Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ania na uniwersytecie to trzecia cześć bestsellerowej serii o Ani z Zielonego Wzgórza.
Ania Shirley rozpoczyna naukę na uniwersytecie w Redmond. Mimo początkowych wątpliwości i tęsknoty za dawnym życiem z Avonlea, szybko przystosowuje się do nowego otoczenia, zyskuje przyjaciół i odnosi sukcesy na uczelni. W książce pojawiają się nowi bohaterowi m.in. Robert Gardner, adorator Ani. Czy dziewczyna odrzuci starania Gilberta i zostanie żoną Roberta? W tej części poznajemy życiowe decyzje nie tylko głównej bohaterki, ale również innych postaci z Avonlea. Książka emanuje ciepłem i optymizmem. Choć Ania tak szybko staje się dorosła, nie traci nic ze swojego uroku, a jej przygody czyta się z zapartym tchem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 357
Tytuł oryginału: Anne of the Island
Projekt okładki i stron tytułowych: Anna Damasiewicz Redaktor prowadzący i korekta: Agata Paszkowska Redaktor techniczny: Beata Jankowska
Copyright © for the Polish edition and translation by Bellona SA, Warszawa 2014
Zapraszamy na stronywww.bellona.pl, www.ksiegarnia.bellona.pl
Dołącz do nas na Facebookuwww.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona
Nasz adres: Bellona SA ul. Bema 87, 01-233 Warszawa Dział Wysyłki: tel. 22 457 03 02, 22 457 03 06, 22 457 03 78 faks 22 652 27 01 e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-11-15947-1
Skład wersji elektronicznej: [email protected]
Zobacz, już po żniwach… Lato właściwie się kończy − Ania Shirley w zamyśleniu patrzyła na ogołocone z upraw puste pola.
Razem z Dianą Barry zbierała jabłka w sadzie na Zielonym Wzgórzu, a teraz obie, zmęczone, przysiadły na chwilę na skąpanej w słońcu połaci trawnika. Panującą wokół ciszę zakłócało jedynie pracowite brzęczenie rojów maleńkich muszek, unoszących się między gałęziami jabłoni, i lekki szum wiatru, docierającego w ten zakątek z pobliskiego Lasu Duchów.
Wszystko dookoła wskazywało, że jesień zbliża się nieuchronnie. Okoliczne pola, pozbawione kołyszących się tam jeszcze do niedawna łanów, stały puste, bure jakieś i nagie, pocięte miedzami, wyzierającymi spod szeleszczącej warstwy suchych liści. Dolina Fiołków poczerwieniała od kwitnących w niej dzikich astrów, a błękit Jeziora Lśniących Wód zdawał się teraz intensywniejszy niż wiosną czy latem, jakby woda, przed zimowym znieruchomieniem, chciała jeszcze przez chwilę zaprezentować pełnię swojej urody.
− Ale lato było piękne w tym roku − Diana uśmiechnęła się z rozmarzeniem, bawiąc się pierścionkiem zaręczynowym na palcu lewej ręki. − I ten ślub panny Lawendy… jakby zamknął tę porę roku. Pewnie już sobie spacerują plażą wzdłuż oceanu.
− A mnie się czasami wydaje, że ten ich ślub i podróż poślubna… że to wszystko było sto lat temu − Ania powiedziała to z rzewnym westchnieniem. − Trudno uwierzyć, że to było zaledwie tydzień temu! Tak dużo się dzieje… tyle zmian, nowych wydarzeń… Była sobie panna Lawenda, potem nagle wyszła za mąż i zniknęła. Państwo Allen też wyjechali. A Domek Ech stoi taki pusty, zamknięty na głucho… Cicho tam jak… jak w grobie. Przechodziłam tamtędy któregoś dnia i pomyślałam, że tak tam pusto, jakby wszyscy umarli.
Diana dostosowała się do nastroju Ani.
