Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
143 osoby interesują się tą książką
Zima 1885 roku, podkrakowska wieś. Młodziutka Franciszka rodzi swoje pierwsze dziecko. W porodzie towarzyszy jej przybrana matka, znana w okolicy akuszerka. W tym samym czasie w pobliskim dworze również rodzi się dziecko. Franciszka zostaje zatrudniona jako jego mamka. Splot okoliczności sprawia, że zaczyna pomagać okolicznym kobietom w przyjściu na świat ich dzieci, a dzięki nieoczekiwanemu wsparciu zaczyna naukę w krakowskiej szkole położnych. Wraca z Krakowa do rodzinnej wsi bogatsza w wiedzę o rodzeniu, która boleśnie zderza się z wiejską rzeczywistością, biedną i zabobonną. Wciąga ją wir namiętności i wielkiej historii.
„Akuszerki” to inspirowana autentycznymi zapiskami prababki autorki monumentalna i porywająca opowieść o kobiecie, która obcowała z życiem i śmiercią, kochała i niosła pomoc o każdej porze dnia i nocy, także podczas wojennej zawieruchy.
Sabina Jakubowska od lat jako doula towarzyszy kobietom przy porodach. Z wykształcenia jest archeologiem. Fascynuje ją historia lokalna, której poświęciła też doktorat. Jej debiutancka powieść dla młodzieży otrzymała Nagrodę Główną w konkursie Promotorzy Debiutów. „Akuszerki” są jej pierwszą powieścią dla dorosłych czytelników.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1058
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim Bliskim
Sabina Jakubowska
Akuszerki
Text copyright © 2022 by Sabina Jakubowska
Copyright for this edition © by Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o.
Projekt okładki i opracowanie materiałów graficznych: Joanna Florczak
Redakcja: Kamila Wrzesińska
Korekta: Ewelina Sobol
Skład: Sylwia Budzyńska
ISBN 978-83-67216-02-9
Grupa Wydawnicza Relacja
ul. Łowicka 25 lok. P-3
02-502 Warszawa
www.relacja.net
Wiatr szarpał drzwiami, skobel ledwie wytrzymywał. Śnieg zalepiający okno słabo rozjaśniał mrok izby. Ciszę przerywało tylko posapywanie kozy, przycupniętej na klepisku w kącie. Jej zapach mieszał się z przenikliwą wonią męskiego potu, zatęchłych ubrań, mebli, pierzyn i siana. Jakby tu nigdy nic porządnie nie wyschło.
Ciszę rozdarł przenikliwy jęk umęczonej kobiety i zaraz potem zmięte w ustach przekleństwo wypowiedziane męskim, schrypniętym głosem. I znów zapadła cisza, a w niej tylko ciemność i smród.
Franciszka leżała w łóżku. Głowę miała rozpaloną, pot spływał jej po szyi i wsiąkał w siano pod prześcieradłem. Stopy i dłonie były lodowate. Ostry ból rozdzierał jej plecy, wnikał w kości, szarpał i kąsał. Brzuch żył swoim życiem. Jeszcze.
Nie znajdowała w pamięci żadnej świętej od rodzenia. Ani świętego.
Próbowała myśleć o cielnych krowach, kozach. Rodziły tak po prostu. Ale one miały lepiej. Nie musiały leżeć w łóżku. Ciało pragnęło klęczeć i wypchnąć to dziecko, ale jak tu klęczeć, na zimnym klepisku, przy tym Diabelcu przeklętym?
Ktoś załomotał w drzwi.
– Wejść – wychrypiał mężczyzna.
– Kiej zawarte! Otwórzcie! – zadrżał dziewczęcy głosik.
– Psiakrew, właź, głupia – warknął.
Pomajstrował przy skoblu i gwałtownie otworzył drzwi. Drobna dziewczynka, otulona chustami i przysypana śniegiem, wbiegła do izby pod jego ramieniem i niepewnie zbliżyła się do łóżka. Zaraz za nią przemknął nieduży pies, który skulił się pod meblem, wprawnie unikając kopniaka ze strony mężczyzny.
– Przyjdą? – spytała rodząca z nadzieją.
– Jeszcze nie – wyszeptała dziewczynka. – Babka mówią, że końca nie ma z tymi kamieniami pani ze dworu. Ale mi dały bułki z serem, chcecie?
– Zjedz sama, dziecko. – Kobieta pod pierzyną otarła przedramieniem łzę z policzka.
– Co teraz będzie? – spytała dziewczynka, mlaszcząc.
– Ano co, trza będzie urodzić bez babki – westchnęła kobieta z rozczarowaniem, i naraz kolejny skurcz wstrząsnął jej ciałem. Zacisnęła dłoń na ramie drewnianego łóżka i jęknęła.
Spod mebla wyczołgał się pies i polizał tę dłoń o brudnych, połamanych paznokciach.
– Moja matusia też tak mówili, i ta druga, i obie już na smętarzu – powiedziała dziewczynka ni to do siebie, ni do kogo.
– Do spania idź – warknął mężczyzna szorstkim głosem.
Dziewczynka cichutko postawiła pod ślubankiem za duże buty, co je dostała po rodzonej matce. Rzuciła wiązkę siana kozie w kącie, wprawnymi ruchami wyrównała podściółkę na otwartym ślubanku, rozłożyła na tym jakieś derki i wślizgnęła się między nie, nadal owinięta w chusty.
– A nóg nie zmoczyłaś w tym błocie? – spytała kobieta z łóżka.
– Wyschną.
Prędko zasnęła, do jej spokojnego oddechu dołączyło pochrapywanie mężczyzny drzemiącego przy stole, z głową opartą na przedramieniu, w kożuchu narzuconym niedbale na plecy.
W tej zaśnieżonej ciszy Franciszka z trudem już powstrzymywała jęki, usta popękały od zagryzania krzyku. Gwałtowne oddechy rodzącej tłumiła gruba pierzyna, i tylko czasem kłęby pary szły na izbę.
Szarzało już, gdy Diabelec ocknął się, zaklął, zaszurał krzesłem. Pies przez sen zaskomlał i zaraz ucichł.
– Co tam, kobieto? – spytał zbyt głośno.
– To samo – wystękała Franciszka. – Dajcie mi pić.
Mężczyzna podał jej garnek, kobieta wypiła i skrzywiła się: – Zatęchło.
Diabelec wzruszył ramionami, odstawił naczynie na zimny piec i wyszedł na próg. Przez niedomknięte drzwi niósł się świeży chłód i odgłos moczu oddawanego wprost na śnieg.
Nagle zza węgła dało się słyszeć niski, mocny głos kobiecy: – Nowy to jakiś obyczaj, by gospodarz gości fujarą witał, a nie gębą.
– Jedno i drugie wam nie dziwne, a po wtóre, nikogom w gości nie prosił – odrzekł niespeszony.
– Cud, że dupy nie wystawił – rzuciła kobieta.
Zatrzymała się przed gospodarzem, który jedną ręką przytrzymywał drzwi, broniąc wstępu, drugą zaś siłował się z portkami. Pojedynek na spojrzenia trwał dłuższą chwilę w całkowitym milczeniu, aż wreszcie mężczyzna ustąpił i niechętnie wpuścił ją do izby. Wchodząc za nią, splunął przez lewe ramię.
– Jesteście – wyszeptała Franciszka posiniałymi ustami, a w jej głosie nawet ulgi już nie było, tylko zwątpienie, by jej trud miał się kiedyś skończyć.
– No przecie. Myślałaś, że nie przyjdę do ciebie? Pierwsze dziecko, nie ma pośpiechu – rzekła babka, przykładając lodowatą dłoń do jej spoconego czoła. – Nie idzie? – spytała.
Młoda kobieta zaprzeczyła słabym ruchem głowy i znów przytrzymała się łóżka w oczekiwaniu wyczerpującego skurczu. Babka nachyliła się nad nią, odgarnęła pierzynę i wsunęła ręce pod koszulę rodzącej, której ciałem wstrząsnął silny dreszcz. Babka śmierdziała starym alkoholem i tytoniem, potem, moczem i długo niemytym kobiecym ciałem. Przyłożyła do brzucha szorstkie ręce i chwilę uciskała niespokojne krągłości.
– Duża główka, to nie dla ciebie, lebiodko – powiedziała ze współczuciem. – Bóle idą w kości krzyża. Bogusz! Daj no krzyż ze ściany! – rozkazała, ale mężczyzna się nie ruszył. – A żywiej! – krzyknęła przynaglająco. Ale on jakby nie słyszał, z kamienną twarzą siedział przy stole i patrzył przed siebie, dodała więc bardziej spolegliwym tonem: – Tu się nie ma o co gniewać, przecie przyszłam do twojej baby i twojego dziecka.
– Nie pierwszy raz, i nijakiej korzyści – burknął.
– Kunda umarła, bom na czas nie zdążyła, aby coś odmienić. Co poradzić, dłużej zeszło u innej, z drugiej strony wsi, daleko. Żebyś choć miał czym podjechać, szybciej bym przyszła, a tak leźć trzeba było taki kawał drogi. Tę twoją drugą babę, Józkę, bliźniaki zabiły. Źle się wstawiły. Za późno mnie zawołałeś. A teraz nie czas na wypominki, bo tu twoja trzecia baba rodzi i jeszcze można coś odmienić. Nie mam ja do ciebie niechęci, to i ty do mnie nie miej, i rób, co ci każę, bo to ojca jest robota, krzyż do krzyża przyłożyć.
W świetle brzydkiego poranka Bogusz Diabelec zdjął krzyż znad drzwi, pocałował go bez większej czci i niosąc przed sobą, podszedł do łóżka. Babka obróciła Franciszkę na bok i podciągnęła jej koszulę, przepoconą i brudną. Bogusz spojrzał najpierw na białe i krągłe pośladki żony i głośno przełknął ślinę.
– Jeśli przeżyje, sześć tygodni jej nie ruszaj – ostro przywołała go do porządku babka.
Z trudem powstrzymał przekleństwo, świadom, że krzyż trzyma w dłoni, i przyłożył go do pleców rodzącej obiema dłońmi.
Franciszka czuła, jakby jej świat składał się tylko z zapachów. Woń męża to przede wszystkim był alkohol, a do jego potu i brudu już dawno przywykła, ale teraz niedobrze jej było od tego. Miał duże i mocne dłonie. Znienawidzone. Teraz jednak niosły ukojenie, rozgrzewały ból pleców.
