Aleja Siódmego Anioła - Renata Kosin - ebook + książka

Aleja Siódmego Anioła ebook

Renata Kosin

4,0

Opis

Julia nie ma żadnych marzeń, ponieważ jest przekonana, że nie zasługuje na ich spełnienie. Prawie cały swój świat zamknęła w czterech ścianach maleńkiego mieszkania na jedenastym piętrze wieżowca, jak w szklanej śniegowej kuli. Na zewnątrz pozostało jej poprzednie życie, do którego nie ma już powrotu.
Jednak pewnego dnia coś się zmienia. Granice uporządkowanego świata Julii zaczynają kruszeć i pękać, gdy ze starego sekretarzyka odnalezionego na zapleczu pewnego sklepu wypada list napisany przed laty przez kilkuletniego chłopca. List zawierający niezwykłą prośbę. Julia postanawia sprawdzić, czy zapisane w nim marzenie spełniło się, ruszając jego śladami. Dzięki temu odkrywa tajemnicę, nad którą czuwa siedem wyjątkowych aniołów.

Piękna opowieść o miłości silniejszej niż czas.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 320

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (147 ocen)
67
33
33
11
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NataliiaKatrych

Nie oderwiesz się od lektury

👍
00
gingerxs

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciepła, podtrzymująca na duchu książka.
00
ewcud2

Nie oderwiesz się od lektury

piękna, wzruszająca, nietypowa
00
ania31rm

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna
00
ehwiosna

Nie oderwiesz się od lektury

dziękuję za tą książkę,anioły istnieją,trzeba tylko chcieć je dostrzec
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Po życiu pełnym bezsensu i rozpaczy,

Zmieniony ręką boską w srebrnego anioła,

W noc, która gwiazdą betlejemską straszy,

Człowiek pewien przyfrunął tam, gdzie Dziecko woła.

 

Czesław Miłosz, Baśń wigilijna

 

 

 

 

 

 

1.

 

 

 

 

Poranna rosa zmieniła się w szadź i skradła światu kolory. Spowiła go szczelnie mroźną półprzezroczystą bielą, aż stał się monochromatyczny. Na wilgotnych dotąd źdźbłach przekornie zielonej trawy i bezlistnych gałęziach drzew wyrosły lodowe igiełki i uformowały miniaturowe pióropusze. Jeżyły się od nich zwinięte w ruloniki brązowe liście i grudki błota wokół zmrożonych kałuż.

Smutny wcześniej krajobraz przywdział paradne szaty, by świat do reszty nie pogrążył się w późnojesiennej depresji. Mróz przypominał o czapkach, szalikach i rękawicach oraz karcił surowo tych, którzy go nie słuchali, ale dawał też wiele w zamian. Rozjaśniał rzeczywistość. Rozświetlał mrok, nie tylko ten powodowany wczesnym zmierzchem, ale też ten gnieżdżący się w sercach ludzi, w których zgasła potrzeba czekania na kolejny dzień. Podsycał resztki tlącego się w nich żaru, odwracał uwagę od tego, co go tłumiło, i rozpalał nową iskierkę nadziei. Nakazywał otwarcie szeroko oczu i dla nich niestrudzenie upiększał świat. Albo ukrywał jego brzydotę, zamalowując okienne szyby grubym, lecz misternym ornamentem, przez warstwę którego można było jedynie odgadywać, czy wciąż jest dzień, czy też nadeszła już noc.

Natomiast na zewnątrz, zarówno w dzień, jak i w nocy, mróz rozsypywał wszędzie magiczne lodowe kryształki, które filtrowały na przemian ostatnie promienie jesiennego słońca, światło ulicznych latarni, to znów bladą poświatę księżyca. Migotały jak fałszywe diamenty na sukni panny młodej albo jak gwiazdy na rozpostartej nad światem anielskiej pelerynie, utkanej z mgły i ludzkich pragnień. Wszystko wokół skrzyło się i połyskiwało, oprószone szczodrze efemerycznym brokatem, strojne i odświętne, mimo że święta miały dopiero nadejść. Każdy kolejny dzień coraz mocniej nasiąkał jednak ich atmosferą, dawał złudzenie, że to prawie już, i ponaglał do przygotowań. Nadchodził czas oczekiwania. Dla jednych prawdziwie radosny, dla drugich mniej, a dla jeszcze innych wcale. Tak działo się co roku, a zaczynało niezmiennie w pierwszy mroźny poranek, którego nie można było już nazwać jesiennym, niezależnie od tego, co próbował udowadniać kalendarz.

