Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zapraszamy na pajdę świeżego chleba doprawionego garścią soczystych plotek i szczyptą przesądów!
Oto Jemiołki Górne i Dolne. Wieś, do której prowadzą dwa gościńce, a w kościele wiszą dwa obrazy Madonny. Do jednego modlą się potomkowie szlachty, do drugiego włościan. Bo mieszkańcy od wieków są podzieleni na „lepszych” i „gorszych”…
Jedynie na rozdrożu nie ma podziałów – to miejsce przyciąga wioskowych „odmieńców”. Spotykają się tutaj obdarzona darem widzenia przyszłości Gaja, znający mnóstwo opowieści stary Walenty, wiecznie milczący kościelny Knut, rozgadana babcia Pogoda oraz Fabian – wioskowy głupek. Każdy z nich nosi w sobie jakieś tajemnice. Czy odkryje je dobroduszna i wrażliwa Gaja? Czy uda jej się pogodzić zwaśnionych mieszkańców wsi?
Witajcie w sielskich Jemiołkach! Poczujcie atmosferę nadchodzących wyborów na sołtysa. Rozejrzyjcie się po domach otoczonych malwami. Poznajcie plejadę barwnych postaci i skrzące humorem dialogi prowadzone przy płocie czy sklepowej ladzie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 442
Prolog
Dawno, bardzo dawno temu gdzieś pośród lasów, pól i łąk, na rozstaju dwóch niepodobnych do siebie gościńców stał drewniany drogowskaz. Smagany wiatrem, deszczem i śniegiem kiwał się na cztery strony świata, chwiał i wyginał, aż się przewrócił i tak już został. Nikt go nigdy nie podniósł. Leżał latami na rozdrożu i murszał, aż spróchniał doszczętnie i rozsypał się na miliony drzazg, z których część wiatr rozdmuchał po okolicy.
Obecnie mało kto pamiętał o starym drogowskazie. Podobnie jak o tym, że kiedy jeszcze spełniał swoją informacyjną funkcję, rzadko wskazywał to, co powinien. Zmieniał kierunek niemal każdego dnia, nawet po kilka razy, zawsze gdy ktoś tamtędy przechodził lub przejeżdżał. Jakby obracanie go raz tu, raz tam stało się lokalną tradycją, elementem miejscowego obyczaju. Czasem nakazywał iść w prawo, innym razem w lewo, a gdy mijał go jakiś żartowniś – nawet w górę lub w dół, co zbijało z tropu zwłaszcza obcych. Zdezorientowani zazwyczaj wybierali drogę po prawej – bardziej urokliwą, bo w szpalerze majestatycznych starych drzew, które latem tworzyły cienisty tunel. Pewnie gdyby wiedzieli, że jest dłuższa, zdecydowaliby się na drogę po lewej – krótszą i bardziej rozświetloną, ale miejscami wyboistą i w porze jesiennej lub podczas wiosennych roztopów grząską od błota.
Inaczej rzecz się miała z miejscowymi. Ci zawsze szli tą, do której przywykli, którą uważali za swoją, mimo że powinno być im wszystko jedno, bo obie wiodły w to samo miejsce – na plac z białym kościołem, w którego bocznych nawach wisiały dwa identyczne obrazy Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Do jednego wzorem przodków modlili się potomkowie włościan, a do drugiego – szlachty.
Gdzieś pomiędzy nimi, prócz ołtarza z jaskrawym wizerunkiem Przemienienia Pańskiego i złoconym krzyżem, przebiegała niewidoczna granica, stanowiąca od wieków kość niezgody pomiędzy mieszkańcami podzielonej wsi. Gdzieś, ponieważ jak daleko sięgnąć pamięcią, nikt nie potrafił wskazać, gdzie dokładnie kończą się Jemiołki Górne, a zaczynają Dolne, i na odwrót. Ani też które bardziej zasługują na to, by wiodła do nich ładniejsza z dwóch istniejących dróg.
