Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wznowienie debiutanckiej powieści Sabiny Jakubowskiej, autorki bestsellerowych „Akuszerek”. Powieść, której akcja rozgrywa się w małej lokalnej społeczności, skrywającej wiele tajemnic.
„Jesteśmy tu nowi i jesteśmy dziwni dla innych. Nikt nie oczekiwał, że będzie inaczej. Tylko dlaczego, zamiast wmieszać się w tłum, zaprzyjaźniamy się z jeszcze dziwniejszymi?”
Doro wraz z matką i młodszą siostrą przeprowadzają się na podkrakowską wieś. W pobliskim domu na Wschodniej mieszka ekscentryczna starsza pani, dwójka licealistów i mała dziewczynka. Kim jest Emma i jej podopieczni? Jakie tajemnice kryje ich dom? Wspólnie z nowymi przyjaciółmi Doro spróbuje rozwikłać sekret starego klucza i sznura korali.
Tymczasem jego matka pracuje jako położna i próbuje poukładać sobie życie, mierząc się z pełną wyzwań codziennością. Skąd ma wziąć siłę, aby zacząć wszystko od nowa?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 403
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim Bliskim
Sabina Jakubowska
Dom na Wschodniej
© Copyright by Sabina Jakubowska 2015, 2023 © Copyright by Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o. 2023
Redakcja i korekta: Kamila Wrzesińska
Projekt okładki: Grupa Wydawnicza RelacjaLiternictwo tytułu: Patrycja Borowska/Pracownia Artystyczna Patki – Letteringuje
ISBN 978-83-67817-14-1
Wyd. II
Grupa Wydawnicza Relacja
ul. Marszałkowska 4 lok. 5
00-590 Warszawa
www.relacja.net
Byłem tu nowy i uciekł mi pies. Wyobraźcie sobie pierwszy sobotni wieczór w nowej miejscowości. Wieczór deszczowy, wrześniowy. Ludzie siedzą w domach. Przez zasłonięte okna widać tylko migotanie telewizorów. Sklepy już zamknięte. Jestem tu obcy i muszę odnaleźć swojego psa, który również jest tu obcy.
Ta przeprowadzka nie była do końca przemyślana, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Właśnie rozpoczynaliśmy życie na nowo. Mama dostała tu pracę. Wynajęliśmy dom. Dokładnie – domek. To i tak nie jest właściwe określenie, ale przecież nieważne, że jest on niemal-do-rozbiórki, bo dom jest tam, gdzie my jesteśmy, prawda?
Po pośpiesznym sprzątaniu i prawie-remoncie stał się naszym domem i centrum świata. Nawet adres pasował: ulica Środkowa.
Kiedy zorientowałem się, że Bors za długo nie wraca po tym sikaniu, założyłem buty i wyszedłem na podwórko moknące w słabym deszczu, widocznym w mętnym świetle latarni. Mama właśnie rozpakowywała jakieś pudła, których zawartość była podobno niezbędna, żebyśmy mogli umyć się jak ludzie i spać w pościeli. No cóż, mam inne zdanie. Wczoraj spaliśmy w ubraniach, owinięci w koce, na wielkich, starych łożach. A pod łóżka wcisnęły się zwierzaki, dwa psy i kot. Ten ostatni długo nie wytrzymał, bo wyczuł w pobliżu zapach innych futrzaków. A co do mycia, wczoraj mieliśmy w tym względzie Dzień Dziecka i jakoś wszyscy żyjemy. Jednodniowe bakterie nas nie zabiły.
– Wychodzę na chwilę – powiedziałem do mamy już z zewnątrz, przez uchylone okno.
To jest plus. W bloku by się tak nie dało. Tłumaczenie przez domofon – poniżej męskiej godności (nie musi cały blok wszystkiego o mnie wiedzieć). Wrzeszczenie do okna na ósmym piętrze też było bez sensu, chyba tylko jako pretekst, gdy człowiek potrzebował tak ogólnie się wywrzeszczeć.
A teraz mama pomachała mi i zgasiła światło. Zdążyłem jeszcze zobaczyć, że moja siostra prawie zasypia, okryta kocem i przytulona do Strefy.
Strefa to drugi pies, młoda suka rasy owczarek alzacki. Podobno urodziła się podczas ulubionej audycji mamy, trójkowej Strefy rokendrola wolnej od angola, i tak już zostało. Ze względu na to słuchaliśmy teraz tej audycji namiętnie co sobotę. Prowadzący nazywa się Owczarek, co nasza Strefa przyjmuje z radością.
A teraz dość wolnych skojarzeń. Jest wieczór, a ja jestem tu obcy. Trzeba się skupić na właściwym celu.
Wyszedłem na fragmentarycznie oświetloną ulicę. Cała moja wiedza potrzebna od zaraz to mgliste pojęcie o tym, w którą stronę na biegun.
Nie wiem nic o położeniu geograficznym naszego nowego domu. Postanowiłem jak najszybciej uzupełnić braki w wykształceniu, tym bardziej, że to nie jest jakaś tam wioseczka, tylko prawdopodobnie największa wieś w Polsce. Będzie tu co robić.
Co dalej? Zapiekło mnie w twarz wspomnienie gorącego wrześniowego słońca, które tak mocno raziło w oczy, gdy w piątek wracałem ze szkoły. Wiedząc już, gdzie południe, wybrałem kierunek północny.
Naraz jakiś szary kształt mignął mi gdzieś w zaroślach, przebiegł przez ulicę – jak na złość w nieoświetlonym miejscu – i uciekł na podwórko sąsiadów, parę domów dalej.
Na próbę zagwizdałem i mój ukochany przyjaciel ukazał na chwilę oblicze. Po czym zachęcająco zamerdał i pobiegł znów przed siebie.
– Bors! Bors! – wołałem go z dyskretnym natężeniem. Ale on tylko chciał, bym szedł za nim.
Zły i trochę niepewny doszedłem do furtki, za którą zniknął pies. Była otwarta. Na podwórku plastikowy traktorek, huśtawka – aha, rodzina wielopokoleniowa. W porządku. Prawdopodobnie nie pogonią mnie z siekierą. Z gotową już mową powitalną wkroczyłem w obcy świat, ale nikt tu na mnie nie czekał. Poszedłem za moim psem w bladym świetle bijącym z okien i latarni, a podwórko zamieniło się w wewnętrzną drogę, która wychodziła na równoległą ulicę.
