Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdybyś mógł żyć wiecznie...
Gdybyś posiadał dar jasnowidzenia...
Gdybyś mógł zmienić przeszłość...
Jaką wersję historii byś stworzył?
Ludzkie losy są niczym pojedyncze nici tkane na krośnie życia. Niektóre rozwijają się w linię prostą i prędko się zrywają, inne z kolei tworzą długi, skomplikowany wzór, który wije się tajemnymi skrętami. Nielicznych spotyka los prawdziwie niezwykły - ich egzystencja mnoży się niczym głowy Hydry, a kolejne wcielenia odbywają podróże w odległe czasy. Te wybrane jednostki są niczym wilki w owczarni… Takie właśnie życie wiedzie Aldo Gurbiani. Pewnego dnia odkrywa zapiski swojego dawnego alter ego - Alfredo Derossiego. Z notatek wyłania się zaskakujący obraz - okazuje się, że historia świata, jaką zna, nie jest wcale jedyną, która istnieje. Alfredo Derossi postanowił bowiem wykorzystać dar, jaki otrzymał od losu i naprawić błędy historii. Na dodatek, postanowił dokonać tego w niezwykle spektakularny sposób... Współcześni zwali Alfredo Derossiego Il Cane, czyli Psem. Psem, który stał się wilkiem w owczarni.
Wielki finał trylogii "Pies w studni"!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 328
Czymże jest czas? Rzeką bez powrotu, podążającą od źródła ku swemu przeznaczeniu? A może bieży on niczym światło we wszystkich kierunkach, w każdej chwili stwarzając nowe światy, w których dzieje się to, co w naszym nigdy się nie zdarzyło? I przenikają się te byty alternatywne jako nóż tnący wodę, a nie kiedy łączą ze sobą, ale my o tym najczęściej nic nie wiemy. Jak straceńcy pędzimy w jednym czółnie, bez sternika, bez wioseł czy żagla, prosto w kipiel burzy, gdy tymczasem obok są wody spokojne, na których szczęśliwszy nasz wariant zażywa wywczasu i bezpiecznej rozkoszy. Raz tedy będąc bezmyślnym baranem, w innej wersji jesteśmy jako czarna owca, a w jeszcze innej — wilkiem w owczarni…
Tekst anonimowego autora z początku XVII wieku,
odkryty za pomocą skanera rentgenowskiego pod
powierzchnią obrazu przedstawiającego Raj; pędzla
nieznanego malarza ze szkoły włoskiej.
Chociaż wychodziłem z kliniki doktora Masona z opinią pacjenta całkowicie wyleczonego, moja ukochana Monika nie miała najmniejszego zamiaru pozwolić mi na szybki powrót do dawnej aktywności. Zresztą, wyznam szczerze, nie paliłem się do niej wcale. Interesy korporacji szły dostatecznie dobrze, bym mógł zadowalać się jedynie przeglądaniem finansowych sprawozdań, a do tego wystarczały telekonferencje i internet. Dzięki Bogu Aldo Gurbiani i jego moralna przemiana dawno przestały wzbudzać fascynacje paparazzich czy tabloidów, tak więc nie interesował się mną nawet przysłowiowy pies z kulawą nogą.
Niestety, chociaż ja sam uważałem się za zdrowego, moja żona obawiała się nawrotu choroby i z ogromnym niepokojem reagowała na moje zwidy, sny czy omamy. Choćby takie jak ów incydent podczas opuszczania szpitala. Ja byłem przekonany, że widziałem w windzie gadającego kota ludzkich rozmiarów, Monika upierała się, że był to jedynie albański posługacz, co prawda z wąsami, ale bez ogona.
Odrzuciła moją propozycję dalszej rekonwalescencji na jachcie, twierdząc, że kołysanie może źle wpłynąć na mój błędnik, i wybrała normandzką wieżę na Sycylii, którą Aldo Gurbiani nabył jeszcze w poprzednim wcieleniu, nie bardzo wiadomo po co. Posłużyła mu do zaledwie dwóch orgii, ale i tak podpadł miejscowej mafii, pruderyjnej w sprawach seksu grupowego niczym stara zakonnica.
Skądinąd polubiłem moją Bramę Wiatrów, jak dawno temu nazywali to miejsce Saraceni. Kiedy noc była bezchmurna, można było z zębatego szczytu baszty oglądać światła Palermo, gdy natomiast dzień przynosił skwar, kamienne mury — pamiętające króla Rogera i cesarza Barbarossę — dawały i chłód, i spokój, i nadzwyczajną ciszę. Dogodne położenie sprawiało, że łatwo było wybierać się stąd na plażę czy zwiedzać zabytki lub sanktuaria ze słynną grotą św. Rozalii na górze ponad Mondello, gdzie każdy mógł nabrać błogosławionej wody, leczącej głównie niepłodność, choć moja ukochana małżonka uważała, że pomaga ona również na stawy, raka i hemoroidy. A trudno polemizować z byłą pielęgniarką.