Co prawda dawno temu ustanowiono, która jest czyja, i większość mieszkańców się tego trzymała, lecz było też wielu niezadowolonych. Nikt jednak nie pamiętał, czy właśnie to stało się powodem wiekowego sporu między stronami, czy też istniała inna przyczyna.
Ludzie szeptali, że chodzi o „uważanie” i przynależność społeczną wynikającą z urodzenia. Jemiołki Górne od zarania dziejów były wsią szlachecką, natomiast Dolne – chłopską. W czasach gdy owe podziały przestały być aktualne, mogłoby się to wydawać bez znaczenia, ale tylko ludziom, którzy mieli swe korzenie gdzie indziej, nie na podlaskiej ziemi.
W Jemiołkach, zarówno Górnych, jak i Dolnych, ludzie pamiętali, kto ma jakich przodków, kto choć raz sprzeciwił się tradycji i w której rodzinie popełniono mezalians. Krwi chłopskiej i szlacheckiej nie należało mieszać, bo to rzadko było wybaczane. Nawet gdy nikt nie wypominał tego wprost, szepty latami odbijały się echem po okolicy. Tak działo się też wtedy, gdy ktoś wbrew niepisanej zasadzie zajął miejsce w niewłaściwej nawie albo wybrał spośród dwóch rozstajnych dróg nie tę, która była mu przeznaczona.
Gaja udeptała porządnie ziemię wokół wielkiego kamienia i przysiadła na nim, by odsapnąć. Nieźle się zmachała, kopiąc dół płaskim kawałkiem krzemienia, ponieważ w pośpiechu i nerwach nie zabrała ze sobą łopaty.
Rozejrzała się, czy nikt jej nie podgląda. Nie chciała, by ktoś wygrzebał to, co z takim trudem zakopała. Drgnęła, ponieważ wydało jej się, że słyszy kroki – szuranie i chrzęst ugniatanego butami żwiru na wysuszonej słońcem drodze. Przestraszona wstrzymała oddech, wytężyła słuch i wzrok, przykładając dłoń do spoconego czoła. Na szczęście nikogo nie dostrzegła. Mimo to wyczuwała niepokojące napięcie. Jakby za chwilę coś jeszcze miało się wydarzyć. Albo jakby to, co się już zdarzyło, dokonało się niepotrzebnie.
To jednak było nieistotne. Nie dało się cofnąć czasu ani oszukać przeznaczenia. Gaja dobrze wiedziała, że dar przewidywania częściej bywał utrapieniem, drzazgą w oku, a niekiedy wręcz przekleństwem. Czasem lepiej było nie wiedzieć, co zdarzy się jutro, za miesiąc, rok, ani nie znać cudzych zamiarów. Dlatego Gaja odwracała głowę, zamykała oczy, zagłuszała i przeganiała niechciane myśli. Tłumiła w sobie niechcianą umiejętność na wszelkie możliwe sposoby, nawet gdy wydawały się głupie. Musiała jednak spróbować i takich, po tym jak inne zawiodły. To była jej ostatnia deska ratunku.
By okiełznać fatum, zakopała pod kamieniem to, czym się ono karmiło. W starej puszce po kawie zamknęła swoje największe lęki i skierowane w swoją stronę złe życzenia. Liczyła, że tym razem jej nie odnajdą i los się do niej uśmiechnie, zamiast szyderczo chichotać przy byle potknięciu.
By szczęście odnalazło wreszcie do niej drogę, zawiesiła sobie na szyi wonny amulet z ziół zebranych na łąkach i w ogrodzie. Do ściągniętego tasiemką lnianego woreczka wsypała po trochu tych, które miały w sobie choć odrobinę dobrej magii, z nadzieją, że razem lepiej zadziałają. Znalazły się tam też takie, które według słowiańskich wierzeń sprzyjały szczęściu w miłości. Wmawiała sobie, że to przez przypadek, bo go nie szukała, miała pilniejsze sprawy do ogarnięcia. A jednak, sama nie wiedząc czemu, wrzuciła do woreczka miłosny lubczyk, gardenię, krwawnik pospolity, płatki wonnego fiołka i rutę.