Bors czekał. W świetle lampy ulicznej przeczytałem: ulica Wschodnia.
Okej. Następny kierunek na mapie świata odhaczony. Prawdopodobnie zachód i Zachodnia będą naprzeciwko, jeśli tylko tubylcy kierują się w życiu logiką.
Z ulicy Wschodniej roztaczał się interesujący widok na światła samochodów pędzących po trasie E-94, a na południu niemrawo jaśniał miejscowy kościół, którego neogotyckie kształty migotały w tym deszczu na podobieństwo zamku z Disneylandu.
Niedobrze. Złapałem tę ostatnią myśl i uświadomiłem sobie, że chyba za często oglądałem dziewczyńskie kreskówki z moją siostrą…
…a gdzieś blisko patrzył na mnie Dom. Zatrzymałem się. Nie, nieprawda. To ja patrzyłem na Dom. Dom natomiast patrzył w pola rozciągające się na wschód.
O ile tutejszy podświetlony kościół naprawdę jaśniał, o tyle ten Dom ciemniał. W jego czarnych oknach nie było firanek. Ceglany budynek, jeszcze niewykończony. Wysoka bryła prostopadłościanu. Szczegóły architektoniczne umykały w nocy.
Nieposkromiona żądza przygód popchnęła mojego psa właśnie tam. Chciałem za nim iść, ale tylko bezradnie patrzyłem, jak Bors z zapałem obsikuje tabliczkę NA SPRZEDAŻ. Zatrzymało mnie przytłumione światło, jakby ktoś tam chodził po domu ze świecą.
Dość, powiedziałem do siebie. Za dużo ostatnio Edgara Allana Poego. To nie jest dom Usherów.
Odwróciłem się i gwiżdżąc coś, ruszyłem na północ. Jak się później zorientowałem, był to kawałek Always look on the bright side of life. Linia melodyczna trafiła do Borsa. Przybiegł do mnie i nie odstępował na krok. Zrobiliśmy okrążenie, bo się wkrótce okazało, że ulica Wschodnia od północy łączy się ze Środkową, przy której mieszkamy. Dobrze. Mały kawałek świata już znam. Nie lubię żyć nieświadomie.
A następnego dnia była niedziela.
I było na co popatrzeć. Egzotyka. W pozytywnym wydaniu. Jakieś takie święto w powietrzu. Najpierw orszak staruszków i staruszek wracających z porannej mszy. Panie miały kolorowe chustki na głowach. Potem sznur samochodów jadących w przeciwnym kierunku. Za godzinę i dziesięć minut kurs powrotny. Zegarki można by ustawiać. To było zupełnie inne od mojego wcześniejszego życia. Ale fajne.
Jestem normalnym nastolatkiem. To znaczy do tej pory tak siebie oceniałem. Oczywiście z uwzględnieniem lekkiego dziwactwa, jakim jest zamiłowanie do czytania i pisania.
Może mi się tutaj znudzi, myślałem, przeciągając się w zimnym blasku słońca. Ale jeszcze nie teraz.
A na razie trzeba było naciągnąć wody ze studni i rozpalić w piecu. Jeszcze ciągle miało to urok surwiwalu. Wspólnymi siłami udało nam się przygotować śniadanie.
Postanowiliśmy udać się tam, gdzie wszyscy, czyli do kościoła. Tylko mały kłopot – co ze zwierzakami?
Mama zagadnęła przez płot kobietę wracającą ze mszy. Ta okazała się mało rozmowna, ale jej dzieci wyjaśniły, że jak chcemy nagłośnienie, to trzeba na górę Bocheniec, do małego kościółka.
Mama zabrała jakieś zasoby obiadowe. Strefa i Bors dostali kagańce i nie byli szczęśliwi z tego powodu. Moja pięcioletnia siostra, Róża, wzięła do koszyka kota Mroka i poszliśmy.
Trochę to trwało, ale warto było, bo widoki po drodze przepiękne. Mam wrażenie, że ze szczytu zobaczyłem kominy Nowej Huty. A Nowa Huta mnie nie. Dobrze. Wreszcie.
Żeby było wszystko jasne: Kraków jest fajnym miastem. Ale aktualnie kojarzył mi się tylko z tymi wszystkimi przejściami, o których chcieliśmy zapomnieć. Bardzo się przykładaliśmy do tego zapominania.
Pan Bóg chyba wiedział, co robi, stwarzając Bocheniec i widok z Bocheńca. Uczciliśmy go w milczeniu, w trakcie kazania sycąc oczy zjawiskową panoramą.
A potem poszukaliśmy najlepszego miejsca piknikowego i zjedliśmy obiad. To znaczy chleb z serkiem topionym, ale mama nie dostała jeszcze wypłaty i musiało wystarczyć. Nagrodą był spokój. Kilometry spokoju, kilogramy spokoju, cóż, nie jestem dobry w jednostkach miary i nie działają mi one zbytnio na wyobraźnię. Co innego obiekt podziwu, świat wokół nas.
Na południu – Pogórze. Moja siostra dostrzegła Tatry. Na zachodzie i wschodzie krajobraz miejscami sielski, miejscami przemysłowy, a północ – pola, lasy z wystającymi z nich wieżami kościołów. Podobno nawet dolina Wisły i wyżyna tuż za nią. Tak twierdzi mama, która przeczytała przewodnik.
– Czy wy wiecie, że siedzimy na grodzisku wczesnośredniowiecznym? – powiedziała, wertując dalej niegrubą i podniszczoną już publikację lokalnych autorów.
– Niby gdzie to jest? – zapytaliśmy z siostrą równocześnie.
– Ten pagórek z krzyżem, który właśnie obwąchuje Bors, to chyba najwyraźniejsza pozostałość. Ale w przewodniku napisano, że według legend może są tu lochy. Gdzieś ukryte, z dziada pradziada zapomniane. Romantyczna sprawa – roześmiała się.
Bors i ja uznaliśmy to za wyzwanie dla prawdziwych facetów. On pierwszy wprowadził je w czyn i zanurkował w krzaki. Jednak nie znaleźliśmy żadnych lochów, a jedynie piękną kapliczkę świętej Anny Samotrzeciej.
