Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wymarzony dom Ani to kolejna czarująca powieść z cyklu o rudowłosej dziewczynie, która, choć jest dorosła, nie straciła dziecięcego ducha. Właśnie ujmujący charakter Ani sprawia, że od lat bohaterka Lucy Maud Montgomery pozostaje ulubienicą tysięcy młodych czytelniczek, które zaczytują się w jej przygodach i wraz z nią przeżywają zmienne koleje losu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 423
Tytuł oryginału: Anne’s House of Dreams
Projekt okładki i stron tytułowych: Anna Damasiewicz Redaktor prowadzący i korekta: Agata Paszkowska-Pogorzelska Redaktor techniczny: Beata Jankowska
Copyright © for the Polish edition by Bellona SA, Warszawa 2015
Zapraszamy na stronywww.bellona.pl, www.ksiegarnia.bellona.pl
Dołącz do nas na Facebookuwww.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona
Nasz adres: Bellona SA ul. Bema 87, 01-233 Warszawa Dział Wysyłki: tel. 22 457 03 02, 2245703 06, 22457 03 78 faks 22 652 27 01 e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-11-15953-2
Skład wersji elektronicznej: [email protected]
Dzięki Ci, Panie Boże! Skończyłam z geometrią! – Ania wrzuciła do wielkiej skrzyni noszący ślady intensywnego używania tom wykładów Euklidesa i z nieskrywaną satysfakcją opuściła ciężkie wieko. Dla pewności usiadła na nim i dopiero teraz popatrzyła wesoło na siedzącą w drugim końcu pokoju Dianę. Szare oczy rozjaśniał uśmiech.
Jej ukochany pokoik na poddaszu był dokładnie taki, jakie powinny być pokoiki na poddaszu: niewielki, oddalony od reszty domu i bardzo przytulny. Zza okna, otwartego na oścież, napływało letnie powietrze, rozgrzane i pachnące sierpniowym upałem. Ciepły, popołudniowy wiatr poruszał leniwie koronami topól i poskręcanymi gałęziami jabłoni, obwieszonymi dojrzewającymi w słońcu owocami. Błękitne niebo upstrzone było białymi obłokami, jakby ktoś rozsypał na nim bezowe ciasteczka. We framudze drugiego okna, też szeroko otwartego, połyskiwała niebiesko Zatoka Świętego Wawrzyńca; tam też ktoś wysypał na jej wody puszyste bezy. Swoją drogą ciekawe, kto piękną indiańską nazwę Abegweit[1] zamienił na mało poetycką Wyspę Księcia Edwarda?
Diana Wright w ciągu ostatnich trzech lat bardzo się zmieniła: dojrzała, spoważniała i nabrała cech właściwych kobietom, które zostają matkami. Tylko czarne jak węgielki oczy błyszczały jak dawniej figlarnie, a w rumianych policzkach ciągle pojawiały się urocze dołeczki, gdy się uśmiechała. Jak wtedy, gdy ona i Ania przyrzekły sobie uroczyście, że będą się przyjaźniły „do końca świata”. A teraz przytulała do siebie małą, śpiącą w jej ramionach dziewczynkę z burzą ciemnych loczków na głowie, Anię Kordelię. Nikogo w Avonlea nie zdziwiło, że Diana dała malutkiej na imię Ania, ale to drugie imię wywołało wiele wątpliwości. Żadnych Kordelii w rodzinach Barrych i Wrightów się nie doszukano, więc pani Harmon Andrews autorytatywnie orzekła, że Dianę musiała zainspirować jakaś żenująca, romansowa historia, którą się zachwyciła; dziw, że praktyczny Alfred jej na taką ekstrawagancję pozwolił. Dziewczęta nie przejmowały się tymi domysłami i uśmiechały się do siebie porozumiewawczo; najważniejsze, że one wiedziały, dlaczego mała Ania została też Kordelią.
– Pamiętam, że nie cierpiałaś geometrii – roześmiała się Diana. – Wyobrażam sobie, jak się cieszysz, że już nie musisz mieć z nią do czynienia.
