No brawo, panie Zorzynku. A doświadczenie Jana Henryka Fabre’a dotyczące ćmy pawicy gruszówki może pan omówić?

— Yyy… Tego, wielki uczony Jan Henryk Fabre…

— Konkrety!

— No, czułki im obcinał.

— To jednak coś pan wie — zdziwiła się Sofja. — A szerzej umie pan coś o tym doświadczeniu opowiedzieć?

— Fabre łapał samice pawicy, zamykał je w klatkach i wieczorami przylatywały samce, nawet z bardzo odległych stron, a jak obciął tym samicom czułki, to samce nie przylatywały — wypalił szybko żak, zauważywszy, że w przeciwieństwie do naukowej kadry Sofja nie szła na lep potoczystej wymowy nie na temat, tak uwielbianej przez innych prowadzących, nie wyłączając starego doktora Kluka. Wydawało mu się to bardzo nieprofesjonalnym zachowaniem, lecz rzeczą studenta jest milczeć, gdy mu się coś nie podoba; Zorzynek tedy milczał.

— Bardzo dobrze. A czemu tak się działo?

— Nie jest to do końca zbadane. Niektórzy uczeni twierdzą, że czułki służą osobnikom żeńskim do emanowania specjalnych monad płciowych, których nie możemy zaobserwować przy obecnym stanie wiedzy. Inni uważają, że w grę wchodzi tu magnetyzm spotykany u wyższych zwierząt.

— A teoria woni?

— Ale to nieprawdopodobne i bez sensu. Motyl nie ma nosa, żeby czuć zapach. Nie da się niczego wyczuć z odległości kilku mil, a z takiej przylatywały samce w doświadczeniu Fabre’a. I pies nie dlatego odnajduje, za przeproszeniem, sukę, że ją wyczuwa nosem, choć węch ma dobry, lecz dlatego, że działają siły magnetyczne i przeznaczenie.

— Co się działo potem z tymi samcami, pamięta pan?

— Potem?

— Kiedy już odnalazły samicę.

— No… to znaczy ten… — Zorzynek z Rzeżuchowa spąsowiał i nie wiedział, gdzie podziać wzrok. Wydawało mu się, że wie, dokąd prowadzi ta rozmowa. Słyszał o takich sytuacjach. Nie żeby szczególnie mu to przeszkadzało, bo Sofja nie była brzydka, więcej, była wcale ładna, choć młodziutka. Ale to córka doktora, a takie rzeczy rzadko kończą się dla studenta dobrze. — No, takie rzeczy, które samczykowie motylkowie robią z samiczkami motylkowymi.

Sofja parsknęła śmiechem i pociągnęła mocno z fajki.

— Dobre. A tak naprawdę?

Zorzynek milczał, z każdą chwilą purpurowiejąc coraz bardziej, aż zdawało się, że krew buchnie mu uszami. Zrozumiał, że palnął okrutną bzdurę. Sofja zaś, widząc, że nie doczeka się odpowiedzi, odpowiedziała sama:

— Samce wlatywały do pomieszczenia, gdzie przetrzymywano samicę, lecz zamiast skierować się do jej klatki, leciały w kierunku naftowej lampy i ginęły w jej płomieniu. Może pan to jakoś zinterpretować?

Żak milczał przez chwilę, udając, że myśli, po czym pokręcił głową na znak, że nie.

— Niech pan spróbuje. Proszę pomyśleć.

Oczy Zorzynka zrobiły się okrągłe jak oczka na skrzydłach rusałki pawika. Nie, takich rzeczy od niego dotąd na uczelni nie wymagano. Student powinien potrafić kombinować, przypochlebiać się profesorom i powtarzać na egzaminie to, co oni powiedzieli na wykładach. Ale myśleć? Ale interpretować? Tego w programie nie było.

— Wielki luminarz naszych czasów, Robert Pucek, w swoim Senniku ciem i motyli wysuwa koncepcję o zastąpieniu głodu miłosnego głodem światła. O swoistym consolamentum, o endurze, o umiłowaniu światłości prowadzącym do ucieczki z tego życia, jak to bywało w gnozie Wieków Średnich — dziewczyna popukała palcem w leżącą na blacie książeczkę. Nosiła ona ślady wielokrotnego czytania, jej kartki ledwie trzymały się razem, a na białej okładce znać było tłuste ślady dłoni, czekolady i tytoniu. Sofja uwielbiała Sennik, podobnie jak wcześniejszą książkę tego autora o pająkach, choć jej ojciec zarzucał Puckowi brak ogłady przyrodniczej, antyewolucjonizm oraz nadmierną egzaltację. — Powinien pan przeczytać tę książkę.

— Na pewno.

— Akurat. Daj pan ten indeks. Nic pan nie umie. Co pan w ogóle robi na tych studiach? — zadała jedno z ulubionych pytań swego ojca.

— Usiłuję skończyć trzeci rok. Po trzech latach historii naturalnej można przenieść się bez egzaminów na weterynarię, a po roku weterynarii na medycynę, żeby po studiach mieć dużo pieniędzy — odparł Zorzynek, widząc, że najlepszą drogą postępowania z Sofją jest szczerość. — Tak jest prościej, bo omija się egzaminy wstępne.

Sofja machnęła ręką.

— Będzie trzy na szynach. Proszę sobie iść i nie zawracać mi głowy.

Podpisała się jak uprzednio – „Kluk”, z wielkim zakrętasem, najpierw w księdze semestralnej, a potem w indeksie. Posypywała właśnie atrament piaskiem, gdy z wielkiej szafy w sypialni z rumorem wypadł Harun. Za nim posypały się lawiną książki. Głównie powieści, a więc literatura niższego rzędu i mniej godna stawiania na półkach.

— Bóg jest jeden. — Harun stęknął i pomasował się po potylicy. Powieści były bowiem przeważnie grube i bolało, gdy spadały na głowę.

Zorzynek z Rzeżuchowa, tuląc do piersi indeks, przyjrzał się z zaciekawieniem Harunowi, potem Sofji, a następnie jeszcze raz Harunowi.