Na rozkaz akuszerki Bogusz trzymał krzyż obiema otwartymi dłońmi na jej plecach przez całą długość skurczu, podczas którego rodząca głośno krzyczała. Ten krzyk obudził dziewczynkę, która spojrzawszy spod derek, co się w izbie dzieje, zanurkowała w nich jeszcze głębiej, aż w bladości szarego poranka było widać już tylko mysi warkoczyk.
– Odłóż go teraz, na stół – zarządziła stara po którymś kolejnym skurczu. – W piecu napal.
Pomogła rodzącej położyć się ponownie na plecach, rozejrzała się po izbie i stwierdziła bardziej, niż spytała: – Ani masła, ani smalcu, nic żeby rękę posmarować? To jakże mam zajrzeć? Trudno, trzeba inaczej – i zwróciwszy się do Franciszki, rzekła: – Sikaj.
Kobiecie nie trzeba było dwa razy tego powtarzać, udręczone ciało już zbyt długo męczyło się z napięciem. Babka podłożyła ręce pod strumień moczu i dokładnie je w nim umyła, a potem wsadziła palce w drogi rodne, drugą dłonią naciskając brzuch.
Franciszka krzyczała. Jej mąż cisnął przez całą izbę kubkiem, by zagłuszyć dźwięk. Przez chwilę jeszcze drgało nim powietrze, by się wreszcie uciszyć.
Mała córka Diabelca wyskoczyła spod derek i bez słowa zaczęła zbierać skorupy.
– Krzyż – rzuciła babka do mężczyzny i pomogła obrócić się rodzącej do przyklęku. – Uciskaj go mocno do jej krzyża!
Następny skurcz trwał dłużej. Każdy następny trwał dłużej.
– Pierwsze dziecko – rzuciła babka jakby do siebie, patrząc wymownie na obraz Matki Boskiej nad łóżkiem. – I o cóż to się było ciskać? – spytała nagle Diabelca.
– A bo tamte się tak nie darły, ani Kunda, ani Józka – rzucił obrażony. – Łeb mi pęka.
– Było mniej pić ten jeden raz – odparła i spojrzała na niego ciepło, a on się nagle uśmiechnął.
– Krzyż – wyszeptała rodząca, a oni drgnęli, jakby na tę chwilę zapomnieli o niej.
Południe mijało, blade słońce na małą chwilę zajrzało do izby.
– Tak to możesz rodzić aż do Matki Boskiej Gromnicznej – powiedziała kwaśno akuszerka. – Czego nie pochodzisz, nie poruszasz się? Szybciej by to poszło wszystko.
– Nie kazali – szepnęła zawstydzona Franciszka, pokazując nieznacznie głową na męża.
– Leżeć kazał? – głośno i wyzywająco spytała babka. Nie doczekawszy się odpowiedzi, rzekła do leżącej: – Wstańże, dziecko, nogi wyprostuj. Poschylaj się, pogibaj na boki… albo i przy piecu oprzyj się, zaraz będzie cieplejszy – dotknęła ręką. A widząc, że leżąca przeczy ruchem głowy, dodała: – A jadłaś co? Może się mleka napijesz, pokucaj trochę przy dojeniu, lżej ci będzie przy kucaniu niźli przy leżeniu.
– Teraz to już sił nie mam – odrzekła Franciszka, przerażona złym spojrzeniem Diabelca.
– Skoro tak, to już ci tylko pozostało pomoc wybłagać u Matki Boskiej. Klęknij se, dziecko, na łóżku, a co cię zbierze ból, to się pomódl, a nawet i zaśpiewaj, zawsze to lepiej, niż jęczeć po próżnicy.
Pomogła rodzącej uklęknąć na łóżku, podłożyła jej pod twarz górę z pierzyny i poduszek, na które Franciszka opadła z westchnieniem ulgi, a stara w tym czasie podścieliła pod nią suche siano i czyściejszą szmatę.
– Nie jest to po Bożemu – odezwał się palący fajkę Bogusz.
– Co? Klęczenie czy modlenie? – nie dała się zbić z tropu babka.
– Nieobyczajne, by baba odsłaniała się, a światu przyrodzenie pokazywała – obstawał przy swoim.
– Ty mnie będziesz obyczajności uczył? Ty? – zaperzyła się babka, biorąc się pod boki. Spojrzała na Diabelca ognistym wzrokiem, wydęła usta i na chwilę przywołała wspomnienie dawniejszej swej urody. Świdrowała go czarnymi oczami dotąd, aż wreszcie odwrócił się i w piecu zaczął grzebać, chcąc czynem jakim przykryć porażkę.
– Wy byście wszyscy chcieli mieć kobietę potulną, cichutką i leżącą z nogami na boki – mamrotała rozzłoszczona akuszerka. – On mi będzie mówić, jak się trudny poród przyjmuje! Znalazł się, święty młodzianek, taki niewinny, przyrodzenia niewieściego bojący. A jeno uważaj, bo niezwyczajnego łatwo cnota udusić może. Albo i udławić.
Dziewczynka przyniosła drewna do pieca, a potem wody w przeważającym ją wiadrze, i ledwo uporała się z postawieniem największego garnka na piecu. Franciszka rodziła ciszej, jakby teraz było lepiej, klęcząc na łóżku przed obrazem, z krzyżem przyciskanym do pleców rękami babki. Powietrze w izbie ogrzało się i wypełniło zapachem dymu, od którego rodząca się rozkaszlała. Zaraz potem stęknęła:
– Prędko, matko, bo mnie bierze.
– Czas już na to – odparła spokojnie akuszerka.
– Ale nie to, ino muszę… – powiedziała zawstydzona.
– Mówią, że na pierzynach rodzą panie, a na klęczkach idzie sranie – zaśmiał się Diabelec.
– Ot i felczer – rzekła z pogardą babka. Nic już nie było z tego krótkiego porozumienia, które wcześniej przez chwilę zafalowało między nimi.
Obróciła się szybko i złapała cebrzyk, podetknęła rodzącej między nogi i pomogła jej ukucnąć z przyklęku.
– Wody naszykuj do miski, umyć ją muszę – rozkazała mężczyźnie.
– Teraz jej się zachciało – narzekał, tłukąc się przy garnku.
– Bardzo dobrze. Miejsce się robi dla dziecka. A na jej krzyki nie dziwuj się tyle, bo gdy niewiasta z bólu albo i z ochoty gębę otwiera, to i dołem się otwiera – upomniała go babka.
– Oj tak, prawda to jest święta, nieraz to słyszałem… na sianie – znowu zaśmiał się głośno i ochryple i spojrzał na akuszerkę znacząco.
Babka nie zwracała już na niego uwagi, krzątając się przy rodzącej. Cebrzyk z nieczystościami wsadziła pod łóżko.
– Dychnij se trochę, Francysiu, a poczuj, jak się otwierasz, tak jak i ta koszula – mruczała babka, rozchylając ubranie rodzącej, która odpoczywała teraz, z głową opartą o tylny szczyt łóżka. Ciepłą mokrą szmatką myła młodą kobietę, najpierw twarz, szyję, wreszcie ciało pod podwiniętą na dole koszulą.
– Włosy rozpleść trzeba – mówiła, a jej palce zwinnie poruszały się wokół głowy rodzącej. – Wraz z warkoczem dziecko się odplątuje z pępowiny i idzie już do ciebie.
Franciszka po tych zabiegach uspokoiła się nieco, nabrała sił i rumieńców. Gdy wrócił mocny skurcz, złapała się obiema rękami bocznych ram łoża i kucając prawie, napięła ciało, podając brzuch do przodu.
– Więcej by się bab przydało do podtrzymania i pomocy, ale kto by tu przyszedł do ciebie, sierotko – westchnęła akuszerka. – Stań za nią – rozkazała mężczyźnie – i podtrzymuj ją, o tak – pokazała, chwytając biedne udręczone ciało pod pachami. – Nie ma ona leżeć przy tym rodzeniu, bo do leżenia to dopiero trza mieć siły.
Franciszka krzyknęła przeciągle, wyrzucając z siebie powietrze, lęk, ból… Chlusnęły wody, brudząc pościel.
– Zielone jako Czarcieniec – skomentował beznamiętnie Bogusz Diabelec. Franciszka szeroko otwarła oczy i spojrzała przerażona na akuszerkę.
– No, jużeś prawie otwarta. Jak przez okno widać, że główka duża bardzo, i włochata – powiedziała dziarsko babka. – Będzie z tego pewnie silny parobek. Daj, dziewczyno, jedną nogę na bok. No klęknijże, lebiodo, jak do krakowiaka, ale nogę na bok. Będzie więcej miejsca dla główki.
Poród przeciągał się. Franciszka krzyczała i się otwierała. Boguszowi lepiły się ręce od potu spływającego z żony, ale podtrzymywał ją, raz klęczącą, a innym razem kucającą na łóżku. Aż wreszcie ból stał się ostry, silny i…
– Główka – powiedziała babka, innym jakimś głosem. Rodząca odetchnęła głośno, pełna ulgi, i oparła głowę na piersi męża, nie widząc kałuży krwi między swoimi nogami. Zaraz potem ból pojawił się znowu, a młoda kobieta poczuła się tak, jakby była workiem, z którego wysypały się kartofle.
Koniec bólu. Roześmiała się, dziwacznie jakoś, bez radości.
Dziecko nie płakało.
Babka oglądała je, mamrocząc.
– Żyje? – spytał wreszcie mężczyzna. Przytaknęła.
– Cóż tak cicho?
Babka szybkimi ruchami szorstkich dłoni pocierała małe ciałko, odwijała z pępowiny. Pokazała wreszcie matce i ojcu.
– Wyrodek! – orzekł Bogusz.
Dziecko było sine, z wielgachną głową. Patrzyło podpuchniętymi oczami, nie płakało. Babka położyła je w nogach łóżka i poszukała w swoim tobołku nożyczek i tasiemki. Zastanowiła się chwilę, zamarła w połowie gestu, odłożyła narzędzia. Franciszka leżała bezładnie na łóżku, brały ją zimne dreszcze, widziała przed sobą tylko poplamione krwią, dygocące, białe uda, a góra z poduszek i spoczywająca na nich pierzyna wydawały się dalekie jak koniec świata. Mąż gniewnie wymachiwał nad nią rękami.