– Jak może być sama, jeśli trzyma dwoje dzieci na kolanach? – nie rozumiała moja siostra. – Nie można być samemu we trójkę.
– A my? – spytałem i wytrąciłem ją z chęci do rozważań językoznawczych.
U podstawy figurki odkryłem studzienkę z pyszną, zimną wodą.
– Boże, jakie to praktyczne – powiedziała mama. – Jest cudowna.
– I to dosłownie – rozległ się jakiś głos. – Uzdrawia duszę i ciało. Tylko trzeba wierzyć i się pomodlić.
To ksiądz wracał ze mszy. Starszy, chyba już emeryt.
– Przyjezdni? – zagadnął.
– Prawie tutejsi – odparła ostrożnie mama.
– A kazanie podobało się. – Wyraźnie chciał wiedzieć, co sądzi o nim „szeroki świat”.
Mama spłoszona kiwała głową, wyraźnie próbując ukryć, że jej myśli były wtedy daleko.
– To dobrze. – I poszedł.
Psy gdzieś pobiegły i teraz trzeba było zacząć ich szukać, jeśli mieliśmy wrócić przed nocą. Po trzech okrążeniach murów świątyni znalazła się Strefa, a za nią Bors. Zmęczeni, usiedliśmy jeszcze raz w pobliżu kościółka i patrzyliśmy na gasnący dzień.
– Mrok – powiedziała mama.
– Cały dzień go noszę – pożaliła się Róża i wszyscy się roześmialiśmy.
Jadowniki witały wieczór, a my cieszyliśmy się ciszą i tym, że wszystko jest daleko, i tym, że nikt na nas nie krzyczy. I nie trzeba było nic mówić.
Ale jednak Róża powiedziała:
– A tu jest nasz dom. – I wskazała dłonią miejsce, gdzie sądziła, że jest.
Patrząc z góry na wieś, długo szukaliśmy go wśród dziesiątków domów, w plątaninie ulic, między meandrami rzek i drzewami. W końcu namierzyłem równolegle położony Dom na Wschodniej, bo był najbardziej wysunięty w pola – na wschód, oczywiście – no i dość wysoki. Opowiedziałem o nim mamie. Róża zdawała się wcale nie słuchać, bo przerwała nagle:
– Ale dlaczego on mówił na tym kazaniu, że jesteśmy wszyscy tacy sami i równi przed obliczem Stwórcy?
– Przed obliczem Stwórcy może tak, ale w życiu codziennym, gdybyśmy wszyscy byli tacy sami, toby ludzkość nie wymyśliła stopniowania przymiotników – powiedziała poważnie mama.
– To znaczy co?
– Głodny, głodniejszy, najgłodniejszy – roześmiała się mama i żwawym krokiem ruszyła z górki, a my za nią.
Miałem przez chwilę wrażenie, że w oknach Domu na Wschodniej rozbłysło niewyraźne światło – ale przecież nie mogłem tego widzieć z tej odległości. Nie chciało mi się jednak snuć hipotez – bo wchodziliśmy już w ciepły mrok pod gwiazdami i on był dobry, i nie baliśmy się niczego.
Wczoraj, w poniedziałek, poznaliśmy sąsiada, tego z podwórkiem wychodzącym na ulicę Wschodnią. Zagadnął nas w sklepie, w kolejce do kasy, „od kogo jesteśmy” i że widział mnie z psem na ich posesji. Przeprosiłem, cały czerwony, ale on tylko zaproponował, że możemy tamtędy przechodzić na skróty ile chcemy, bo „do grobu parceli nie weźmie”.
Ulegając tej racji, pięknie podziękowaliśmy i postanowiliśmy tą drogą odprowadzać Różę do przedszkola. A potem ja miałem iść do szkoły, a mama w przeciwną stronę, do pracy.
Mama była jakaś zamyślona. Przechodząc koło Domu na Wschodniej, ledwo go zauważyła.
– Nie mówiłam wam, że – zanim tu przyjechaliśmy – w ostatnią noc śniła mi się Konstancja.
– Kto to jest? – chciała wiedzieć Róża.
– Nie wiem – odparła z zakłopotaniem mama. – Dziewczynka z długimi, jasnymi włosami. Po prostu wiedziałam, że to Konstancja, i już.
– No i…? – zapytałem, już zniecierpliwiony, bo mama czasem mnie irytowała taką duchową nieobecnością.
– To tyle. Po prostu była. Tak jakoś mi się przypomniało, gdy spojrzałam na ten dom.
Teraz i ja popatrzyłem. I – dziwne – nie było już tabliczki NA SPRZEDAŻ. Poza tym nic się nie zmieniło. Zaniepokoiłem się. Może Bors ją wyrwał i gdzieś wywlókł?
– Doro! – wrzasnęła nagle moja siostra. – Sarenki!
Doro to ja. Teodor.
Sarenki rzeczywiście były niedaleko, coś tam sobie skubały, ale wystraszył je donośny sopranik Róży. I jeszcze trzeba było ją pocieszać, bo buzia w podkówkę i w bek, że uciekły. No bo przecież wrócą, prawda?
Odprowadziliśmy moją siostrę do przedszkola, całkiem miłego, gdyby nie te wszystkie zaryczane maluchy, ale to początek września, pocieszałem się, do połowy października im przejdzie.
Dalej poszedłem już sam, próbując z godnością udawać, że nie będę biegł za koleżanką, której sylwetkę rozpoznałem. Wczoraj w klasie siedziała tuż przede mną. Gapiłem się na nią bezrefleksyjnie przez pięć godzin. Siedzę sam, to co miałem robić, gdy napisałem temat, za każdym razem taki sam: „Lekcja organizacyjna”?
Miała ładne jasne włosy. Teraz też lśniły. Nie wytrzymałem.
– Hej, Oliwka! – wrzasnąłem, choć trochę się bałem, czy to na pewno jej imię. Klasa liczy dwadzieścioro jeden osób. Oraz mnie.
Odwróciła się jak oparzona.
– Tylko nie Oliwka! – syknęła przez zęby.
– A jak masz na imię? – spytałem zdezorientowany.
– Oliwia. Niestety.
– Uff, czyli nie gafa. – Próbowałem się uśmiechnąć.