— No, kolego, wiele rozumiem, ale jesteś jednak zdecydowanie za młody na wypadanie z szafy — rzekł wreszcie, skłonił się Sofji i nie czekając niczyjej riposty, pospiesznie wyszedł z gabinetu.

— Yyy? O co mu chodziło? — Joma zrzucił z siebie opasły egzemplarz Chochołów Szostaka i otrzepał się z kurzu. Sofja, która czytała więcej powieści, spąsowiała tylko i machnęła ze złością ręką.

— Powinieneś już iść. Zmierzcha. Żebyś zdążył przed porą raków.

— Raki wolą dziewczyny.

— Ale odmienić mogą każdego.

— E. Chyba gojów. Jomów nie ruszają. Pan nas strzeże. Nie masz przypadkiem chałwy?

Sofja pokręciła głową i zabrała się do wpychania książek z powrotem do szafy. Powieści czy nie, nie powinny walać się byle jak. Książki muszą zachowywać chociaż pozory porządku.

— Eee. Szkoda. No, to do jutra.

Gdy kroki Haruna ucichły w korytarzu, Sofja wyciągnęła z szuflady kawałek chałwy i odwinąwszy ją z lepkiego papieru, zjadła całą sama.

Zapadał rudy zmierzch. Czerwień i czerń.

Rozdział III

W którym Sofja podejmuje pewną decyzję

Zapadał rudy zmierzch. Czerwień i czerń. W Ogrodzie Profesorskim z wolna zapalały się lampiony, ażurowe kule polatujące tu i tam jak świetliki w czerwcową noc. Zabłąkane wśród gałęzi potężnego dębu, rzucały rozchwierutane cienie. Zarośnięte bluszczem klomby tonęły w półmroku.

Profesor Vlk z Žiliny, zaplótłszy ręce na plecach, przechadzał się po ogrodzie zadzierzystym krokiem.

— Nie wierzę — zadudnił z głębi swej smoczej piersi. — To są bzdury jakieś.

— Masz na myśli samą holometabolię człowieka, czy to, kto ją przechodzi? — zapytał spokojnie przycupnięty na ławce staruszek. Profesor Kir Bojan był cały pomarszczony i bezwłosy. Wyglądał, jakby miał sto lat – sto bardzo pięknych i dobrze przeżytych lat. Z racji wieku zwracał się do wszystkich na „ty”, nawet do samego dziekana Vlka i do profesorów wysokiej gnozy, choć ci traktowali przyrodników z pobłażaniem.

— Sam nie wiem — przyznał dziekan. — Jedno i drugie zapewne.

— Bezpieka interesowała się tym tematem jakiś czas temu. Nawet samego Kluka przesłuchiwali przed ekspedycją. A oni nie zajmowaliby się tym, co nie jest w taki czy inny sposób prawdziwe.

— Nie wierzę, profesorze. — Vlk z Žiliny potrząsnął czarną brodą. — Wiedzielibyśmy, gdyby ludzie przechodzili przemianę. Gdyby przeobrażali się w… w coś innego. Ktoś by już o tym napisał, byłyby badania… Choćby nawet było to możliwe, wymagałoby z pewnością odpowiedniej wiedzy, wtajemniczenia, praktyk… czegokolwiek. Czemu nie wiemy o żadnym Oświeconym, żadnym Buddzie ani o żadnym Mistrzu Wysokiej Gnozy, który przeszedłby holometabolię?

— Pszczoła ani chrabąszcz nie znają wtajemniczeń, a przeobrażają się. — Oblicze Kira Bojana zmarszczyło się w uśmiechu.

— To robactwo, nie ludzie.

— Jako w górze, tako i w dole. Jakie małe, takie wielkie.

— Rozumiem, ale w takie rzeczy nie sposób uwierzyć.

— Trzeci raz wspominasz wiarę, Vlku, a to bardzo niebezpieczna materia.

— Przecież nie mówię o zabobonie — żachnął się dziekan. — Nie jestem goblinem ani Jomą. Pewne rzeczy nie zachodzą w przyrodzie z tej przyczyny, że po prostu nie zachodzą. I już. A raport Kluka to brednie.

— Raport raportem. Ale czemu nie wysłał listu?

Vlk z Žiliny wzruszył ramionami.

— Wysłał przecież.

— Ale napisany nie własnoręcznie, tylko przez Ponuraka.

— Może zachorował. Bagna Liwonii późnym latem to wylęgarnia komarów, meszek, kleszczy, czego tylko zapragniesz. Nie wątpię, że Kluk był zachwycony ilością robactwa, ale gdzie robactwo, tam choroby. Raki lepiej znoszą takie warunki, więc nie dziwne, że to rak pisał list.

— I nie dziwi cię, że Kluk nawet dwóch zdań nie sklecił do córki?

— Ależ sklecił. Czy może raczej kazał sklecić, co na jedno wychodzi. Byłbym zapomniał. — Vlk wydobył z fałd togi żółty list, zaadresowany do Sofji Kluk. List miał przełamaną pieczęć.

— Otwierałeś go? — Kir Bojan zmarszczył brwi.

— Jakie to ma znaczenie? Sofja to dziecko. Nie może o sobie stanowić i jeszcze przez kilka lat nie będzie mogła.

— Oczywiście, Vlku. List jest jednak listem, nawet pisany do tak młodej osoby — rzekł Kir. Wziął jednak list i przebiegł wzrokiem po kartce. Od razu poznał, że nie wyszedł on spod ręki Kluka. Liczne zawijasy i pretensjonalne ozdobniki od razu zdradzały autorstwo raka Ponuraka.

Miła Sofjo,

Żywię nadzieię, iż zastaię Cię w dobrem zdrowiu. Nie poczytuj ninieiszego listu za impertynencję. Czcigodny Twój Rodziciel, doktor Kluk, temporalnie niezdolen iest wysłać Ci żadnych wieści, pozwalam sobie tedy napisać kilka słów, przede wszystkiem z takiey przyczyny, iżbyś się o pana Ojca nie martwiła i stanem iego nie frasowała nad miarę. Doktor Kluk żyw i miewał się niezgorzej, gdym go widział ostatnią razą. Niechybnie on sam odezwie się tak rychło, jak tylko będzie mógł napisać list, lubo inną drogą się z Tobą porozumieć.