Tamten lutowy świt, który Julia mimowolnie zachowała w pamięci, wyglądał podobnie, nie zwiastował jednak zimy, lecz jej schyłek. Nie był też promienny, nie rozświetlał wewnętrznego ani zewnętrznego mroku i nie zaczynał niczego, choć może powinien. Dla niej miał się stać początkiem końca, a niespodziewanie przeobraził się w interludium między „przedtem” a „teraz”, niedostatecznie donośne, by zagłuszyć to, co było wcześniej, jednak wystarczająco intensywne, aby niespokojne i chaotyczne nuty przeniknęły do jej nowego życia.

Powołała je do istnienia w chwili, gdy na jej policzek, a potem dłoń spadła kropla porannej rosy i potoczyła się samotnie, jakby chciała wyręczyć w tej roli łzę uwięzioną pod powieką. A potem zastygła w oczekiwaniu na gest, który przesądzi o jej nietrwałym losie. Może właśnie dlatego Julia nie starła jej z dłoni, pobielałej nie tylko z powodu zimna. Długo wpatrywała się w drżący wodny paciorek o lśniącym licu, w którego krzywym zwierciadle odbijał się maleńki fragment rzeczywistości. Ten, który musiał jej od tego momentu wystarczyć.

Świat odbity w kropli rosy właśnie wtedy stał się JEJ światem.

Początkowo takim, jakim go ujrzała, gdy się nagle pojawił, ale niebawem zaczął się zmieniać. Krystalicznie czysta granica maleńkiej przestrzeni nieustannie traciła swoją przejrzystość. Z każdym dniem mętniała jak oszronione szkło i okrywała burym cieniem wszystko, co znajdowało się w środku. Nowy świat Julii stopniowo, lecz systematycznie zamarzał, nie bacząc na zmieniające się pory roku. Niczym pałac Królowej Śniegu. A Julia mimowolnie stawała się jego częścią.

Przejmujący chłód wnikał do jej wnętrza milionem igiełek, zmieniając w sopel lodu również serce. Powoli traciła z oczu powód, dla którego miałoby nadal bić, a szron, który osiadał na granicy jej nowej teraźniejszości, przesłaniał to, co było dalej, poza zasięgiem jej wzroku, i przede wszystkim myśli. Dlatego czasem odnosiła wrażenie, że wszystko, również ona sama, zastyga w bezruchu. Jednak gdy tylko godziła się z myślą, że to koniec, nieznany impuls przywracał jej życiu nieśpieszny, aczkolwiek regularny rytm.

Pozwoliła uwięzić się w szklanej kuli wraz z maleńkim wycinkiem krajobrazu oprószonym sztucznym śniegiem, z naprędce skonstruowaną rzeczywistością, która od tego momentu musiała jej wystarczyć. W zamian zyskała złudzenie, że należy tylko do niej. Czasem tylko zdarzało się, że ktoś tym jej nowo powstałym światem niespodziewanie potrząsał, powodując krótkotrwałą zamieć. Niezależnie od jej woli czy potrzeby.

– Które piętro, proszę pani?

Z letargu wyrwał ją taki właśnie impuls – niechciany jak wszystkie poprzednie. Ktoś wzbił obłok białego pyłu w jej szklanej kuli, zaprószył nim i tak już piekące oczy. Przegonił myśli i wspomnienia.

Podniosła nadal niezbyt przytomny wzrok na mężczyznę. Nie zauważyła go, gdy wchodził za nią do windy. Zastygł teraz z dłonią zawieszoną nad przyciskami znajdującymi się najwyżej, z wyczekująco zmarszczonym czołem i wymownie uniesionymi brwiami. Zza postawionego kołnierza płaszcza wyzierał niewielki fragment uprzejmego uśmiechu, potwierdzonego przez ściągnięte nim kurze łapki wokół oczu, ledwie widoczne zza zaparowanych okularów.