– Wyrodek! Wyrodek! – krzyczał. – Przez ciebie to wszystko, diabelskie nasienie!
– Wszelako to was zwą Diabelcem – powiedziała cicho wyczerpana kobieta.
Na to Bogusz zamachnął się i mocno uderzył ją w twarz.
– Czarownica! – krzyknął jeszcze raz i wyszedłszy za próg, trzasnął mocno drzwiami. Trochę śniegu wpadło wirem do chałupy.
Dopiero wtedy dziecko wydało pierwszy swój głos.
– Może co jeszcze będzie z niego – powiedziała na pozór spokojnie babka. Wzięła wreszcie tasiemkę, palcami odmierzyła odległość od brzucha dziecka, przewiązała mocno pępowinę w dwóch miejscach i przecięła szybkim ruchem nożyczek. Szmatką przetarła twarz i ciałko dziecka, wreszcie owinęła je w czyste płachty i podeszła z nim do okna, chcąc mu się przyjrzeć w świetle dnia. Pokręciła głową i podała go matce. – Masz, a próbuj nakarmić trochę. Zobaczymy, czy chce żyć.
Ale nie chciało. Nawet nie próbowało ssać. Akuszerka spokojnym ruchem strzepnęła pierzynę i przykryła młodą matkę i jej dziecko, podtykając jej pod głowę najmniejszą poduszkę.
– Wyrodka urodziłam – wyszeptała Franciszka, z niechęcią próbując wepchnąć dziecku do buzi pierś. Maluch sztywno odchylał wielką głowę.
Babka wyszła, uchyliła drzwi i rzekła do Diabelca siedzącego na progu:
– Ochrzcić muszę. Jako chcesz?
– Wcale. Wyrodka nie chrzcijcie imieniem chrześcijańskim, bo to obraza boska.
– Jak nie ochrzczę, to was nachodzić będzie, gdy umrze. Upiorka wyhodujecie.
– To Dawidkiem nazwijcie, na pohybel.
– Bój się Boga, Diabelcu jeden – powiedziała ze złością.
Chwilę milczeli. Babka patrzyła na mężczyznę czas jakiś, coś tam rozmyślając, i rzekła wreszcie:
– Pan ze dworu szukają parobka do wozowni.
– Woźnicy? – spytał Bogusz z nagłą nadzieją.
– Pomagiera – odparła.
Nie patrząc na nią, zerwał się i pobiegł.
Babka z uśmiechem zawarła za nim drzwi i wróciła do izby.
– Spokój będzie – stwierdziła, ale zaraz zadowolenie z niej uleciało, gdy spojrzała na swą podopieczną. Wzięła z jej rąk sztywne dziecko i czerpiąc garścią z wiadra, machinalnie dwoma palcami polała mu na czoło strużkę wody, szeptając po łacinie formułę chrztu. Żadnego imienia nie wymieniła. A potem odłożyła noworodka na poduszkę i nachyliła się nad Franciszką, przykładając szorstką dłoń do policzka, noszącego jeszcze ślad uderzenia.
– Boli?
– Boli. Wszystko. Wyrodka urodziłam.
– Dziecko ma wodę w głowie – powiedziała cicho babka. – Nie będzie jeść. Nie oddycha czysto. Zaraz zgaśnie.
– Czemu jest takie? – zapytała z rozpaczą Franciszka.
Babka milczała, badając drogi rodne młodej matki.
– Krwawisz mocno. Bardzo pękłaś. Łożysko pójdzie teraz. Stęknij.
Silny ból ogarnął Franciszkę, choć mniejszy niż samo rodzenie dziecka. I krótszy. Młoda kobieta głośno odetchnęła i powiedziała:
– Ja wiem, czemu wody zielone jak Czarcieniec.
Babka nic na to nie odpowiedziała. Urodzone łożysko obejrzała dokładnie, wreszcie wrzuciła do cebrzyka pod łóżkiem.
– No i już po porodzie. Teraz toś jest położnica. Poleż sobie spokojnie, a ja to wszystko zakopię. Kaśka! – Obejrzała się na córkę Diabelca. – Wydoić trza kozę i mleka dać matce! Podgrzać! Bo rosołu to u was nawet nie ma z czego zrobić.
Zmieniła Franciszce szmaty podłożone pod krwawiącą ranę. Rzuciła okiem na dziecko, które leżało nieruchomo, jednak żyło jeszcze, oddychało.
– Ja wiem, czemu on jest wyrodek – powiedziała Franciszka.
Babka pospiesznie wyniosła cebrzyk z łożyskiem.
Gdy wróciła, dziecko żyło nadal. Babka przeżegnała się i zawołała dziewczynkę.
– Pójdziesz do organiściny, ukłonisz się grzecznie i powiesz, że przysyła cię Regina Perkowa i prosi o jedną kurę na rosół, ale niech ci dadzą zabitą, bo ty żywej nie dopilnujesz i gonić ją będziemy po wsi, zamiast do gara wsadzić.
Kasia kiwnęła głową i wyszła.
– Wiem i znam przyczynę – powiedziała wyraźnie Franciszka. – To przez moje utopienie dziecko ma głowę pełną wody.
– Tyś topiona nie była – odparła Regina powoli, niechętnie.
– Byłam.
– Masz gorączkę – rzekła babka, przykładając jej dłoń do czoła.
– A wody zielone jak Czarcieniec – szepnęła jeszcze młoda.
Akuszerka zakrzątnęła się przy piecu, równocześnie zaczęła wysupływać zawartość z kieszeni zapaski.
– Zioła zaparzymy, wypijesz krwawnik, pokrzywę i lipę z bzem czarnym, a dębową korą umyjemy przyrodzenie. Za mocno coś krwawisz.
– A bo ja bym umrzeć chciała.
– Cicho, córeczko. Tak dobrze to nie ma.
Franciszkę ogarniała niemoc, jakby z tą krwią całe siły z niej uchodziły. Gorąco się też robiło. Posłusznie wypiła mleko, a potem jeszcze zioła, ich zapach wiercił w nosie. Ale już na widok kury, którą przyniosła Kasia, zrobiło się jej niedobrze. Omdlała i jakby zapadła w sen, w którym słyszała wprawdzie rozmowę babki z dziewczynką, ale nie miała siły nawet i palcem kiwnąć. Dziecko u jej boku nie ruszało się i nie kwiliło, ale czuła jego słabiutki oddech.
– Nie śpij, oczy otwórz! – huknęła na nią babka. – Spać nie wolno, bo mi tu uśniesz na sen wieczny.
Akuszerka znów zmieniała pod nią przesiąknięte krwią szmaty, trącając ją naumyślnie szorstko.
– Dalibyście spokój. Nie mam siły – wyszeptała młoda matka.
– Rosół za niedługo będzie, to cię postawi na nogi.
Energiczny głos irytował i męczył. Dałaby teraz wszystko za chwilę snu.
– Nie chcę rosołu. Jakże ja się wypłacę organiścinie za kurę?
– Mecyje wyprawiasz! – huknęła babka, ale po chwili złagodniała i rzekła spokojnie: – Nie kłopocz się tym. Organiścina ma u mnie długi za swoje sprawy.
Gorączka wzmagała się. Szarówka zapadająca w izbie wskazywała, że dzień się już chyli ku nocy. Dziecko wciąż żyło. Regina Perkowa przypatrzyła mu się dokładnie raz jeszcze, sprawdziła zacisk na pępowinie, obejrzała pępek, wytarła mokrą szmatką smółkę z pośladków chłopca, przewinęła powijaki. Próbowała przystawiać Franciszce synka do piersi. Żadne z nich nie miało na to ochoty.
Stale przerywana drzemka wyczerpała położnicę chyba bardziej niż sam poród.
– Naści, jedz – rzekła babka, przykładając łyżkę do ust leżącej.
– Nie mogę – wykrzywiła się tamta i uniosła słabą dłoń, by otrzeć tłustą kroplę z policzka. – Kasi dajcie. Niech se podje, nieboga, bo u nas nieczęsto takie specyjały.
– O córkę Diabelca mam się troszczyć bardziej niż o własną? I więcej niźli on sam? – zapytała z gniewem Regina, po chwili jednak dała dziewuszce mięso do ogryzania.
Kasia cichutko zjadła, wyszła z izby za potrzebą, a potem znów bez oglądania się na innych poprawiła siano pod derkami na ślubanku i zapadła w sen, którego zazdrościła jej młoda macocha.
Perkowa siedziała na zydlu oparta o łóżko Franciszki i czekała na to, co przyniesie noc.
– To jest chłopak? – spytała położnica.
– Ano, chłopak.
– Diabelec chciał go Dawidkiem na pohybel nazwać…
– Nie może ci tego Dawidka zapomnieć.
– Przecie ja nie… ja nic…
– Wiem. On też to wie.
– Matko… po co wyście mnie za Diabelca wydali?
– Ażeby cię ochronić, dziecino.
– Przed grzechem? Przed wstydem? Przed ludzkim gadaniem?
– Przed Dawidkiem, ale bardziej jeszcze przed tobą samą, zanim co durnego uczynisz. Nie pomnisz już, jaka byłaś ogłupiała przez tego karczmarzowego syna?
– Ale czemu Diabelcowi?
– Znałam ja go… niegdyś. Miły był.
– Wyście jego… miłowali? Jak w tych baśniach?
– Jak w baśniach? Nie. Więcej jeszcze. Ale to i cóż z tego? Nie było dane. On był bez grosza, bez pola. Bracia moi odpędzili go, pobili, a mnie dali Perce. Perkowe pole było blisko naszego, cały mórg, ale i tak wiele mi się nie dostało, bo jego krewni wydarli zapis dla siebie, a moi bracia też nie byli pierwsi do dzielenia się ziemią. Trudno się dzielić, jak nie ma co dzielić. Diabelec się w końcu ożenił z Kundą, dostał ją razem z tą chałupą. Ale dzieci im się nie chowały, jedna tylko Kasia przeżyła. Wydałam cię za Diabelca, gdy był już wdowcem podwójnym. Nie miałam dla ciebie wiele, a on cię chciał z tym, co miałaś. Myślałam, że dobrze ci z nim będzie, bo… miły był w młodych latach. Miły w kochaniu.
