Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niezapomniana opowieść o odwadze i miłości. Czy Joanna Stirling kiedykolwiek ucieknie od swojej surowej rodziny i znajdzie prawdziwą miłość?
Joanna ma 29 lat, jest niezamężna i nigdy nie była zakochana. Mieszkając z apodyktyczną matką i wścibską ciotką, ucieka w świat „zakazanych” książek i marzeń o Błękitnym Zamku – miejscu, w którym może być tym, kim naprawdę chce. Gdy dowiaduje się, że ma przed sobą zaledwie rok życia, buntuje się przeciwko rodzinie i odkrywa nowy, zdumiewający świat, pełen miłości i przygód daleko wykraczających poza jej najskrytsze wyobrażenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 235
Gdyby nie to, że pewnego marcowego poranka padał deszcz, całe życie Joanny Stirling potoczyłoby się inną koleją. Poszłaby wraz ze wszystkimi członkami swego rodu na rocznicę ślubu do ciotki Wellington, a doktor Trent pojechałby do Montrealu. Ale deszcz lał jak z cebra i oto co się z tego powodu wydarzyło.
Joanna obudziła się wcześnie w tę martwą, przytłaczającą godzinę, która bezpośrednio poprzedza nastanie świtu. Niezbyt dobrze jej się spało. Nic dziwnego zresztą, że się źle sypia, kiedy się ma nazajutrz skończyć dwadzieścia dziewięć lat, a przy tym jest się wciąż starą panną, w środowisku, gdzie nie wychodzą za mąż tylko te, które po prostu nie mogą dostać męża.
Miasto Deerwood, jak i ród Stirlingów od dawna pogodzili się z myślą, że Joanna pozostanie na zawsze beznadziejną starą panną. Lecz w sercu samej Joanny nie przestała nigdy tlić się iskierka żałosnej, wstydliwej nadziei, że i ją ktoś jeszcze w życiu pokocha – aż do tego słotnego poranka, kiedy uprzytomniła sobie, że ma już dwadzieścia dziewięć lat i że dotychczas żaden mężczyzna nie ubiegał się o jej rękę.
Joanny nie martwiło znów tak bardzo, że zostanie starą panną. Bądź co bądź – myślała sobie – zostać starą panną nie jest tak okropnie, jak wyjść za mąż za takiego wuja Wellingtona albo wuja Beniamina lub nawet wuja Herberta. W gruncie rzeczy bolało ją tylko to, że ani razu nie miała sposobności stać się kimś innym niż starą panną, że nigdy nie pragnął jej żaden mężczyzna.
Leżała samotnie w rzednącym szarym półmroku i łzy gorące napływały jej do oczu. Chętnie rozpłakałaby się na dobre, ale nie chciała folgować sobie z dwóch względów. Po pierwsze, obawiała się, że płacz może wywołać nowy atak bólu w okolicy serca. Jeden taki atak, ostrzejszy niż wszystkie dotychczasowe, miała już w chwili, gdy kładła się do łóżka. Po drugie, bała się, że matka zauważy zaczerwienione oczy i zacznie się drobiazgowa, natrętna, dokuczliwa indagacja.
Co by to było – pomyślała Joanna, gorzko się uśmiechając – gdybym powiedziała szczerą prawdę: płaczę, ponieważ nie mogę wyjść za mąż. Wyobrażam sobie, jak bardzo zgorszona byłaby matka, chociaż sama płonie ze wstydu, że córka jej jest starą panną. Ale oczywiście pozory muszą być zachowane.
Joanna nieomal słyszała namaszczony, dyktatorski ton matki: „Nie wypada, aby panienka z dobrego domu myślała o mężczyznach”. Na samą myśl o minie, jaką zrobiłaby matka, Joanna parsknęła śmiechem, posiadała bowiem poczucie humoru, o które nie podejrzewał jej nikt z członków bliskiej i dalszej rodziny. Miała w ogóle wiele cech, o które nikt jej nie podejrzewał. Przelotny śmiech szybko jednak zamarł i po chwili Joanna znów leżała skulona, mała i żałosna, nasłuchując chlupotania deszczu za oknem i przypatrując się z niesmakiem, jak zimne, bezlitosne światło sączy się z wolna do jej brzydkiego, odrażającego pokoju.
Brzydotę tego pokoju znała na pamięć i nienawidziła go z całego serca. Nienawidziła żółtej podłogi z jedynym dywanikiem ręcznej roboty, na którym wyszyty był groteskowy pies, wiecznie szczerzący do niej zęby; odrapanego i pooranego szparami sufitu; firaneczki z brązowego papieru z czerwonymi wymalowanymi różami; poplamionego lustra z przecinającą je ukośną rysą i starych fotografii jeszcze starszych krewnych, dawno wyrugowanych z dolnych pokojów. Poza podobiznami przodków zdobiły ścianę tylko dwa obrazki. Jeden z nich był to stary oleodruk przedstawiający małe szczenię, leżące na progu pod rzęsistą ulewą. Obrazek ten działał na Joannę przygnębiająco. Biedny, zbłąkany piesek, skulony na progu i smagany deszczem… Czemuż nie otworzy mu kto drzwi i nie wpuści do środka?