Pod wpływem chwili nawet wytarzała się w żółtym wiechowatym kwieciu. To był jeden z rytuałów, których tajniki zgłębiała cierpliwie od tygodni. Choć nadal podchodziła do tego sceptycznie, wydał jej się tak uroczy i poetycki, że zdecydowała się wypróbować go na sobie. Głównie dla podniesienia nastroju, bez większej wiary, że pomoże to na cokolwiek innego. Taki sposób na poprawę samopoczucia wydawał się milszy i ciekawszy od plątania nici zdjętych z czyichś ubrań, palenia ogarków czarnych świec dla ochrony przed złymi duchami czy kąpieli w słonej wodzie.
Ponadto – w przeciwieństwie do skakania przez ogień czy w nurt rwącej rzeki, bo takie zalecenia towarzyszyły paru innym obrzędom – ten wydawał się bezpieczny. Gaja zmieniła jednak zdanie, gdy na jej skórze pojawiły się swędzące bąble. Ku jej zaskoczeniu okazało się, że jest uczulona na rutę. To było dziwne, bo przecież wychowała się na wsi, gdzie alergenów pochodzenia roślinnego było całe zatrzęsienie, miała więc wiele okazji, by odkryć to wcześniej.
To nie mógł być przypadek. Nie bez powodu ujawniło się to w momencie, gdy zdesperowana postanowiła zmienić swoje życie i przy okazji siebie samą. Od dziecka marzyła o tym, by być zwyczajną dziewczyną, taką jak inne. Tymczasem ona była tą inną.
Zdolności, którymi została obdarzona przez złośliwy los, od zawsze budziły powszechną niechęć i rezerwę. Nikt nie lubił, gdy ktoś obcy wiedział o nim więcej niż on sam. Na przykład to, jakie czeka go jutro i co go spotka po drodze, a to była tylko część tego, co potrafiła odgadnąć Gaja Dydko.
Nawet gdy się o to nie starała, umiała przejrzeć prawie każde kłamstwo i dzięki wyjątkowo czułym zmysłom czasem niemal słyszała cudze myśli. Odczytywała je na podstawie mimiki, spojrzeń, gestów albo pozornie mało znaczących słów, jednak zamiast to wykorzystać, zazwyczaj wmawiała sobie, że to tylko złudzenie, zwłaszcza gdy wygodniej było o czymś nie wiedzieć. Oszukiwała uparcie samą siebie do czasu, aż nie dało się dłużej wypierać zbyt oczywistej prawdy.
Jeszcze gorsza była umiejętność przewidywania niektórych zdarzeń, zwykle złych, i zwykle wtedy, kiedy nie dało się już wpłynąć na bieg rzeczy, chociaż Gaja nie ustawała w staraniach, aby przynajmniej złagodzić skutki przewidywanych nieszczęść. Niestety zazwyczaj kończyło się to źle, również dla niej. Ludzie z czasem zaczęli jej unikać prawie jak ognia. Schodzili jej z drogi, a niektórzy na jej widok żegnali się znakiem krzyża, jakby to ona była powodem złego, które im się przydarzało.
Dlatego postanowiła wreszcie z tym skończyć w miejscu, które wydawało się do tego najlepsze – na rozstaju dróg, gdzie przed wiekami spotykały się czarownice. W końcu sama prawie nią była.
Przygotowywała się do tego długo i wydawało się, że wszystko poszło zgodnie z planem. Powinna być zadowolona, tymczasem z jakiegoś powodu nie była.
Coś poszło nie tak.
Może dlatego, że należało to zrobić w nocy zamiast w środku upalnego dnia? Najlepiej o północy, przy blasku księżyca, szepcząc tajemne zaklęcia zagłuszane przez ponure pohukiwania sowy. Albo niczym rusałka wykąpać się nago w chłodnym, krystalicznie czystym strumyku, włożyć na mokre ciało zwiewną sukienkę, tak cienką i przezroczystą, jakby była utkana z wieczornej mgły, głowę przystroić wiankiem z kwiatów o magicznych właściwościach i dopiero potem zabrać się do odczyniania uroków.