– Ty się, Bono, nie śmiej – warknęła.
– Doro.
Westchnęła.
– Okej. To mamy jeden do jednego, jeśli chodzi o gafy – podsumowała i podała mi rękę. – Ola.
Mocny miała uścisk.
– Tylko sobie uważaj, żeby mi to była ostatnia z twoich gaf.
– Bo mówią o was „Jadowniki – nożowniki” – rzuciłem lekko, niby żartem. Chciałem zabłysnąć wiedzą z przewodnika.
– Taaak – mruknęła. – Coś o tym wiem. Mam wielkiego i silnego starszego brata.
Chwilowo straciłem ochotę do żartów. Ale i tak poszedłem razem z nią do szkoły.
Minęło dni mało-wiele. Tak mówiono w Szewczyku Dratewce, jednej z baśni mojego dzieciństwa. No dobra, może moi dawni koledzy z osiedla nie posługiwali się takim językiem. Ale u nas w domu tak się mówiło.
Życie się stabilizowało i można było się przyzwyczaić. Czynności surwiwalowe stały się normą. Może nie najwygodniejszą, ale to była dobra cena za spokój.
Ciągnęliśmy wodę ze studni, mama i ja, na zmianę. Rozpalaliśmy w piecu. Chodziłem do szkoły, Róża do przedszkola, mama do pracy. Zacząłem rozróżniać kolegów z klasy. Skończył się wrzesień. Mama przyniosła wypłatę. Zrobiliśmy porządne zakupy.
A przede wszystkim na początku października ktoś się tam wreszcie wprowadził. Do Domu na Wschodniej.
Ale dyskretnie było, żadnej wielkiej imprezy. Po prostu Dom ożył. Ktoś powiesił firanki, ktoś skosił trawę wokół. Listonosz wrzucał pocztę do prowizorycznej skrzynki.
– Dzieci mówią, że to nawiedzony dom i że tu straszy – poinformowała mnie kiedyś siostra, gdy właśnie mijaliśmy to miejsce w drodze do przedszkola.
– A ty skąd wiesz?
– Na spacerze pokazywały. I jeszcze ktoś widział wieczorem nietoperza. Mieszka tu.
– Wolno mu. – Wzruszyłem ramionami. – Pasuje do Nawiedzonego Domu.
Tego popołudnia mama miała wrócić z pracy później. Poszedłem po Różę do przedszkola, jak zwykle przez podwórko sąsiadów. Ulica Wschodnia pogrążona była w ciszy. Dom, oddalony od niej zaledwie o kilkadziesiąt kroków, zdawał się być zanurzony jakby w innym świecie. Nad polami i odległymi wzgórzami unosiła się mgła, a może to był dym. Jesień obejmowała teren w posiadanie i było w tym coś niesamowicie urzekającego. I w tej ciszy, ku swojemu zdumieniu, dostrzegłem poruszenie w zagajniku nieopodal. Stado sarenek obskubywało liście i trawę. Zwierzęta podeszły prawie pod sam Dom. Widok był tak niezwykły, bajkowy, że przysiadłem na skraju drogi i patrzyłem, patrzyłem, i chciałem to jakoś zapamiętać, wchłonąć, bo w tym obrazie i w tej ciszy było coś dobrego, pięknego. Aż nagle drogą nadjechał pędem mały fiat, z całym swym bogactwem dźwięków. Sarny rozpierzchły się w okamgnieniu, a ja przypomniałem sobie, że za pięć minut zamykają przedszkole.
Wracając, usiłowałem opowiedzieć Róży o niezwykłym widoku, ale nie udało mi się słowami oddać tej atmosfery. Moja siostra była rozczarowana i żal jej się tylko zrobiło, że nie widziała sarenek, choć wypatrywała ich pilnie.
I wtedy zobaczyliśmy dziewczynkę biegającą po zagajniku, tak jakby i ona szukała zwierzątek.
Mała jeszcze, jasnowłosa. Taka trochę rozczochrana, w błękitnej sukience, a może to był płaszczyk. Zaczęła do nas machać. Przystanęliśmy, ja – zaciekawiony, a Róża wybitnie stęskniona koleżanek. Podskakiwała z przejęcia, bo nie co dzień miała okazję poznawać przyjaciół.
Nieznajoma przebiegła drogę, nawet nie zwracając uwagi na możliwe samochody. Stanęła blisko, spojrzała na Różę, na mnie i powiedziała:
– Jestem Konstancja. Szukam mojego braciszka.
Nie muszę chyba mówić, jak mnie wtedy zatkało.
– Z nią jest coś nie tak – powtarzałem w drodze do domu, a później także w domu i tak aż do wieczora. Dobrze, że koledzy nie słyszą, jaki potrafię być nudny.
– Bo szuka brata? – spytała mama, mieszając w garach na piecu.
– Bo twierdzi, że on jest jelonkiem i wędruje ze stadem sarenek – odparłem zirytowany, bo ile razy można mówić to samo.
– Może jest? – roześmiała się mama.
Zgrzytnąłem zębami. No ludzie. Wróćmy do Huty i opowiedzmy o tym na osiedlu. Na pewno zrozumieją.
– Ale co z tym bratem? Z kim te dzieci mieszkają?
– Konstancja mówiła, że mieszka z babcią, z kucharką, dwiema pokojówkami i z szoferem, który robi w domu remont. Aha, kucharka ma świnkę – wyrecytowała Róża.
– Świnkę morską? – zapytała mama, a ja potrząsnąłem głową w niemym zdumieniu, że to akurat jest dla niej najważniejsze.
– Nie, prawdziwą – stwierdziła Róża. – Ma na imię Kiszka.
– Aha.
– A kucharka – Franciszka.
Nie wierzę. One o tym rozmawiają na serio.
– Ale oni w ogóle jej nie rozumieją – ciągnęła siostra. – Wcale ich nie obchodzi, że on się zamienił w jelonka, tylko wystawiają mu owsiankę na schodek i uważają, że wszystko jest w porządku, i żeby wycierała buty. A babcia gdzieś ciągle jeździ z tym szoferem. Myślę, że są Paszczakami.