Badania nasze postępuią, choć zaszło kilka nieprzewidzianych zdarzeń, które zmusiły nas do pewney metamorfozy (niechże będzie mi wolno użyć tego słowa) naszych planów. Liwonia bowiem, mimo pozorney swey posępności, krainą iest piękną i pełną bujnego życia, przybierającego formy zaskakuiące i nieznane zachodnim uczonym.

Ojciec Twój prosił mię, abym przypomniał Ci, byś nie zaniedbywała swey edukacyi i nie mitrężąc czasu na próżne dociekania, obrała kierunek nauki zgodny z Twą pasją i stosowny do Twych talentów. We wszystkiem bowiem, co czynimy, należy słuchać po równo głosu rozumu i krwi, choćby nam niekiedy serce podpowiadało inne drogi. I niechaj nie dziwi Cię, że ja, rak, piszę Ci o krwi, udowodniono bowiem, że jak dusza człowieka kryje się we krwi, tak dusza racza mieści się w hemolimfie.

Pozostaię do Twych usług, licząc, iż pochylisz się ze zrozumieniem nad temi słowami,

Sługa Twój,

Ponurak zwany Upiorem

Rak Szlachetny

Kir Bojan medytował chwilę nad listem. Nie żywił względem raków wielkich uprzedzeń. Wiele lat temu, będąc dziekanem, przyjął nawet kilku bardziej obiecujących raków na studia. Profesorowie wysokiej gnozy szemrali na takie porządki, szemrali jednak bez wielkiego zaangażowania, wszystkie raki wybrały bowiem mało poważane kierunki przyrodnicze. Rak Ponurak zwany Upiorem nie miał żadnego formalnego wykształcenia, był jednak oczytany i w przeciwieństwie do swych pobratymców robił się rozmowny po kielichu czy dwóch. Kir Bojan nie przepadał jednak za Ponurakiem, bo to on zapoznał Kluka z tym szalonym Maeterlinckiem i jeszcze więcej opętanym Steinerem, on też odpowiedzialny był za całą tę niepoważną ekspedycję, która najwyraźniej mocno się skomplikowała.

Zastanawiał się też, co uczynić z Sofją.

— O niej też trzeba pomyśleć.

— O kim? — zdziwił się Vlk z Žiliny.

— O Sofji. Nie zanosi się, by jej ojciec miał prędko wrócić.

Dziekan przewrócił oczami.

— Powinniśmy raczej zastanowić się, kto poprowadzi zajęcia z gnozy zwierząt niższych.

— Wciśniemy je jakiemuś doktorantowi. I tak przychodzi na nie zaledwie garstka studentów. A Sofją trzeba się zająć. Kluk miałby za złe, gdybyśmy zaniedbali jej edukację. To zdolna dziewczyna, choć uparta i krnąbrna. Jeśli odpowiednio ukształtować taką naturę, można w przyszłości otrzymać wspaniałego człowieka i wielkiego naukowca, Vlku. A młode charaktery puszczone samopas i nieprzycinane łatwo dziczeją i wyradzają się w formy trudno radzące sobie w życiu i czyniące szkodę tak sobie, jak innym.

Vlk z Žiliny zadumał się nad słowami starca.

— Może pensja wychowawcza dla panien? — zasugerował. — Na przykład u panny Ezry Myr przy ulicy Maga Mikołaja. Podobno na niezłym poziomie.

— Myślałem raczej o stażu u którejś z czarodziejek.

— Prywatne szkolenie? A kto za to zapłaci? — żachnął się dziekan. — Wydział ledwo wiąże koniec z końcem, wciąż brakuje funduszy na usprzętowienie, Jego Magnificencja Rektor woli dotować Wydział Wysokiej Gnozy.

— Koszty możemy pokryć z poborów Kluka. O ile wiem, uczelnia przez cały czas podróży wypłaca mu pensję, której on nie pobiera. Powinno wystarczyć, jeśli Sofja nadal będzie mieszkać w kwaterze swojego ojca i żywić się w refektarzu.

— Tak, tak — przytaknął Vlk, myślami będąc już zupełnie gdzie indziej. — Zatem postanowione.

— Wypadałoby jednak zapytać ją o zdanie, nie sądzisz?

— Kogo? Czarodziejkę? Tak, poszukamy jakiejś, któraś na pewno się zgodzi.

— Nie czarodziejkę. Sofję.

Brodaty mężczyzna zbaraniał.

— Profesor raczy żartować. To dziecko. Ma słuchać i robić, co mu się każe. Zwłaszcza dziewczynka.

— Chodzi o to, że Sofja nie jest już dzieckiem. Nie jest też całkiem dorosła.

— Tym bardziej powinna słuchać i robić, co jej mówią.

— Jest w wieku, w którym wymaga więcej uwagi i opieki niż dziecko, a jednocześnie ma prawo do decydowania o dotyczących jej istotnych sprawach. A edukacja nie jest sprawą błahą.

— Nie jesteśmy niańkami! — rozsierdził się dziekan. — Wybacz, profesorze, ale uważam, że nie masz racji. Kształcenie córki to rzecz Kluka. Skoro nie zaplanował dla niej niczego przed podróżą, to zajmie się wszystkim, gdy wróci. Nam nic do tego. Uczelnia daje jej pokój, wikt i opierunek. To niemało. Jestem zdania, że jest tylko jeszcze jedna rzecz, jaką Akademia powinna dać Klukównie. Rzeczą tą jest spokój.