Franciszka głośno wzięła oddech.
– To wyście… to wyście z nim…
– Za jedno – odrzekła znużonym głosem Regina. – Z nim, nie z nim. Za jedno.
– Za jedno – powtórzyła cicho Franciszka. – Bo też i wcale miły dla mnie nie był.
Cisza.
– Pewnie znów się pieklić będzie, gdy wróci a dzieciaka obaczy.
– A co by miał od razu wracać. Do karczmy pójdzie, smutki ostawi, gębę niejedną obije i wróci zdrowszy i lżejszy o tych parę groszy. Odpocznij nieco.
– Pić dajcie.
– Oho, gorączkę masz większą.
– Matko… prawda to jest? O tym utopieniu?
Cisza.
– Matko… czy ja mogę to pamiętać?
– Nie to ważne, co możesz pamiętać, ino czy chcesz.
– Ale jak to było? Powiedzcie. Może ja zemrę niezadługo. Niechże wiem.
Cisza. Regina Perkowa westchnęła ciężko.
– Gorączkę masz.
Godzina za godziną mijała. Franciszka przestała krwawić, ale życie z niej uchodziło razem z gorącym potem. Dreszcze nią wstrząsały, zimno wkręcało się w stopy.
Babka zdawała się spać, cicho oddychała, tyłem oparta o kraj łóżka. Nagle bez uprzedzenia zerwała się z zydla bez jednego głosu, bez skrzypnięcia i dygając, jakby to nie ona, ale dama jakaś wielka, ukłon głęboki złożyła w stronę ściany, gdzie mrok był najgłębszy, gdzie blask od śnieżnej nocy nie padał nijaki.
– Witajcie, Wasza Łaskawość – przemówiła babka cicho.
Nie było odpowiedzi na to i Franciszka zrozumiała, że teraz śni i sen to tylko, że matka jej gada dwornie do ściany.
– O to jedno życie proszę, Wasza Łaskawość. O Wasze błogosławieństwo.
Cisza w ciemności, ciemność w ciszy… I tylko głos matki:
– Które? To mniejsze życie se weźcie, Wasza Łaskawość. Ja proszę za moją Francysią.
Franciszka wpatrywała się w mrok. Wytężała wzrok do bólu i w tej nieruchomej ciemności nagle… ujrzała. Na jedną jedyną chwilę. Ale majak ten zaraz zniknął wobec ruchu, jaki uczyniła Perkowa, dygając znów i z wielkim uszanowaniem pokłon składając ponowny. A potem otwarła drzwi, przytrzymała chwilę. Powiew zimna wtargnął do izby, Franciszkę zatelepał ostatni mocny dreszcz i wtedy… jakby ktoś lodowatą dłoń do czoła jej przyłożył i zabrał gorączkę… Regina po chwili zawarła drzwi i podeszła cicho do łóżka. Dotknęła główki dziecka i westchnęła.
– Tak i po wszystkim. Nie dycha – powiedziała sama do siebie i powolnym ruchem zdjęła zawiniątko, przeżegnała je i ułożyła na klepisku pod łóżkiem.
– Matko… z kim wyście gadali? – spytała Franciszka nieswoim głosem.
– Słyszałaś to? A ze Śmiercią – odrzekła stara po prostu.
– Niezwyczajne koneksyje macie.
– Niezwyczajne – potwierdziła. – A nie gadaj o tym nikomu, choćby… choćby cię pławiono w smole.
– Tak jak prababkę waszej prababki? – ośmieliła się zapytać Franciszka.
– Ano tak. Jej też było tak jak mnie, Regina Perkowa. Pani ze dworu ją oskarżyła o czary, a razem z nią Reginę Białą, Kubalinę, Kozubkę, Salinę, Kantorczynę i szewcową, że mleko odbierały dworskim krowom. Odbył się sąd. To był rok tysiąc sześćset dziewięćdziesiąty ósmy. Pławili je w Czarcieńcu, a potem w smole, posypali pierzem i przegnali przez wieś. Pozwolili wrócić, bo na końcu trzeba zapłacić grzywnę. Ale przeżyły. Bo pani dziedziczka była dobrą chrześcijanką i im wybaczyła. Jakby były niewinne, toby przecie utonęły – prychnęła, nieodmiennie w tym momencie.
Franciszka już może i tysięczny raz wsłuchiwała się w słowa tej ponurej baśni, którą matka opowiadała jej i siostrze w długie zimowe wieczory, gdy akurat była w domu. Opowieść dawała jej poczucie bezpieczeństwa, bo oznaczała wieczór, kiedy matka była z nimi. Ale częściej jej nie było. W Jadownikach rodziło się dużo dzieci.
– To już teraz mi powiedzcie – poprosiła młoda kobieta. – Bo wy wiecie, czemu dziecię moje umarło, czemu wodę miało w głowie. To przez moje utopienie.
– Tyś topiona nie była.
– Pamiętam wodę zieloną. Nie wiem ino, kiedy to się stało.
– A niech ci już będzie. To się stało wtedy, gdyś była dzieckiem w łonie matki. Ale nie w moim.
Przy tych słowach Franciszka poczuła, jak jej serce przeszywa kłujący ból, ale nie drgnęła, bojąc się głośniejszym oddechem przerwać, żeby ta tajemnica wreszcie wyszła na jaw, żeby się uwolniła, urodziła, a choćby i w bólu. Regina Perkowa mówiła:
– Wszystko się zaczęło, gdy przeciwnie do Bożego porządku poumierały wszystkie moje dzieci z Perką, i wreszcie sam stary Perka, a długo chorował wcześniej. Był rok tysiąc osiemset sześćdziesiąty siódmy, a ja miałam roków trzydzieści i siedem. Zostałam wdową, z brzuchem. Ludzie nie wierzyli, że to dziecko jest Perkowe. Baby we wsi się na mnie zmówiły, obgadały, oczerniły, bo się wszystkie bały, że to właśnie ich chłop dziecko mi zrychtował… Zgorszenie zobaczyli. Akurat u mnie. Ukarać mnie chcieli dla przykładu, ze złości. Nie miał mię kto obronić. Przypomnieli nagle, że ja jestem Regina Perkowa, tak jak moja praprababka. Samo to imię już znaczyło czarownica, taka, co chłopów opętuje. W całej wsi aż huczało.
A przecie ja nie musiałam tych chłopów czarować, sami do mnie leźli jak pszczoły do kwiatu. Plebanowi ktoś powiedział, że nie wiadomo, czyje dziecko noszę, że pół wsi w tym sprawę ma… Pleban młody był, całkiem nowy i nieobyty, i nie wiedział, gdzie jest prawda. Stary proboszcz Borkowski mnie znał od dziecka, ale co z tego, już mu było wszystko jedno, już się wyprowadzał na nową parafię za Bochnię i nie chciał mi pomóc, bo osobliwie miał wstręt do czarownic po tej sprawie z Kaśką Niedźwiedzionką cztery lata wcześniej.
Była wiosna. Przyleciały bociany. Rodziłam Hankę i byłam sama w słabości mojej. Nawet nie było komu zanieść ją do chrztu. Ledwom wstała, ledwom sił nabrała, żeby se naciągnąć wody ze studni i coś przecie ugotować, przyszli po mnie, spod tej studni mnie zabrali, do olchy mnie przywiązali koło nowego smętarza, a śmiali się i od czarownic wyzywali. Stałam, stałam, długo stałam, cycki pęknąć z bólu chciały, już od mleka koszula mokra była, a oni gapili się na te moje cycki i gęby rozdziawiali. Oni wszyscy, cała wieś, bez prawdziwego sądu, sąd nade mną uczynili, jako i nad dziewką kuchenną Rozalką ze dworu, która takoż brzuchata była, tyle że do niej nie pół wsi zachodziło, ale jeden – ważny – bo sam pan ze dworu.
Stara pani, matka pana, nagadała na nas, co jej ślina na język przyniosła. Taka wielka dama, a taka głupia. Ledwo co syna bogato ożeniła, a on wolał dziewkę kuchenną, i dziewka kuchenna miała za to zapłacić.
Pana w tym dniu we wsi nie było, razem z wójtem pojechali z jakąś sprawą do dziedzica, co u niego dzierżawił, a pleban znów do Wojnicza. Było w tym dniu bezprawie, tak jakby się wszyscy radni wiejscy po kątach pochowali. Ludzie robili, co chcieli. Wytarzali nas w błocie dla śmichu próżnego, dla wstydu… i cieszyć się kazali, że nie w smole. Przez wieś nas pognali, prosto do Czarcieńca… Wiosna była, zielono… Wody bajora stały rzęsą oblepione, tatarakiem okolone… Skurcz mnie złapał, na dno szłam prosto… ale spódnice wodą nabrzmiały, wypłynęłam. Nie wiedziałam, co będzie dalej, tyle złości w nich było a uciechy z cudzego cierpienia… Ale pan skądś nadjechał i rzekł ludziom, że to już nie średniowiecze i sądów takich czynić nie przystoi ani w czarownice wierzyć. Co innego rozpustnym babom pokazać, gdzie ich miejsce… dla wzrastania moralności i obyczajności u ludu, a co innego samosądy i zabójstwo, bo to podlega pod kryminał.
Ze mną sprawa była zakończona, zipałam se na brzegu, szczękając zębami. A Rozalka nie wypłynęła, widać brzuch ją głębiej ciągnął… Postali ludzie zatem, popatrzyli… Nikt nie chciał leźć w wodę, bali się Czarcieńca. Uradzili, że topielicę wyciągną później, jak wypłynie… i poszli, każdy do swej roboty. A panu powiedzieli, że nikt do tego ręki nie przyłożył, postradała rozum i w wodę uciekła.
Leżałam nad stawem bez sił i sama nie wiedziałam, czy mam się modlić i dziękować Panu Bogu za uratowanie życia, czy też pomstować skarania Boskiego dla tych ludzi nieczułych, zakłamanych, dla tego pana, młodego a prześmiewczego, o obyczajność ludu dbałego, a brzuchy czyniącego pannom kuchennym.