Róża rozumiała świat za pomocą Muminków. Ludzi dzieliła na rodzaje opisane przez Tove Jansson. Może nie zawsze mówiła o tym wprost, ale każdy w końcu ujawniał się w jej oczach jako Paszczak, Migotek lub Filifionka, Bufka albo Homek, Ryjek, Hatifnat i Buka zła. We własnym przekonaniu moja siostra była Mimblą, spragnioną młodszego rodzeństwa. Mama była dużą Mimblą – i to by się nawet zgadzało. Trochę nieobecną, trochę niefrasobliwą. Mnie tytułowała Muminkiem. Nie był to dla mnie komplement. Wolałbym być w oczach innych twardzielem, a nie ciepłą kluchą.
– I jak się to skończyło? – spytała mama.
– Wcale się nie skończyło – mruknąłem. – Ktoś zastukał w szybę i Konstancja pobiegła do domu.
– Aha. A ja przyjęłam dzisiaj dwa porody.
– Mamo! Ona ci się śniła! – wykrzyknąłem oburzony.
– Jak się tak śpi na raty, to w końcu się nie wie, gdzie jest sen, a gdzie jawa. Albo przeczucie – mruknęła mama.
Wróciłem kiedyś ze szkoły głodny jak nie wiem co. Przy stole siedziały mama z Konstancją i piły herbatę. Na obiad było jakieś dziwne danie, ale zjadłem je w pokorze, bo widywałem już dziwniejsze. Mama miała ciekawe upodobania kulinarne, a jak się przy gotowaniu zaczytała, to mogłaby zadziwić nawet ekskluzywne restauracje. Albo dalajlamę.
A tymczasem Konstancja czuła się tu bardzo swobodnie. Ciągnęła opowieść przerwaną moim przyjściem:
– Pokojówki to Marianna i Julianna. Są strasznie leniwe. Musimy sami wszystko robić. Stale mają wychodne. I chcą, żeby szofer woził je do miasta.
– A jak się szofer nazywa? – spytała mama z uśmiechem.
– Igor. A on, jak nie jeździ z babcią, to tylko by stał przy drzwiach.
– Ale po co? – zdziwiła się mama.
– Bo jest naszym lokajem. No, takim co mówi: „Jaśnie państwa nie ma w domu”.
Nie wierzyłem. Igor? W jakiej znaleźliśmy się bajce? Co tej małej czytają na dobranoc? Pratchetta?
– A masz jakieś rodzeństwo? – indagowała dalej mama.
– Trzech braci. Ale jeden zamienił się w jelonka i zaginął, przecież mówiłam. – Popatrzyła z wyrzutem na moją mamę.
– Czy… twoi rodzice go nie szukają? – Usłyszałem ostrożne pytanie.
– Ja nie mam rodziców. Mieszkam z babcią – wyjaśniła dobitnie.
A potem dopiła herbatę, odstawiła kubek i powiedziała:
– Pójdę już.
Pogłaskała na pożegnanie kota, zakręciła się wokół błękitnego płaszczyka i tyle ją widziałem.
Mama w zamyśleniu nałożyła mi dokładkę obiadu.
– Skąd ona się tu wzięła? Taka mała dziewczynka nie powinna sama biegać po wsi. Przecież ona jest młodsza od Róży.
– Zapomniałam, że dziś jest dzień płacenia za przedszkole – wyjaśniła mama. – Dzwonili, że intendentka tylko na mnie czeka i musiałam iść tam jeszcze raz. Gdy wracałam, Konstancja bawiła się przed domem. Chyba jest bardzo samotna, bo dosłownie się do mnie przylepiła i w kółko opowiadała, że szuka braciszka. Ona jest trochę dziwna.
– Dziwna jest cała rodzina – podsumowałem. – Paszczaki!
Moment konfrontacji z rzeczywistością Domu na Wschodniej nastąpił jednak szybciej, niż sądziłem. Sprzątając po obiedzie, zauważyłem leżący obok miski z wodą srebrny pierścionek z perłą. Nie wyglądał na odpustowy.
– Mamo? Zaręczyłaś się? – zagaiłem. To miał być żart.
Mama się zaczerwieniła, roześmiała, pokręciła głową i wyciągnęła rękę, by obejrzeć błyskotkę.
– To jest pierścionek Konstancji i, o ile dobrze zrozumiałam, to dostała go na urodziny od babci. Myła tu ręce – wyjaśniła.
– To chyba jej to odniosę? – powiedziałem niepewnie.
– Jak pójdziesz po Różę do przedszkola – zorganizowała mnie mama.
Ciekawe, jak to robiła. Była taka wiecznie zamyślona, a w sferze logistycznej niemal doskonała.
Pobiegłem przez podwórko sąsiadów. A serce biło mi trochę szybciej, niżby to wynikało z wysiłku. Najpierw Róża: przedszkole, sznurówki, czapka na uszy i oglądanie wystawki w szatni. Doszedłem już do wprawy w zgadywaniu po sposobie rysowania, który obrazek jest jej.
W drodze do Domu na Wschodniej pokrótce opowiedziałem Róży, co mamy do zrobienia.
I oto już staliśmy na drodze, na próżno wypatrując Konstancji. W końcu zdecydowaliśmy się wejść na ścieżkę prowadzącą na ganek. Ten Dom nie miał jeszcze ogrodzenia, a mimo wszystko czułem, że przekraczam jakąś niewidzialną granicę.
Z zewnątrz był niewykończony. Surowy ceglany mur, dach, kominy, okna, drzwi i to wszystko. Nawet nie dowierzałem, że dzwonek zadziała. Tym bardziej zdziwiłem się, gdy uchylone drzwi ukazały mi kawałek perfekcyjnie eleganckiego świata.
– Jaśnie pani nie ma w domu – poinformował nas Igor.
I to był dopiero szok.
Bo on był w naturalny sposób bardzo igorowaty. Nie wierzyłem. Wyobraźnia podsuwała mi obrazy Frankensteina, dr. Jekylla i Mr. Hyde’a, Doriana Graya i wszystkich tych dziewiętnastowiecznych skurczybyków, o których się naczytałem za młodu, nielegalnie pod kocem, z latarką.
– Dzień dobry – uratowała sytuację Róża, wolna od literackich skojarzeń, na wyciągniętej dłoni pokazując pierścionek.
– A, to należy do panienki – stwierdził Igor.