Drugi obrazek – była to wyblakła rycina w tekturowej oprawie – przedstawiał królową Ludwikę schodzącą ze schodów. Rycinę tę ofiarowała jej wspaniałomyślnie na urodziny ciocia Wellington, kiedy Joanna miała dziesięć wiosen. I od tego czasu przez dziewiętnaście lat przypatrywała się tej pięknej, wymuskanej, zadowolonej z siebie królowej Ludwice, nienawidząc jej z całego serca.
Co prawda wszystkie pokoje w tym domu były brzydkie. Ale na dole starano się jako tako utrzymać pozory. Szkoda było jednak pieniędzy na pokoje, których nigdy nie pokazuje się gościom. Joannie zdawało się niekiedy, że mogłaby uczynić coś dla wyglądu swego pokoju nawet bez pieniędzy, gdyby jej tylko na to pozwolono. Lecz matka odrzucała z miejsca każdą propozycję, a Joanna nie śmiała nalegać. W ogóle Joanna nie miała nigdy zwyczaju nalegać. Po prostu bała się. Matka jej bowiem nie znosiła żadnego sprzeciwu. Gdy czuła się obrażona, umiała całymi dniami chodzić nadąsana z miną znieważonej księżniczki. Jedyną zaletą, jaką miał dla Joanny jej pokój, było to, że mogła w nim samotnie płakać po nocach.
Ale w gruncie rzeczy cóż to mogło szkodzić, że ma brzydki pokój, skoro używała go jedynie do spania i ubierania się? Nigdy nie pozwolono by jej na pozostawanie w nim samej w jakimkolwiek innym celu. Ludzie, którzy chcieli być sami, w przekonaniu pani Fryderyki Stirling i cioci Tekli, mogli tego pragnąć wyłącznie w jakichś niegodziwych i podejrzanych zamiarach. Ale za to pokój, który miała w Błękitnym Zamku, wyposażony był we wszystko, co łączy się z pojęciem piękna. Bo Joanna, która czuła się tak zahukana, wylękniona i ujarzmiona w rzeczywistym życiu, pędziła niezwykle okazały i wystawny żywot w swych marzeniach. Nie domyślał się tego nikt z rodu Stirlingów, a już najmniej ze wszystkich – matka i ciocia Tekla. Nikomu z nich nie śniło się nawet, że Joanna ma dwa domy – brzydką budę z czerwonej cegły przy Elm Street oraz Błękitny Zamek w Hiszpanii. Od kiedy pamiętała – duszą żyła zawsze w Błękitnym Zamku. Była jeszcze małym skrzatem, gdy ją to opętało. Ilekroć zamykała powieki, mogła go oglądać zupełnie wyraźnie. Oto był – najeżony basztami i wieżyczkami, wznoszący się na szczycie urwistego wzgórza i owiany błękitną tajemniczą mgłą na tle zaróżowionego nieba dalekiej czarodziejskiej krainy. Wszystko, co było pięknego i cudownego na świecie, znajdowało się w tym zamku. Klejnoty, które zdobiły królewskie czoła; szaty z purpury i blasku księżycowego; łoża z róż i złotogłowiu; szerokie marmurowe schody z wielkimi białymi urnami i cicho stąpającymi smukłymi dziewicami w białych powiewnych szatach; dziedzińce okolone marmurowymi filarami, gdzie tryskały lśniące fontanny i śpiewały wśród mirtowych krzaków słowiki; zwierciadlane sale, gdzie lustra ukazywały wyłącznie odbicia pięknych rycerzy i prześlicznych kobiet. Wśród nich ona sama najpiękniejsza, tak że mężczyźni zabijali się dla jej uśmiechu. Wspaniałe zabawy i uczty, jakie przeżywała po nocach w wyobraźni, były dla Joanny jedynym urozmaiceniem, które dodawało jej sił do znoszenia beznadziejnej nudy szarego, monotonnego życia. Większość członków rodziny Stirlingów skamieniałaby chyba ze zgrozy, gdyby dowiedziała się choć połowy tego, co roiło się w głowie Joanny.
Wystarczy powiedzieć, że miała w swym Błękitnym Zamku sporą gromadkę wielbicieli. Najpiękniejszy z nich adorował ją z całym romantycznym zapałem tej rycerskiej epoki i zdobywał jej miłość dopiero po długotrwałej służbie i licznych bohaterskich czynach, a w końcu poślubiał ją z niezwykłym przepychem i okazałością w ogromnej, udekorowanej chorągwiami kaplicy.
Gdy miała lat dwanaście, ideał ten był jasnowłosym paziem o złotych kędziorach i oczach modrych jak niebo. Gdy ukończyła lat piętnaście, był on wysoki, ciemny i blady, ale wciąż jeszcze bezwarunkowo piękny. W dwudziestym roku życia był on ascetyczny, marzycielski, uduchowiony. Gdy skończyła dwadzieścia pięć, ulubieniec jej miał mocno zarysowany, trochę zacięty podbródek, a twarz raczej surową niż piękną. W Zamku Joanna nie miała nigdy więcej niż dwadzieścia pięć lat, ale ostatnio, całkiem ostatnio, ideał jej otrzymał kasztanową czuprynę, smutny uśmiech i tajemniczą przeszłość.