I wtedy wypłynęła Rozalka, trzymając się tataraków. Rodziła. Przechowała się pod wodą tak długo, wychylając się tylko przez trzciny dla zaczerpnięcia tchu, dopóki ciszy nie usłyszała, a wszystko po to, by dziecko uratować przed zawiścią ludzką. I stało się tak, że to ja na świat to dziecię przyjęłam w wodach Czarcieńca, z dala od oczu ludzkich, a potem siadłam w krzakach i własnym mlekiem wykarmiłam, chcąc swoim bolącym cyckom ulżyć. Tyś jest dzieckiem owym.
A gdy Rozalka umierała, osuwając się w szuwary, była taka cisza, jakby nas odgradzały od świata wszystkie te dawne, pławione tu czarownice. I w tej ciszy zobaczyłam Śmierć po raz pierwszy twarzą w twarz, i Łaskawość mieli dla mnie dobre słowo, swoje przyrzeczenie, Błogosławieństwo.
Życie za życie – raz ino mogłam poprosić. Lata mijały, a ja daru swego nie wykorzystałam. Tego Błogosławieństwa Śmierci. I teraz padło ono na ciebie, Franciszko.
Dziecko pochowano, sama nie wiedziała gdzie, Diabelec się tym zajął.
I wszystko wróciło do zwyczajności. Ale nie radziła sobie.
Ani z żalem, jaki narastał każdego dnia, ani z własną przezroczystą słabością, od której w głowie się kręciło przy każdym wiadrze niesionej wody, przy każdym schyleniu się, przy każdym nawet marnym posiłku. Jak na złość, jeszcze do tego poniewczasie i niepotrzebnie, pokarm przyszedł, przyczyniając się do bólu i smutku.
Diabelec, jeśli w domu bywał, warczał na nią co najwyżej – ale wiele go teraz nie było, dostał tę robotę we dworze i trzymał się jej pazurami. Konie były wielką jego miłością. Do domu wracał na noc, a i to nie zawsze. Żona nie miała z niego pożytku, bo ani jej pomocą nie służył w cięższej pracy, ani nie zadbał o pożywienie dla niej i dla córki z pierwszego małżeństwa. Jeśli nawet jakie pieniądze zarobił, to zostawały one w karczmie.
Czasem tylko zaglądała do Franciszki matka, zajęta kolejnymi we wsi porodami. Przynosiła młodej kobiecie kapustę na obolałe od mleka piersi i czasem otrzymane od ludzi jedzenie: a to świeży chleb, a to kiełbasy kawałek, a to kiszki, a to wreszcie masło – tym się najbardziej cieszyła Kasia.
Nie minęły tej męki połogowej nawet trzy tygodnie, kiedy o bladym świcie Perkowa wkroczyła do izby i raźnym głosem oznajmiła zaspanej Franciszce:
– Wstawaj i odziej się w to, co masz najlepsze – i najczystsze.
– A co to się dzieje? – zdziwiła się młoda kobieta.
– Wezwano mię do dworu! – odparła akuszerka niby obojętnie, ale w środku aż od dumy pęczniała.
– Znowu jaśnie pani kamienie rodzi? – spytała Kasia, którą te kamienie bardzo zadziwiały.
– Nie. Inna to sprawa. I ty tam się właśnie przydasz – powiedziała Perkowa córce.
– Ja? – speszyła się Franciszka. – Do dworu? Nie pójdę! – zaparła się.
– Nie gadaj po próżnicy, bo mi spieszno!
– Jak Diabelec mię obaczy, to spierze po pysku nawet przy ludziach – powiedziała niewyraźnie żona Bogusza.
Perkowa rozważyła to i chyba w duchu przyznała jej rację, bo po chwili rzekła tak:
– Inaczej zrobimy. Już wszystko wiem. Polecę sama, bo sprawa jest pilna, a ty się w tym czasie umyj, przyodziej godnie… najlepszą chusteczkę włóż na głowę i przynieś mi to. – Podała jej jakieś zawiniątko ze swego tobołka. – Dygniesz tam w kuchni i powiesz: „Moja matka Regina Perkowa swego zapomnieli”, a ja rzeknę, żeś ty moja pomagierka i będziesz mi asystę czynić.
– Ja? Pomagierka? Asystę? – Nie mieściło się to w głowie Franciszki.
– Skoro widziałaś Łaskawość, to już innej rady nie ma, ino ciebie akuszerką uczynić. Mnie też od czasu Błogosławieństwa Śmierci wołano do porodów. Nikt przecie nie wiedział, co tam się stało, ale coś takiego było we mnie, co ludzie wyczuwali. Sama się wszystkiego nauczyłam. Ale teraz dość gadania, idę, a ty usłuchnij, com rzekła, czysta masz być i godnie przyodziana.
– Matko, co to ja na wesele jadę? Na cóż mam tak czynić? Wyście… – Zatrzymała się, przerażona własną śmiałością – wyście wystrojeni nie są.
– I dobrze. Ja już nic nie muszę. Teraz to nawet trza, żebym była w byle czym. Tak tedy widać, żem stara baba, i wolno mi zostawiać po chałupach… akuszerskie instrumenta. Z czystej sklerozy. A ty je przyniesiesz. Już nic do tego Diabelcowi.
Perkowa po wygłoszeniu tych wyjaśnień zbierała się do odejścia.
– A na długo ja tam idę? Co z Kasią?
– Niech bieży do ciotki, Maryśki Kasprowej Okasowej. Przecie to jej chrzestna matka. Niech tam zostanie, ile trza będzie. Słyszałaś, Kasiu? To idź już, bo chałupa pusta będzie i zimna.
– A cycki se umyj ciepłą wodą – upomniała babka Franciszkę na odchodnym. – Jak jabłuszka mają być pachnące.
Franciszka po odesłaniu Kasi wszystko dokładnie zrobiła, jak jej matka przykazała. Umyła się, ciesząc się tą przyjemnością i tym, że nikt nie krzyczy o marnowanie drewna na grzanie wody. Starannie zaplotła warkocz i zwinęła go w węzeł, zapinając szpilką do włosów. Założyła jedyną nową koszulę, co ją w posagu dostała, do tego kaftan i trzy spódnice, na wierzch tę najczystszą ze skrzyni. Owinąwszy stopy onucami, wsunęła je w stare buty. Na plecy zarzuciła grubą, wełnianą, kraciastą chustę, jej końce skrzyżowała i zatknęła za spódnice. Na koniec wyjęła z wielkim szacunkiem jasną chustkę tybetkę w wielkie czerwone kwiaty, którą od Diabelca dostała, gdy się do niej zalecał, i w której do ślubu poszła. Zawiązała ją na głowie i poczuła się nowym człowiekiem, jakby ta żałoba już ją opuścić miała – przedwcześnie może, bo przed wywodem, ale co tam. Jakby już wiosna szła, tak się miała jej dusza.
Wzięła, nie zaglądając, matczyny worek i poszła.
Nie myślała o Diabelcu, co to będzie, gdy go spotka. W ogóle nie myślała i tym się cieszyła. Z każdym krokiem jakiś dziwny ucisk w brzuchu się pojawiał, ale szła, nauczona posłuszeństwa wobec swojej matki. Cóż, że nie rodzonej? Słyszała te słowa od ludzi czasami, ale ich nie rozumiała. Pojąwszy niedawno, zmienić im nie pozwoliła tego wszystkiego, czym matka była dla niej.
Zimowe wstawało słońce, a wieś się budziła. Ludzie wychodzili z chałup za sprawami swoimi, ale więcej za potrzebą, bo to głównie za stodołami znikali, za kómorami. Psy patrzyły za nią, ale nie szczekały, znając ją przecie od zawsze. Tak szła Franciszka zamarzniętą drogą w dół, powoli i uważnie, bo droga pełna była grud. Bóle w dole brzucha odezwały się mocniej. Niezaczepiana przez nikogo minęła cmentarz, kościół, Kozią Górkę i wkroczyła na Gościeniec, oddychając głęboko. Błękit nieba cieszył ją, jakby go pierwszy raz zobaczyła. Słońce, które przecież nie grzało, jednak dodawało mocy. Oddech prawie zamarzał w powietrzu, a przy co większym kroku zimno wchodziło dołem pod spódnice i szczypało w gołe uda. Ręce zlodowaciałe próbowała schować w zakamarkach wierzchniej chusty. A jednak z każdym krokiem cieplej jej było, krew zaczęła krążyć. Stanęła chwilę koło figurki, pomodliła się, odetchnęła i poczuła ciekawość, kto to też we dworze dziś rodzi. Tą ciekawością wiedziona poszła dalej po chrupiącym i iskrzącym się śniegu. Tak doszła blisko karczmy i minęła ją jak najszybciej, przestraszona nieco, bo jej się zdawało, że zza rogu mignęła postać Dawidka. Wreszcie dotarła do dworu. Piękne jej się zdały zabudowania folwarczne ustawione w czworobok. Tu nawet i na gospodarskich pomieszczeniach strzecha była równiutka. Wszędzie było odśnieżone, a zaspy wyznaczały wielkie aleje. I szła tą aleją, świecąc czerwonymi kwiatami na zawiązanej na głowie tybetce.
Pierwszy raz podeszła tak blisko dworu. Znów serce podskoczyło, gdy się rozwarły stajenne wrota, ale to nie był Diabelec, a tylko jakiś młody chłopak, który popatrzył na nią przelotnie i pobiegł dalej. Znalazła się u kuchennych drzwi akurat, gdy je otworzono. Ktoś tam powoli wychodził, a ktoś inny krzyczał, by szybciej zawierać, bo ziąb niesie się do środka. Franciszka była tak oszołomiona tym, co za chwilę stać się miało, że wchodząc, patrzyła na ciekawskie twarze służby i tak naprawdę wcale ich nie widziała. Stała nieledwie w progu, zbierając w sobie słowa i odwagę. Z butów zaczęło kapać i nagłe gorąco spadło na nią wraz ze słabością taką, że aż oprzeć się musiała o drzwi, zatrzaskując sobie odwrót.
– Cóż to, czego chcesz? – burknęła w końcu gruba kobieta w wielkim fartuchu i podkasanych rękawach, która skubała kurę na środku izby kuchennej.
– Moja matka, Regina Perkowa, swego zapomnieli – powiedziała wreszcie Franciszka z taką chrypką i suchością w gardle, że sama siebie ledwie usłyszała.
– A mówże po ludzku, czego chcesz! – zezłościła się kucharka.