Nie zdążyliśmy nic powiedzieć, gdyż za plecami czarno odzianego Igora zrobił się jakiś ruch i z Domu wyszło dwóch zadziwiająco niedopasowanych do kontekstu młodych ludzi.
– Konstancja pobiegła w pola. Idziemy jej szukać. Jak chcecie, to chodźcie z nami – powiedział jeden z nich. Poszliśmy niepewnie, bardziej ciekawi niż rozsądni.
Jeden był brzydki. Wysoki, przeraźliwie chudy, miał nieokreślonego koloru włosy, nieokreśloną fryzurę i wydatny nos. Nosił sztruksowe spodnie dzwony o burym odcieniu i burą kurtkę z kieszeniami. Taki mało kolorowy hipis bez koralików. Drugi… nie, piękny nie był. Ale robił wrażenie. Niższy od tamtego, czarnowłosy, czarnooki. Metal, oceniłem jego styl. Choć nie miał czarnych paznokci ani wisiorków o mrocznym przesłaniu. Ale ta skórzana kurtka, glany. Założę się, że gra na gitarze, myślałem, patrząc na nich, a oni po prostu szli przed siebie w pola.
– Będziecie w tajemnicy palić papierosy? – spytała bezpośrednia Róża.
– Nie – powiedział ten brzydki i chyba w duchu się roześmiał, bo taki szybki płomyk rozświetlił jego oczy. – On już nie pali – wskazał na metala.
Fajnie, myślałem. Ile może mieć lat? Jeszcze podstawówka?
– Liceum – powiedział znów ten wyższy, a mnie zrobiło się głupio.
– Doro! Róża! – To Konstancja biegła przez pola, z dzikim i serdecznym entuzjazmem wykrzykując nasze imiona.
Podałem jej pierścionek.
– Zapomniałaś! – wyjaśniała Róża. – Mogę przymierzyć? – zagadnęła od razu, bo aż ją rozsadzało z ochoty. Dziewczynki zajęły się sobą niemal natychmiast. A mnie pozostało milczenie. W końcu nie wytrzymałem.
– Chyba jesteśmy mniej więcej sąsiadami.
– Jachu – przedstawił się ten wysoki, brzydki hipis, podając mi rękę.
– Pistachu – mruknął drugi.
Załóżmy, że tak, to są ich imiona.
– Doro – powiedziałem, po raz pierwszy w życiu nie wstydząc się ekstrawagancji mojej mamy.
– A Pistachu – bo lubisz pistacje? – chciała wiedzieć moja siostra.
– Nie Pistachu, tylko Pi-Stachu. Pi. Matematyka. Liczba taka – tłumaczyła Konstancja jak nakręcona, pokazując równocześnie rękoma, jak wygląda liczba Π.
– Stachu to po dziadku – przemówił wreszcie czarnowłosy. Miał bardzo niski głos. O bogowie. Marzyłem o takim.
– A ty jesteś Włóczykijem – stwierdziła Róża z niezachwianą pewnością młodej Mimbli, zwracając się do brzydszego brata. – Za parę lat możesz się ze mną ożenić – powiedziała łaskawie. – Podobasz mi się. Masz ładne oczy i ładne ręce.
Tym razem to Jachu się speszył.
Wracaliśmy wkrótce. Tak jakoś to wyszło. Nie czułem się źle w ich towarzystwie, ale mimo wszystko ciążyła mi niewiedza o braciszku zamienionym w jelonka, a naprawdę nie wiedziałem, jak mam o to spytać. Nie chciałem wyjść na głupka przy Jachu i Pi-Stachu. Postanowiłem czekać, a miałem dziwne przeczucie, że to przypadkowe spotkanie jest początkiem fajnej znajomości. Nie byli skłonni do zwierzeń, ale dobrze się z nimi milczało. W sumie nowa, ciekawa forma spędzania wolnego czasu. W domu mama i siostra gadają niemal non stop.
Przed drzwiami Domu na Wschodniej czekał Igor. Miałem wrażenie, że złote guziki przy czarnej liberii błyszczą mu w promieniach zachodzącego słońca.
– Panienko, do domu – zadysponował. – Jaśnie pani już jest.
Konstancja kiwnęła głową. Jej mina utwierdziła mnie w przekonaniu, że na nas już czas. Chyba że chcieliśmy konfrontować się z tajemniczą babcią i jej „służbą”. To wszystko było dla mnie dziwne. Kto tak dziś mówi? Jaśnie pani? Panienko? Służba? Trochę nierzeczywiste, trochę szpanerskie, trochę głupie.
– Jaśnie pani prosi, żeby panowie przyprowadzili swoich gości do domu – zgrzytnął Igor.
Bracia westchnęli i przepuścili nas przodem. Weszliśmy oszołomieni. Korytarz był krótki, niemal symboliczny, chyba po to wyodrębniony, żeby Igor miał gdzie urzędować, i zaraz przechodził w piękny otwarty salon, pełen luster i kandelabrów. Tak. Było jasno i pięknie.
W fotelu przy kominku siedziała starsza pani. Skinęła na nas dłonią. Miała siwe włosy, krótko i modnie ostrzyżone, jak u młodej dziewczyny, i przenikliwe oczy. Czarne ubranie. Była szczupła. Nie wyglądała jak Ciotka Paszczaka, ale pozory mogą mylić.
Róża, która namiętnie lubiła z mamą oglądać ekranizacje powieści Jane Austen (jeszcze gdy mieszkaliśmy w bloku i mieliśmy telewizję), okazała świetne wyczucie chwili i perfekcyjnie dygnęła. Ja skinąłem niepewnie głową.
– Babciu, to są nasi sąsiedzi z tamtej ulicy, Róża i Teodor, i ja zgubiłam pierścionek, i oni mi go oddali – dokonała prezentacji Konstancja.
– Jestem Emma – powiedziała starsza pani.
Róża nieoczekiwanie parsknęła:
– I nie lubi pani owsianki? Ani kaszy?
Trzeba było widzieć miny Jacha i Pi-Stacha. Do tej pory myślałem, że to luzaki.
– Nie rozumiem? – powiedziała oziębłym, prawie obrażonym tonem starsza pani. Jachu się wzdrygnął.