− A pastora takiego jak pan Allan to już na pewno nie znajdziemy! Ludzie będą rzadziej chodzili do kościoła, a jeszcze ty i Gilbert też wyjeżdżacie. Oszaleję tu chyba z samotności!
− No, nie… nie oszalejesz. Alfred przecież nigdzie nie wyjeżdża − sprytnie podsunęła przyjaciółce krzepiącą myśl.
Diana zignorowała to pocieszenie.
− A co tam u was? − zmieniła temat. − Kiedy pani Linde przeprowadza się na Zielone Wzgórze?
− Chyba jutro. Cieszę się, oczywiście, że zamieszka z Marylą, ale te jej przenosiny to przecież kolejna wielka zmiana. Wczoraj razem z Marylą porządkowałam pokój gościnny, przeznaczony dla pani Małgorzaty. I wiesz, że robiąc to, czułam się okropnie? Jakbym naruszała jakąś świętość. Ten pokój, taki staroświecki, zawsze traktowałam trochę jak świątynię. Kiedy byłam mała, uważałam że jest bardzo wytwornym, eleganckim salonem. Pamiętasz, jak zawsze marzyłam o choćby jednej nocy spędzonej na tym szerokim łożu w pokoju gościnnym? Ale to nie miał być ten pokój gościnny! Chyba nie przeżyłabym takiej nocy; umarłabym z przejęcia. Zawsze czułam się tam jakoś tak… jak by to powiedzieć… inaczej… Tak uroczyście, odświętnie. Jakbym weszła do kościoła. Gdy Maryla mnie tam po coś posyłała, chodziłam po tej podłodze na palcach, prawie nie oddychając. I zawsze robiło mi się lżej na sercu, gdy już stamtąd wyszłam.
Na ścianie, po jednej i drugiej stronie lustra, wisiały tam takie stare portrety. Na jednym był George Whitefield, a na drugim książę Wellington. Miałam wrażenie, że obaj przyglądają mi się uważnie i surowo, zwłaszcza jeśli zatrzymałam się na chwilę, by popatrzeć w lustro; bardzo szczególne było to lustro, bo wszystkie inne zniekształcały moje odbicie. Kiedy widziałam Marylę, jak sprząta w tym pokoju, zastanawiałam się, jak ona się nie boi przestawiać tam różne sprzęty. A teraz to sanktuarium przestało być takie nietykalne. Nie tylko je wysprzątano, ale i opróżniono ze wszystkich mebli i bibelotów. Zostały gołe ściany, bo portrety też schowałyśmy na strychu. Ot, i tyle było tej wyjątkowości i nietykalności − Ania mówiła to ze śmiechem, ale za tym śmiechem krył się żal i poczucie straty. − Nawet jak człowiek przestaje być dzieckiem, nie jest mu łatwo stawić czoła duchom swojego dzieciństwa.
Diana znowu, po raz nie wiadomo który, głęboko westchnęła.
− Będę tu całkiem sama, gdy wyjedziesz. A to już w przyszłym tygodniu.
− Na razie jeszcze nie wyjechałam − wykrzyknęła Ania weselej niż zamierzała. − To jeszcze cały tydzień. Spędźmy go tak, żeby go ładnie zapamiętać i miło wspominać. Mnie też nie jest łatwo, Diano. W końcu zostawiam dom i wszystkich ludzi, kochanych i bliskich. Mówisz, że zostaniesz tu sama, a co ja mam powiedzieć?! Ty będzie tu wśród rodziny i przyjaciół, będzie z tobą Alfred, a ja znajdę się wśród zupełnie obcych mi ludzi. Nikogo tam nie znam, ani jednego człowieka!
− Co ty opowiadasz, będą tam przecież Gilbert i Karol Sloane… − przypomniała jej Diana.
− No tak, zapomniałam − prychnęła Ania kpiąco. − Zwłaszcza Karol Sloane będzie dla mnie prawdziwą podporą − nagle zaczęła się śmiać, głośno i serdecznie, a Diana skwapliwie się do niej przyłączyła. Nie od dziś znała stosunek Ani do Karola, natomiast jej nastawienia do Gilberta w żaden sposób nie potrafiła określić. Pewnie sama Ania nie potrafiłaby tego zrobić.
− Prawda jest taka − stwierdziła Ania po chwili, uspokoiwszy się nieco − że chłopcy zamieszkają gdzieś na drugim końcu miasta i tyle się będziemy widywać. Wiesz, ja naprawdę się cieszę z tego wyjazdu do Redmond. Znam siebie i wiem, że polubię to miasto. Ale wiem też, jak trudno będzie mi na początku, a przecież nie będę mogła przyjeżdżać do domu co tydzień, tak jak wtedy, gdy byłam w seminarium. A do Bożego Narodzenia jeszcze tyle miesięcy…
− Sama widzisz… − Diana znowu westchnęła smutno − Wszystko się zmieni. Czasami nachodzi mnie taka myśl, że wszystko, co dobre już było, skończyło się i więcej się nie powtórzy.
− Dorosłyśmy… − stwierdziła Ania filozoficznie. − Lata dzieciństwa przeminęły, a nadszedł czas poważnych wyborów i decyzji. Myślę sobie, że ta wymarzona dorosłość wcale nie jest taka przyjemna i ekscytująca, jak sobie to wyobrażamy jako dzieci. Nie sądzisz?
− Coś w tym jest, choć muszę uczciwie przyznać, że bycie dorosłym ma pewne miłe strony… − Diana znowu zaczęła obracać pierścionek na swoim palcu, uśmiechając się zagadkowo i z leciutkim poczuciem wyższości, jakby mówiła o czymś, o czym jej przyjaciółka nie ma jeszcze pojęcia. − Tyle że tych trudnych i niepewnych jest znacznie więcej, dlatego czasami wolałabym podziękować za tę „dorosłość” i znów być małą dziewczynką.
− Obawiam się, że nie mamy wyjścia i musimy jednak zacząć być dorosłe − podsumowała Ania wesoło, pozwalając, by jej wrodzony optymizm wziął górę. − A dorośli są przewidujący i życie nie zaskakuje ich już tak często. Choć ja osobiście lubię rzeczy odrobinę nieprzewidywalne i uważam, że w życiu niespodzianki są potrzebne. Pomyśl, mamy teraz osiemnaście lat, za dwa lata będziemy miały po dwadzieścia. Wyobrażasz sobie? Dwadzieścia lat! Jako mała dziewczynka sądziłam, że człowiek, który ma dwadzieścia lat, jest po prostu stary! No tak… Za parę lat ty staniesz się panią w średnim wieku, stateczną i dojrzałą, a ja − równie stateczna i dojrzała ciotka Ania − będę do ciebie przyjeżdżała w odwiedziny. Podczas wakacji. Mam nadzieję, że znajdziesz wtedy dla mnie jakiś ustronny kącik, byle nie na górze, w jakimś wyfiokowanym pokoju gościnnym; wiesz, z wiekiem coraz trudniej człowiekowi wspinać się po schodach. Znasz mnie zresztą; nie mam szczególnym wymagań, zadowolę się jakąś małą klitką przy kuchni…
− Ale wymyśliłaś! − powaga Diany zniknęła w jednej chwili. − Już to widzę! Wyjdziesz za mąż za jakiegoś przystojnego, obłędnie bogatego fabrykanta i ani ci w głowie będzie polegiwać w skromnych pokojach gościnnych swoich biednych, wiejskich przyjaciół…
− Że niby będę zadzierała nosa? Uważam, że mój nos jest zbyt ładny, by go na to narażać; jeszcze by się, nie daj Boże, zdeformował. Zważywszy, że innych ładnych części ciała nie posiadam w nadmiarze, byłaby to z mojej strony zbyteczna niefrasobliwość, żeby nie powiedzieć: szkodliwe ryzykanctwo. Zatem nawet gdyby przypadł mi w udziale zaszczyt zostania żoną króla Wysp Zaczarowanych, obiecuję ci uroczyście, że moi „wiejscy przyjaciele” zawsze będą dla mnie najważniejsi…
Wreszcie pożegnały się, ciągle rozbawione, i każda pobiegła w swoją stronę: Diana do domu, na Sosnowe Wzgórze, a Ania na pocztę, żeby odebrać list. Wiadomość, którą w nim znalazła, wprawiła ją w tak dobry humor, że gdy parę minut później spotkała po drodze Gilberta Blythe’a, ten z daleka zauważył emanującą z niej radość.
− Wyobraź sobie, że Priscilla Grant też będzie studiowała w Redmond! − powiadomiła go uszczęśliwiona. − Czy to nie piękne? Myślałam, że jej tata się nie zgodzi, ale okazało się, że nie miał nic przeciwko temu. Postanowiłyśmy, że razem zamieszkamy. No, teraz to ja mogę stawić czoło wszystkim groźnym profesorom z całego uniwersytetu. Priscilla i ja damy radę wszystkim wyzwaniom!
− Myślę, że wszyscy będziemy się dobrze czuli w Kingsport. Wiem, że to stare, ale bardzo ładne miasto, a park ma podobno przepiękny. Słyszałem, że został bardzo oryginalnie zaprojektowany.
− Jakoś nie wydaje mi się, żeby gdziekolwiek na świecie było piękniej niż tu, w Avonlea − Ania powiodła wzrokiem po otaczającej ich okolicy z taką miną, jakby samo przypuszczenie, że jakieś inne miejsce może być równie ładne, było czystą herezją.
Zatrzymali się moście i oparci o poręcz, przez chwilę w milczeniu kontemplowali zapadający zmierzch. Choć słońce miało jeszcze do pokonania kawałek nieba, zanim skryje się za majaczącymi na horyzoncie wzgórzami, księżyc nie zamierzał dłużej czekać i odbicie jego pyzatego oblicza marszczyło się raz po raz w falach pociemniałego już jeziora. Ciszę letniego wieczoru przerywały tylko przyciszone szepty układającej się do snu przyrody.
− Dlaczego nic nie mówisz? − zapytał półgłosem Gilbert.
− Bo ta cisza jest taka… niezwykła; nie chcę jej psuć − odpowiedziała mu równie przyciszonym głosem Ania.
Niespodziewanie Gilbert nakrył ręką szczupłą dłoń Ani, zaciśniętą na balustradzie mostu. Jego ciemne oczy pociemniały jeszcze bardziej, gdy spojrzał na Anię w zapadającym zmroku; otworzył usta, jakby wreszcie te słowa, których poszukiwał od dawna, ułożyły mu się w odpowiednie zdania… ale wtedy Ania zabrała rękę z poręczy i ten szczególny nastrój prysnął jak bańka mydlana.
− Wiesz co? Muszę już iść do domu − starała się, by zabrzmiało to bardzo naturalnie, ale nie bardzo jej to wyszło. − Maryla narzekała dziś na ból głowy; to by było okrutne skazywać ją na uganianie się za szalejącymi dzieciakami. Niedobrze, że ją zostawiłam samą.
Ruszyli w stronę Zielonego Wzgórza. Ani przez całą drogę usta się nie zamykały; paplała coś bez składu i sensu, jakby nie chciała dopuścić do głosu Gilberta, choć on i tak nie śmiał się odezwać.
Z ulgą pożegnała się z nim przy furtce. Ich pamiętna rozmowa w Domku Ech wyraźnie zmieniła sposób, w jaki postrzegała Gilberta. Było to tak zaskakujące dla niej samej, że wolała nie myśleć o tym zbyt często. Jakaś inna, nowa jakość naznaczyła ich czysto przyjacielską dotąd relację i Ania się tej nowości dziwnie obawiała.
„Kiedyś to, że Gilbert odchodził, nie wywoływało we mnie takiej ulgi − pomyślała nie wiadomo dlaczego z pretensją i żalem zarazem, idąc do drzwi. − Nie pozwolę, żeby jakieś głupstwa zniszczyły naszą przyjaźń. Jeszcze czego! Boże, dlaczego ci chłopcy muszą wszystko komplikować i psuć?!”
Te „komplikacje” to były owe zaskakujące gesty i słowa Gilberta, które zwykle przyprawiały ją o trzepot serca. Właściwie to nie miała nic przeciwko temu, by on te sprawy tak „komplikował”; co dziwniejsze, podobnego dygotu w środku nie wywoływał w niej na przykład Karol Sloane. Przekonała się o tym, gdy ostatnio byli w Białych Piaskach i Karol poprosił ją do tańca; na samo wspomnienie jego dotyku dreszcz niechęci przebiegał je po plecach.
Weszła do domu i natychmiast wywietrzały jej z głowy wszystkie rozterki i deliberacje. W dużej, przytulnej kuchni na szerokiej sofie siedział ośmioletni Tadzio, łkając żałośnie. Ania usiadła obok i wzięła chłopca na kolana.
− Tadziu, co się dzieje, kochanie? Gdzie są Maryla i Tola?
− Maryla jest z Tolą w sy… sypialni… − zawodził Tadzio. − A ja tu… bardzo płaczę… bo… bo Tola… Ona spadła dziś do piw… piw… piwnicy, po scho… schodach i podrapała sobie no… no… nos…
− No, trudno − pocieszała go Ania. − Tak bywa. To ładnie, że żal ci siostrzyczki, ale od twojego płaczu jej nos się nie zagoi. Zobaczysz, jutro wszystko już będzie w porządku i Tola nie będzie pamiętała o tym upadku. Nie ma sensu płakać z tego powodu…
− Ale ja wcale nie płaczę z tego powodu. Nie dlatego, że spadła − przerwał jej naburmuszony malec. − Jest mi żal, że tego nie widziałem. Jak leciała po tych schodach. Zawsze, jak się dzieje coś ciekawego, to mnie akurat nie ma − nie wiadomo było, czy złości się na siebie, czy na przewrotny los.
− Boże, Tadziu! − Ania toczyła z sobą heroiczną walkę, by nie parsknąć śmiechem. − To ci się wydaje ciekawe? Że ktoś spada za schodów i nabija sobie guza?!
− Już tam sobie znowu takiego wielkiego guza nie nabiła − Tadzio machnął ręką lekceważąco. − Jakby się zabiła na śmierć, to co innego. To bym się zmartwił. Ale my, Keithowie, tak łatwo się nie zabijamy. Tak samo jak Blewettowie. Na przykład Heniek Blewett w zeszłym tygodniu wszedł na strych i jakoś tak noga mu się omsknęła, że zleciał na głowę prosto pod konia. Takiego, wiesz, dzikiego. Nieujeżdżonego. Nie, nie, nic mu się nie stało − pośpieszył z wyjaśnieniami, widząc zgrozę na twarzy Ani. − Żyje i jest w jednym kawałku, choć sobie żebra połamał. Chyba wszystkie trzy. Pani Linde mówi, że złego diabli nie wezmą. Aniu, czy ona naprawdę się tu do nas jutro przeprowadzi?
− Tak, naprawdę. I bardzo liczę, że będziesz się wobec niej zachowywał jak należy.
− Będę − obiecał Tadzio. − Postaram się. A czy to znaczy, że teraz to ona będzie mnie kładła spać?
− Może tak być. A dlaczego pytasz?
− Dlatego, że ja nie zamierzam przy niej odmawiać pacierza tak jak wtedy, gdy ty mnie odprowadzasz do łóżka − oświadczył zdecydowanie.
− A to z jakiego powodu?
− Z takiego, że z Panem Bogiem nie rozmawia się przy obcych ludziach. Toli to pewnie nie robi różnicy, ale ja nie zamierzam. Mogę poczekać i jak ona sobie pójdzie, to ja wtedy się pomodlę. Zgadzasz się?
− Zgadzam się, pod warunkiem że będziesz pamiętał, aby to zrobić.
− Będę. Ja lubię odmawiać pacierz, a najbardziej, gdy ty siedzisz koło mnie. Smutno mi, że wyjeżdżasz, Aniu. Po co tam właściwie jedziesz i zostawiasz cały dom?
− Mnie też jest z tego powodu smutno, kochanie − Ania pogłaskała go po głowie. − Ale przyszedł taki czas, że powinnam to zrobić.
− Jeśli jest ci smutno i nie chcesz tego robić, to nie rób. Zostań z nami. Przecież jesteś już duża i nie musisz robić tego, czego nie chcesz. Jak ja będę duży, to będę robił tylko to, na co mam ochotę.
− Przekonasz się, że czasami będziesz musiał zrobić również to, co nie będzie dla ciebie szczególnie przyjemne.
− Jeszcze czego! − obruszył się chłopczyk. − Tylko teraz robię to, co muszę, to znaczy to, co mi każecie, ty i Maryla. Na przykład chodzę spać, choć jeszcze nie jest całkiem ciemno. Ale jak dorosnę, to nikt na świecie mnie do niczego nie zmusi! A powiedz mi jeszcze… Bo Emil Boulter mi powiedział, że słyszał, jak jego mama opowiadała komuś, że ty jedziesz na ten uniwersytet, żeby złapać sobie kogoś na męża. Po co ci ten mąż, Aniu? Chciałbym to wiedzieć.
Ania czuła, jak pąs oblewa jej twarz po korzonki włosów, ale spróbowała roześmiać się lekko. Nie powinna brać sobie do serca grubiaństwa i wścibstwa pani Boulter.
− Nie, Tadziu. To nieprawda. Nie jadę tam szukać męża, tylko po to, żeby się uczyć. Jest jeszcze wiele rzeczy, których nie znam i nie umiem.
− Jakie to rzeczy?
− Jak uszyć buty kotu, a psotne dziecko przywiązać do płotu − odparła żartobliwie Ania.
− No, dobrze, ale jeśli będziesz tam chciała poszukać sobie tego męża, to jak to zrobisz? Wytłumacz mi, bo bardzo mnie to interesuje − Tadzio był autentycznie zaintrygowany problemem zamążpójścia Ani.
− W tej kwestii musisz się zwrócić do pani Boulter − powiedziała Ania odruchowo. − Ona jest w tych sprawach lepszą specjalistką niż ja.
− Zapytam ją − postanowił Tadzio. − Jak ją tylko spotkam − wskazanie źródła wiedzy najwyraźniej uspokoiło chłopca.
− Ani się waż! No, coś ty! − Ania w porę zorientowała się w popełnionej niezręczności.
− Jak to? − Tadzio, zdezorientowany, szeroko otworzył oczy. − Przecież przed chwilą powiedziałaś, żebym…
− Wiesz co? Myślę, że już pora na spanie − Ania z ulgą zakończyła niemiły dla niej temat.
Zaniosła chłopca na górę, opatuliła go kołdrą, pocałowała na dobranoc i zeszła na dół.
Wieczorem wybrała się jeszcze na późny spacer. Doszła aż do lasu i tam przysiadła na brzegu strumienia. Lubiła tu przychodzić; łagodny szmer płynącej spokojnie wody i dolatujący od lasu ciepły wiatr działały na nią kojąco. Jako dziewczynka często się tu zaszywała, by spokojnie oddawać się temu, co lubiła najbardziej: marzeniom. Tu zapominała o swoich szkolnych kłopotach, nieporozumieniach z koleżankami, sąsiedzkich plotkach i przenosiła się do tej magicznej krainy, w której wszystko jest ładniejsze, prostsze i milsze. A poza tym ma tę przewagę nad światem materialnym, że trwa, gdy tamten starzeje się, rozpada i znika.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.