– Moja matka, Regina Perkowa, swego zapomnieli – powtórzyła młoda kobieta, chcąc się zapaść pod ziemię ze wstydu, i wyszarpnęła zza pazuchy naszykowany przez matkę worek.
– Ano jest tu Perkowa – sapnęła kucharka z niezadowoleniem. – Tyś jest jej córka, Hanka Perconka?
– Nie, Hanka poszła za mąż za Dadeja na Bocheńcu – szepnęła zapytana, czując, jak pot spływa jej po plecach, bo gorąca takiego w izbie ani w kuchni niezwyczajna bardzo była. – Ja jestem Franciszka.
– A, Diabelcowa. – Kucharka kiwnęła głową. – No to idźcie tam do niej. Musicie trafić sami. Nie ma wam kto pokazać, bo ruch jest wielki u panienki.
– U panienki? – zdziwiła się Franciszka.
– Ano słyszycie chyba. Idźcie przez te drzwi, a potem w górę po schodkach.
– Po schodkach? – powtórzyła tępo.
– Święty Boże! A to prawda musi być, co ludzie gadają, żeście nie wiedzieć czyje dziecko, bo to i Perka niegłupi był chłop, i Perkowej rozumu nie brakuje, a z was to taki ciumrok, nabierzesz się, to cię zjem! – wyśmiewała się kucharka, łapiąc się pod boki, a piórka kurze latały wokoło. – Czy ja gadam niewyraźnie? Czyście w życiu schodków nie widzieli, że się tak dziwicie? Deski to są do góry bieżące! No już, po schodkach i w lewo. Wiecie, która ręka lewa? A jak nie wiecie, to pukajcie we drzwi koło obrazka ze świętą Teklą na ścianie! Z Barbarą nie pomylcie!
Upokorzona Franciszka opuściła kuchnię z ulgą i z przerażeniem, że wstyd matce przyniosła.
Ostrożnie stąpając, aby butami nie pobrudzić pięknych podłóg drewnianych, szła, oglądając wspaniałości dworu. Niemal z nabożeństwem weszła na skrzypiące schody z balustradką. Na górze panowały ciemności, widoczny był tylko zarys dwojga drzwi i dwa obrazy wisiały po obu stronach, a ta święta to Tekla, czy może Barbara? Tekla pewnikiem będzie jak w kapliczce, z księgą w ręce, a Barbara z mieczem, ale nie widać wyraźnie w tym półmroku. Z rozważań wyrwał ją zasłyszany za drzwiami dźwięk, który natychmiast rozpoznała. Tak krzyczeć mogła tylko kobieta rodząca i Franciszka po prostu poszła w tamtą stronę. Zapukała cicho, a potem raz jeszcze, nie wiedząc, czy dobrze zrobiła, po raz pierwszy bowiem w życiu swoim do drzwi pukała.
Nikt nie otwierał, zebrała się więc w końcu na odwagę. Sama otwarła i stanęła w białych drzwiach, w półmroku pokoju, w którym naraz wiele kobiet spojrzało na nią nieżyczliwie.
– A, jesteś – mruknęła Regina Perkowa. – Przyniosłaś mi moje instrumenta? To i chwała Bogu – podsumowała gorliwe kiwanie głową Franciszki. – Zawrzyj drzwi i pódź tu.
Młoda kobieta najchętniej by uciekła. W pokoju było duszno, zasłonięte okna jeszcze to wrażenie pogłębiały. Ujrzała jak we śnie służące na czarno i biało ubrane, mignęła jej przed oczyma wykrzywiona twarz kobiety wystrojonej w elegancką bluzkę, aż wreszcie podeszła do matki, która stała w nogach łóżka, opierając spracowane dłonie o jego ozdobne linie z cienkich blaszanych drutów, na biało malowanych.
– Stań tu – rozkazała córce, a sama, nie zwlekając, pochwyciła worek i zaczęła wyjmować z niego różne przedmioty i pomniejsze woreczki, i rozkładać to wszystko na stoliku popod ścianą. Zaraz też dyrygować poczęła pozostałymi kobietami, jedną posyłając do kuchni po wrzątek, drugą z nocnikiem do opróżnienia, trzecią po coś innego, i tak rządziła się nimi, aż wreszcie zostały same z wystrojoną kobietą, która zapytała ironicznie:
– Mnie też wyślecie na posyłki? Tak się moją służbą rządzicie, ani się nie pytając, jakbyście tu dziedziczką byli.
– A jest to czas, jaśnie pani? Bo chyba nie do pytania żeście mię wezwali – odparła na to niezmieszana akuszerka.
– A jeszcze mi obce dziewczyny sprowadzacie, Perkowa. Prosiłam o dyskrecję. Czy źle zostałam zrozumiana? – Ton pani był przede wszystkim zimny i wyniosły.
– Takoż właśnie podle słów jaśnie pani postąpiłam. Dziewucha nada się na mamkę, gdyby mamka potrzebna była. Dziecię niedawno na świat wydała, tyle że pomarło. Ma ona jeszcze dobry pokarm w piersiach, pomocna jest i cicha. A co najważniejsze, nie trza będzie innej po wsi szukać i więcej ludzi wprowadzać w tajemnice. Jest to moja córka Franciszka, która mi asystę będzie czynić, na akuszerkę bowiem kształci się.
– Tutaj? Na panience nikt się uczył nie będzie! – rozgniewała się pani ze dworu. – I po wsi potem rozpowiadał!
Przerwał jej jęk. Franciszka dopiero teraz przyjrzała się, kto na łóżku leży, przedtem bowiem osoba schowana była pod pierzyną i w koronkach poduszek, a ciemne zasłony dokładne oględziny czyniły niemożliwymi. Osoba ta naprężyła się i coraz bardziej jęczeć zaczęła, aż wreszcie wszystko ucichło.
– A teraz jakoś mniej – powiedziała tylko Perkowa i wróciła do rozkładania swoich woreczków na stole.
Pani ze dworu wstała, nerwowym krokiem podeszła do Franciszki i zmierzyła ją spojrzeniem.
– Rozepnijcie kaftan i piersi pokażcie! – rozkazała. – Chcę wiedzieć, czy nie jest to oszukaństwo, by tu osobę obcą wprowadzić a moją rodzinę skompromitować przez obmowę i oszczerstwa. Jeśli mleko będzie, to możecie zostać.
Franciszka spojrzała na matkę, a ta kiwnęła głową. Odwikłała więc z siebie wielką chustę kraciastą, dobrze, bo jej było już bardzo gorąco w tym dusznym pokoju. Powoli, trzęsącymi się rękami odpięła z haftek kaftan i zsunęła go z ramion, a potem rozchełstała koszulę, ukazując się półnago.
Pani podeszła i wpatrzyła się z wielką uwagą, a młoda kobieta coraz bardziej czerwona się robiła, bo jeszcze nikt jej taką nie oglądał, i wreszcie sama odważyła się popatrzeć na swe ciało – tak, jakby je widziała po raz pierwszy.
– Mlekiem czuć, ale go nie widać – powiedziała wreszcie pani.
– Będzie dziecko, to i mleko wypłynie – zapewniła Perkowa.
– Ile ma lat? Nie pstro w głowie?
– Osiemnaście będzie na wiosnę – policzyła stara akuszerka. – Nigdy nie miała pstro.
– A czy to przyzwoita jest osoba? – Znienacka przeniosła wzrok na całą w rumieńcach twarz Franciszki.
– Mężatka wielce moralna – powiedziała Regina, starannie ważąc słowa, jednak jaśnie pani odebrała to jak obelgę, co zdradziło nerwowe spojrzenie w stronę łóżka i leżącej w nim postaci.
– A mężowi nie opowie? We wsi nie rozniesie się? – westchnęła zrezygnowana pani.
– Chłop jej, Bogusław Diabelec, u jaśnie pana przy koniach pracuje – wyjaśniła akuszerka, kryjąc zadowolenie, bo już wiedziała, że wszystko się po jej myśli ułoży.
Do drzwi zapukano i weszły pokojowe z gorącą wodą w dzbanie, z miską, czystym nocnikiem i czystymi ręcznikami, a wszystkie ciekawie wgapiły się w gołe piersi Franciszki, która wreszcie drgnęła i pospiesznie ubierać się zaczęła.
– Przyniosłam herbaty – dygnęła jedna pokojowa, podając tacę na stolik przy łóżku.
– Idźcie już stąd. – Pani ruchem ręki odprawiła służące.
Z pościeli wygrzebała się rodząca.
– Mamo? – powiedziała prosząco. – Tak bym się herbatki ze śmietanką napiła, a dobrze słodkiej!
Na łóżku siedziała panna Albina, inna niż zawsze, przypuchnięta i blada, rozczochrana nie do poznania, w koronkowej koszuli. Franciszka nieraz ją w kościele widziała, panna była jak z obrazka. Wysoka, wyniosła, do matki podobna, z loczkami spod kapelusza spływającymi, nie to co teraz.
Jaśnie pani bez słowa podała jej filiżankę, a panna smukłymi paluszkami złapała za uszko i wypiła chciwie. Przyjrzała się ciekawie Franciszce i ziewnęła.
– Długoż to będzie jeszcze? – spytała. Jak dziecko była rozkapryszona. Pani spojrzała na nią z wyrzutem i pod tym spojrzeniem panna ucichła, oczy spuściła, oddała filiżankę w dłoń matki i ponownie w pierzyny zapadła.
Było w tym pokoju jeszcze parę wolnych krzeseł, ale Franciszka nie odważyła się usiąść nieproszona. Stała tam, w nogach łóżka, a dłużyło jej się ogromnie. Omiatała krótkimi, bojaźliwymi spojrzeniami pokój panienki – haftowaną pościel, obrazki na ścianie – nie chcąc zbytnią śmiałością wywołać gniewu jaśnie pani. Jednak czas między jękami coraz szybciej mijał, takoż i dźwięki przybierać zaczęły na sile.
– Panienko, teraz zbadać muszę, czas ku temu najwyższy – odezwała się Regina Perkowa.
– Nie chcę, nie teraz – zaprotestowała jęczącym głosem panna spod pierzyny.
– Przecie dla dobra dziecka – tłumaczyła akuszerka, najspokojniej i najcierpliwiej jak mogła.