– No, Muminki. Nie czytała pani? Lato Muminków! Emma to był taki stary szczur w teatrze, który najbardziej na świecie nienawidził kaszy i owsianki.
– A to by się nawet zgadzało. Jestem starym szczurem teatralnym. I nie lubię kaszy. Ani owsianki – roześmiała się.
– A czego bardziej? – indagowała Róża.
– Mleka – powiedziała pani Emma i zaprosiła nas na herbatę.
Trzeba było widzieć miny Jacha i Pi-Stacha. Ale Konstancja była rozpromieniona.
Nasi nowi sąsiedzi byli niesamowici. Herbatę podawały pokojówki w średnim wieku, ubrane w białe fartuszki jak na filmach. Bardzo do siebie podobne.
– I ona lubi psy – opowiadała Róża po powrocie. – Ma takiego jakby srebrnego wyżła, zresztą nie wiem, czy to wyżeł, i Shira ma całkiem niebieskie oczy.
– Kto? – zdziwiła się mama.
– No ten wyżeł – tłumaczyła niecierpliwie moja siostra. – Jest aktorką, to znaczy pani Emma, a nie Shira, i jest bardzo bogata, bo jej pierwszy mąż był jakimś przedwojennym hrabią czy kimś, ale on od dawna nie żyje, bo był od niej chyba sto lat starszy.
– I to wszystko ci opowiedziała? – znów zdziwiła się mama.
– Nie, tylko że była aktorką. Bo że jest bogata, to widać. A męża pokazała na obrazie i już tam był stary.
– A jak wyglądał? – zainteresowała się mama.
– Jak Pi-Stachu we fraku – zaśmiałem się. – Z wąsami.
Minęły ze dwa tygodnie bez żadnych kontaktów z Konstancją i jej rodziną. Pogoda się popsuła. Ciągle lało. Drzewa gubiły liście, które leżały i gniły. Kałuże tylko czekały, by ochlapać. Strefa i Bors korzystały z tego skwapliwie. Posprzątaliśmy szopę i mama zamówiła drewno i węgiel. Zaczęliśmy się zastanawiać, jak udrożnić „toaletę” w komorze, małym pomieszczeniu przylegającym do pokoju (w Jadownikach się mówiło „w kómorze”). Bo toaleta była, tylko bez kanalizacji. Trochę krępujące i trochę niewygodne, zwłaszcza gdy było zimno. Ale radziliśmy sobie.
Dziecko przyśniło się mamie z piątku na sobotę. Była przerażona. Ona wierzyła w sny.
– Obudził mnie płacz dziecka – opowiadała przygnębiona.
– Mamo, jesteś położną. Budzi cię płacz dziecka, bo to twoja praca. Za bardzo się przejmujesz – próbowałem pocieszać i racjonalizować. – Jesteś przemęczona. Dawno nie widziałaś się z Jokiem.
Jok to przyjaciel mamy. Ma na imię Michał, ale moja siostra oczywiście zaraz po kilku spotkaniach przyporządkowała go do określonej Muminkowej kategorii i tak już zostało, nawet dobrze, bo na słowo „Michał” mama się czerwieniła. Ostatnio rzadko miała okazję, bo Michał studiował w Warszawie. Do niedawna nawet byłem z tego zadowolony, bo miałem mamę bardziej dla siebie. Lubiłem Michała, ale… mama, Róża i ja byliśmy rodziną po przejściach. Właśnie zaczęliśmy oswajać życie na nowo. Jeszcze nie umiałem się przyzwyczaić do myśli, że w życiu mamy mógłby się pojawiać jakiś mężczyzna, nawet jeśli fajny – i na razie na dość dużą odległość. Teraz tej odległości pożałowałem. Michał by wiedział, co powiedzieć, a moje próby były jakieś nieudolne.
W sobotę po południu wybraliśmy się do sklepu po plastelinę. Wystawka w przedszkolu była żarłoczna i lubiła plastelinę. Zmierzchało już, gdy wracaliśmy Środkową, a wilgotny ziąb szczypał policzki. Psy wyrywały się i były jakieś niespokojne.
Jest tam taki odcinek drogi, z domami tylko po jednej stronie, po drugiej zaś rzeka płynie sobie leniwie. I jest stare koryto tej rzeki, zabagnione, pełne liści, gałęzi, szlamu i wszystkiego. Wiem, bo kiedyś Bors mi się tam urwał za wiewiórką.
Mijaliśmy właśnie ten teren. I w tym momencie mama zamarła.
– O Boże! Słyszę płacz dziecka – szepnęła.
– Na jakiej częstotliwości ty odbierasz? – próbowałem żartować, ale nie słuchała. Wcisnęła mi smycze psów i zbiegła, ślizgając się po wilgotnym zboczu.
Psy się wyrywały. Pobiegliśmy za nią. Róża potknęła się i sturlała, wrzeszcząc wniebogłosy.
Mama klęczała nad jakąś brudną kupką czegoś. Drżącymi rękami rozgrzebywała zwiędłe liście. Poświeciłem telefonem.
W liściach leżało maleńkie dziecko. Gołe, brudne. Sine. Kwiliło.
– Żyje chyba tylko dzięki łożysku – powiedziała mama.
Cudów dokonywałem, żeby utrzymać psy. Mama szybkim ruchem zdjęła kurtkę i fachowo przytrzymując dziecko razem z łożyskiem, opatuliła je od stóp do głów, zostawiając szparkę na oddychanie. A potem, omijając gałęzie, konary, kamienie, śmieci i wszystko, co było po drodze, wdrapała się z zawiniątkiem po stromym brzegu i ostrożnie popędziła do domu. Myślałem, że teraz to już Strefy nie utrzymam – bo Bors był jednak bardziej zdyscyplinowany. Ale psy wcale nie pobiegły za mamą, tylko zaczęły jak szalone kopać w miejscu, gdzie leżało dziecko. Nowe zapachy, szczególnie krwi, doprowadzały ich zmysły do szału. Pozwoliłem im na to, bo musiałem się zająć Różą, która szlochała mi gdzieś w plecy. Na szczęście nic sobie nie zrobiła, była tylko brudna i przestraszona.