W tym przełomowym dniu swego życia Joanna nie mogła jednak odnaleźć klucza do Błękitnego Zamku. Rzeczywistość zbyt silnie na nią napierała, następując jej na pięty i ujadając jak rozwścieczony kundel. Miała dwadzieścia dziewięć lat i była przy tym samotna, niekochana, brzydka – jedyna niepozorna dziewczyna w tej znakomitej rodzinie, pozbawiona zarówno przeszłości, jak i widoków na przyszłość. Jak daleko sięgnąć mogła pamięcią, życie jej zawsze było nudne i bezbarwne, bez jednego jaśniejszego czy żywszego promyka. Jak daleko wybiegała myślą w przyszłość, wydawało się jej rzeczą pewną, że zawsze będzie to samo, aż wreszcie stanie się zwiędłą staruszką, uczepioną nagiej, uschniętej gałęzi życia. Chwila, w której kobieta dochodzi do wniosku, że nie ma już w imię czego żyć, ni w imię miłości, ni obowiązku, ni żadnego celu – jest dla niej gorsza niż śmierć.
I pomyśleć, że muszę pędzić nadal ten żywot; że może mam jeszcze przed sobą osiemdziesiąt lat życia – dumała Joanna z przerażeniem. – Wszyscy Stirlingowie są strasznie długowieczni. Słabo mi się robi na samą myśl o tym.
Była zadowolona, że pada deszcz, a właściwie odczuwała z tego powodu jakąś ponurą satysfakcję. Doroczna uroczystość familijna dzisiaj się nie odbędzie. Ta uroczystość, którą ciocia i wuj Wellington (zawsze wymieniano ich w tej kolejności) wyprawiali z okazji rocznicy swoich zaręczyn, stała się ostatnio istną zmorą dla Joanny. Pech chciał, że w dniu tym przypadały również jej urodziny, i od chwili gdy przekroczyła dwudziesty piąty rok życia, nikt nie dawał jej o tym zapomnieć.
Lecz chociaż chodzenie na uroczystości familijne było dla niej istną męką, to jednak nigdy przez myśl jej nawet nie przeszło zbuntować się przeciwko temu. Joanna nie miała w sobie ani odrobiny ducha buntowniczego. A przecież doskonale z góry wiedziała, co jej powie każdy z obecnych tam gości. Wuj Wellington, którego nie cierpiała i którym gardziła, mimo że osiągnął szczyt aspiracji każdego Stirlinga, żeniąc się z posagiem, zapyta ją ogłuszającym szeptem: „Nie myślimy jeszcze o zamążpójściu, serdeńko?” – po czym wybuchnie głupawym, rechoczącym śmiechem, który stanowił zawsze niezmienny epilog jego „głębokich” uwag. Ciocia Wellington, która napawała Joannę jakimś zabobonnym strachem, będzie jej opowiadać o nowej szyfonowej sukni Oliwii i o ostatnim płomiennym liście narzeczonego Oliwii, Roberta. A Joanna będzie musiała robić tak zadowoloną i zainteresowaną minę, jak gdyby ta suknia i ten list były przeznaczone dla niej, w przeciwnym razie bowiem ciocia Wellington czułaby się dotknięta. A Joanna dawno już zdecydowała, że woli raczej obrazić Boga niż ciocię Wellington, ponieważ Bóg mógłby jej wybaczyć, a ciocia Wellington – nigdy.
Wujenka Alberta o wyjątkowej tuszy i niezwykle miłym zwyczaju mówienia o swoim małżonku per „on”, jakby to była jedyna istota płci męskiej na tym padole, wciąż nie mogła zapomnieć o tym, że była kiedyś wielką pięknością, i biadała nad ciemną cerą Joanny:
– Nie rozumiem, dlaczego wszystkie dzisiejsze panny są takie opalone. Kiedy ja byłam panną, miałam cerę jak krew z mlekiem. Uchodziłam za najładniejszą dziewczynę w Kanadzie, moja droga.
Wuj Herbert może nic nie powie, a może zauważy żartobliwie: „Ależ ty tyjesz, Bubo”. Po czym całe towarzystwo gruchnie śmiechem z powodu tego niezwykle zabawnego przypuszczenia, że biedna, chudziutka Buba może w ogóle utyć.
Przystojny, napuszony wuj Jakub, którego Joanna nie lubiła, ale którego darzyła szacunkiem, ponieważ cieszył się opinią niezwykle mądrego i odgrywał z tego względu rolę wyroczni w rodzinie – Stirlingowie na ogół nie grzeszyli nadmiarem rozumu – rzuci z zabójczym sarkazmem, któremu zawdzięczał swą sławę:
– Jesteś pewnie ostatnio zajęta szykowaniem swojej wyprawy, co?