Kir Bojan milczał długo. Zmrok zapadł już zupełny. Ogród Profesorski tonął w rudawym blasku lampionów. Bluszcz, zioła, omszałe posągi – taki to był ogród. Stary profesor trwał w bezruchu niczym kolejna kamienna figura. Zdawał się drzemać. Vlk z Žiliny, nieprzywykły do tego, że rozmowy składają się nie tylko ze słów, ale i z długich chwil milczenia, miał już zebrać się do odejścia.

— Sofją interesowała się bezpieka. — Kir Bojan niespodzianie wstał z miejsca, opierając się ciężko na lasce.

— Bezpieka? Dziewczyną?

— Pewnie ze względu na jej ojca. Przed ekspedycją Kluk był wielokrotnie wzywany na Hrad. — Kir Bojan przyglądał się uważnie wielkiej, kosmatej ćmie, która przysiadła na jego lasce. Nocny motyl pokręcił się chwilę na kościanej gałce, po czym zerwał gwałtownie i chaotycznym lotem pomknął ku najbliższemu lampionowi. Profesor wytężył wzrok, lecz starcze oczy szybko zgubiły ćmę i nie sposób było określić, co się z nią stało. Najpewniej spłonęła w czarodziejskim ogniu. — Ale możliwe, że z całkiem innej przyczyny. Przedwczoraj dwóch mężczyzn z urzędu przyszło tu do mnie, do ogrodu. Pytali o nią. O Sofję. Dziś przyszli również, zaraz po tym, jak dziewczyna wpadła tu w towarzystwie córki Loewensteinów i jomskiego chłopca służebnego. Tym razem nie pytali o nic, stali jeno i patrzeli. Nie zwrócili na mnie uwagi.

— Powinien był mi profesor o tym powiedzieć.

— Toteż mówię. Ale widzisz, Vlku, nie należy spuszczać dziewczyny z oczu. Nie można jej pozwolić włóczyć się samej. Kluk nie wybaczyłby nam, gdyby coś się jej przydarzyło.

Vlk przytaknął ponuro. Ostatnim, czego chciał, była bezpieka węsząca na terenie jego wydziału.

— Rozumiem. Oddamy ją zatem do terminu. Skorzysta na nauczaniu, a poza tym kto inny będzie się musiał o nią martwić.

— Trzeba najpierw zapytać, czy tego chce — zauważył starzec. — I oddać jej list od ojca.

— Poślę goblina. — Vlk skrzywił się, niezadowolony z tych wszystkich ceregieli. Dziecko powinno cieszyć się z możliwości prywatnej nauki. Skinął dłonią i obudził jednego z kamiennych goblinów, uśpionych w ciemności. Goblin był stary, zdążył już zarosnąć bluszczem i mchem; stworzenie poruszyło się, stęknęło, z jego ciała osypał się pył i drobny żwir, a brzydkie oblicze wykrzywił grymas bólu.

— Zostaw, ja pójdę — zaprotestował Kir Bojan. Głosem z głębi gardła wychrypiał słowo cheremu i goblin skamieniał na nowo. — Rozruszam nieco kości. Wkrótce sam zmienię się w kamień, jeśli będę tak siedział.

Vlk nawet nie uśmiechnął się na żart profesora. Kir Bojan zaś starczym krokiem przemierzył cały ogród i skierował się ku długiemu tunelowi, wiodącemu na krużganki.

Dotarcie na drugie piętro Collegium Spongianum, do kwater Jana Krzysztofa Kluka, zajęło mu z górą pół godziny. Zapukał do drzwi. Właściwie to nie musiał czekać, aż Sofja mu otworzy. Był starym profesorem i całą Akademię miał we krwi, znał też słowa otwierające wszystkie drzwi na całej uczelni. Ale był również pełen taktu, więc poczekał.

Zasuwa szczęknęła i w drzwiach ukazało się trochę wystraszone oblicze Sofji.

— Profesor Bojan?

— Czy mogę?

Wpuściła go bez słowa. Kir Bojan rozejrzał się po zagraconym pokoiku, po czym usiadł na niskim, kamiennym parapecie.

— Przyszły wiadomości od twego ojca. Jeden list jest do ciebie. Proszę. — Podał dziewczynie złożoną wpół żółtą kartkę. Sofja ujęła ją prędkim ruchem, starając się ukryć gniewny skurcz twarzy na widok przełamanej pieczęci.

— Informacje zawarte w raporcie dla uczelni były bardzo skromne. Nie wiedziałem, czy doktor Kluk nie potrzebuje wsparcia. Otworzyłem więc twój list, bo pomyślałem, że mogę znaleźć więcej wiadomości. Przepraszam. — Kir Bojan spuścił smutno głowę. Mógł to wytłumaczyć w inny sposób. Mógł powiedzieć prawdę i wskazać dziekana Vlka, któremu nawet do głowy nie przyszło, że tajemnica korespondencji może dotyczyć również dzieci. Mógł też obwinić bezpiekę, bo bezpieka robi przecież gorsze rzeczy niż otwieranie listów. Kir Bojan był jednak stary i wiedział, że niekiedy słuszniej jest przyznać się do rzeczy, której się nie popełniło.

— To nie od taty. — Sofja, rozczarowana, przez chwilę miała ochotę cisnąć papier precz.

— Wygląda na to, że tyle musi nam chwilowo wystarczyć. Wiemy, że twój ojciec żyje i z pewnością odezwie się, gdy tylko będzie mógł. Sam raport dla uczelni nie dostarcza innych informacji. Jeśli jednak chcesz, możesz przejrzeć go w moim gabinecie.

Sofja przytaknęła spokojnie, nie patrząc na starca.

— Przyjdź, kiedy zechcesz. Jest jeszcze jednak rzecz, którą muszę z tobą omówić. Nie zanosi się bowiem, by twój ojciec miał prędko powrócić. W krajach na północy i wschodzie zima przychodzi wcześnie. Jeśli wyprawa przedłuży się, a wszystko na to wskazuje, Liwonię skuje lód i powrotu ekspedycji można się będzie spodziewać najwcześniej za kilka miesięcy. Musimy się zastanowić, co począć z twoją edukacją.

— Mam książki. Poradzę sobie.