On też teraz niewiele widzi, pomyślała bezwiednie. Jednak gdy tylko ze szkieł zniknie mokra mgiełka, wszystko wróci do normy, uspokoiła samą siebie już po chwili.

– Zdaje się, że jedenaste, prawda? – Zdjął okulary, by je przetrzeć końcem szalika. Zamrugał gwałtownie, strzepując z rzęs wilgoć, i spojrzał wprost na nią. Na jego twarzy malowało się taktowne zaciekawienie.

Skinęła głową bez słowa i od razu odwróciła wzrok. Dobrze wiedziała, że najbardziej lakoniczna odpowiedź wywołałaby następne, z pozoru niewinne pytanie o pogodę albo wywieszone na tablicy ogłoszenie o wymianie podzielników ciepła. A potem lawinę kolejnych, już bardziej osobistych. Jeżeli nie dziś, to jutro, pojutrze lub za miesiąc. W ramach międzysąsiedzkich dobrych relacji, bez których Julia spokojnie mogła się obyć. A potem być może zrodziłoby się coś jeszcze, czego potrzebowała jeszcze mniej. Już sama myśl o flircie, nawet najbardziej niewinnym, przyprawiała ją o niemiły dreszcz.

Tak było za każdym razem, kiedy spotykała go w windzie. Zamiast, jak wszyscy inni, patrzeć w sufit, drzwi lub podłogę i liczyć w myślach mijane piętra, bezczelnie gapił się na nią i szukał pretekstu do zaczepki. Nawet wtedy, gdy towarzyszyły mu inne kobiety. Roześmiana pulchna brunetka, wiecznie nadąsana ruda z miniaturowym pieskiem w różowym kubraczku albo eteryczna blondynka – zawsze ufnie przytulona do rękawa jego modnie skrojonego płaszcza. One też niekiedy jej się przyglądały, pewnie jako potencjalnej rywalce, którą nie miała nigdy zostać. Nie zamierzała jednak wyprowadzać ich z błędu. Nie dbała o to, co o niej myślą.

Początkowo śmieszyły ją rzucane ukradkiem przez kobiety podejrzliwe spojrzenia, ale z czasem zrobiło się jej ich żal. Bo raczej żadna z nich nie wiedziała o istnieniu pozostałych. Ani o tym, że nie jest tą jedyną w życiu mężczyzny, który od czasu do czasu zapraszał do swojego mieszkania, z pewnością tak samo eleganckiego i zadbanego jak on. Wydawał się typowym trzydziestoparoletnim singlem myślącym tylko o zaspokajaniu swoich potrzeb. Wiecznie spragniony rozrywek współczesny hedonista, dla którego najwyższą wartością jest jego własne ego. Zadowolony i spełniony w swojej roli, na swój sposób szczęśliwy, przynajmniej we własnym mniemaniu. Całkowite przeciwieństwo Julii. Nie zazdrościła mu tego ani przez chwilę. Nie chciałaby jego życia ani beztroski, z jaką je wiódł. Nie nachodziła ją pokusa, by go naśladować, choć nie miała wątpliwości, że to mogłoby być przyjemne. Zajmowanie się tylko tym, co „tu i teraz”, bez roztrząsania przeszłości i zastanawiania się nad przyszłością. Wiedziała, że na to wszystko nie zasłużyła. Jej przeszłość zbyt mocno do niej przywarła, a przyszłość mogła nigdy nie nadejść.

Gdy wysiadł w końcu na swoim piętrze, wypuściła z płuc zbyt długo przetrzymywane powietrze. Jeszcze większą ulgę poczuła, gdy przekroczyła próg swojego mieszkania, jedynego miejsca, w którym czuła się bezpieczna. Całe było niewiele większe od jej dawnego salonu, ale spełniało wszystkie warunki, by mogła je nazywać swoim domowym zaciszem. Jasny pokój z ascetyczną wnęką kuchenną i nieco większą sypialniano-garderobianą, mikroskopijna łazienka oraz przedpokój, gdzie mieścił się tylko wieszak na wierzchnie okrycia i stojak na buty, tworzyły spójną całość. Tak jak skromny wystrój wnętrza.