A wuj Beniamin będzie zabawiał zgromadzonych swoimi kiepskimi kalamburami i zagadkami, sam na nie pośpiesznie odpowiadając:
– Jaka jest różnica między urzędnikiem a starą panną?… Żadna, oboje czekają na pierwszego… On na pierwszego każdego miesiąca, a ona na pierwszego, który jej się oświadczy.
Joanna słyszała ten dowcip z ust wuja Beniamina już co najmniej pięćdziesiąt razy i za każdym razem miała ochotę rzucić w niego jakimś ciężkim przedmiotem. Ale nigdy się na to nie zdobyła. Po pierwsze, w rodzinie Stirlingów to nie było przyjęte; po drugie wuj Beniamin był bogatym i bezdzietnym starym wdowcem, a Joanna została wychowana w duchu głębokiej czci dla jego pieniędzy. Gdyby go obraziła, mógłby ją skreślić ze swego testamentu, o ile w nim przypadkiem figurowała. A Joannie wcale się to nie uśmiechało. Przez całe życie cierpiała biedę i znała aż nadto dobrze jej gorycz. Toteż cierpliwie znosiła wujowe kalambury, a nawet przyjmowała je z wymuszonym męczeńskim uśmiechem.
Wujenka Izabela, prostolinijna i kłująca jak cierń, będzie ją za coś krytykować – za co, tego Joanna nigdy nie mogła przewidzieć z góry, albowiem stryjenka Izabela nie zwykła powtarzać dwa razy jednego zarzutu. Zawsze miała jakieś nowe żądło w pogotowiu. Wujenka Izabela była dumna z tego, że mówi zawsze to, co myśli, ale sama nie była zbytnio zadowolona, gdy inni mówili jej, co o niej sądzą.
Kuzynka Georginia będzie wyliczać wszystkich krewnych i znajomych, którzy zmarli od czasu ostatniej uroczystości familijnej, i rozważać „na kogo teraz pora?”
A Oliwia, cudowne dziecko rodu Stirlingów, obdarzona tym wszystkim, czego Joanna była pozbawiona – urodą, powodzeniem, miłością – będzie obnosić swoje wdzięki, chełpić się powodzeniem i olśniewać brylantami.
O, tak! Joanna wiedziała co do joty, jak by wyglądała ta uroczystość familijna, toteż błogosławiła deszcz, który ją od niej ocalił. W tym roku już się nie odbędzie. Albowiem ciocia Wellington, o ile nie mogła wyprawić swej uroczystości w uświęconym dniu, rezygnowała z niej w ogóle. Chwała ci za to, Boże na wysokościach!
Joanna postanowiła, że jeżeli deszcz ustanie po południu, to – skoro nie ma uroczystości – uda się do biblioteki po nową książkę Johna Fostera. Joannie nie wolno było czytać powieści, ale książki Johna Fostera nie były powieściami. Były to książki „przyrodnicze”, jak mawiała właścicielka czytelni: „Wie pani, takie o lasach, ptakach, robakach itd.” Dlatego lektura ta nie była zabroniona, choć i na nią patrzono dość podejrzliwym okiem, stawało się bowiem aż nadto widoczne, że Joanna jakoś za bardzo się nią delektuje. Dopuszczalną, a nawet chwalebną rzeczą było czytać książki budujące, krzepiące umysł i wiarę, ale lektura, która sprawia uciechę, musiała być wysoce niebezpieczna.
Joanna nie zdawała sobie sprawy, czy umysł jej został pokrzepiony, czy nie. Ale doznawała nieodpartego wrażenia, że gdyby przeczytała książki Johna Fostera kilka lat wcześniej, to życie jej inaczej by wyglądało. Dostrzegła w nich przebłyski jakiegoś innego świata, do którego mogła niegdyś wejść, lecz którego podwoje były teraz na wieki przed nią zamknięte. Książki Johna Fostera pojawiły się na półkach księgarskich w Deerwood dopiero w ostatnim roku, aczkolwiek, jak Joanna słyszała od właścicielki, był on już od kilku lat słynnym pisarzem.
– Gdzie on mieszka? – zapytała bibliotekarkę.
– Nikt nie wie. Sądząc z jego dzieł, musi być Kanadyjczykiem, ale niczego więcej dowiedzieć się o nim nie można. Wydawcy milczą jak zaklęci. John Foster – to prawdopodobnie pseudonim. Jego dzieła są rozchwytywane, choć osobiście nie wiem, co ludzie w nich widzą, że tak za nimi szaleją.
– Uważam, że są cudowne – rzekła Joanna nieśmiało.
– No tak – uśmiechnęła się pani Clarkson protekcjonalnie. – Nie powiem, aby mnie tak bardzo interesowały robaki. Ale w każdym razie trzeba przyznać, że John Foster zna się na nich tak, że już lepiej chyba nie można.
Przecież i Joannę robaki znów tak bardzo nie obchodziły. W dziełach Fostera oczarowała ją nie jego zdumiewająca wprost wiedza o życiu zwierząt i owadów. Trudno było określić, na czym właściwie polegał urok jego książek. Wiedziała tylko, że miały w sobie wdzięk jakiejś dręczącej, nigdy nie ujawnionej tajemnicy, przebłysk nieznanego, cudownego świata – echa krainy baśni i dziwów.