Na tę myśl Gaja zachichotała nerwowo. Tak liryczny i sielski scenariusz nie wchodził w grę. W okolicy nie było żadnego dostatecznie przejrzystego strumyka, a jedynie dwie rzeki, bagna i rozlewisko. Ponadto wzbudziłaby niemałą sensację we wsi, gdyby ktoś ją zobaczył golusieńką, a i bez tego ciągle była na językach.
Kolejną przeszkodę nie do pokonania stanowiło to, że od dziecka panicznie bała się ciemności oraz wilków, nietoperzy i przede wszystkim upiorów, a o te było nietrudno na rozstajach dróg. Te według dawnych wierzeń łączyły ze sobą dwa światy – ludzki i nadprzyrodzony. Odwiedzały je nie tylko czarownice zlatujące się na sabaty, ale też biedne, błąkające się po świecie dusze. To dlatego tak często umieszczano na rozdrożach krzyże i kapliczki z figurką Matki Boskiej bądź innego pożytecznego świętego, żeby istoty te odegnać albo wskazać im właściwą drogę.
Niestety na rozstaju dróg wiodących do Jemiołków Górnych i Dolnych nie było żadnych religijnych symboli, nawet pogańskich. Leżał tu tylko duży polny kamień, całkiem zwyczajny, bez pamiątkowych inskrypcji czy innych napisów, nawet takich zostawionych przez wandali, którzy dewastowali okoliczne przystanki PKS.
Nikt nie wiedział dokładnie, jak się tam znalazł. Można było jedynie się domyślać, że ktoś z niemałym trudem pozbył się go ze swojego pola i porzucił w tym miejscu. Mniejsze kamyki wybierane z rozoranych bruzd lądowały zazwyczaj na miedzy albo – gdy ktoś wziął nieco większy zamach – na polu sąsiada. Tego jednak nie dałoby się nigdzie przerzucić, był o wiele za ciężki. Ponadto na rozdrożu okazał się dużo bardziej przydatny, pomieściłby nawet trzy zdrożone osoby. Każdy, kto tędy przechodził, mógł tu chwilę odsapnąć i niekiedy zastanowić się, którą drogę wybrać. Wciąż istnieli tacy, którzy mieli z tym kłopot.
Na szczęście nie dotyczyło to Gai. Choć mieszkała po stronie chłopskiej, nie musiała niczego wybierać. Mogła pójść dowolną drogą, tak przynajmniej uważała jej matka, z dziada pradziada włościanka, ale z aspiracjami. Prawo do szlacheckiej drogi przysługiwało według niej rodzinie Dydków, od kiedy Hanna – starsza siostra Gai, wyszła za szlacheckiego potomka. Wtedy – wbrew zdrowemu rozsądkowi i woli mieszkańców obu wsi. Według nich zaburzało to stary porządek. Co prawda nikt tego nie wypowiedział wprost, ale szeptano o tym dostatecznie głośno, by nie ominęło uszu młodych. Dlatego zmęczeni tym poszukali sobie miejsca do życia gdzie indziej.
Jednak po niespełna czterech latach, gdy po plotkach na ich temat kurz nieco opadł, wrócili na dobre. Nie mieli innego wyjścia, ponieważ po długiej chorobie zmarł ojciec Hanny, starszy od żony o ponad ćwierć wieku Hipolit Dydko. Pogrążona w żałobie wdowa nie radziła sobie sama na gospodarstwie. Trzeba było jej pomóc, a z czasem przejąć wszystkie obowiązki, w tym opiekę nad jej najmłodszym dzieckiem, trzyletnią wówczas Gają.
Ona z kolei była wtedy zbyt mała, by pojąć, co się dzieje. Nie dotknęła jej zbytnio śmierć ojca i nigdy jej go nie brakowało, ponieważ nie zdążyła go dobrze poznać. Nawet z opowieści starszych sióstr, które choć znały go nieporównanie dłużej, też nigdy nie były z nim blisko. Ich wychowaniem zajmowała się wyłącznie matka. Niestety Gaja nie dostała od niej nawet tego.
Kazimiera urodziła ją w wieku czterdziestu czterech lat, gdy jeszcze panowała opinia, że o potomstwo należy się postarać na tyle szybko, by zdążyć je odchować, nim człowieka dopadnie starość i opuszczą siły. Dlatego Gaja nie była wyczekiwanym z radością dzieckiem, lecz długo skrywanym powodem do wstydu. W tym wieku nie wypadało poczynać dzieci, zwłaszcza gdy miało się już wnuki. Najstarsza z córek, Lucyna, podobnie jak Hanka, była już zamężna i miała dwójkę własnego potomstwa.
– Tak mnie pokarało na starość – tłumaczyła przed laty bardzo zawstydzona Kazimiera każdemu, kto choćby tylko spojrzał na małą Gaję uczepioną jej spódnicy. – Za odmówienie jałmużny żebraczce pod kościołem, choć ja nie ze skąpstwa to zrobiłam, ale dlatego że zabrakłoby mi na tacę, a jakże księdzu nie dać? Nie myślałam, że tak to wyjdzie, i wcześniej większość grosza wydałam na obwarzanki dla dzieciaków Lucyny, co im je obiecałam. Tak też tłumaczyłam dziadówce. Ale że to była Cyganka, słuchać nie chciała i wredna blać urok na mnie rzuciła. Nie dość, że bachor mi się za dziewięć miesięcy urodził, kiedy wnuki powinnam bawić, to jeszcze taki, że niech go skaranie boskie.
Dydkowa, gdy to mówiła, za każdym razem składała nabożnie ręce i kiwała ze smutkiem głową, a ten, kto jej słuchał, zwykle wtórował jej ze współczuciem, które z biegiem lat zmieniło się w źle skrywaną niechęć do dziewczynki, a z czasem – także w trwogę.
Gaja długo nie rozumiała, na czym to skaranie miałoby polegać. Pojęła to dopiero, gdy usłyszała, co mówią ludzie we wsi. I gdy wreszcie zorientowała się, jak na nią patrzą. Sprawiali wrażenie, jakby się jej bali. Omijali ją z daleka, a starsi na jej widok czynili w powietrzu znak krzyża.
– To przez tamtą Cygankę? – pytała, gdy była dzieckiem, a matka wtedy wzdychała ciężko i wymownie milczała, bo choć innym opowiadała o tym chętnie i po wielokroć, z nią nie chciała rozmawiać.
– To nie była Cyganka, tylko biedna Rumunka – odpowiadała za nią Hanka. – I nic do tego nie miała.
– Do czego? – dociekała Gaja.
– Do niczego. Dzieci rodzą się inaczej.
– Jak?
– Na pewno nie od cygańskich uroków – mruczała pod nosem młoda mężatka, nie patrząc na matkę ani na siostrzyczkę.
Wolała nie prowokować kolejnych pytań, które wprawiłyby ją w jeszcze większe zakłopotanie. Nie miała ochoty tłumaczyć kilkulatce, skąd się biorą dzieci, ani tym bardziej rozmawiać o tym z własną rodzicielką, choć ta nie miałaby nic przeciwko temu. Widać to było po jej wiele mówiącej minie i zmrużonych szyderczo oczach.
– Szkoda tylko, że nie tym co trzeba się rodzą. Te dzieci – mówiła w końcu, a Hanka wówczas zagryzała mocno usta, bo wiedziała, że to przytyk do jej własnego braku potomstwa.
Matka już kilka tygodni po ślubie córki zaczęła niecierpliwie dopytywać o nowego wnuka lub wnuczkę i nakazywała brać się „do roboty”. Robiła złośliwe wymówki zięciowi, który, nie chcąc kłócić się z teściową, zaciskał zęby najpierw zakłopotany, a potem coraz bardziej wściekły. Przed wybuchem powstrzymywał go tylko proszący wzrok żony. Żadne z nich nie mogło nic poradzić na to, że nie mają dziecka, a słowa Kazimiery dodatkowo ich raniły.