Pomogłem siostrze się wspiąć, wywindowałem też oporne psy. Gdyśmy wreszcie dotarli do domu, mama właśnie otulała dziecko w kolejne warstwy szali, swetrów i koców, równocześnie rozmawiając przez telefon. Tłumaczyła znajomemu z pogotowia, jak do nas trafić.
– Pojadę z nimi – oznajmiła nam. – Poradzicie sobie, prawda? Chleb i dżem w kredensie i daj psom jeść.
I pojechała. W końcu była położną. W ten sposób spędziliśmy pierwszą samotną noc w Jadownikach. Długo w noc czytałem siostrze dla uspokojenia Pamiętniki Tatusia Muminka. Ale nic nie pamiętałem z tej lektury. Myślałem tylko o tym, że ono jej się przyśniło. Najpierw Konstancja, a teraz to dziecko.
Była końcówka listopada. Mama spędzała większość czasu na oddziale noworodków. Tego czasu po godzinach pracy. W związku z czym nauczyłem się gotować makaron z różnymi rzeczami. Dziecko przeżyło, czym zaskoczyło wszystkich.
Mama była przesłuchiwana na policji. Bardzo długo. A potem przyjechała z policjantem wskazać miejsce znalezienia malucha. Nie wiedziałem o tym. Po prostu szliśmy z Różą z przedszkola i wybraliśmy okrężną drogę, bo sąsiad miał rozkopane podwórko. I wtedy Róża ją zobaczyła, i zbiegliśmy po ostrym stoku w dół. Mama rozmawiała tam z policjantem, który wyglądał jak Paszczak – dozorca więzienny. Syknąłem do Róży, żeby milczała, bo mama i Paszczak strasznie się kłócili.
– I co ja mam tu zobaczyć, nie wie pani? – krzyczał Paszczak i machał grubymi łapami. – Tu są ślady pani, dzieciaków, psów, wszystko rozgrzebane, niby jak mam się z tego dowiedzieć, skąd się tu wzięło dziecko?
– Bardzo przepraszam! – krzyknęła histerycznie mama. – A co według policji byłoby właściwe? Co ja miałam niby zrobić? Zabezpieczyć ślady? Zaprowadzić dzieci i psy do domu, a potem przyjść z folią i powbijać słupki? To był noworodek, dziecko! Jeszcze z pępowiną! I z łożyskiem! Siny z zimna człowiek w kupce liści!
Myślałem, że go uderzy.
– Dobra, przepraszam – powiedział policjant, pokonany.
– Widzę, że umie pan jednak właściwie się zachować – usłyszeliśmy ironiczny głos. Na drodze, powyżej nas, stała pani Emma, trzymając za rękę Konstancję, która wesoło nam pomachała. Za nimi, dopełniając całości, czuwał Igor. Jego postawa wskazywała, że żartować nie będzie.
– Ta pani to bohaterka, a pan jak ją traktuje? Jak przestępcę! – ryknęła jaśnie pani.
– Proszę iść do domu. Zaraz do pani przyjdę i spiszemy dane – powiedział policjant zmęczonym głosem.
Mama wyszła znad brzegu z miną rewolucjonisty. Pani Emma, niepytana i nieproszona, udała się wraz z nią, zabierając dziewczynki. Policjant zatrzymał mnie na chwilę, żeby dopytać, co widziałem na miejscu zdarzenia, które rzeczywiście było zdemolowane bojowniczą łapą Borsa i chaotycznym kopaniem Strefy.
Zatoczył ręką i westchnął tylko, że mu przydzielają takie skomplikowane czynności służbowe, w dodatku o tydzień czy dwa za późno.
– I co ja mam tutaj zrobić, wykopaliska? – Kopnął butem polano wyglądające, jakby je bóbr nie skończył obgryzać. Poturlało się bezgłośnie po wilgotnej trawie, a za nim jeszcze podskoczyła w górę kupka butwiejących liści, która rozbiła się na drobne trociny, śmiecąc i brudząc nogi funkcjonariusza. Policjant patrzył na swoje buty, wybitnie wkurzony. Może to i dobrze, że sam sobie zapaskudził swoją dumę i chlubę, bo dzięki temu umknęło mu coś, co przykuło moją uwagę. Przesunięte polano i wysłana w niebyt kupka liści odsłoniła małą jamkę, nierzucającą się w oczy w tej krainie kretowisk, gdyby nie jeden szczegół. Coś tam było, coś metalowego. Dyskretnie przesunąłem stopą kolejną kupkę liści, by zamaskować moje odkrycie. Nie patrzyłem na policjanta, bo za dużo się nasłuchałem od siostry, że nie umiem udawać i zaraz po mnie wszystko widać, Muminek jeden, fajtłapa.
Nie wiem, dlaczego to zrobiłem.
Poszliśmy grzecznie z policjantem do domu. Na podwórku Igor bawił się z psami, rzucając im patyki. W domu dziewczynki szalały z kotem, a mama i pani Emma piły herbatę, mówiąc do siebie już na „ty”. Istna sielanka.
Policjant poczuł się speszony tą domową atmosferą.
– Nazwisko – powiedział do mamy.
– Kowalska.
– Imię.
– Czy to konieczne? – Mama podjęła desperacką próbę nieujawnienia swego prawdziwego imienia.
– Poproszę dowód. Ha! Florentyna. No nie ma się czego wstydzić, droga pani. – I nieoczekiwanie uśmiechnął się miło. – Moja babcia była Florentyna.
I dalej spisywanie danych poszło jak z płatka. A pani Emma tylko tajemniczo się uśmiechała.
Wiadomo, co zrobiłem, gdy tylko policjant pojechał. Wyszedłem z domu pod pozorem nabycia chleba i wróciłem tam, póki jeszcze cokolwiek było widać. No i teraz klops. Wszystkie kupki liści były do siebie podobne. Odtworzyłem trajektorię lotu polana. Roztrącałem nogą liście. Hmm. Czy to tu? Będę grzebał w mysich jamkach? Coś mi mówiło, że warto. Było coraz ciemniej i w sumie okazało się to okolicznością sprzyjającą. Po prostu zdałem się na dotyk zamiast na wzrok. Wkładałem paluchy do kolejnych jamek, aż wreszcie – tak! – wyczułem palcami coś twardego. Delikatnie to wygrzebałem, a moje palce wiedziały wcześniej niż oczy, że trzymam duży, stary klucz.