Tak, pójdzie po nową książkę Fostera. Już miesiąc mija, jak ma u siebie „Jesienne liście”, więc matka nie będzie się mogła sprzeciwić. Przeczytała ją cztery razy i znała całe fragmenty na pamięć.
Pomyślała też, że musi jednak udać się do doktora Trenta i zapytać, co znaczy ten dziwny ból w okolicy serca. Ostatnio ataki stawały się coraz częstsze, przy czym towarzyszyła im gwałtowna palpitacja, zawrót głowy i nagły brak tchu. Ale czyż mogła pójść do lekarza, nikomu o tym nie mówiąc? Była to niezwykle zuchwała myśl. Żaden ze Stirlingów nie zwracał się nigdy po poradę do lekarza bez uprzedniego odbycia formalnej rady familijnej i uzyskania aprobaty wuja Jakuba. Po czym każdy z nich szedł do doktora Ambrożego Marsha w Port Lawrence. Doktor Marsh był mężem kuzynki Adelajdy Stirling.
Ale Joanna nie lubiła doktora Marsha. Zresztą Port Lawrence oddalony był o piętnaście mil i nie mogła tam pojechać sama. A nie chciała, żeby ktokolwiek dowiedział się ojej sercu. Od razu powstałby taki rwetes, że niech ręka boska broni. Każdy krewny z osobna przyszedłby wtrącić swoje trzy grosze, dawać jej cenne rady, ostrzegać i przepowiadać straszne rzeczy o babkach, ciotkach i kuzynkach czterdziestego stopnia pokrewieństwa, które „miały akurat to samo” i „padły, proszę ciebie, trupem na miejscu, nie zdążywszy nawet pisnąć”.
Joanna postanowiła więc nikomu nic nie mówić i wybrać się jeszcze tego samego dnia do doktora Trenta, w tajemnicy przed rodziną. Co do honorarium, to miała w banku dwieście dolarów, które ojciec złożył na jej imię w dniu jej narodzin.
Doktor Trent był starym, mrukliwym i roztargnionym jegomościem, z tych, co to rąbią prawdę prosto z mostu, przy tym jednak uchodził za autorytet w zakresie chorób sercowych. Żaden Stirling nie przestąpił jego progu od czasu, jak przed dziesięciu laty oświadczył kuzynce Lodzi, że jej newralgia jest całkowicie urojona i że ona się nią lubuje. Nie można popierać lekarza, który w tak niesłychany sposób ubliżył kuzynce pierwszego stopnia – pomijając już to, że ów lekarz był prezbiterianinem, podczas gdy wszyscy Stirlingowie chodzili do kościoła anglikańskiego. Ale Joanna, mająca do wyboru pomiędzy szatanem zdrady wobec swego klanu a piekłem hałasu, trajkotania i ciotczynych rad, doszła do wniosku, że szatan jest mniejszym złem.
Gdy ciocia Tekla zapukała do drzwi, Joanna wiedziała, że jest pół do ósmej i że musi wstać. Jak daleko sięgała pamięcią, ciocia Tekla zawsze pukała do jej drzwi o pół do ósmej. Ciotka Tekla i pani Fryderyka Stirling były już na nogach od siódmej, ale Joannie wolno było w drodze szczególnej łaski leżeć pół godziny dłużej ze względu na utartą w rodzinie opinię, że jest ona delikatnego zdrowia. Joanna wstała, chociaż tego dnia jeszcze mniej miała na to ochotę niż kiedykolwiek. Po co wstawać? Jeszcze jeden ponury dzień, jak wszystkie dotychczasowe, pełen niedorzecznych drobnych zajęć bez znaczenia, nie przynoszących nikomu radości ani pożytku. Ale jeżeli nie wstanie zaraz, to nie będzie gotowa do śniadania o ósmej. Godziny posiłków przestrzegane były w domu pani Stirling niezwykle rygorystycznie i spóźnianie się nie było tolerowane. Joanna wstała więc, dygocąc z zimna.
W pokoju panował bowiem ostry, przejmujący do szpiku kości ziąb. Do niewzruszonych bowiem zasad pani Stirling należało przekonanie, że po dwudziestym czwartym marca, choćby było nie wiadomo jak zimno, nie ma potrzeby palenia w piecu. Posiłki gotowało się na małej naftowej maszynce, która stała w przedsionku. Również w październiku, choćby panowały trzaskające mrozy – nie wolno było opalać mieszkania wcześniej jak dwudziestego pierwszego dnia tego miesiąca. Od tej daty począwszy, pani Fryderyka zaczynała gotować na płycie kuchennej i co wieczór palono w bawialnym pokoju. W rodzinie szeptano sobie na ucho, że nieboszczyk pan Karol Stirling nabawił się grypy, która zakończyła się jego śmiercią, kiedy Joanna miała zaledwie jeden roczek, właśnie dlatego, że pani Fryderyka Stirling nie pozwoliła napalić w piecu w dniu dwudziestym października. Uczyniła to następnego dnia, ale dla nieboszczyka, pana Karola Stirlinga, było to niestety o jeden dzień za późno.