– To jest dziecko. – Jaśnie pani pokazała długim palcem na swoją córkę. – I jej dobro tu się liczy. Nie chce teraz, to nie oglądajcie jej przez siłę.
Akuszerka nic na to nie rzekła, pokręciła tylko głową. I znów czas dłużył się Franciszce. Nogi ją bolały, brzuch ciągnął w środku, pić się jej chciało, a nade wszystko – usiąść.
Minęło tych jęków panienkowych może pięć, może sześć, a może dziesięć, gdy stara znów podjęła:
– Zbadać muszę panienkę.
– Nie chcę – pisnęła panna pod kołdrami.
– Słyszycie – poparła córkę pani.
– Ale przecie, jaśnie pani, gdy się coś stanie złego, to mnie tym obarczycie.
Długie milczenie pani wskazywało, że po jej myśli byłoby, gdyby dziecko nie przeżyło porodu. Regina zrozumiała to w lot, znów pokręciła głową i dodała:
– To mam na myśli, czy się co złego nie stanie naszej panience.
Pani wciągnęła ze świstem powietrze, wstała nerwowo i podeszła do łóżka córki.
– Akuszerka zbadać cię musi, wszelkie protesty panny daremne.
– Ale ona ma paluchy takie wstrętne a pokraczne! Nie lubię, gdy mnie ktoś tak dotyka niedelikatnie, wolę… – umilkła, przestraszona nagle.
– Tak – powiedziała pani, teraz wypuszczając powietrze. – To już wiemy, skoro panna tej delikatności zażyć raczyła parę miesięcy wstecz. A teraz niech zamilknie i szczegółów nam oszczędzi.
– Ta młoda niech mnie zbada, co asystę czyni – wykłócała się jeszcze panna. – Tylko niech mama spojrzy, czy ma ręce ładne – zamarudziła i jęczeć znów zaczęła.
– Umyjcie się – powzięła decyzję pani, pokazując dłonią na miskę postawioną na umywalni, po czym, zniecierpliwiona, sama popchnęła Franciszkę do mebla, wcisnęła jej do ręki pachnącą kostkę i zaczęła polewać jej dłonie gorącą wodą z dzbana. Prawie był to wrzątek. Franciszka zacisnęła usta, z rąk jej wypadło śliskie mydło i zniknęło w wodzie, z trudem je wyłowiła i umyła ręce pod srogim spojrzeniem pani, a potem wytarła dłonie w podsunięty ręcznik. Regina patrzyła na to z utajonym zadowoleniem.
Pani szybkim ruchem podciągnęła pierzynę córki ku górze, całkiem już jej twarz zasłaniając.
– Wybadaj brzuch rękami – cicho poinstruowała Franciszkę matka, spojrzeniem przekazując ostrzeżenie, żeby w żaden sposób nie okazać, że robi to po raz pierwszy. – Gdzie plecki, gdzie nóżki, a gdzie główka.
Franciszka z lękiem przyłożyła dłonie do obleczonego w wyszywaną koszulę brzucha panny i poczuła przez chwilę tak dobrze jej znany z własnego ciała drobny ruch stópki gdzieś z boku, wypukłość pośladków na górze. A potem panna Albina znów jęknęła i brzuch naprężył się, stanął prawie w szpic, po czym opadł pod jej dłońmi i wtedy po lewej stronie rodzącej odczuła pod dłonią wyrazisty ruch przesuwania się na bok plecków.
Regina bardzo uważnie wpatrywała się w owo badanie, wprawnym okiem dostrzegając to wszystko i bez dotykania.
– Czy główka idzie prosto na dół? – szepnęła.
Młoda kobieta z wahaniem położyła dłoń na dole brzucha, próbując wyczuć dłonią kulisty kształt, po czym kiwnęła matce głową.
– Dobrze – orzekła Regina Perkowa i dwoma gestami obu rąk nakazała córce dalsze czynności. Idąc za tą niemą wskazówką, przerażona własną śmiałością Franciszka podciągnęła koszulę panny Albiny i rozchyliła jej podkurczone nogi. Stojąca w nogach łóżka babka bardzo wnikliwie wpatrzyła się w to, co między nimi ujrzała, i dyskretnie pociągnęła też nosem zapach.
– Bardzo ładną macie budowę do rodzenia – powiedziała życzliwie do pierzyny.
– Franciszko. Teraz palcem – zwróciła się do córki cichym, spokojnym głosem i potwierdziła polecenie gestem, wystawiając palec wskazujący i wykonując nim gest do przodu.
– Mam wrazić? – przestraszyła się Franciszka.
– Delikatnie.
Zadanie to wydało się młodej kobiecie zupełnie ponad jej siły. Zamknięta w tym pokoju gdzieś między zaufaniem do swej matki a gniewem jaśnie pani nie widziała drogi odwrotu. Przepełniona chęcią ucieczki zamknęła oczy i głęboko odetchnęła. Kiedy je otworzyła, zobaczyła widoczne spod pierzyny, wpatrzone w siebie oczy panny Albiny, jeszcze bardziej przerażone niż jej własne. Przejęta współczuciem dla tej panny, która miała być w taki sposób dotykana przez obcą osobę, nie mogąc dłużej tego spojrzenia znieść, wstrzymała oddech i zanurzyła palec w ciepłym wnętrzu jej ciała, pomalutku wypuszczając powietrze nosem. A potem zamknęła oczy, aby nic nie rozpraszało tego, co ten palec miał zobaczyć.
Droga była gładka i kończyła się miękką przeszkodą. Palec dotykał jej opuszkiem. Nie wiedziała, czego ma się spodziewać, ale wsłuchiwała się w te odczucia tak, jakby od tego zależało jej życie. Bo też może i zależało.
Palec Franciszki poczuł drżenie, przechodzące w coraz mocniejsze pulsowanie i nagle miejsce się zrobiło, coś się tam na górze otwarło. Głośny krzyk rozdarł powietrze. Panna Albina zadygotała i próbowała zewrzeć uda.
– Dwa palce, prędko – powiedziała jej matka do ucha.
Franciszka jak w amoku wróciła palcem do wyjścia i ponowiła wyprawę w głębokość panny Albiny połączonymi palcami wskazującym i środkowym. Za drugim razem było łatwiej.
– Czujesz? Rozwiera się?
– Tak – odszepnęła.
– Wyjdź – usłyszała głos matki i z ulgą wyciągnęła palce. Panna Albina płytko oddychała, lecz z każdym oddechem uspokajała się po wstrząsie, jakim było badanie.
– Otwór bardziej jak szeląg, grosz, czy jak dwuzłotówka? – spytała Regina.
– Dwuzłotówka albo talar, ten duży, z cysorzem – odparła niepewnie Franciszka. Niewiele miała okazji podziwiać pieniądze i się im napatrzeć. Matka nosiła zaszytą w odzieży srebrną dwutalarówkę z wizerunkiem Franciszka Józefa, Imperatora Austrii, i w rzadkich okazjach prania starannie ją wypruwała i wtedy pokazywała córkom. Uważała, że przynosi jej szczęście, ponieważ urodziła się w tym samym dniu co Najjaśniejszy Pan – 18 sierpnia 1830.
– No już, cofnijcie się obie – rzekła pani, zakrywając córkę pierzyną. – Starczy tych oględzin, a konsultacje róbcie ciszej.
– Teraz, panienko, możecie se zjeść coś letkiego, bo trza wam będzie dużo sił niedługo – krzepkim głosem rzekła Perkowa.
– Proszę mi tu mojej córki nie straszyć! – oburzyła się pani.
– Bulion bym zjadła – zamówiła sobie danie panna spod pierzyny.
Pani wyszła wydać dyspozycje do kuchni.
Albina skorzystała z chwili, w której nikt jej nie pilnował, wystawiła głowę, przeciągnęła się. Majtnęły koronkowe rękawy. Mignął kawałek pięty.
– Nie chcielibyście trochę wyjść z łóżka, panienko? – zapytała cicho Regina.
– A po co? Dobrze mi tu, ciepło i wygodnie.
– Szybciej by poszło.
– Niespieszno mi wcale – odparła rozkapryszona panna.
– Ale krócej byście się męczyli.
– Przywykłam…
Matka i córka spojrzały na siebie bez słowa, czekając, co dalej panna wymyśli.
– …jak mama każe francuskiego się uczyć lub też jeografii, to człowiek z nudy bardziej jeszcze jęczy.
Wtem skurcz złapał, panna uchwyciła białych giętych drutów u wezgłowia i napięła ciało, sapiąc głośno. Regina pokiwała głową, patrząc w wystraszone oczy młodej kobiety.
– Mocniej idzie? Tak? Ani chybi odmieni się wam od francuskiego i jeografii. Jaśnie pani matka wyszła i was teraz bardziej weźmie niż przy jej pilnowaniu. Bo też takie pilnowanie nijakiego sensu nie ma, jeśli wprzódy go brakło.
Panna się zaczerwieniła, coś rzec chciała, aż usiadła z tej złości, pierzynę z twarzy odrzuciła, gdy drugi mocny skurcz siłę jej zabrał, nieprzygotowaną zastał, wydarł z niej jęk i pogłębił rumieniec. Wyciągnęła dłoń do Franciszki, jakby ratunku szukając, a ta bez namysłu dłoń tę złapała i trzymała, póki nie przeszedł nagły ból. Potem panna opadła na poduszki i wyszeptała głosem skrzywdzonej niewinności:
– Jak śmiecie tak do mnie mówić!
– Cichaj, dziecko – mruknęła Perkowa. – Nie trza się gniewać. Albo mi to dziwne? Mnie nic już nie jest dziwne. Też kochałam, też rodziłam, też wysłuchiwać musiałam morałów. Ani mi życie nie dziwne, ani umieranie, a już szczególnie rodzenie mi nie dziwne, dlategoście mnie wezwali, przeto nie wydziwiajcie, ino słuchajcie, co się do was mówi, coby wszystko dobrze poszło.
– Leje się ze mnie – powiedziała słabo panna.
– Pewnikiem wody – rzekła spokojnie akuszerka. – Nie bójcie się, zawsze tak jest, bo dziecko w wodzie se pływa, we wnętrzu matki mieszkając. A podnieście nieco pierzyny, obaczym, jakie te wody.
Prześcieradło już nie było białe. Różowa kałuża wsiąkała w łóżko. Drogi rodne kobiety też były zakrwawione.