Wspominam o tym wszystkim, aby upewnić czytelnika, że moja wizyta w podziemiach klasztoru ojców kapucynów nie była w trakcie onych sycylijskich wojaży czymś szczególnym, nagłym kaprysem czy nieprzewidywalnym przypadkiem. Wynikała raczej z uważnego studiowania przewodnika pod kątem miejsc godnych obejrzenia.
Uczciwie przyznaję — Monika nie chciała tam iść. Moja żona nienawidzi wszelkich wzmianek o śmierci, nie pozwala mi w swoim towarzystwie oglądać filmów o zombi, wampirach, żywych trupach, toteż pomysł wizytowania labiryntu, w którym zgromadzono osiem tysięcy zwłok, lepiej lub gorzej zasuszonych, przejmował ją grozą.
— Zostanę na górze — stwierdziła kategorycznie — a ty idź, skoro cię to podnieca, nekrofilu!
Oczywiście o podnieceniu nie mogło być mowy, zwłaszcza że w całej kolekcji sympatyczne wrażenie sprawiało jedynie pewne święte dziecko, które chociaż zmarło ponad pół wieku temu, nie ulegało rozkładowi, podobno bez żadnych zabiegów mumifikatorskich. Czemu więc tam poszedłem? Może dlatego, że najstarsze ciała umarlaków pochodziły z miłego memu sercu XVII wieku. I to pomimo iż wszelkie konfabulacje na temat mego wcześniejszego wcielenia utożsamianego z Alfredo Derossim, zwanym il Cane, uznałem za rojenia mego zmagającego się z nowotworem umysłu. Nie było przecież żadnych dowodów, że ktoś taki jak il Cane w ogóle istniał, więcej: to co z jego przygód utrwaliłem w opowieściach Pies w studni czy Kot w windzie, drastycznie różniło się od historii Włoch znanej z podręczników. Poza tym, czy można żyć równocześnie w dwóch epokach?
A jednak ciągle natrafiam na miejsca, sprzęty i dzieła sztuki dziwnie mi znajome. I nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego podczas wizyty w katedrze Monreale na moment wzrok mi się zmącił i zobaczyłem siebie jako uczestnika czyjegoś ślubu, ubranego w kubrak z wykrochmaloną kryzą… Zamrugałem powiekami — wrażenie znikło. Podobnego uczucia déja vu doznałem, widząc szarą bryłę kościoła ojców kapucynów. Skądś znałem tę świątynię. Czy jako il Cane mogłem być na Sycylii?
Cóż za bzdura!
Zszedłem do katakumb, o tej porze prawie zupełnie pustych, i zaraz pożałowałem tego kroku. Dopadła mnie tam jakaś dziwna duszność, nogi uginały się pode mną. Postanowiłem zawrócić. I w tym momencie ziemia zakolebała mi się pod nogami. Wielki Boże, ja mdleję?!
Czy jednak efektem owego mdlenia mógł być narastający grzmot, a także podnoszący się kurz?…
Trzęsienia ziemi nie są na Sycylii czymś niezwykłym. Pamięć o tragedii, która sto lat temu zmiotła z powierzchni wyspy portową Messynę, ciągle jest tu żywa. Szukałem wzrokiem jakiejś futryny, w której można się zaprzeć, ale nie widziałem już nic, tym bardziej że zgasło światło. Z półek zaczęły spadać umarlaki, jeden dosłownie wskoczył mi na plecy. Runąłem na ziemię. W głowie kołatał mi się cytat: „I powstaną zmarli z grobów…” Czyżbym doczekał końca świata?
Wstrząsy skończyły się równie nagle, jak się zaczęły. Włączyło się oświetlenie awaryjne. Zsunąłem z siebie truposza i zacząłem się niezdarnie podnosić. I w tym momencie zauważyłem, że zasuszone zwłoki mnicha, a może miejskiego notabla, pękły. Równiutko. Na szwie. Widać było, że kiedyś dawno ktoś przeciął je od mostka w dół, a następnie zszył dratwą. W jakim celu?
Może wzorem starożytnych Egipcjan usuwano denatom wnętrzności, aby ich gnicie nie przyśpieszało ogólnego rozkładu ciała. Odsunąłem nieboszczyka, chcąc wydostać się z podziemi. Coś w środku błysnęło złociście. Górę wzięła ciekawość. Pokonując obrzydzenie, wsunąłem rękę w wysuszoną jamę ciała i zmacałem grzbiet jakiejś książki. Do licha, czyżby jako wypełniacza wnętrza pobożnego zakonnika użyto literatury? Jeszcze chwila, a miałem przed oczami gruby foliał rozmiaru A4. Na okładce widniał jedynie wytłoczony złotem inicjał AD, który przepełnił mnie dziwnym drżeniem. Chciałem otworzyć księgę, ale usłyszałem nawoływania przewodnika. Co mnie skłoniło, aby po złodziejsku schować dzieło pod koszulę i obrócić pęknięte ciało na plecy? Jakaś gorsza część mej natury? Nie wiem.
— Nic się panu nie stało? — dopytywał się braciszek, który wreszcie do mnie dotarł.
— Na szczęście nie.
— No to dzięki Bogu.