Joanna zdjęła i powiesiła w szafie swoją nocną koszulę z szorstkiego, niebielonego płótna z wysokim kołnierzem i długimi wąskimi rękawami. Następnie włożyła bieliznę tego samego typu, brązową bawełnianą suknię, grube, czarne pończochy i buty na gumowych obcasach.
Ostatnimi czasy przywykła czesać się przy spuszczonej rolecie. Rysy jej twarzy nie uwydatniały się wtedy w lustrze tak wyraźnie. Ale dziś podciągnęła zasłonę do samego szczytu i z rozpaczliwą determinacją przejrzała się w upstrzonym czarnymi plamkami, trędowatym lustrze. Postanowiła odważnie spojrzeć prawdzie w oczy.
Rezultat był, niestety, fatalny. Inna sprawa, że nawet największa piękność wypadłaby niekorzystnie w tym jaskrawym, rażącym świetle. Joanna ujrzała proste, czarne włosy, krótkie i rzadkie, stale pozbawione połysku, pomimo że każdego wieczoru czesała je szczotką nie mniej i nie więcej, tylko dokładnie sto razy wedle przepisu i wytrwale wcierała sobie Eliksir do Włosów Redferna; ładne, proste czarne brwi; nos, który wydawał się jej stanowczo za mały, nawet jak na maleńką, trójkątną, bladą twarzyczkę; drobne, blade usta, stale rozchylone nieco i ukazujące małe, ostre, białe ząbki; figurkę szczupłą i płaską, trochę poniżej średniego wzrostu. Uniknęła jakoś rodzinnych wystających kości policzkowych, ale jej ciemnobrązowe, łagodne oczy były z lekka skośne jak u Japonki. Pominąwszy oczy, nie była ani ładna, ani brzydka – ot, po prostu przeciętna, jak sama oceniała z goryczą. Och, jak wyraźnie odznaczały się w tym bezlitosnym świetle zmarszczki wokoło oczu i ust. I nigdy jeszcze jej wąska, blada twarzyczka nie wyglądała tak wąsko i tak blado.
Włosy czesała do góry à la madame Pompadour. Fryzura ta dawno przestała być modna, ale była nią wtedy, kiedy Joanna po raz pierwszy uczesała się do góry, i ciocia Wellington zdecydowała, że musi już zawsze mieć taką fryzurę.
– Tylko w ten sposób jest ci do twarzy – oświadczyła tonem nieznoszącym sprzeciwu. Joanna marzyła o tym, żeby móc zaczesać włosy nisko na czoło i mieć loczki nad uszami tak samo jak Oliwia, ale nie miała odwagi zmienić rodzaju uczesania, narzuconego jej przez ciocię Wellington. Zresztą dużo było rzeczy, na które Joanna nie miała odwagi.
Całe życie bała się czegoś, myślała z goryczą. Od wczesnego dzieciństwa, kiedy to lękała się panicznie dużego, czarnego niedźwiedzia, który mieszkał, jak twierdziła ciocia Tekla, w komórce pod schodami. Potem bała się złego humoru matki, bała się obrazić wuja Beniamina, bała się zjadliwych uwag wujenki Izabeli, pogardliwego spojrzenia cioci Wellington, nagany wuja Jakuba, bała się nie zachować pozorów, bała się powiedzieć to, co naprawdę myśli. Bała się nędzy na starość. Strach, strach i strach – nigdy nie mogła się przed nim uchronić.
Strach ją omotał i obezwładnił, jak sieć potwornego pająka. Tylko w swym Błękitnym Zamku znajdowała chwilowe wytchnienie. Ale dziś rano nie mogła nawet uwierzyć, że posiada Błękitny Zamek. Zdawało się jej, że już go nigdy nie odzyska. Dwudziestodziewięcioletnia, niekochana stara panna – cóż ona mogła mieć wspólnego z zaczarowaną królewną z Błękitnego Zamku? Musi wyzbyć się tych dziecinnych rojeń na zawsze i nareszcie spojrzeć w twarz rzeczywistości.
Odwróciła się od nieżyczliwego lustra i wyjrzała na dwór. Brzydota tego widoku uderzała ją zawsze niby obuchem: odrapany płot, stara, waląca się rudera sąsiedniej posesji, oblepiona jaskrawymi, niewybrednymi plakatami; w dali niechlujna stacyjka z poniewierającymi się wiecznie odpadkami i śmieciami. Przesłonięte sznurkami deszczu wszystko to wyglądało jeszcze ohydniej niż zwykle. Nigdzie ani cienia piękna. Zupełnie jak moje życie – pomyślała Joanna, wzdychając. Lecz gorycz jej szybko minęła. Pogodziła się z faktami z taką samą rezygnacją jak zawsze. Należy do kategorii ludzi, których życie stale omija. Nie ma na to rady.
W tym nastroju zeszła Joanna na śniadanie.