Komoda z dwiema szufladami, półka na książki, ciemnoszara sofa z jedną tylko poduszką do podpierania pleców, stolik, miękki dywan i lampa podłogowa z białym abażurem wyznaczały strefę wypoczynku. Krótki ciąg prostych szafek i najpotrzebniejszych sprzętów – część kuchenną, natomiast cała reszta i jej funkcje były kwestią umowną, wyjątkowo łatwą do ustalenia, ponieważ Julia w dniu, w którym się tu wprowadziła, omówiła to wyłącznie sama ze sobą. Podobnie jak wszystkie inne sprawy związane z egzystencją na trzydziestu dwóch metrach kwadratowych, będących obecnie jedynym skrawkiem świata, który miała na wyłączność i do którego nikt prócz niej nie miał wstępu.

Mimo to za każdym razem była zaskoczona witającą ją w mieszkaniu ciszą. Na jedenaste piętro docierało niewiele dźwięków z ulicy. Nie wyręczały ich też te dochodzące zza ścian. Czasem tylko stłumione i trudne do rozpoznania odgłosy udowadniały współistnienie innych mieszkańców wieżowca – anonimowych jak ona. I to było właśnie największą wartością mieszkania w tak dużym ludzkim skupisku, przywilejem życia w mrówkowcu. Pozorna bezimienność i rzeczywista samotność, mimo tak wielu ludzi wokół. Istnieli, ale jakby ich nie było.

Julia nie znała swoich sąsiadów, niektórych nawet z widzenia, bo natykając się na kogokolwiek, spuszczała zwykle wzrok. Niewiele wiedziała nawet o tych najbliższych, również dlatego, że widywała ich zbyt rzadko. Zapewne tak jak ona mieszkali samotnie i nie szukali towarzystwa lub też nie mieli na nie czasu.

Mężczyzna z naprzeciwka wychodził na ogół o świcie, a wracał późno. W dodatku przemykał zawsze chyłkiem, a na pozdrowienie odpowiadał ledwie słyszalnym bezkształtnym mruknięciem, nie odwracając nawet głowy. Natomiast dziewczyna mieszkająca obok pojawiała się przed swoimi drzwiami czasami rano, a innym razem wieczorem, jednak wtedy, gdy mężczyzna wracał, ona właśnie wychodziła lub na odwrót. Mocny makijaż i ekstrawagancka fryzura oraz widoczny niekiedy pod rozpiętym płaszczem połyskliwy strój zdradzały charakter jej zajęcia, podobnie jak fakt, że w ciągu dnia odrabiała zaległy sen.

Gdy pewnego popołudnia wychyliła się z mieszkania, by zwrócić Julii list wrzucony przez pomyłkę do jej skrzynki, była w piżamie, puchatych kapciach z uszami królika i szlafroku w różowe chmurki. Pozbawiona makijażu twarz okazała się zaskakująco niewinna w porównaniu z tą wieczorną, bo prawie dziecięca. Ten niespodziewany widok, nieujarzmione lakierem jasne włosy dziewczyny rozsypane wokół zaróżowionych od snu policzków, usta rozchylone w nieśmiałym uśmiechu i wahanie malujące się w oczach o kształcie i kolorze miętowych karmelków dziwnie Julię rozczuliły. Do tego stopnia, że na chwilę zaniemówiła. Przez zbyt długi moment trwały obie w krępującym milczeniu, wreszcie dziewczyna odezwała się pierwsza.

– Pani ma na imię Julia, prawda? – Wyciągnęła rękę z listem, który wcześniej trzymała w kieszeni. – Przykro mi, ale zorientowałam się, że to nie do mnie dopiero, gdy zajrzałam do środka. – Odwróciła kopertę rozdartą stroną do góry. – Bardzo przepraszam – dodała ze skruchą w głosie. – To dlatego, że mam na imię Julita i nazwisko też na „em”. Ale obiecuję, że następnym razem, to znaczy gdyby listonosz znów się pomylił, będę bardziej uważna.