Kir Bojan zachichotał. Bezbłędnie wyszperał groszowy kryminał spod sterty tomów Życia zwierząt Alfrida Brehma. Sofja spłoniła się i wyrwała książeczkę z ręki starca.

— Nie wątpię, Sofjo. Zawsze jest jednak dobrze, by ktoś bardziej doświadczony kierował naszym kształceniem. Dlatego wspólnie z profesorem Vlkiem z Žiliny zdecydowaliśmy, że zaproponujemy ci staż u jednej z czarodziejek.

Oczy Sofji zrobiły się okrągłe ze zdziwienia.

— Czarodziejek?

— Do czasu powrotu doktora Kluka, rzecz jasna. Koszt kształcenia byłby pokrywany z jego poborów. Alternatywą jest pensja dla panien. Ten drugi scenariusz, nie ukrywam, w mniejszym stopniu obciążyłby budżet twego ojca, ale wiązałby się z trwałą przeprowadzką na stancję. Nie musisz mi teraz odpowiadać. Przemyśl to sobie dokładnie. To ty podejmiesz decyzję. Ale nie zwlekaj ponad miarę.

Uśmiechnął się na odchodnym, aż wszystkie zmarszczki na jego obliczu ułożyły się w pogodną pajęczynę. Kir Bojan zawsze uśmiechał się całym sobą. Wyszedł, nie mówiąc nic więcej. Powolne stukanie jego laski niosło się echem po korytarzu jeszcze długi czas.

A Sofja została, mnąc w rękach list od raka Ponuraka zwanego Upiorem.

Rozdział IV

W którym bliżej poznajemy Chiarę von Loewenstein i dowiadujemy się, co myśli na niektóre tematy

Następnego ranka prosto po śniadaniu Sofja poszła do Chiary. Mieszkała ona wraz z rodzicami w najparadniejszych pokojach Collegium Clexianum, albowiem jej matka, Kora von Loewenstein, kierowała katedrą Gematrii i Numerologii Stosowanej. Chiara miała własnego goblina i nigdy nie jadała posiłków w refektarzu.

Sofja musiała poczekać pod drzwiami, aż przyjaciółka ubierze się, upudruje i zje śniadanie. Zajęło to bez mała godzinę; trwałoby zapewne znacznie krócej, ale Sofja podejrzewała, że matka Chiary nie uznała za stosowne poinformować córki o czekającym na nią gościu. Von Loewensteinowie nie lubili Sofji, uważając, że ma zły wpływ na Chiarę, w dodatku jako Mistrzowie Wysokiej Gnozy nie mieli w poważaniu przyrodników i otwarcie gardzili niepozornym doktorem Klukiem. W końcu jednak Chiara zorientowała się, że Sofja czeka pod drzwiami, i wpuściła ją do środka.

Pokój przyjaciółki był niewielki, dla ochrony przed chłodem obity wzorzystymi kilimami. Sofja usiadła na małym stołku bez oparcia, rzeźbionym w kształt skulonego starca; bardzo jej się podobał, mimo że trochę gniótł w tyłek.

— Co z twoim tatą? Wiadomo coś?

— Dostałam list. Ale nie od niego, tylko od raka. Możesz przeczytać, jeśli chcesz.

Chiara przeczytała list, raz i drugi. Sofja kręciła się niecierpliwie, bo przyjaciółka czytała wolniej niż ona.

— Pewnie lada dzień dostaniesz nową wiadomość. Listy ze wschodu zawsze idą z opóźnieniem. Może jakiś zaginął po drodze. Będzie dobrze, zobaczysz.

Sofja obróciła się w stronę okna, by nie dało się wyczytać niepokoju z jej twarzy. Na zewnątrz szary ranek ociekał deszczem.

— Był u mnie wczoraj profesor Bojan. Rozmawialiśmy o mnie.

— O tobie?

— Aha. O tym, co powinnam robić do czasu powrotu ojca. Zaproponował mi szkolenie u czarodziejki.

— Naprawdę uważasz, że możesz sobie na to pozwolić?

— Przecież nie ja płacę, tylko uczelnia.

— To trochę… egoistyczne podejście, wiesz? Uczelnia to my wszyscy. — Pajęczy cień niezadowolenia przemknął po twarzy panny von Loewenstein, ale Sofja zignorowała go. Dziewczęta znały się od lat, wystarczająco długo, by wiedzieć o swoich małych słabostkach.

— Pieprzysz, Chiara. Łatwo ci tak mówić, bo masz ustawionych rodziców, nowe ubrania i nawet własnego goblina. Jak się ma takie rzeczy, łatwo jest gadać o dobru wspólnym i podobnych bzdurach.

— To nie moja wina, że mam, co mam.

— Ani zasługa. A mnie trafia się okazja, by mieć to, czego inaczej nigdy bym nie mogła dostać. Poza tym Kir Bojan sam to zaproponował. Płacone będzie z poborów ojca, więc nikt na tym nie ucierpi.

— PROFESOR Bojan — rzekła przyjaciółka z naciskiem — nie decyduje sam o wszystkim.

— Tak też powiedział — przytaknęła Sofja. — To nie on decyduje, tylko ja.

— Nie to dokładnie miałam na myśli.

— Do wyboru miałam guwernantkę lub pensję dla dziewcząt. Musiałabym upaść na głowę, by wybrać pensję.

— Mogłaś zaproponować, że będziesz uczęszczała na wykłady jako wolna słuchaczka — naburmuszyła się Chiara, którą najwyraźniej bolało, że do przyjaciółki uśmiechnął się los. Sofja Kluk nie była jednak małostkowa, więc roześmiała się i pchnęła Chiarę na łóżko.

— Najlepiej z łaciny i języków starożytnych do tego starego pierdziela Kudriakowa. Jesteś zazdrosna małpa.

— Nie jestem. A profesor Infidel Kudriakow to wielki znawca antyku.

— Bo jest tak stary, że sam go pamięta. Muchy, które przypadkiem wlatują na jego wykłady, padają martwe z nudów.

Chiara poprawiła się wygodniej na łóżku, zgorszona takim brakiem szacunku dla wykładowców.

— Nie powinnaś tak mówić. — Strzeliła oczami na prawo i lewo, jakby w obawie, że ktoś podsłuchuje. Może i tak zresztą było, bo jej rodzice byli potężnymi magami, choć zajmowali się głównie liczbami i starymi księgami. — Nie należy tak wypowiadać się o kadrze naukowej.

— Znam kadrę naukową i wypowiadam się, jak chcę. Idę teraz poszukać Haruna. Może okaże więcej entuzjazmu niż ty.

I wyszła. Chiara zerwała się z łóżka, by pobiec za nią.

— Nie powinna panienka tyle czasu spędzać z tą dziewuchą — rozległ się zgrzytliwy głos, podobny do skrobania kredą po tablicy; od samego jego dźwięku bolały zęby. Stary, pokrzywiony goblin, udający do tej pory taboret, na którym jeszcze przed chwilą siedziała Sofja, wyprostował się pomału. — Proszę za nią nie biec. Niech się panienka szanuje.

— Ale Adalbercie…

— Czy przeczytała już panienka ten rozdział o Świętej Kabale z Historii magii Eliphasa Léviego, z którym Profesor Ojciec zalecił był zapoznać się wczorajszego wieczoru?

— Znam go na pamięć. — Chiara spąsowiała ze złości, bo ileż można czytać te same książki.

— Tyle, ile potrzeba — odparł goblin z kamiennym spokojem, jak zwykle bezbłędnie odczytując myśli dziewczyny. Chiara nigdy nie mogła wyczuć, czy ten jego talent miał naturę magiczną, czy wynikał po prostu z przenikliwości dobrego sługi.

— Repetitio mater studiorum est. Proszę tedy zabrać się do lektury. Czy dla umilenia czasu życzy sobie panienka ciasteczka owsiane, czy raczej czekoladowe?

Chiara nie uznała za stosowne odpowiadać.

— Przyniosę tedy owsiane. — Adalbert skłonił się nisko i wyszedł z pokoju.

Sofja zaś zdążyła już zejść do kuchni, unikając starannie ochmistrzyni Gerdy, która zawsze przepędzała ją miotłą.

— Niby doktorówna, a gnoju zawsze na butach naniesie niby byle wsiok — mruczała gniewnie, a Sofja udawała, że się jej boi.

Zajrzała do refektarza, do winiarni i do każdej z trzech kuchni – studenckiej, brackiej i profesorskiej, a nawet do spiżarni z przetworami i do piwniczki z serami. Haruna nigdzie nie było.

— Nie widziałam go dzisiaj, skaranie z nim, szwenda się gdzieś całymi dniami. A ty buty wytrzyj, patrz, ile błota niesiesz. Takie to nam doktory rosną — zaburczała Gerda, gdy Sofja odważyła się ją zapytać.

Resztę dnia usiłowała spędzić na nauce, ale myśli rozpierzchały się niczym stado wróbli. Odpuściła więc i sięgnęła po książkę, w której była podróż, pościg i przedwieczna świątynia pośrodku dżungli. Do kuchni wróciła pod wieczór, kiedy już zmierzchało.

Haruna nie było.

Rozdział V

W którym Sofja dowiaduje się, czemu „cherem” znaczy klątwa

— Nie wierzę, że dałam się w to wciągnąć — sapnęła Chiara von Loewenstein, stawiając ostrożnie stopy, by nie wdepnąć w głębokie kałuże. Błoto mlaskało pod nogami i całe trzewiki Chiary były nim uwalane, od zakręconych nosków po futrzane obicia niskich cholewek.

— Trzeba było wziąć lepsze buty. Wiedziałaś, dokąd idziemy — odparła Sofja.

— To najlepsze, jakie mam! Skąd miałam wiedzieć, że tu nie ma trotuaru? Nigdy nie byłam przecież w mieście Jomów!

— Uspokój się, patrzą na nas.

Znajdowały się w uliczce Kociej, na granicy Cheremu, czyli dzielnicy jomskiej. Domy po obu stronach stały tu niskie, krzywe i skryte pod wielkimi omszałymi dachami z gontu i wyglądały jak starcy o zbyt wielkich kapeluszach na głowach. Błotnista, niebrukowana ulica wiła się to w lewo, to w prawo, tak inna od idealnie prostych alei Starego Miasta. Rozdeptane błoto i koński nawóz sięgały do kostek, i rzeczywiście śmierdziało tu kotami.

Ciasnymi, błotnistymi uliczkami parł tłum Jomów, ciemnoskórych i odzianych na czarno. Niektóre kobiety miały zawoje na twarzach, a mężczyźni nosili dziwaczne kapelusze, turbany albo tubietiejki w barwne wzory. Wszyscy mówili głośno, znacznie głośniej, niż to było przyjęte w towarzystwie, w którym dziewczęta do tej pory się obracały. I śmiali się, śmiali hałaśliwie i głęboko, z samego brzucha.

Choć nigdzie nie było widać kolorowych szyldów, w każdym domu i w każdej piwniczce kwitł handel. Sprzedawano byle co, klamoty bez wartości, a w każdym sklepie mieszały się towary różnorodnego autoramentu i przeważnie lichej jakości. Stare świeczniki, mydło, smalec, nafta, sól, tygielki do kawy i tandetne zabawki tłoczyły się na półkach, poupychane jak tylko się dało. Cudna woń parzonej kawy i korzennych przypraw mieszała się z odorem gnoju i potu. Sofja szła zatłoczonymi uliczkami jak oczarowana, ale Chiara była najwyraźniej przerażona.

W pewnej chwili ktoś potrącił Sofję i przepraszająco poklepał ją po ramieniu. Dziewczyna, mając w pamięci wiele historii opowiadanych przez ojca i wiele przeczytanych tanich powieści, odruchowo chwyciła obcego za nadgarstek i szarpnęła w swoją stronę.

— Oddawaj — warknęła bardzo, bardzo złym głosem.

Obcy – jomski wyrostek, chudy, krostowaty i wysoki, z pewnością starszy i silniejszy od Sofji, przełknął ślinę, aż grdyka podskoczyła mu do góry, i powolnym ruchem zwrócił dziewczynie portfel. Portfel był stary, wytarty na brzegach, z poluzowanym zatrzaskiem i wyjątkowo mało kobiecy, a w środku nie było wiele pieniędzy, tylko karta biblioteczna, złożona w czworo bumaga wystawiona na Jana Krzysztofa Kluka, zezwalająca na swobodne poruszanie się po całym Tybil, z wyjątkiem Hradu, oraz kilka pozlepianych miętówek. Był jednak rzeczą, która należała do ojca Sofji, i tym samym bezcenną.

Kieszonkowiec, zaskoczony twardym oporem dziewczyny, nie zareagował nawet, gdy ta pchnęła go tak mocno, że zatoczył się i upadł w błoto. Tu i tam rozległ się śmiech, ktoś nawet jął bić brawo.

— Miałam nie zwracać na siebie uwagi? Nie rzucać się w oczy? Że niby ludzie patrzą, tak? — syknęła ze złością Chiara, gdy znalazły się w bocznej uliczce. Zaułek był mroczny i wchodziło się w niego przez niezachęcającą bramę. Drewniane, oblazłe balkony na wysokości piętra wyglądały, jakby miały zaraz odpaść.

— To co innego — burknęła Sofja, zła, że nie wie, co odpowiedzieć, bo jej przyjaciółka miała rację i wystarczyło po prostu wyrwać portfel złodziejowi.

— To dokładnie to samo.

— E, czego tu szukaje? Raus mi na aus! — Na jednym z balkonów zjawiła się stateczna jomska matrona; czarny zawój zasłaniał dolną połowę jej oblicza, by nie wodzić mężczyzn na pokuszenie, ale widoczna część twarzy była ciemna i pomarszczona niczym rodzynka.

— Szukamy Haruna… — Sofja zająknęła się, uzmysłowiwszy sobie, że nie zna nazwiska przyjaciela ani nawet nie wie, czy ten jakieś ma. — Mieszka przy ulicy Jaszczurzej…

— Zawrzyj gębe, szikse! Znalazły się zdziry wyfiokowane!

Chiara zatchnęła się, a Sofja zachichotała głupawo.

— No to najwyraźniej średnie te nasze przebrania. Myślisz, że rzeczywiście wyglądamy jak dziwki?

Chiara nie odpowiedziała, tylko uniosła lewą dłoń i jęła kreślić w powietrzu gniewne znaki.

— Co ty robisz? Zgłupiałaś?! — Sofja szarpnęła przyjaciółkę. W ostatniej chwili, bo krewka Jomka chlusnęła w dziewczyny mydlinami z wielkiej balii. Ledwo zdołały odskoczyć. Zaklęta moc rozproszyła się z cichym sykiem. — Chodźmy stąd lepiej.

Zanurzyły się w plątaninę uliczek, przejść i pasaży, z których niektóre miały nazwy, a niektóre nie. Coraz więcej domów wydawało się opuszczonych: okna straszyły resztkami powybijanych szyb, a z pozbawionych drzwi bram wionęło pleśnią. Sofja prowadziła, choć wcale nie była pewna kierunku. Starcy i dzieci przypatrywali im się natarczywie. Nie pasowały tutaj. Teraz pomysł wybrania się do Cheremu w przebraniu wydawał się niepoważny. Nie można stać się Jomą w ciągu jednego poranka i prawdziwy Joma natychmiast przejrzy podstęp. Z każdym zakrętem i z każdym zaułkiem domy wokoło stawały się coraz nędzniejsze i coraz bardziej odrapane. Niektórych w ogóle nie dało się nazwać domami – były to zwykłe budy z falistej blachy, z folią w oknach zamiast szyb. W dodatku zaczynało padać mokrą sadzą, a dziewczynom burczało w brzuchach.

— Wracajmy — jęknęła w końcu Chiara.

— Nie wiem jak.

— To zapytaj kogoś o drogę.

— Czemu ja? Ty nie możesz? — zezłościła się Sofja. Długotrwałe błądzenie po Cheremie, wśród mylnych uliczek i nieprzychylnych spojrzeń, wypłukało z niej dużą część zwykłej pewności siebie.

— Bo to był twój pomysł. Więcej z tobą nigdzie nie idę.

— No to nie chodź. Nie prosiłam cię.

— Prosiłaś. Jestem głodna.

Weszły więc do jakiegoś baraku odrobinę przyzwoitszego niż reszta, wyglądającego na szynk. W mrocznym wnętrzu kilku Jomów grało w kości, a przy stoliku pod oknem dwóch starców w turbanach garbiło się nad niewielkimi książeczkami i mruczało pod nosem jomskie zaklęcia, które Harun nazywał modlitwami. Sami mężczyźni. Nie licząc przysadzistej kobiety na stołku przy drzwiach, tak grubej, że w półmroku Sofja wzięła ją za stertę szmat.

Dziewczęta zawahały się na progu, ale po chwili Sofja pchnęła przyjaciółkę do środka. Zajęły miejsce przy stoliku w pewnym oddaleniu od reszty gości i stosunkowo blisko wyjścia, nie tak blisko jednak, by wyglądać niepewnie.

— Odechciało mi się jeść — szepnęła Chiara, strzelając wokół wzrokiem spłoszonej myszy.

— Zdecyduj się wreszcie.

Zanim jednak zdołały same podjąć decyzję, zrobiono to za nie.

Młody Joma z gładkim wąsem wyrósł tuż obok jak spod ziemi. Miał bardzo ciemną skórę i bardzo białe zęby, choć może tak to tylko wyglądało w tym całym półmroku i półświetle, które panowały w knajpie.

— Panienki nietutejsze, wej? — Bez pytania przysiadł się blisko Sofji. Zbyt blisko. Pachniał skórą, papierosami i – trochę, ale nie za mocno – męskim potem.

— A jeśli wej, to co? — Sofja przezwyciężyła chęć odsunięcia się.

— To, że panienke same nie powinne przychodzić do knajpe. Nawet obacwaj. Nie powinne przychodzić do knajpe, jak są przyzwoite. — Wbił natarczywy wzrok najpierw w jedną, potem w drugą dziewczynę.

Jan Krzysztof Kluk parokrotnie napomykał córce, czego może się spodziewać po chłopcach. Że chłopcy pewnych rzeczy robić nie mogą i nie powinni, ale jednak robią. Mówił o tym oględnie i jakby ze wstydem, nie patrząc na córkę. Zapamiętała jednak dobrze, że ma mówić nie, jeśli nie życzy sobie przekraczania pewnej granicy bliskości. I że to „nie” ma być mocne, stanowcze i wyraźne, by chłopcy dobrze to zrozumieli, bo często bywają bardzo głupi.

— A ty liczysz, że nie są przyzwoite?

— Są, nie są. Co ja mogę wiedzieć.

— No więc lepiej, żebyś zrozumiał, że są. Odsuń się ode mnie.

Joma, nie zwracając uwagi na słowa Sofji, wyjął zza pazuchy tytoń i bibułkę. Powolnymi ruchami skręcił papierosa i ścisnął jego końce.

— Ale czemu ja mam się odsunąć. Ława ciasna, a mnie przy panience dobrze. Miło tak obacwaj. — Łypnął na Chiarę. — Albo nawet obadraj. Ja mogę nawet obadraj.

Zamarł, gdy Sofja wyrwała mu skręta z ręki.

— Dlatego że cię grzecznie, kurwa, proszę. Spierdalaj. W try miga.

Chłopak zgłupiał do cna i spąsowiał po same uszy. Parę razy otworzył i zamknął usta, by coś powiedzieć, ale nie wiedział co, więc wyglądał przy tym jak wyjęty ze stawu karp. Mężczyźni przy stole zarechotali, wszyscy prócz jednego, i nawet sterta szmat przy wejściu rozbulgotała się indyczym śmiechem. Młodzieniec wyciągnął rękę w stronę Sofji, może po to, by odebrać papierosa, a może po to, by ją uderzyć, opamiętał się jednak i wyszedł z szynku jak niepyszny.

Przysiadła się za to starucha spod drzwi. Miała odsłoniętą brązową twarz, brązowe dłonie, brązowe zęby i cuchnęło jej z ust, ale Sofji wydała się znacznie milszą towarzyszką od natrętnego Jomy.

— Trzeba takich rzeczy uczyć naszych dziewczynek, hu, hu, hu. Miałyby trochę spokoju. — Stara łypnęła łobuzersko jednym okiem na Sofję, a drugim na Chiarę, co nie było trudne przy jej rozbieżnym zezie.

— Sofja, chodźmy stąd. Już naprawdę nie jestem głodna. — Chiara cała się trzęsła.

— Wie pani, gdzie jest ulica Jaszczurza? — spytała zamiast tego jej przyjaciółka, ale babka tylko się w nie wpatrywała.

— Kupicie staruszce szklankę czaju? Stara Fatma wam powróży, powie, co niesie los.

— Dziękuję, ale nie potrzebujemy wróżb. Chcemy tylko znaleźć pewną osobę.

— Hej, będziecie coś brać, czy przyszłyście tylko obrażać moje goście? — odezwał się jeden z mężczyzn, brodaty i zażywny, ten, który jako jedyny się nie śmiał.

— Poprosimy herbatę — odrzekła Sofja spokojnie. — Trzy razy.

— To se weźcie. Samowar stoi w kącie. Co, może mam wam jeszcze przynieść? Będzie ćwierć korone za jedne. Razem całe korone. Pieniądze położyć na stole.

Chiara zatchnęła się na tak jawne zdzierstwo, bo ćwierć korony kosztowała filiżanka herbaty w eleganckich kawiarniach Starego Miasta. Sofja jednak położyła monetę na krawędzi stołu, niechętnie, bo mając przeważnie niewiele pieniędzy, nie lubiła ich wydawać, i poszła nalać smolistej herbaty do szklaneczek w kształcie tulipanów. Wybrała najczystsze, jakie były, to znaczy z najmniejszą ilością brudnych zacieków i tłustych śladów po palcach. Posłodziła każdą trzema kostkami cukru, bo Sofja bardzo lubiła cukier.

Fatma siorbnęła czaj z ukontentowaniem. Po chwili rozłożyła przed sobą wymiętolone karty do gry, podzieliła na trzy sterty, zamieniła miejscami prawy stos z lewym, podzieliła na sześć mniejszych kupek i wyciągnęła wierzchnią kartę z jednej z dwóch środkowych stert. Ósemka pik.

— Dobierz jej towarzyszkę, słonko — zaćwierkała.

— Miało być bez wróżb.

— To nie wróżby, to karty.

— Daj spokój, Sofja. — Chiara pochyliła się nad stołem z ciekawością. Jej ojciec, Ozyrys von Loewenstein, zajmował się teorią gnozy liczbowej, do której zaliczał się również tarok i inne gry karciane; doktor Kluk twierdził, że te badania to tylko pretekst do karcianych posiadówek przy winie z przyjaciółmi, z dala od apodyktycznej żony, profesor Kory von Loewenstein.

Sofja ostrożnym ruchem odwróciła więc kartę z najbliższego stosu. Trójka trefl.

— Fajn! Teraz ty, kochanie. — Stara Fatma skinęła na Chiarę, która z wypiekami na twarzy wyciągnęła króla pik z tego samego stosu, co Sofja. W odpowiedzi staruszka odsłoniła dwie górne karty z jednego z pozostałych stosów. Dziesiątka pik. Kierowy król. Świsnęła przez zęby.

— Połóżcie pieniążek na każde ajne karte. Prędko.

Sofja z ociąganiem wygrzebała z ojcowego portfela pięć kopiejek.