Na śniadanie jadło się wiecznie jedno i to samo. Kleik z kaszki owsianej, który budził w Joannie żywiołowy wstręt, grzanki z herbatą oraz jedną łyżeczkę marmolady. Pani Fryderyka uważała, że dwie łyżeczki to marnotrawstwo, ale to niewiele obchodziło Joannę, która marmolady nie cierpiała. Chłodna, ponura jadalnia była chłodniejsza i bardziej jeszcze ponura niż zazwyczaj; deszcz lał strugami za oknem. Zmarli Stirlingowie w okropnych złoconych ramach spozierali upiornym wzrokiem ze ścian. I w takiej atmosferze ciocia Tekla winszowała Joannie z okazji urodzin, życząc jej, żeby dożyła wielu takich szczęśliwych dni.
– Siedź prosto, Bubo – to było wszystko, co jej powiedziała matka.
Joanna siedziała prosto. Rozmawiała z matką i ciocią Teklą o tym, o czym rozmawiało się zawsze. Wiedziała doskonale, co by się stało, gdyby spróbowała mówić o czym innym, toteż wolała wcale nie próbować.
Pani Fryderyka była obrażona na opatrzność, że zesłała taką pluchę akurat wtedy, kiedy ona chciała pójść na uroczystość, spożywała więc śniadanie w ponurym milczeniu, za które Joanna była jej nawet trochę wdzięczna. Ale ciocia Tekla biadoliła jak zwykle bez końca, narzekając na wszystko: na pogodę, na dziurę w spiżarni, na ceny kaszy owsianej i masła – Joanna poczuła momentalnie, że nasmarowała sobie grzankę stanowczo zbyt rozrzutnie – na epidemię świnki w Deerwood.
– Buba na pewno zarazi się świnką – oświadczyła złowieszczo.
– Buba nie powinna chodzić tam, gdzie można zarazić się świnką – odrzekła krótko pani Fryderyka.
Joanna nigdy nie przechodziła świnki ani wietrznej ospy, ani odry, ani niczego innego, co powinna byłaby przechodzić wedle ponurych przepowiedni rodzinnych, tylko każdej zimy dostawała kataru. Katary Buby stały się czymś w rodzaju tradycji familijnej. Zdawało się, że nic nie może uchronić jej przed nimi, aczkolwiek pani Fryderyka i ciocia Tekla czyniły wszystko, co było w ich mocy, aby im zapobiec. Raz przez całą zimę, od listopada do maja, trzymały Bubę uwięzioną w domu, w ciepłej bawialni. Nie wolno jej było nawet pójść do kościoła. A Joanna, jak gdyby nigdy nic, dostawała kataru za katarem, a w czerwcu zakończyła sezon bronchitem.
– Czegoś podobnego nigdy w naszej rodzinie nie było – zauważyła pani Fryderyka, dając w ten sposób do zrozumienia, że skłonność tę odziedziczyła Buba po Stirlingach. – Ja sądzę – oświadczyła – że jak ktoś postanawia sobie, że się nie przeziębi, to się nie przeziębi.
A więc w tym sęk. Joanna była sama wszystkiemu winna.
Ale dziś rano najdotkliwiej bolało Joannę, że wciąż nazywają ją jeszcze Bubą. Znosiła to cierpliwie przez dwadzieścia dziewięć lat i naraz poczuła, że dłużej tego nie zniesie. Pełne jej imię brzmiało: Joanna Walencja – trochę zbyt pompatycznie, jakkolwiek Joannie podobał się cudzoziemski nieco dźwięk imienia Walencja. Podobno dziadek jej po kądzieli, stary Amos Barraclud, ochrzcił ją w ten sposób. „Joannę” dodał ojciec, chcąc uczynić imię córki trochę bardziej swojskim, a cała rodzina wybrnęła z trudności, obdarzając ją przezwiskiem Buba.
– Mamo – rzekła nieśmiało – czy nie mogłabyś mnie nazywać Joanną? Buba brzmi jakoś tak… tak…
Pani Fryderyka obrzuciła córkę zdumionym spojrzeniem. Nosiła okulary o niezwykle silnych soczewkach, co nadawało oczom jej szczególnie nieprzyjemny, sowi wyraz.
– Dlaczego ci się nie podoba „Buba”?
– Brzmi jakoś tak dziecinnie – bąknęła Joanna.
– Ach tak – uśmiech pani Fryderyki nie należał do słodkich. – Więc imię to powinno ci odpowiadać. Zapewniam cię, drogie dziecko, że jesteś jeszcze dość dziecinna.
– Ależ mam już dwadzieścia dziewięć lat – rzekło „drogie dziecko” z rozpaczą w głosie.
– Na twoim miejscu, kochanie, nie trąbiłabym o tym na cały świat – rzeczowo zauważyła pani Fryderyka. – Dwadzieścia dziewięć lat! W twoim wieku byłam już dziewięć lat po ślubie.
– Ja wyszłam za mąż, mając siedemnaście lat – oświadczyła z dumą ciocia Tekla.