– Nie szkodzi. – Julia wzięła od niej list i, nie oglądając go, wsunęła do torebki. Dyskretnie uwolniła z płuc powietrze, a wraz z nim przelotny lęk spowodowany tym, że usłyszała swoje imię i że została rozpoznana… – To nic ważnego. Nie ma się czym przejmować – skwitowała szybko, by zatuszować napięcie. – Dziękuję pani.

– Julita. Mam na imię Julita, bez „pani”.

Julia uśmiechnęła się i skinęła głową.

– Dziękuję – powtórzyła i wolno zamknęła za sobą drzwi, zostawiając dziewczynę na korytarzu samą.

Nie musiała sprawdzać, od kogo jest odzyskana korespondencja, ponieważ to wiedziała. Na jej nowy adres przychodziły wyłącznie powiadomienia ze spółdzielni. Cała reszta trafiała do skrytki na poczcie. Tak zdecydowała na początku i nie zamierzała tego zmieniać. Ani tym bardziej wyjaśniać sąsiadce.

Wspomnienie tamtego zdarzenia sprawiło, że Julia sięgnęła do torebki, którą wcześniej porzuciła na komodzie w przedpokoju. Przewiesiwszy ją sobie znów przez ramię, wydobyła plik kopert. Ważyła chwilę w dłoniach najgrubszą, pozostałe odłożyła na kuchenny blat. Wreszcie rozerwała papier. Wyjęła i uformowała w wachlarz plik fotografii. Przyglądała im się przez chwilę, przekładając wolno jedną za drugą. Jednocześnie przemieszczała się bezwiednie w stronę prowizorycznej garderoby ukrytej za wąskim sypialnianym łóżkiem. Spod półek, drążków i wieszaków, osłoniętych kotarką z cienkiej tkaniny, wyciągnęła wytarte na rogach pudełko po butach. Uchyliła lekko pokrywę i wsunęła pod nią zdjęcia tak, by nie oglądać reszty zawartości. Zaraz potem wepchnęła pudełko w najodleglejszy kąt szafy obok kilku innych, mniejszych i większych od niego, opakowanych w błyszczący papier. Na te pozostałe nawet nie spojrzała. Podniosła się z klęczek i opadła ciężko na łóżko przykryte śliską grafitową narzutą, przyciskając do piersi torebkę.

Zapatrzyła się w ścianę naprzeciwko, nagą i jednolitą, tak jak jej umysł wyzuty w tym momencie z wszelkich treści. Zbawienny trik, który opanowała po wielomiesięcznym treningu, pomagał jej przetrwać podobne chwile. Blokował większość myśli i uciszał emocje. Zamrażał wszystkie jak srogi oddech Królowej Śniegu. Jednak mentalny chłód i kojący bezruch wnętrza nie wystarczał, by poskromić ciało. Ono nadal zbyt łatwo poddawało się znajomym objawom paniki. Mimo starań wciąż nie potrafiła ich okiełznać. Gdy tylko usiłowała zapanować nad drżeniem rąk, kolan i warg, szarpanych dodatkowo przyśpieszonym oddechem, ogarniały ją trudne do wytrzymania duszności, oblewała fala gorąca, która topiła zlodowaciałe wnętrze, choć przed oczami wciąż panowała śnieżna zamieć. Zaciskała je w oczekiwaniu i nadziei, że w końcu wszystko minie, a jej świat zamknięty w szklanej kuli przestanie wirować. Niestety, czas, w którym wszystko wracało do normy, zamiast się kurczyć, rozlewał się jak mętna woda z topniejącej bryły lodu.