W takiej atmosferze mijały kolejne miesiące, potem lata. Matka nie przestawała utyskiwać na to, że kolejne wnuczęta rodziła jej wyłącznie starsza córka, natomiast Hanka nie miała odwagi przyznać, że gdyby to od niej zależało, urodziłaby równie liczną gromadkę jak Lucyna.
Tymczasem ona i Marcin pozostali bezdzietni, choć do niedawna mieli cichą nadzieję, że kiedyś to się zmieni. Niestety okazała się złudna. Hanka była obecnie niemalże w wieku matki, kiedy ta urodziła Gaję, i właściwie przestała liczyć na cud, skoro dotąd się nie wydarzył.
– Dlaczego nie spróbujecie innych metod? Na przykład in vitro? – spytała ją kiedyś młodsza siostra. Była wtedy nastolatką, ale w przeciwieństwie do matki rozumiała, co się dzieje, choć nigdy o tym nie rozmawiały z Hanką. Widziała, jak ją to dręczy.
– Przecież wiesz – burknęła.
Nadal niezręcznie jej było rozmawiać o problemie z płodnością z kimś, komu nie tak dawno zmieniała pieluchy. I dla kogo była bardziej jak matka niż siostra, bo ta prawdziwa nie poświęcała dziecku wiele uwagi i Hanka niemal od początku wyręczała ją w niechcianej roli.
– Nie wiem – odparła Gaja.
– To pomyśl jeszcze raz. Pomyśl, co się wówczas stanie.
– Będziecie mieli dziecko.
– Nie dziecko, ale sztucznie wyhodowanego dziwoląga z probówki z bruzdą na czole. – Mówiąc to, parsknęła ironicznym śmiechem. To nie była jej opinia, ale ludzi, którzy nie kryli się ze swoimi poglądami i mówili o nich głośno, podpierając się moralnością i sumieniem. Tymi samymi, które jakimś cudem pozwalały ranić kobiety marzące o potomstwie i obrzucać błotem ludzi, którzy dawali im na to nadzieję. – Odmieńca prawie takiego jak...
– Jak ja? – Gaja wpadła jej w słowo.
– Co ty wygadujesz? Nie jesteś odmieńcem. Przyszłaś na świat normalnie. Znaczy... po bożemu – dodała Hania z niezamierzonym przekąsem i goryczą.
– Nie według naszej matki. – Gaja przewróciła wymownie oczami. Chodziło jej o żebraczkę i rzuconą przez nią rzekomą klątwę. „I nie według prawie całej wsi”, dodała w duchu. Obu części wsi, bo tak samo traktowano ją w Jemiołkach Górnych, jak i Dolnych, choć te rzadko się ze sobą zgadzały w jakiejkolwiek sprawie. Traktowano ją właśnie jak odmieńca.
To był prawdziwy powód, dla którego, stojąc na rozdrożu, prawie nigdy nie zastanawiała się, którą z dróg wybrać. Zazwyczaj szła pierwszą z brzegu. Czasem też zależało to od nastroju, pogody albo przypadku, gdy pogrążona w myślach nie przywiązywała do tego wagi.
Nie obchodziło jej, co jeszcze pomyślą inni, skoro i tak myśleli o niej źle. Natomiast argumenty matki o prawie do szlacheckich przywilejów od początku ją śmieszyły. Nie miały większego sensu, skoro krew Hanki i Marcina nigdy się nie zmieszała, nie przyszedł na świat ich potomek.
Łączyło ich pokrewieństwo serc i dusz, a to było co innego, może nawet ważniejszego i cenniejszego, bo sami siebie wybrali i obdarzyli miłością. Prawdziwą, a nie tą wynikającą z rodzinnego i moralnego obowiązku, jak to bywało w przypadku wielu jemiołkowskich małżeństw, kiedy synowie i córki podporządkowywali się woli rodziców.