Joanna zerknęła na nią ukradkiem. Pani Fryderyka byłaby może niebrzydka, gdyby nie jej okropne okulary i haczykowaty nos, które sprawiały, że wyglądała bardziej sowio niż najprawdziwsza sowa. Zresztą, kiedy miała dwadzieścia lat, była może dość ładna. Ale ciocia Tekla… A przecież i na nią znalazł się amator. Joanna czuła, że ciocia Tekla ze swoją płaską, pomarszczoną twarzą, z brodawką akurat na samym czubku bulwiastego nosa, z włosami na brodzie, żółtą szyją i wyłupiastymi oczami ma jednak nad nią tę przewagę – i prawo patrzenia na nią z góry.
Do południa deszcz lał bez przerwy. Joanna sztukowała kołdrę. Nienawidziła tej roboty. Zwłaszcza że kołdry były zupełnie niepotrzebne. W domu było ich zatrzęsienie. Na strychu stały trzy skrzynie napakowane kołdrami. Pani Fryderyka zaczęła gromadzić kołdry, kiedy Joanna miała siedemnaście lat, i gromadziła je wytrwale w dalszym ciągu, chociaż stawało się coraz mniej prawdopodobne, żeby Joanna ich kiedykolwiek potrzebowała. Ale Joanna musi coś robić, a materiały do robótek ręcznych są zbyt kosztowne. Bezczynność uchodziła w domu Stirlingów za śmiertelny grzech. Kiedy Joanna była jeszcze dzieckiem, matka kazała jej co wieczór zapisywać w czarnym wstrętnym notesiku wszystkie chwile, które danego dnia spędziła bezczynnie. A w niedzielę musiała dodawać je razem i prosić Boga o przebaczenie.
Dzisiaj Joanna tylko dziesięć minut próżnowała. Przynajmniej pani Fryderyka i ciocia Tekla nazwałyby to próżnowaniem. Poszła do swego pokoju po lepszy naparstek i z poczuciem winy otworzyła na ślepo Jesienne liście. Po chwili była już porwana tą cudowną lekturą.
– Bubo! – rozległ się nagle głos matki z dołu. – Co ty tam robisz sama w pokoju?
Joanna drgnęła i wypuściła książkę z ręki, jakby to był rozżarzony węgiel. Pobiegła z powrotem do swojej łataniny. Ale w sercu jej pozostało uczucie pogody, które zjawiało się zawsze, ilekroć zagłębiała się w którąś z książek Johna Fostera. Joanna niewiele wiedziała o lasach – poza dębowymi i sosnowymi nawiedzanymi przez duchy gajami, okalającymi Błękitny Zamek. Całe życie tęskniła za nimi potajemnie i dlatego książka Fostera o lasach była jej tak bliska.
W południe przestało padać, ale słońce pokazało się dopiero o trzeciej. Wówczas Joanna oświadczyła nieśmiało, że zamierza wyjść do miasta.
– Po co chcesz wyjść do miasta? – zapytała matka.
– Chcę zmienić książkę w czytelni.
– Przecież dopiero w zeszłym tygodniu zmieniałaś książkę.
– Nie, cztery tygodnie temu.
– Ależ skąd cztery tygodnie. Bzdury.
– Naprawdę, mamo…
– Mylisz się. To mogło być najdalej dwa tygodnie temu. Nie lubię, jak się ze mną sprzeczasz. I w ogóle nie rozumiem, po co ci teraz nowa książka. Za dużo czasu tracisz na czytanie.
– Cóż jest wart mój czas? – spytała Joanna z goryczą.
– Bubo, nie mów takim tonem do mnie!
– Nie ma w domu herbaty – wtrąciła ciocia Tekla. – Jeżeli Buba chce się przejść, niech pójdzie i przyniesie trochę herbaty. Chociaż powietrze jest tak wilgotne, że katar gotowy.
Jeszcze przez dziesięć minut debatowano nad tą kwestią, aż wreszcie pani Fryderyka dość niechętnie wyraziła zgodę.
– Czy włożyłaś kalosze? – zawołała ciocia Tekla, gdy Joanna była już przy drzwiach. Ciocia Tekla nie zapominała zapytać o to, ilekroć Joanna wychodziła na ulicę w mokry dzień.
– Tak.
– A czy włożyłaś flanelową spódnicę? – spytała pani Fryderyka.
– Nie.
– Bubo, ja doprawdy cię nie rozumiem. Czy chcesz znowu zaziębić się na śmierć? – Z tonu jej można było wnosić, że Joanna już kilkakrotnie umarła z przeziębienia. – W tej chwili idź na górę i włóż ją.
– Mamo, nie potrzebuję flanelowej spódnicy. W satynowej jest mi dostatecznie ciepło.
– Bubo, pamiętaj, że miałaś dwa lata temu bronchit. Idź i zrób, jak ci każę.
Joanna usłuchała, ale nikt nie wie, jak mało brakowało, by przed tym wyrżnęła o ziemię doniczką z kaktusem. Nienawidziła tej szarej flanelowej spódnicy. Oliwia nosiła marszczone jedwabie, przezroczysty batyst oraz cieniutkie koronkowe falbanki. Ale ojciec Oliwii ożenił się „z posagiem” i Oliwia nigdy nie miała bronchitu. Ot co.
– Czy wiesz na pewno, że nie zostawiłaś mydła w wodzie? – krzyczała za nią pani Fryderyka. Ale Joanny już nie było.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki