Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Jemiołkach, owszem, bywa śmiesznie, ale próżno tu szukać spokoju. W tej wsi od mnogości zdarzeń nawet święty traci głowę!
Od czasu wyborów na sołtysa wiele się zdarzyło, a życie niektórych mieszkańców wywróciło się do góry nogami. Tym razem nie przyczyniła się do tego jednak ani Gaja, ani jej niezwykłe umiejętności. Wszystkiemu winni są goście, którzy pojawili się w Jemiołkach jeszcze przed żniwami. Każdy z nich przybył z pewną misją i każdy zrobi wszystko, by ją wypełnić. Wikary Eryk postanawia naprawić świat, przystojny Francuz szuka swojej tożsamości, a wyczekiwana ciotka z Ameryki – żwawa i ekscentryczna staruszka w kapeluszu z piwoniami – rozwiązuje zakurzony worek z tajemnicami i pozwala im wyjść na światło dzienne…
Zapraszamy do Jemiołków, gdzie każdy (nawet proboszcz) ma swoje sekrety, a wszelkie problemy da się rozwiązać przy płocie lub sklepowej ladzie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 446
WITAMY W JEMIOŁKACH!
PROLOG
Nad rozlewiskiem w Jemiołkach zmrok zapadał później niż między zagrodami. Było tam więcej przestrzeni dla gasnącego powoli światła. Prawie nic nie stawało mu na drodze, dlatego docierało dalej niż gdzie indziej i o wiele dłużej jaśniało.
Słońce chowało się leniwie za ciemną linią lasu, a jego bursztynowy poblask kładł się ospale na nieruchomej wodzie. Spowijał złocistą poświatą opuszczoną kapliczkę z tajemniczym bezgłowym świętym, która stała samotnie pośród bagien. Niemal niewidzialna i zapomniana za dnia, dzięki wieczornym iluminacjom przez kilka chwil przyciągała wzrok i urzekała swoją wyjątkowością.
Kolejny równie magiczny świetlny spektakl miał się rozpocząć już przy blasku księżyca. Wtedy przy odrobinie szczęścia ponad ciemnym lustrem wody można było podziwiać taniec błędnych ogników.
Widownia – nieliczna, ale wierna, już czekała. Trzy leciwe damy jak zwykle zajęły jedyne siedzące miejsca, sklecone z desek wyrwanych z butwiejącego pomostu. Ziemistoszara ławeczka wyglądała, jakby miała co najmniej sto lat. Albo chociaż połowę tego, czyli mniej więcej tyle, ile liczyła sobie tajemnica, która połączyła kobiety.
Wszystkie wyglądały dość osobliwie. Różniły się od zwyczajnych staruszek, lecz każda na własny wyjątkowy sposób.
Pierwsza długie do pasa siwe włosy zaplotła w luźny dziewczęcy warkocz. Natomiast jej strój według niektórych spierał się z wiekiem kobiety jako nazbyt krzykliwy, powłóczysty i o zbyt dziwacznym kroju.
Druga przyodziała ekscentryczny kapelusz przyozdobiony purpurowymi piwoniami z jedwabiu. Jego rondo było tak duże, że częściowo osłaniało również głowy towarzyszek.
Trzecia – najbardziej niepozorna, mimo ciepłego wieczoru okryła się chustą. Podobną, tyle że mniejszą przewiązała sobie głowę. Oprócz tego miała na sobie lniany kaftan w kolorze ziemi, wełnianą spódnicę, a pod nią... spodnie z bistoru typu dzwony, modne w latach siedemdziesiątych. Jednak najbardziej do ogólnego wizerunku i pomarszczonej twarzy nie pasowały czarne jak heban włosy wyglądające spod chustki, bez nawet nitki siwizny.
Przytulone do siebie staruszki trwały niemal w bezruchu i być może w ciszy, bo z daleka trudno było odgadnąć, czy rozmawiają, czy też zgodnie milczą. Przez większość czasu patrzyły na wodę, ale niekiedy odwracały głowy w swoją stronę. Mogły jednak wymieniać jedynie spojrzenia bądź uśmiechy, bo tych ciągle było im mało, odkąd spotkały się po latach. Albo ocierały sobie wzajemnie łzy. Raz radości, a raz smutku, ponieważ ich wspominki bywały bolesne.
Dawno temu obiecały sobie, że zapomną o wszystkim, co zdarzyło się przed laty nad rozlewiskiem, i nie będą o tym rozmawiać, tymczasem los zdecydował inaczej. Przeszłość sama dała o sobie znać i odsłoniły się długo skrywane tajemnice. Jednak te najgłębsze nadal pozostawały tam, gdzie je pochowano – na jemiołkowskim rozlewisku, nad którym krążyły świetliki jak zbłąkane dusze, w pobliżu starej kapliczki z bezgłowym świętym i jego nieodgadnionym sekretem.
W upalne dni las dawał ludziom wytchnienie. Wprawdzie palące promienie słońca przedzierały się złocistą smugą przez konary drzew, ale wciąż zostawało dużo miejsca dla cienia, który oprócz chłodu przynosił odpoczynek umęczonym oczom. Wzrok koiła też rozmaita zieleń liści, igieł i leśnego poszycia. Wszystko to wpływało zbawiennie również na pozostałe zmysły. Można było wdychać bez końca zapach sosen i świerków, słuchać odgłosów ptaków i leśnego echa, dotykać chropowatej kory jodeł albo kłujących igieł świerków. Wszystko to razem uspokajało, spowalniało zbyt szybkie bicie serca i rozbiegane myśli. Można było na moment zapomnieć o troskach i radować się chwilą.
Stary Walenty był prawdziwym szczęściarzem, ponieważ miał takich chwil nieskończenie wiele. Latem prawie każdego dnia przemierzał ten sam szlak co najmniej dwa razy. Tam i z powrotem. Najpierw szedł wąską szosą, potem skręcał w wyścielony igliwiem leśny trakt, a pod koniec znów w zwyczajną drogę, ale wyłożoną kocimi łbami. Kawałeczek dalej droga rozwidlała się na dwa niepodobne do siebie gościńce, które wiodły w to samo miejsce, czyli na niewielki plac z białym kościołem.
Przez jego główny ołtarz przebiegała niewidoczna granica, która dzieliła wieś na pół, a w bocznych nawach wisiały dwa identyczne obrazy Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Do jednego wzorem przodków modlili się potomkowie włościan, a do drugiego – szlachty. Tak właśnie przedstawiał się podział, który sięgał niepamiętnych czasów. Jakimś cudem przetrwał do współczesnych i nadal bywał przyczyną wielu nieporozumień.
Walenty, który urodził się gdzie indziej, nie należał ani do jednej, ani do drugiej gromady. Z tego powodu – i by unikać zwad – do świątyni zaglądał rzadko i zwykle po to, by przyklęknąć na środku, dokładnie na wprost ołtarza, i odmówić pacierz za własną duszę, by litościwy Bóg jej mimo wszystko nie potępił.
Na resztę zbawienia starał się zasłużyć przykładnym życiem i ciężką pracą. Dopóki starczy sił, choć tych z wiekiem miał coraz mniej. Najbardziej odczuwał to w takie dni jak ten, gdy słońce prażyło, nie było ani jednej chmurki czy najdelikatniejszego wiaterku. Zwykli ludzie chowali się przy takiej pogodzie w domach albo szukali zajęć tam, gdzie było choć trochę chłodniej. Niestety nie można było tego samego powiedzieć o miejscowych letnikach, którzy właśnie wtedy wylegali na zielono-błękitne łono natury.
Spędzali czas głównie nad wodą, lecz bywali też tacy, którzy nie potrafili usiedzieć w miejscu i bez przerwy nosiło ich po okolicy. Wtedy prędzej czy później trafiali do stadniny w Brzostowicach, gdzie mogli pojeździć konno albo przejechać się bryczką lub wolantem, którymi powoził Walenty. Przywdziewał wówczas swój galowy strój – śnieżnobiałą koszulę, lekki serdak i ciemne spodnie od garnituru, mimo że pocił się w tym piekielnie i nie mógł się wprost doczekać, kiedy go z siebie zwlecze. Zwłaszcza że odprasowane na kant nogawki po całym dniu miał szare od kurzu, a wypastowane rano buty wyglądały jeszcze gorzej. Dlatego wracając z roboty, szurał nieuważnie i wzbijał kolejne tumany pyłu, skoro i tak miał wszystko na nowo czyścić. Zmęczenie i spiekota sprawiały, że nie miał siły podnosić nóg.
– Jeszcze kawałek, kawalątek – mamrotał pod nosem, ocierając pot z czoła i posiwiałych skroni.
Swoją czapkę maciejówkę z błyszczącym daszkiem i skórzanym otokiem, którą odziedziczył po ojcu, przez większość drogi niósł pod pachą. Było mu w niej za ciepło. Miał ją włożyć dopiero, kiedy wynurzy się z lasu i ponownie oślepi go słońce.
Grzało coraz mocniej, a przynajmniej tak się zdawało Walentemu, gdy liczył każdy krok przybliżający go do celu. Najpierw do rozstaju, gdzie mógł ździebko odpocząć na przydrożnym kamieniu, a potem do przybudówki, która od połowy wieku była jego domem. W takie dni jak ten właśnie tam czuł się najlepiej, bo we wszystkie pozostałe wolał inne miejsca.
Jednym z nich był majątek w Brzostowicach, gdzie zaczął pracować jako nastolatek, wzorem swoich przodków. Jednak wtedy zamiast stadniny, założonej przed wojną przez hrabiego i dziedzica Brzostowic, był tam zwykły PGR. Potem z kolei długo nie było nic i Walenty musiał sobie poszukać zajęcia gdzie indziej. Dopiero po latach potomkowie niegdysiejszych właścicieli przywrócili majątkowi dawną świetność, a jemu oficjalne stanowisko furmana. Dzięki temu z dumą kontynuował rodzinną tradycję.
Bywał tam również z potrzeby serca. Z oddaniem zajmował się brzostowickimi wierzchowcami i służył potomkom hrabiego dziedzica, którego pamiętano jako szlachetnego i prawego człowieka. Również Walenty miał o nim jak najlepsze zdanie i wierzył, że dawny właściciel majątku patrzy na niego gdzieś z góry z uznaniem. A może nawet z wdzięcznością? Kto wie? Tym bardziej warto było się starać, chociaż stary woźnica nie potrzebował dodatkowej zachęty. Za bardzo lubił swoje zajęcie.
Miał też z niego jeszcze jeden ważny pożytek. Nadawało jako taki sens jego życiu i pomagało przez nie iść o w miarę zdrowych zmysłach. Dzięki pracy w stadninie miał poczucie, że jest potrzebny, a jego świętej pamięci ojciec, dziadek, a nawet pradziadek, którzy też byli furmanami, dumni spoglądają na niego z nieba. Niczego więcej nie trzeba mu było do szczęścia. Bogu winien dziękować za to, co miał.
– W imię ojca, syna i ducha. Amen – szepnął do siebie.
Podbudowany uśmiechnął się pod nosem, a na widok jasnego prześwitu między drzewami aż westchnął.
Było już tak blisko do rozstaju dróg i kamienia, na którym mógł usiąść i odpocząć. Przyśpieszył, by znaleźć się tam jeszcze szybciej, ale na skraju brukowanej drogi zatrzymał się raptownie, włożył na głowę czapkę i wytężył wzrok, dodatkowo robiąc daszek z dłoni.
Ujrzał samochód z obcą rejestracją i nieruchomym kierowcą w środku.
– Ot i kolejna ofiara, co się zgubiła w Jemiołkach, taka to metropolia. – Walenty roześmiał się w głos.
To nie był pierwszy raz, kiedy przyjezdni zatrzymywali się na rozstaju niepewni, która z dróg jest właściwa. Kilometr wcześniej mijali tylko jeden drogowskaz, natomiast w tym miejscu, gdzie przydałby się bardziej, nie było żadnego. Niegdyś stał tam, ale nie wytrzymał próby czasu, przewrócił się i nikt go nigdy nie podniósł. A że był drewniany, z czasem spróchniał doszczętnie i rozsypał się na miliony drzazg. Część użyźniła cenną ziemię, natomiast reszta rozpierzchła się z wiatrem nie wiadomo dokąd.
Nie było jednak czego żałować, bo też niewiele miało się z niego pożytku. Rzadko wskazywał to, co powinien. Zmieniał kierunek niemal każdego dnia, gdy ktoś tamtędy przechodził lub przejeżdżał. Czasem nakazywał iść w prawo, innym razem w lewo, a gdy trafił się jakiś żartowniś – nawet w górę lub w dół, co zbijało z tropu zwłaszcza obcych.
Takich jak ten, co pewnie szukał na internetowych mapach najlepszego wyjścia. Jednak go nie znalazł, skoro tkwił w miejscu. Walenty po namyśle podszedł nieco bliżej. Na tyle blisko, by dostrzec za kierownicą kobietę. Nikt jej nie towarzyszył, co go zbytnio nie zdziwiło. Do niedużych gospodarstw agroturystycznych, takich jak to w Jemiołkach prowadzone przez Łucję i Bogdana Durejków, często przyjeżdżali różni samotnicy, by się nawdychać wiejskiego powietrza, nasłuchać piania kogutów i ryczenia krów zamiast hałasów miasta, najeść się zdrowo, nabrać sił witalnych albo by ukoić życiowe smutki. A ta turystka nie dość, że przybyła sama, to musiała biedaczka czuć się zagubiona. Tym bardziej należało jej pomóc.
Walenty, gdy o tym pomyślał, wyrwał się do przodu, po czym wyhamował. Uświadomił sobie, że mógłby niechcący przestraszyć kobietę. Dlatego postanowił podejść od przodu, aby tamta dostrzegła jego przyjazne zamiary i zrozumiała, że nie musi się niczego obawiać.
– Chętnie pomogę – krzyknął najżyczliwiej, jak potrafił, gdy był już blisko, ale raczej nie został usłyszany. Podszedł zatem jeszcze bliżej i zamierzał dać znak, by kobieta odrobinę uchyliła okno, ale zamiast tego zamarł z uniesioną ręką.
Nagle zobaczył jej przerażoną twarz. Znieruchomiał, nie odrywając od niej wzroku. Zdumienie i szok odebrały mu mowę i w jakiejś części rozum. Nie był pewien, czy powinien wierzyć temu, co widzi, czy to tylko sen.
– Jak to możliwe? Skąd? – wykrztusił oszołomiony.
A gdy zyskał pewność, że nie zwariował ani że mu się to nie śni, zaczął zastanawiać się gorączkowo, co powinien zrobić, od czego zacząć, bo zwyczajne powitanie to było o wiele za mało. Jednak nim zdążył podjąć decyzję, samochód nagle zawrócił z piskiem opon i odjechał, wzbijając tumany kurzu, które przysłoniły Walentemu widok.
Chciał pobiec jego śladem albo chociaż krzyknąć, ale zamiast tego padł na kolana. Jego nogi zrobiły się jak z waty, jeszcze bardziej pociemniało mu w oczach i całkiem zabrakło tchu. Poczuł straszliwy ból w piersiach, mimo to ostatkiem sił spróbował się podnieść. Nie dał rady. Osunął się na ziemię i stracił świadomość.
Nie miał pojęcia, jak długo leżał, kiedy wreszcie się ocknął. Usłyszał warkot samochodu. Pojazd zatrzymał się i ktoś z niego wysiadł, trzasnęły drzwi. Przepełniony nadzieją usiłował obrócić głowę i sprawdzić, czy jego bezgłośne błagania zostały wysłuchane, ale nie zdołał nawet otworzyć oczu. Sądził, że to przez piach, który je zaprószył, nadal czuł go w ustach, chciał go otrzepać, ale wtedy przekonał się, że reszta ciała również odmówiła posłuszeństwa. Wiedział jedynie i czuł, że nie jest na rozdrożu sam.
Ktoś się nad nim pochylił, coś mówił, ale słowa jakby rozpływały się w powietrzu. Walenty nic z tego nie zrozumiał. Przestraszył się, że jednak ma omamy, ale wtedy poczuł znajomy zapach rumianku i czyjeś włosy łaskoczące go w policzek. Ktoś podkładał mu coś miękkiego pod plecy, rozpinał guziki koszuli, a potem gładził z troską po policzku i przemawiał łagodnie, kojąco.
Mężczyzna zdołał wreszcie unieść powieki, tylko na moment, ale to wystarczyło, by dostrzegł skrawek błękitnej sukienki.
– Wróciłaś – wyszeptał uszczęśliwiony. – Wiedziałem, że tak będzie.
– Musiałam – usłyszał. – To przeczucia kazały mi tu przyjść. Wyjątkowo silne... Jakie to szczęście, że ich posłuchałam.
– Tak. To prawdziwe szczęście – szepnął z westchnieniem, nim na dobre odpłynął w ciemność.
– O mały włos... – powiedziała Emilia, a Gaja w milczeniu skinęła głową.
Siedziały naprzeciwko siebie, oparte plecami o kolumny dworskiego ganku, z kubkami ziołowej herbaty w dłoniach – którejś już z kolei. Melisa, kozłek i passiflora pomagały się wyciszyć, tymczasem one nadal były ogromnie przejęte tym, co zdarzyło się poprzedniego dnia. Chociaż obie skończyły pracę, zamiast zająć się swoimi sprawami, sączyły chłodny już napar w ciszy. Prawie się do siebie nie odzywały, chociaż wreszcie znalazły odpowiedni moment, by porozmawiać otwarcie o czymś bardzo ważnym.
Tak przynajmniej sobie wmawiały, bo gdyby tylko się postarały, mogłyby to zrobić już poprzedniego dnia, kiedy wrzały w nich świeże emocje. Albo rano, zanim w Domu wariatów zjawił się pierwszy pacjent. Obie przyszły do pracy sporo wcześniej, jednak Emilia od razu udała się do swojego gabinetu, natomiast Gaja z ulgą schowała się za recepcyjnym kontuarem i zajęła się swoimi obowiązkami. A miała ich sporo. Umawianie pacjentów na psychoterapię, potwierdzanie wizyt i ogólna papierologia to była tylko część. Oprócz tego udzielała porad dotyczących leków i suplementów. Jako farmaceutka spełniała się w tym o wiele lepiej. Chętnie odpowiadała na pytania nie tylko pacjentów Emilii, ale każdego, kto się do niej zwrócił. Upewniała się, czy przyjmowane przez nich preparaty i tabletki są im naprawdę potrzebne albo czy ich oddziaływanie z innymi lekami przepisanymi przez lekarza nie zagraża czyjemuś zdrowiu lub co gorsza życiu.
Do tej pory miała jedynie nadzieję, że ocaliła dzięki temu chociaż jedno, ale po tym, co się stało poprzedniego dnia, prawie zyskała co do tego pewność. O ile wszystko dobrze się skończy...
– Prawie? – zdziwiła się Emilia, gdy Gaja mimowolnie wypowiedziała część swoich myśli na głos. – Gdyby nie ty, ten biedny człowiek nie miałby szans. Zdążyłaś w ostatnim momencie.
– Zdążyłyśmy – poprawiła ją. – Gdyby nie ty i ja, naprawdę mogło się skończyć tragicznie. A tak... – Zawahała się. – Może będzie dobrze.
– Może? – podchwyciła Emilia. – Czyli jednak masz wątpliwości?
– A ty? Nie masz? Nie widzisz, jak bardzo coś tu nie gra? – spytała, nim ugryzła się w język.
To były niewinne pytania, ale tylko z pozoru. Zawierały w sobie wiele innych, jeszcze trudniejszych. Gaja myślała o tym bez przerwy, odkąd nagłe przeczucie kazało jej biec ile sił w nogach na rozdroże.
Dawniej pewnie by je zignorowała, przekonana, że jak zwykle do niczego dobrego to nie doprowadzi ani nikomu nie pomoże. Przekonała się o tym wiele razy, dlatego zazwyczaj ignorowała głos swojej ponadprzeciętnie rozwiniętej i niestety nazbyt rozgadanej intuicji.
Dzięki niej Gaja potrafiła przewidzieć następstwa niektórych zdarzeń. Nie było innego wytłumaczenia, bo myśl o posiadaniu zdolności jasnowidzenia wydawała się zbyt absurdalna.
W dodatku z czasem ta pozornie przydatna umiejętność stała się jej przekleństwem. Być może byłoby inaczej, gdyby zachowała to tylko dla siebie. Tak się jednak nie stało. Gaja mimowolnie i czasem zupełnie niechcący dzieliła się swoimi przeczuciami z ludźmi, których one dotyczyły, co na ogół wpędzało ją w kłopoty. Chociaż miała wyłącznie dobre intencje, chciała pomóc, coś ocalić lub czemuś zapobiec, ludzie zamiast okazać wdzięczność, wciąż mieli do niej o to pretensje. Bali się jej przepowiedni, ponieważ rzadko dotyczyły czegoś przyjemnego, dlatego sąsiedzi bliżsi i dalsi zapobiegawczo schodzili dziewczynie z drogi albo kryli się między opłotkami. Woleli nie wiedzieć, co ich spotka, zwłaszcza gdy nie było to nic dobrego.
Tak wyglądało to jeszcze przed rokiem, a potem nastąpiła zmiana. Odkąd Gaja nauczyła się wreszcie panować nad swoją przypadłością, mieszkańcy Jemiołków przestali unikać jej jak ognia piekielnego i rzadziej nazywali ją wiedźmą. Wręcz przeciwnie, coraz częściej sami przychodzili po radę, gdy stali przed koniecznością podjęcia ważnych decyzji. Najczęściej nachodzili ją w pracy i zadawali pytania, na które nie potrafiła bądź nie chciała odpowiadać. Na początku bardzo ją to denerwowało, mimo to tłumaczyła każdemu spokojnie i z uśmiechem, że nie ma daru jasnowidzenia i że to są tylko przeczucia, którym nie zawsze należy ufać. Jednak to, które ogarnęło Gaję poprzedniego dnia, było wyjątkowo silne. Nie mogła go zignorować.