O mym znalezisku nie powiedziałem nawet Monice. Zresztą, wolumin otworzyłem dopiero w domu. Okazało się, że nie jest to księga, lecz pamiętnik czy raczej notatnik, bo tu i ówdzie trafiały się rysunki, oprawny w skórę, pisany wyraźnym pismem, które mimo staromodnej kaligrafii było dla mnie zaskakująco czytelne.
Moje wspomnienia. Część II — głosił napis na stronie tytułowej, a poniżej autor zanotował znany cytat z Wulgaty: „Są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się filozofom”. Nie było ani daty, ani nazwiska piszącego. Znalazłem je dopiero u kresu pamiętnika (dzieła nie zapisano do końca i z jakiegoś powodu kilkanaście kart pozostało czystych). Widniał tam zamaszysty podpis: Alfredo Derossi.
Opuściwszy przed świtem targaną paroksyzmami politycznej gorączki Rosettinę, gdzie czekać mógł mnie stryk bądź stos, przy czem wybór rodzaju śmierci nie przynależał do mnie, lecz najprędzej do świątobliwego fra Giuseppe, ruszyłem ku północy, spodziewając się najdalej w Pawii napotkać szpicę sił hiszpańskich pod wodzą hrabiego Lodovica Malficante, mego przyjaciela i protektora. Miałem lat siedemnaście, a jak wiadomo, w tym wieku rany goją się jak, nie przymierzając, na psie, zaś wszelka trauma roztapia się wśród nowych doznań, wrażeń i uczuć.
Nawet sieroctwem swym nie zaprzątałem sobie głowy, młodość bowiem jest porą, kiedy znajomości i przyjaźnie zawiera się równie łatwo, jak łapie francę, świerzb czy inną opryszczkę. Nade wszystko rozpierała mnie nieposkromiona ciekawość świata, o którym sporom słyszał, mając takich preceptorów jak capitano Massimo, a jeszczem więcej czytał, pilnie wertując inkunabuły z biblioteki don Filippo. Jednak krom najbliższej okolicy niczego dopotąd nie widziałem.
A świat musiał być okrutnie ciekawy. Nieraz w tawernach wokół Laguna Esmeralda z wypiekami na gębie przysłuchiwałem się bajaniom majtków, co świeżo z okrętów zeszli. Łacno można było ich rozpoznać od inszych, bo chód mieli chwiejny, nie odgadniesz — bardziej w wyniku długotrwałego kołysania ich korabi, czy raczej trunków, które wlewali w siebie z osobliwym zapamiętaniem. Chłonąłem tedy ich opowieści o złotych miastach za oceanem, w tem o najsłynniejszym zwanym El Dorado, gdzie mury były postawione ze złotych cegieł, a dachy kryto srebrnymi dachówkami, a także o szczepie amazonek, walecznych olbrzymek, na co dzień chadzających całkiem nago, które obcinały sobie lewą pierś, by lepiej strzelać z łuku.
Zapytałem jednego z tych obieżyświatów, czy osobiście widział takową. Odparł, że i owszem, a nawet za złotego florena (co zdaje się ceną przesadnie hojną) wychędożył owo żeńskie monstrum w bordello w Pernambuco, doświadczając doznań tak niezwykłych, że od tej pory jedynie z mężczyznami sodomię umiał czynić, a i to nie ze wszystkimi. I tu w pośladek znacząco mnie uszczypnął.
— A co z amazonkami mańkutkami? — zapytałem dociekliwie. — Czy takowe obcinają sobie prawą pierś?
Brak reakcji na uszczypnięcie i kłopotliwe pytanie chyba zdenerwowało żeglarza, bo miast wyczerpującej informacji dostałem odeń fangę w nos.
Inni podróżnicy, co z bliższego i dalszego Orientu przybywali, prawili niestworzone rzeczy o Indiach, gdzie zwykłe krowy uważają za stworzenia święte, takoż o Kitaju, sławnym z jedwabiu i z tego, że tamtejsze kobiety mają nóżki mniejsze niż pacholątka, a przyrodzenie usytuowane w poprzek. W to ostatnie zresztą nie wierzę, podobnie bowiem powiada się o Żydówkach, a — jak później doświadczyłem tego nieraz — jest to kłamstwo wierutne i na dodatek antysemickie. Co się zaś tyczy nóżek, to faktycznie Chinki miewają je maleńkie (bom jedną taką zakonserwowaną w beczce z octem oglądał), ale zdeformowane i wiele paskudniejsze niż świńskie raciczki, które w tłusty czwartek wiesza się w rosettyńskich odrzwiach kuchennych celem odgonienia złych mocy.
Osobiście w onych czasach w żadne złe moce nie wierzyłem, mniemając, iż istnieją wyłącznie źli ludzie, a diabeł jest jedynie figurą retoryczną.
O sancta simplicitas!
Aliści, co będę wybiegać daleko w przód, kiedy jeszcze na dobre mej opowieści nie zacząłem.
Wiele mil od mego miasta nie odjechałem, kiedy mój Bucefał (nazwany tak na cześć rumaka Aleksandra Macedońskiego) kuleć począł, doznając z każdym przebytym metrem boleści niepomiernej. Stanąwszy w oliwkowym gaju, obejrzałem jego kopyto oraz pęcinę i zauważyłem wszelkie cechy ochwatu. Pozostało mi jedynie skląć darczyńcę, czyli mego zacnego opiekuna don Filippo, i iść dalej pieszo, bo rychło biedna szkapa nawet jako luzak iść nie mogła. Przedałem ją w oberży na mięso, a nie mając dość środków na nabycie innego wierzchowca, kontynuowałem podróż per pedes.
Przed wieczorem dotarłem do rzeczułki bystro po kamykach pomykającej i nie chcąc nóg moczyć ani butów zezuwać, jak linoskoczek dając susy z kamienia na kamień, pokonałem oną wątłą przeszkodę.
— Brawo, młodzieńcze! Sam Cezar nie uczyniłby tego lepiej. Co prawda boski Juliusz posuwał się dokładnie w przeciwnym niż ty kierunku.
Uniosłem głowę i ujrzałem mówiącego te słowa.
Nie wyglądał raczej na zbója porywającego takich jak ja młodzianków, by sprzedać ich do Stambułu lub samej Aleksandrii w celu paskudnym, przeciwnie, miał wszelkie cechy człowieka mądrego i umiarkowanego. Nie, żeby był urodziwy — o nie, cechowała go nieprawdopodobna wręcz brzydota, która jednak wespół z dobrocią i inteligencją rozświetlającymi go od wnętrza czyniła go prawie przystojnym.
Można powiedzieć, że wszystko miał za duże lub za małe. Nos rozmiarów berdysza kontrastował z malutkimi ustami, na pierwszy rzut oka uchodzącymi za zbyt wąskie, by przełknąć jakikolwiek pokarm krom mamałygi. Oczy miał wielkie, sowie, ale uszka znów tak małe, jakby od dzieciny pożyczone. Z przydługich rękawów kaftana wysuwały się jego dłonie, też osobliwie maciupkie, nie pasując zupełnie do krzepkich ramion mogących współgrać jedynie ze stopami, ogromnemi, zda się siedmiomilowymi. Dodajmy do tego pochyłe plecy, lekko uniesione prawe ramię, a uzyskamy obraz prawie kompletny. Ach nie! Zapomniałem o włosach! No cóż, samotny podróżny nie miał ich wcale. Dotyczyło to również rzęs, brwi, brody, a także, o czem miałem się przekonać z czasem, takoż regionów intymnych. „Pod pewnymi względami jestem jak żaba — wyjaśnił wówczas, reagując na moje zmieszanie — twarda żaba”.
W odróżnieniu jednak od oślizgłych płazów okrywająca go skóra była czerstwa, zdrowa, dobrze ogorzała słońcem, co nie pozwalało określić wieku uczonego męża. Z późniejszych osobistych enuncjacji wynikało, że musi mieć co najmniej siedemdziesiątkę, choć czasami chodziło mi po głowie, że może być jeszcze starszy. O bitwie pod Lepanto mówił tak, jakby ją obserwował, stojąc u boku Juana d’Austrii, jednakowoż równie dokładnie opisywał ostatni szturm Konstantynopola w 1454, a przecież ludzie (wyjąwszy biblijnych patriarchów) nie żyją 200 lat. Zarazem w jego nieproporcjonalnym, pomarszczonym ciele ciągle ukrywał się duch i kondycja młodzika mogącego iść w zawody z niejednym człekiem młodszym odeń o połowę.
Rzecz jasna, piszę o tym wszystkim po latach, poznawszy il dottore lepiej niż jakiegokolwiek innego człeka, choć niekiedy mam wrażenie, że nie poznałem go w ogóle. W końcu ani ja, ani nikt z postronnych ludzi nie odkrył jego osobistego imienia, tak jakby ów uczony mąż nie był w dzieciństwie Gianim, Beppo czy bambino, nie nosił też przydomka, którym mogłyby go wzywać kobiety lub wyzywać rywale… Il dottore — to musiało wystarczyć. Sądzę, że i tym tytułem wezwie go archanioł na Sąd Ostateczny.
Ale dość dygresji. Pamiętam ten obraz z malarską precyzją: rzeczułka pomiędzy kamykami ciurkająca, ja unieruchomiony słowami, il dottore zaś na powalonym pniu, snadź wcześniej podmytym przez wiosenną powódź, posilający się owocami.
— Może się poczęstujesz, młodzieńcze? — Wyciągnął ku mnie winną kiść. Postanowiłem skorzystać z propozycji, bo głód już odzywał się w mych trzewiach tem donośniej, że w gospodzie, w której skazałem mego Rosynanta na okrutny los, wiejskiej kiełbasy nie tknąłem ani kęsa.
Zbliżyłem się tedy do niego, zastanawiając się, czemu przywołał wspomnienie Juliusza Cezara. O tym, że właśnie przekroczyłem rzeczkę Rubikon, miałem dowiedzieć się we właściwym czasie.
— Widzę, że masz za sobą ciężki dzień, młodzieńcze — powiedział podróżny, spoglądając na mnie z uśmiechem. — Ucieczka skoro świt z Rosettiny, utrata wierzchowca i napotkanie mnie to całkiem sporo doznań jak na kilkanaście godzin.
„Skąd on to wie? Musi szpieg!” — przemknęło mi przez myśl i spiąłem się cały, iżby do ucieczki się rzucić, ale mężczyzna zareagował jeszcze szybciej, tak jakby czytał w mych myślach.
— Nie, nie jestem szpiegiem ani łapaczem ludzi, jeno skromnym il dottore, a to, co rzekłem o tobie, wynika z krótkiej obserwacji. Strój masz do jazdy konnej, a konia ci brak, znużonyś drogą, ale opalonyś średnio, co by wskazywało, iż zgoła niedawno opuściłeś miejskie mury. Szata i dłonie wskazują człowieka z miasta, z domu zasobnego, choć bez przesady. Podróżujesz sam, na północ, boczną drogą, co zdradza zbiega — a skąd uciekać może taki młody człowiek, jak nie z Rosettiny, z której ostatnio złe wieści niczym czarne kruki wylatują na cały świat?
Wyraziłem podziw dla jego przenikliwości, co skwitował krótkim „dziękuję”, po czem spytał, czy nie zechciałbym mu towarzyszyć, bo spragniony jest miłego towarzystwa, a na popasanie w którymś z miast dysponujących intelektualną elitą czasu nie ma.
— Będzie to dla mnie zaszczytem — odparłem, zastanawiając się nad sposobem onego podróżowania, ale il dottore tylko w dłonie klasnął.
Odpowiedziało mu rżenie koni i zza drzew wyłoniła się karoca całkiem grzeczna, zaprzężona w dwa mocne siwki. Powożona była przez najbardziej osobliwą dwójkę stangretów, jaką kiedykolwiek miałem okazję oglądać. Pierwszym był odziany na czerwono karzeł, o gębie koloru bezgwiezdnej nocy na dnie studni, drugim jasnowłosy olbrzym, w czarnej opończy, jakby z północnych sag pożyczony, gdzie jeno wiatr, lód i zorza polarna.
— Gog i Magog — przedstawił ich podróżny, podkreślając to szerokim gestem, co obaj skwitowali uśmiechem bez słów. Wkrótce miałem się dowiedzieć, że jeden z nich jest głuchym, a drugi niemową.
Magog wystawił obok drzwiczek mały stołeczek, po którym wdrapał się il dottore i wyciągnął ku mnie rękę.
— Wchodź śmiało, Alfredzie.
Wskoczyłem szybko, bez posługiwania się stołeczkiem, tak oszołomiony, że nie zwróciłem uwagi, że Mistrz (tak zacząłem się do niego zwracać) wypowiedział moje imię, którego jako żywo mu nie podawałem.
Wewnątrz powozu znalazłem dwa wygodne siedziska wyjątkowej miękkości oraz całe mnóstwo ksiąg. Il dottore wskazał mi miejsce, gdzie miałem spocząć, sam zaś, wykazując brak jakiegokolwiek dalszego zainteresowania gościem, nałożył okulary i sięgnął po jakiś wolumin, przy czym wraz z rozpoczęciem lektury cały Boży świat przestał go obchodzić.
Kołysanie sprawiło, iż zapadłem w sen, śniła mi się piękna Beatrycze, potem moja ciotka Giovannina, a w końcu zdało mi się, że powóz nasz odrywa się od ziemi i wjeżdża na gościniec, będący w istocie Drogą Mleczną, by galopować po niej daleko poza granice naszej ubogiej wyobraźni.
Kiedy się ocknąłem, dzień wstał już jasny. Il dottore nadal czytał, tylko konie musiano w międzyczasie zmienić, bo przedtem kare, teraz były siwojabłkowite i podążały dalej bez najmniejszych objawów zmęczenia. Jak się dowiedziałem, karzeł Gog, być może z racji swego czarnoafrykańskiego pochodzenia, miał wzrok pozwalający widzieć mu w nocy jak za dnia, co umożliwiało mu powożenie o każdej porze.
Naturalnie, nie miałem naonczas pojęcia, że przyjmując zaproszenie il dottore, bezapelacyjnie odmieniam swoje życie, wstępując na ścieżkę niebezpieczną, choć fascynującą.
Kimże byłem wcześniej? Chłopakiem z Rosettiny, z wykształceniem niepełnym, jakie może zapewnić prowincjonalne jezuickie kolegium, młodziankiem o słabej znajomości życia, chowałem się bowiem pod kloszem, między domownikami, bliskimi i przyjaciółmi, i do czasu gdy z ciekawości wybrałem się z młodym hrabią Malficante do Montana Rossa, iżby podglądać zabawę możnych w sabat, co stało się powodem wielkich kłopotów, wierzyłem, iż cały świat jest dobry, miły i sprawiedliwy. Dodam jeszcze, że moja eksperiencja męska ograniczała się do dwóch jednorazowych spotkań z kobietami, z których jedna była czarownicą, druga kurtyzaną. Wszelako w pierwszej dobie spędzonej w karocy nie przypuszczałem, że spotkanie il dottore może być czymś więcej niż przelotną przygodą.
Zastanawiałem się za to, co sprawiło, że podobnie jak ja, wybrał się w podróż bocznymi drogami i gnał przed siebie, jakby gonili go wszyscy diabli? Czyżby tak jak ja, uchodził przed wrogami?
Słyszałem, iż w królestwie Neapolu ostatniemi czasy zaczęto polowania na czarowników i czarownice. Byłżeby jednym z nich? Wszelako na uciekiniera nie wyglądał. Nigdy bowiem nie spoglądał w tył, jeno stale do przodu, w miasteczkach nie bał się wchodzić między tłum ani rozpytywać o pewne zdarzenia i ludzi — sens tej pytaniny nieprędko miałem pojąć.
Koło południa stanęliśmy znów nad rzeką, gdzie Mistrz kazał mi się wykąpać; kiedy sam to zrobił, nie wiem, w każdym razie zapachu żadnego nie wydzielał. Gog zanurkował w okoliczne krzaki i powrócił po pięciu pacierzach, niosąc dwie dzikie kaczki z ukręconymi łbami. Rychło smakowity zapach poszedł od ogniska.
Ponieważ nie widziałem, żeby posługiwał się łukiem czy jakimś innym śmiercionośnym narzędziem, zapytałem il dottore, jak jego sługa złowił oba ptaki?
— Same przyszły — odparł. — Gog ma sporo cech świętego Franciszka, wszelkie zwierzątko po dobroci lezie do niego.
— Tyle że święty Franciszek nie ukręciłby nigdy łba kaczce — zauważyłem.
— Jesteś pewien? — Il dottore popatrzył na mnie przenikliwie. — Cóż, w pewnym hagiograficznym żywocie czytałem o gołąbkach, które, skubiąc się nawzajem w locie, same wskakiwały do zupy świętego, kiedy ten złożony chorobą leżał, przed spożyciem rosołu się wzbraniając.
W trakcie posiłku Mistrz zrobił mały examen, badając, jak mi się zdawało, stan mej wiedzy, mówiliśmy bowiem wiele, przeskakując od astronomii do literatury i od sztuk pięknych do algebry.
— Wiesz dostatecznie sporo, aby podejrzewać, że nic nie wiesz — orzekł na koniec. — Ale popracujemy nad tym.
Uznałem to zapewnienie za gołosłowne, bo nie zamierzałem długo z nim przebywać. Miałem oczywisty zamiar, kiedy tylko znajdziemy się podle Pawii, opuścić jego skądinąd miłe towarzystwo i dołączyć do hrabiego Lodovica. Pomimo pewnego wykształcenia — predestynującego do roli urzędnika, bakałarza bądź księdza — śniła mi się bowiem kariera rycerska, niekojarząca się durnemu młodzikowi z brudem, potem i krwią, najczęściej własną, jeno ze sławą, poważaniem i uwielbieniem pięknych kobiet.
Marzenia te rozwiały się czwartego dnia naszej wspólnej podróży w pewnym przydrożnym zajeździe, mającym na szyldzie nieudolnie wymalowanego czarnego konia, który równie dobrze mógł być czarnym kotem, skąd Mistrz wyszedł chmurny i mocno zafrasowany.
— Szukają cię, Alfredo Derossi — rzekł poważnie. — Twoi rosettyńscy wrogowie rozpuścili wici między braciszkami dominikanami, a ci zachęcają wszelkie męty, iżby, pojmawszy cię, odstawiły do Rosettiny celem przesłuchania w sprawie diabelskich orgii. Nie zapowiada to niczego dobrego. Powiedz mi przeto, jak na spowiedzi świętej, o co tam poszło, a masz moje słowo, iż cokolwiek wyznasz, nie wydam cię inkwizytorom.
Opowiedziałem tedy o mej nocnej wyprawie z młodym hrabią Malficante do Montana Rossa, gdzie byliśmy świadkami występnych igraszek, które przy złej woli, a takiej fra Giuseppe władającemu de facto miastem nie brakowało, uznać by można za diabelski sabat. Nie tając niczego, wspomniałem też o mym wszetecznym upojeniu w ramionach słodkiej Beatrycze — ćwierć wielkiej damy, ćwierć wiedźmy, ćwierć kurwy, a ćwierć — co tu ukrywać — świętej.
Mistrz wysłuchał mnie, nie przerywając, po czem stwierdził, że dla własnego bezpieczeństwa winienem przynajmniej rok pozostać w ukryciu, bo nawet jeśli nakaz mego pochwycenia cofnięty zostanie, nikt, kto raz powziął zamysł mego ujęcia, tego nie zauważy.
— Z listem gończym jest jak z pomówieniem — stwierdził. — Reputację zepsuć łatwo, naprawić trudno i przypomina to artystyczne cerowanie utraconej cnoty. Nawet w obozie cesarskim bezpieczny nie będziesz, bo wyznaczono za twoją głowę całkiem sporą sumkę, a nie ma takiej fortecy, do której nie wszedłby i osioł, byle obładowany złotem.
— Co mam tedy czynić? — zapytałem, z trudem tając przerażenie.
— Ostań ze mną. A ja cię uczynię niewidzialnym.
Pierwej pomyślałem, że zastosuje jakąś miksturę tajemną, a miał ze sobą w bagażu moc flasz, puzderek i alembików, która bądź uczyni mnie niewidzialnym, bądź nada mej twarzy widok odrażającego wyrzutka, choćby trędowatego doświadczonego ciężką leprą, on jednak wybrał prostszą metodę. Kazał Magogowi ogolić mnie gładko na gębie, włosy pięknie ufryzować (co się udało pysznie — rękę olbrzym miał delikatną niczym grecka masażystka), potem lico moje trochę pobielić, wargi ukarminować, na koniec w stroje niewieście oblec. Tym sposobem uczynili ze mnie kobietę, jeśli przywabiającą czyjkolwiek wzrok, to zalotników, a nie dominikańskich inkwizytorów.
Kiedy zapytałem Mistrza, skąd ma tak piękne damskie szatki, odparł krótko, że do niedawna towarzyszyła mu w wędrówkach umiłowana córka.
— I co się z nią stało? Pomarła? — zapytałem.
— Gorzej. — Westchnął ciężko.
— Do klasztoru wstąpiła?
— Jeszcze gorzej. Wyszła za jakiegoś bogatego durnia i niańczy mu bachory, miast poświęcić się jak ja nauce i przygodzie.
Miałem wielką ochotę zapytać o jej matkę, ale jakoś głupio mi było, poza tem poznając bliżej il dottore i jego niezwykłe możliwości, nie zdziwiłbym się, gdyby urodził ją sam, ewentualnie do spółki z Magogiem.
Tedy podróżując z nimi przez następne miesiące, słuchałem pilnie nauk Mistrza i zgłębiałem różne księgi, znane mi dotąd głównie ze słyszenia: Arystotela, Platona, ale również Paracelsusa, wyklęte przez kościół pisma Kopernika, a dla równowagi Malleus Maleficarum (czyli po naszemu Młot na czarownice), dzieło spisane ponad sto lat temu przez dwóch dominikańskich braciszków Jacoba Sprengera i Heinricha Kramera, przejmujące grozą każdego próbującego posunąć się w swych badaniach i przemyśleniach poza naukę dopuszczalną przez Kościół.
Przez ten czas zadawałem sobie wiele pytań. Na przykład o wiarę mego preceptora. Nigdzie w karocy nie widzia łem religijnych symboli, z drugiej strony il dottore na co dzień pozdrawiał ludzi katolickim pozdrowieniem, zdejmował nakrycie głowy przed kościołem, nie unikał księży ani nie gustował w szczególnie plugawych anegdotach na ich temat. Nie klął jak inni, chętnie poniewierający cześć Najświętszej Panienki lub Boże Ciało. Inna sprawa, żem nie słyszał, żeby klął kiedykolwiek.
Bywały chwile, kiedy pomykając jego karetą, miałem odczucie, iż towarzyszę samemu diabłu, wszelako nie zdarzyło się, by kogokolwiek, włącznie ze mną, wodził na pokuszenie. Dziś sądzę, że miał on jedynie głęboką urazę do ziemskiego Kościoła i jego oficjów, szczególnie po intensywnych kontaktach, w efekcie których pozostały na jego ciele ślady od smagań, rozciągań i zrywania paznokci. W Hiszpanii palono go nawet na stosie, co — gdyby nie to, że wyszedł z tej opresji cało — nie byłoby specjalną sensacją, boć pali się tam więcej fałszywych przechrztów i kacerzy niż drewna opałowego. Czemu też nie ma się co dziwować — zimy, krom Asturii, bywają na półwyspie lekkie, natomiast fakt, że przeżył, przeszedł do historii iberyjskiej rozrywki. W czasie odbywającego się w mieście Pampeluna auto da fé, którego miał być ozdobą, zerwała się burza z piorunami, woda zalała jego stos, a piorun grzmotnął w trybunę honorową, zabijając biskupa, z pochodzenia, jak mówiono, podobnie jak Torquemada, Izraelitę, na koniec zaś poryw wiatru przerzucił ogień na stajnie pobliskiego Plaza de Toros, uwalniając 50 byków do korridy sposobionych, które runęły w tłum, powodując powszechną panikę i zamęt tak wielki, że nikt nie przeszkodził ukrytemu w tłumie Gogowi więzów swego pana przeciąć, do powozu omdlałego zanieść i galopem miasto opuścić.
Tymczasem zeszliśmy z apenińskich wyżyn i jasne się stało, że podążamy ku Wenecji, nim jednak udało się nam do Serenissimy dotrzeć, czekała nas przeprawa przez rzekę Pad. Biorąc po uwagę nagrodę wyznaczoną za moją skórę, wedle Mistrza tak wygórowaną, jakbym był świętym Bartłomiejem, i wzmożone kontrole na moście, groziło mi niebezpieczeństwo dekonspiracji.
Zaproponowałem zatem, iż oddalę się od powozu il dottore i pokonam rzekę wpław, jako żem pływak zawołany, który ni wirów, ni zdradliwych nurtów się nie obawia. Zawieziono mnie w miejsce odpowiednio ustronne, gdzie odczekawszy czas jakiś, aż się powóz oddali, zacząłem się rozdziewać, kiedy posłyszałem dźwięczny głos.
— Hola, mościa panno! Jeśli zamierzasz tu kąpieli zażywać, to ostrzegam, iż miejsce to niebezpieczne wielce i sporo śmiałków rok w rok połyka niczym Skylla nienasycona pospołu z Charybdą.
Można by powiedzieć, że mam szczęście do mężczyzn nad rzeką, gdyby ich zamiary zawsze pozostawały tak czyste jak mego mistrza. Tym razem pojawił się człek młody, ledwie kilka lat ode mnie starszy, postawy rezolutnej, o ostrym wejrzeniu i nieco dwuznacznym uśmieszku, który plątał się mu pod wąsem.
Powinienem się w tym momencie spłonić, ale nie bardzo wiedziałem, jak to się robi, przeto tylko skłoniłem się uprzejmie i pośpiesznie narzuciłem ledwie zdjętą opończę.
— Do kroćset — prawił dalej nieznajomy kawaler — zdawało mi się, że znam wszystkie urodziwe damy z sąsiedztwa, a ciebie, pani, nie miałem przyjemności poznać. Nazywam się Achille Petacci della Revere, a ciebie jak zowią?
— Alfreda… — wyksztusiłem możliwie jak najcieńszym głosem, wysilając cały swój dowcip na wymyślenie nazwiska i jedyne, co mi przyszło do głowy, to wspomnienie bezpańskiego kundla, któregom napotkał pięć minut temu. — … Il Cane. Tak! Alfreda il Cane.
— Jakżeś znalazła się, pani, sama z dala od gościńca? — kontynuował swą indagację młody człowiek.
— Założyłam się o złotego dukata z memi siostrami, że samojedna przepłynę rzekę.
— Dalibóg, wielka rezolutka, a zarazem ryzykantka z waćpanny. Jednak radzę losu nie kusić, jeno z mej propozycji skorzystać.
— A jaka to propozycja?
— Kilkaset stóp w górę rzeki mam łódź, którą łacno przeprawię waćpannę na drugi brzeg.
— Ile to będzie kosztować?
— Najwyżej buziaka.
Przystałem na ten układ, nie przypuszczając, że termin buziak może być rozciągliwy jak pantalony, które nałożnice sułtańskie noszą. Ledwieśmy się od brzegu oddalili, Achille, miast ku drugiej stronie płynąć, skierował łódź na lesisty ostrów, pożerając mnie wzrokiem i komplementy prawiąc. W mig pojąłem, ku czemu zmierza.
— Obiecał pan mnie na drugi brzeg odstawić… — zacząłem płaczliwie, ale ten gwałtownik, nie przejmując się memi protestami, wiosła porzucił i ku mnie się przysun ął, jedną ręką kibić obłapiając, drugą próbując między nogi wrazić, na co rzecz jasna nie mogłem pozwolić nie tylko z powodu poczucia przyzwoitości.
Strzeliłem więc pana Petacci della Revere w pysk, aż runął w wodę i nim krztusząc się i parskając wypłynął na powierzchnię, oddaliłem się szybko z nurtem Padu, puszczając mimo uszu błagania i prośby, bym ostał i nie był sprawcą jego śmierci fizycznej i duchowej, albowiem zobaczywszy mnie, zachorzał z miłości.
Na drugim brzegu rychło doczekałem karocy il dottore, który stwierdził, że miałem rację, wybierając drogę wpław, ponieważ na moście kontrolowano ich starannie, szukając zwłaszcza ludzi, w czem walnie pomagały wielkie psy przez księcia Ferrary z Północy sprowadzone.
Miałem nadzieję, że zdarzenie pozostanie w mej biografii jedynie zabawnym incydentem, choć — jak twierdził mój mistrz — panowie della Revere należeli do ludzi, z którymi nie warto zadzierać. Stary Galeazzo Petacci był kondotierem, odpowiedzialnym za śmierć wielu niewinnych istot, który od zwykłego siccara, przez stanowisko capitano trupy najemników wysługujących się różnym panom, doszedł do pozycji barona z tytułem szambelana dworu papieskiego. Jego syn, jeśli choć w części odziedziczył charakter ojca, musiał być łotrem spod ciemnej gwiazdy, a już na pewno — co zresztą udowodnił właśnie — rozpustnikiem.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © Marcin Wolski 2010
All rights reserved
Redaktor prowadzący
Tomasz Zysk
Redaktor
Dariusz Wojtczak
Projekt okładki
Anna M. Damasiewicz
Ilustracja na okładce
© Slava Gerj| Shutterstock.com
Wydanie I
Oddano do druku w 2010 r.
ISBN978-83-7506-760-6
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
www.zysk.com.pl
www.woblink.com
Plik EPUB przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: [email protected]
http://eLib.pl