– Jaśnie panienko, teraz trza będzie się umyć. Wolicie na łóżku? Franciszka was obmyje. Czy też kucniecie se chwilę w jakiej balii, a łóżko się przyoblecze na czysto, byście w mokrym nie leżeli.
– Nie chce mi się ani ręką ruszyć, ani nogą machnąć – zakaprysiła znowu panna.
– Ale obmyć wam trzeba przyrodzenie, zanim się główka pokaże – tłumaczyła wyjątkowo cierpliwie stara kobieta.
– Jakieś czary-mary wyprawiacie. Główkę myłam w sobotę – zaczęła się wykłócać panna.
– Główka dzieciątka waszego – powiedziała akuszerka ze złością.
– Nie chcę! – Panna nogą kopnęła pierzynę i nakryła się nią cała. Tam ją dopadł mocny skurcz, jednak pierzyna tłumiła nieco odgłosy odczuwanego bólu.
– Flejtuch panna. Koło szyje breweryje, koło dupy strzępy – mruknęła Regina Perkowa niezbyt głośno i wyszła zakrzątnąć się koło kąpieli panny Albiny. – Złości się mocno, zatem już niedługo dziecię przyjdzie na świat. Uważaj na nią.
Franciszka została z panną sama. Rodząca uspokoiła się, jednak na krótko. Znów przyszedł mocny skurcz i panna tylko dłoń wystawiła, którą Franciszka mocno uchwyciła. Panna tak mocno ją za rękę trzymała, że Franciszce zrobiło się słabo, całe siły jej odpłynęły i w głowie zaczęło kręcić.
Na to wszystko drzwi się otworzyły i znowuż pokój napełnił się tłumem ludzi; Regina wraz z jaśnie panią zaraz pannę z łóżka wyciągały, służące wtaszczyły balię, a wody ciepłej nalewać zaczęły. Drugie kręciły się wkoło pościeli, dokładając czystego siana do siennika i zmieniając prześcieradło. Panna Albina weszła w zakrwawionej i brudnej koszuli do balii, nie śmiąc się matce sprzeciwiać. Zamierzała jedynie przykucnąć, ale ciężar ciała sprawił, że przyklapła ciężko, a potem wydała tylko zachwycone stęknięcie. – Aaaa – oddychała głęboko, trzymając się za brzuch. Zamknęła oczy i zdawała się usypiać, a skurcze przyjmowała z większą łatwością, nie zwracając uwagi na całe zamieszanie w pokoju. Dopiero któryś kolejny skurcz ją obudził. Wtedy złapała się krawędzi balii, stękała mocniej, ale już nie krzyczała, napierała tylko powietrze w dół.
– Oho, jaśnie panno, prze was w dół, to już czas, by wychodzić, za pozwoleniem – powiedziała Perkowa cicho.
Panna Albina udawała, że nie słyszy, a może prawdziwie nie słyszała. Matka szarpnęła ją za ramię, panna otwarła oczy, nieprzytomne takie, i szepnęła: – Jeszcze troszeńkę, ja mamę upraszam, jeszcze chwilę. Niech mi ona brzuch polewa. – Wskazała na Franciszkę.
Młoda kobieta chwyciła dzban z umywalni, przyklękła przy balii, wdzięczna, że jej wreszcie wolno spocząć chociaż trochę, i wolnymi ruchami polewała brzuch rodzącej ciepłą wodą. Panna Albina stękała coraz mocniej, głębiej i jakby z przyjemnością, aż wreszcie wyprężyła nagłym ruchem uda i tylko dłonie wbijające się w brzeg balii wskazywały, że wysiłek teraz jakowyś czyni.
– Ona rodzi – powiedziała Perkowa spokojnie.
– Co? Teraz? Mój Boże, i co my zrobimy? – spanikowała pani.
– My? – zaśmiała się sucho Regina. Bez słowa stanęła za panną i delikatnie podniosła ją nieco pod pachami. – Podnieś pannie koszulę – powiedziała do córki. – Nogi pannie przytrzymaj na boki. Główkę widzisz?
– Jest – rzekła Franciszka, wpatrując się w wodę. – Włoski falują.
Panna stękać znów zaczęła głęboko, innym takim głosem. Za chwilę woda w balii pociemniała, a Franciszka niewiele myśląc, wyłowiła ciałko pływające między nogami rodzącej. Dziwnie tak było, trzymać obce dziecko, mokre i krzywiące buzię, ze sznurem pępowiny plątającym się między palcami. Regina złapała czystą poszewkę i poczęła osuszać ciałko, sterując dalszą pracą wokół panny, której ostrożnie zdjęto brudną koszulę, uważając na pępowinę wiszącą między nogami, wyprowadzono z balii, ubrano i ułożono na łóżku obłożonym suchym prześcieradłem i wieloma podkładami z mniej nowych poszew, a Franciszka cały czas trzymała połączone ze swoją matką dziecko. Gdy panna Albina spokojnie już leżała, stara akuszerka wyjęła dziecko z rąk swej asystentki, położyła je w nogach łóżka i rozwinęła poszewkę, w jaką je naprędce owinięto.
– Dziewczynkę macie, panno Albino – powiedziała Regina Perkowa, zwinnie podwiązując pępowinę czystą tasiemką uprzednio przygotowaną na stoliku wśród akuszerskich przedmiotów, i zabrała się do przecinania nożycami coraz słabiej tętniącego sznura. Dopiero w momencie odcięcia od matki dziecko krzyknęło słabym głosem. Dźwięk ten obudził jakby z letargu jaśnie panią, która spojrzała surowo na obecne w pokoju służące.
– Ani się ważcie! – powiedziała ostro. – Ani się ważcie komukolwiek powiedzieć, że dziecię narodzone w balii! Niech jeno która z was choćby piśnie, a ze dworu wyrzucę i psami poszczuję! Stoicie jak kołki! Zamiast się gapić, bierzcie się do roboty!
Służące przestraszone sprzątać zaczęły balię i cały ten nieporządek. Perkowa pokazała dzieciątko pannie Albinie, która znów ledwo spod pierzyny nosa wystawiła.
– Jak laleczka! Jaka śliczniusia! O jakie ja jej piękne sukieneczki uszyję!
Pani pokręciła głową i spojrzała na Franciszkę. – Diabelcowo! Do roboty!
Wskazała jej dłonią krzesło. Franciszka usiadła z takim uczuciem ulgi, jakby to była najlepsza chwila w jej życiu. Bo też może i była? Drżącymi rękami ponownie rozpinała kaftan i koszulę, a jej matka już stała nad nią, pomagając jej przystawić dziecko do piersi. Nie jadło jeszcze, ale z zainteresowaniem wąchało i mamlało podetkniętą pierś. Rozdziawiło różowe usteczka i złapało wreszcie sutek, po czym zaczęło mlaskać, ku wielkiej radości panny Albiny, którą te odgłosy ogromnie bawiły.
– Franciszko, zabierz pierś i podaj jeszcze raz, bo za płytko złapało – zakomenderowała Regina. – Przystaw lepiej dziecinę. Brzuszek ku twemu brzuchowi. Nie pomogę ci teraz, bo łożysko zaraz pójdzie.
Córka posłuchała jej, mocno trzymając główkę dziecka w swojej dłoni, i oto wreszcie sutek trafił tam, gdzie miał trafić, maleństwo poczęło ssać i zrobiło się cicho. Po chwili ból silny złapał Franciszkę w dole brzucha, a pierś napięła się pokarmem, który zaczął płynąć z obu naraz. Koszula była wkrótce mokra, a i dołem kobieta czuła przesiąkającą wilgoć, może i krew jej płynęła, ale Franciszka siedziała spokojnie na swoich trzech spódnicach i nie dbała o to w tej chwili. Czuła, jakby z tym mlekiem wypływającym z piersi, wreszcie ku jakiemuś pożytkowi, uchodził z niej cały smutek i żal. Tylko ulga została i zmęczenie, i tkliwość wobec tego małego, różowego stworzenia.
– Przynieście rosołek dla panny Albiny – powiedziała jaśnie pani do służącej, a po chwili zastanowienia dodała: – Nalejcie też Diabelcowej, żeby miała siłę karmić. I podajcie pączki. Mamy wszak Tłusty Czwartek.
– A wy, Franciszko! – huknęła nagle tak, że kobieta aż podskoczyła, a dzieciątko w przestrachu wypuściło pierś i aż w powijaku rączki rozrzuciło na boki. – A wy pamiętajcie, że o niczym rozpowiadać nie możecie, jeśli nie chcecie tej posady utracić!
Franciszka z przestrachem pokiwała głową i ponownie zajęła się karmieniem. Regina Perkowa ukryła pełen zadowolenia uśmiech, mrucząc tylko:
– Tłusty Czwartek, tłuste życie. Niechże się jej darzy, malusieńkiej.
Tydzień minął, gdy do domu wrócił jaśnie pan. Był on dzierżawcą dóbr w Jadownikach, należących do dziedzica osiadłego w innym dworze. Raz na czas musiał wyspowiadać się u właściciela z zysków i kosztów. Grzmiącym głosem mówił o tym już w sieni, jakie go tam uchybienia godności spotkały, a ile też dziedzic podniósł za dzierżawę.
– Na ostatki karnawału zaprosił, wódką częstował, a potem tylko patrzył, ile by tu wydusić!
Głośny był to człowiek, rumiany, lubiący dobrze zjeść i wypić, ceniący na równi towarzystwo przy kartach, jak i piękne panie. Będąca jego przeciwieństwem wyniosła i pochmurna żona w milczeniu słuchała, czekając na sposobność do obwieszczenia nowin, których obwieścić prawdziwie się bała.
Franciszka ten tydzień prawie nie spała. Dziecina okazała się stale głodna, a przy tym kapryśna istnie jak jej rodzona matka. W pokoiku panny Albiny naprędce dokonano zmian. Zamiast stolika i krzeseł wciśnięto kołyskę i ślubanek, na którym sypiała teraz mamka, wstając co trocha do dziecka w dzień i w nocy.
Panna wypoczywała, jadła, piła, popatrywała na dzieciątko swoje z weselem, to znowu wzdychając i popłakując. Do Franciszki zwracała się tylko w konieczności, jakby obrażona była na nią za poufałość i trzymanie za rękę w chwilach słabości.