Przysięga miłości, wierności i uczciwość małżeńskiej nie stworzyła między rodzinami Hanki i Marcina pokrewieństwa, a Dydkowie nie stali się dzięki temu szlachcicami z prawem do ich przywilejów. Taka była prawda. Nie przysługiwała im ani szlachecka strona kościoła, ani droga wiodąca do szlacheckiej części wsi, cokolwiek wmawiała sobie obecna seniorka rodu Dydków.
Tego dnia, gdy Gaja pogrzebała na rozdrożu swoje tajemnice zamknięte w blaszanej puszce po kawie, opuściła rozdroże przepełniona nadzieją, że w końcu fatum przestanie ją prześladować. Podniesiona na duchu zdecydowała się wrócić do domu cienistą drogą, by schować się przed czerwcowym słońcem. I tak zbyt długo na nim przebywała. Pewnie dlatego trochę bolała ją głowa. Albo od ciągłego zastanawiania się, co jeszcze mogłaby zrobić, by odmienić swój los, by ludzie przestali bać się jej i tego, co czasem ma im do powiedzenia.
Może powinna jak inne osoby potrzebujące wsparcia wejść do kościoła i pomodlić się do któregoś z wizerunków Matki Boskiej? Poprosić o pomoc albo chociaż o radę, jak kobieta kobietę. Owa myśl zakwitła w zmęczonej i rozgrzanej słońcem głowie Gai na widok kościelnej wieży z dzwonnicą. Połyskiwała z oddali miedzią, która nie zdążyła pokryć się patyną po niedawnym remoncie dachu. Jednak im bardziej Gaja zbliżała się do świątyni, tym większe ogarniały ją wątpliwości.
Dotyczyły ustalonego przed wiekami podziału i dwóch Madonn wiszących w bocznych nawach. Nie licząc odmiennej dekoracji, bo po prawej stał tylko wazon ze świeżymi piwoniami, a po lewej ramę zdobiła girlanda ze sztucznych róż i bluszczu, wydawały się identyczne. To były jednak tylko pozory, bo Maryje słuchały na ogół zupełnie innych modlitw, próśb i podziękowań. Gdyby tylko mogły ożyć, bez wątpienia można byłoby to dostrzec w ich melancholijnych obliczach, przekonać się, która ma większą cierpliwość i bardziej zasługuje na miano świętej, która z większym spokojem wysłuchuje utyskiwań wiernych.
Nieco inaczej bowiem i o co innego modlili się potomkowie szlachciców, a inaczej włościan. To też były słowa matki Gai i w tym przypadku dziewczyna przyznawała jej rację. Sama dostrzegała owe różnice między jednymi a drugimi, niekiedy bardzo subtelne, trudne do zdefiniowania, ale i nie do przeoczenia. Właśnie dlatego przez lata nie dały się wyplenić. Świadomie bądź też nie, kolejne pokolenia pielęgnowały je jak najcenniejsze rodowe dziedzictwo, by nie poszły w niepamięć i nie trafiły na śmietnik historii.
Ale czy jemiołkowskie Madonny dostrzegały owe różnice? Czy na tej podstawie potrafiły odgadnąć, kto jest kim? Czy gdyby Gaja pomodliła się do niewłaściwej Madonny lub którąś wyróżniła, zwracając się do niej w pierwszej kolejności, spotkałaby ją za to kara? Zwłaszcza że pogańskie obrzędy odprawiane na rozdrożu mogłyby się nie spodobać obu Madonnom.
„A może jednak nie?”, zastanawiała się Gaja. Skoro Madonny wyłącznie słuchały, nikt tak naprawdę nie wiedział, co mają do powiedzenia, co im się podoba, a co nie. A jeśli choć odrobinę przypominały którąś ze słowiańskich boginek opiekujących się kobietami, o czym wspominały niektóre źródła, mogły popierać czyn Gai i jej sprzyjać.
Gdy zdała sobie z tego sprawę, od razu poczuła się lepiej. Wstąpiła w nią też całkiem nowa nadzieja. Pozostało jedynie czekać, aż się ziści.