Wierzchem dłoni otarła pot skroplony na wciąż pulsujących skroniach. Mankiet płaszcza szorstki i mokry od rozpuszczonego śniegu musnął jej rozpalone policzki, przypominając, że nadal ma na sobie ciepłe wierzchnie okrycie. Pochyliła głowę i spojrzała na buty, pod którymi zdążyła się już pojawić błotnista kałuża, ale nie miała siły ich zdjąć. Zdrętwiałe palce ześlizgiwały się z zapiętych ciasno guzików okrycia. Zdołała ściągnąć jedynie z głowy czapkę i rozplątać szalik. Oddychała głęboko, owijała ciasno jego koniec wokół dłoni i bezgłośnie liczyła mijające sekundy, usiłując nad sobą zapanować.

Z odrętwienia wyrwało ją łaskoczące wibrowanie torebki. Odsunęła ją od siebie na długość ramion, zdziwiona, że ciągle ją do siebie przyciska, i wysypała zawartość na łóżko. Odnalazła telefon, ale go nie odebrała. Długo wpatrywała się w wyświetlacz, zanim odrzuciła połączenie, tak jak wszystkie poprzednie. Niestety, telefon już po chwili rozdzwonił się na nowo, a odblokowany przypadkowo dźwięk ostro przeciął ciszę i wtargnął brutalnie do jej uszu. O dziwo, nie zirytowało jej to. Wręcz przeciwnie, pozwoliło w nieoczekiwany i gwałtowny sposób powrócić do rzeczywistości. Błyskawicznie zebrała się w sobie i tym razem odebrała.

– Przykro mi, ale nie zmieniłam zdania. Z powodów, które podałam panu wczoraj, przedwczoraj i, o ile się nie mylę, jakiś tydzień temu, nie mogę przyjąć pańskiego zlecenia – rzuciła oschle bez żadnych wstępów, nie dopuszczając rozmówcy do głosu. – Do świąt zostało niewiele czasu, a ja mam inne zobowiązania. – Urwała i słuchała przez chwilę. – Rozumiem, ale proponuję, by zgłosił się pan do mnie w przyszłym roku, tym razem odpowiednio wcześniej, o ile oczywiście nadal będzie pan chciał skorzystać z moich usług. – Wpadła mu w słowo, siląc się na uprzejmie profesjonalny ton, ale też nie kryjąc pobrzmiewającej w nim irytacji. – Do widzenia.

Zdecydowanym gestem nacisnęła czerwoną ikonkę. Dopiero wtedy przełknęła ślinę, a wraz z nią dławiące ją w gardle kłamstwo. Po raz kolejny podczas rozmowy z natrętnym klientem rozminęła się z prawdą. Nie miała innego wyjścia ani bardziej wiarygodnej wymówki, a nie mogła przecież zdradzić prawdziwej przyczyny, dla której odmówiła przyjęcia zarówno tego zlecenia, jak i większości pozostałych. Dekorowanie witryn sklepowych było nie tylko głównym źródłem jej dochodów, ale też pasją, niestety nie dotyczyło to świątecznych wersji wystaw. Miała swoje powody, by nie lubić świąt Bożego Narodzenia i trzymać się z daleka od wszystkiego, co się z nimi kojarzyło. Nawet kosztem utraty klientów.

Pozbierała rozrzucone na łóżku drobiazgi, na powrót włożyła je do torebki, a potem pozbyła się wreszcie płaszcza. Odniosła wszystko na miejsce, zdjęła buty i boso podeszła do okna. Oparła dłonie o parapet, a czołem dotknęła chłodnej szyby. Zapatrzyła się w rozciągającą się przed nią przestrzeń.

Miasto wyglądałoby jak starannie wykonana makieta, gdyby nie monotonia barw spowodowana porą roku. Oszronione dachy domów tworzyły niemal jednolitą płachtę z ulicą i sinym niebem, upstrzonym tylko tu i ówdzie ruchomymi ciemnymi kropkami ptactwa. Horyzont i wszelkie kontury zacierał dym unoszący się z kominów, wymieszany z mgłą. Drzewa słaniały się lekko, smagane mroźnym powietrzem, i co rusz rozsiewały wszędzie osypujące się z gałęzi lodowe ziarenka. Po mikroskopijnych z jej perspektywy ulicach przemykali skuleni z zimna przechodnie, a samochody sunęły po lśniących oblodzonych arteriach o wiele ospalej niż zwykle. Świat – nie tylko ten widoczny na zewnątrz – spowolniła nadchodząca wielkimi krokami prawdziwa zima, mająca przynieść własne surowe zasady.

Widok za oknem był, obok anonimowości i ciszy, największą wartością miejsca, które Julia wybrała sobie do życia. Lubiła to, ale tylko za dnia. O zmierzchu opuszczała rolety i włączała radio. Zagłuszała nieprzyjemny szum w uszach, a w głowie niechciane wspomnienia, czyli wszystko, co zwykle składało się na zjawisko określane przez niektórych samotnością. Dla niej to poczucie byłoby wyłącznie łaską, gdyby była jej dana. Rozpraszał je irytujący spektakl, który rozgrywał się za oknem każdego wieczoru i trwał, dopóki nie przegnał go pierwszy zwiastun poranka.

Nocne miasto niezależnie od pory roku przeobrażało się w bożonarodzeniową choinkę, skrzącą się od niejednorodnych lampek. Niekończące się święto miejskich świateł i barw wiecznie dominowało czas, który powinien kojarzyć się ze spokojem i odpoczynkiem od dziennego zgiełku. Natomiast Julii widok za oknem niezmiennie kojarzył się z dniem, w którym utraciła wewnętrzny spokój już na zawsze.

Oderwała dłonie od parapetu i opuściła rolety. Pociągnęła za sznurek zwisający z abażuru lampy i gdy tylko rozbłysło żółte światło, zapaliła wszystkie pozostałe, oprócz górnego. Nie lubiła go. Zbyt wiele odsłaniało.

Nastawiła ekspres do kawy i z rolką ręcznika papierowego w ręku poszła do sypialni, by wytrzeć wreszcie z podłogi brzydką plamę, która zaczynała wsiąkać w drewniany parkiet. Zanim się pochyliła, kątem oka dostrzegła niewielki jasny prostokąt odcinający się od grafitowej narzuty na łóżku.

Podniosła bladobłękitną wizytówkę.

– Meble stylowe. E. Hebner – przeczytała na głos. – Aleja Siódmego Anioła? – Zaskoczona wpatrywała się w adres. Dotąd nie zwróciła na niego uwagi, a powinna, bo nazwa ulicy była niezwykła. Nigdy wcześniej się z nią nie zetknęła, a przecież zdążyła już całkiem nieźle poznać miasto, w którym zamieszkała przed prawie dwoma laty. Skoro więc ulica była niepopularna, sklep przy niej zlokalizowany nie mógł dobrze prosperować. Nic dziwnego, że właściciel był w tak wielkiej desperacji.

Zamyśliła się. Nie wierzyła w znaki, ale w szczęśliwe zbiegi okoliczności już tak. Dlatego postanowiła dać szansę właścicielowi bladobłękitnej wizytówki. Nie tylko ze względu na tajemniczego Siódmego Anioła, ale na coś jeszcze, czego nie umiała na razie sprecyzować.

Rozejrzała się w poszukiwaniu telefonu, który odruchowo gdzieś odłożyła. Dopiero po kilkunastu minutach znalazła go w kieszeni płaszcza. Zerknęła raz jeszcze na wizytówkę, po czym szybko wybrała numer.

– Dobry wieczór. Mówi Ju… Tak, to ja. – Nabrała w płuca powietrza, pozwalając rozmówcy na krótki słowotok składający się głównie z fraz, jakie słyszała w trakcie wszystkich poprzednich rozmów. – Nie zmieniłam zdania, ale pomyślałam, że zanim podejmę ostateczną decyzję, zobaczę pana sklep. Może być jutro o jedenastej? W porządku. Przyjadę. Tak, na pewno.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

 

 

Copyright © by Renata Kosin, 2017

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2017

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie II, Poznań 2022

 

Projekt okładki: Emotion Media

Fotografia na okładce: © Sandra Cunningham/Trevillion Images

 

Redakcja i korekta: SEITON, www.seiton.pl

Skład i łamanie: Graphito, www.graphito.pl

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-423-2

 

 

Wydawnictwo Filia

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.