– To prawda. Lubiłam uczyć wszystkiego. Oprócz geometrii. Ale i tak uważam, że etap mojego życia pod tytułem „Summerside” był naprawdę udany. Wprawdzie gdy tylko zjechałam do domu, pani Harmon Andrews podzieliła się ze mną bardzo pouczającą uwagą, mianowicie uprzedziła mnie, żebym nie spodziewała się po małżeństwie zbyt wiele, bo jak każda nowość bywa w praktyce mniej radosne, niż to sobie wyobrażamy. Zapewne, wzorem Hamleta, pani Andrews uważa, że lepsze znane nieszczęście od nieznanego szczęścia – podsumowała Ania, śmiejąc się pogodnie.
Ten radosny śmiech dotarł aż na dół, do kuchni, gdzie Maryla smażyła powidła ze śliwek. Ona też się uśmiechnęła, ciesząc się, że Ania znowu jest w swoim pokoiku na poddaszu, ale zaraz posmutniała, gdy uświadomiła sobie, jak rzadko będzie tam już wkrótce gościła. Oczywiście, była bardzo szczęśliwa, że Ania i Gilbert pobiorą się niedługo, ale też zdawała sobie sprawę, że ten ślub wiele zmieni. Ania, która nawet przez trzy lata pobytu w Summerside przyjeżdżała do domu w prawie każdy weekend i spędzała na Zielonym Wzgórzu wszystkie wakacje i święta, teraz będzie tu rzadkim gościem; dobrze, jeśli zajrzy raz na dwa lata.
– Nie słuchaj pani Harmon! – zawyrokowała Diana pewnym głosem mężatki z czteroletnim stażem. – Małżeństwo ma mnóstwo dobrych stron, choć zdarzają się, oczywiście, trudne chwile. Myślę, że taka mądra dziewczyna jak ty nie oczekuje, że wyjście za mąż oznacza chodzenie po płatkach róż. Najważniejsze to wybrać odpowiedniego człowieka.
Ania dołożyła wszelkich starań, by nie parsknąć, ubawiona mentorskim tonem Diany, która wtych sprawach czuła się znacznie bardziej doświadczona od przyjaciółki i lubiła to podkreślać. „Tak samo będę opowiadała po paru latach – tłumaczyła sobie. – No, chyba że moje wrodzone poczucie humoru pozwoli mi nie stracić do tego odpowiedniego dystansu”.
– Wiecie już, gdzie zamieszkacie po ślubie? – Diana przytuliła Anię Kordelię tym gestem, który niezmiennie wzruszał i rozczulał Anię do łez.
– No właśnie w tej sprawie do ciebie zadzwoniłam. Ach, nie mogę uwierzyć w to, co sama mówię: zadzwoniłam. To nie do wiary, że w Avonlea są telefony! Szczyt nowoczesności w naszej starej, kochanej osadzie!
– To zasługa naszego Koła![2] – podkreśliła z przejęciem Diana. – Gdybyśmy się tym w pewnej chwili nie zajęli, na pewno nie udałoby się podłączyć do sieci domów w Avonlea. Co krok napotykaliśmy jakąś przeszkodę; jedną większą od drugiej. Inni pewnie daliby sobie spokój, ale nie my! Mieliśmy cel i parliśmy do przodu, nie oglądając się na trudności. I udało się! A przecież nie byłoby KMA, gdyby nie ty! Jak sobie przypomnę te nasze potyczki… Pamiętasz niebieski Dom Kultury? Albo ten nieszczęsny płot Jutsona Parkera, który wynajął go w celach reklamowych, dzięki czemu ludzi wjeżdżających do Avonlea witały ogromniaste plakaty informujące o najskuteczniejszych środkach przeczyszczających?
– Wiesz co… Skłamałabym, gdybym powiedziała, że jestem zachwycona tą telefonizacją – Ania pokręciła głową z powątpiewaniem. – Wiem, oczywiście, jaka to wygoda i że nasz „system świecowy” nie może się równać z telefonem, no i że świat idzie z postępem albo – jak to nazywa pani Małgorzata – „z nurtem”, ale… Nic na to nie poradzę, że tęsknię za tamtym światem: takim prostym, zwyczajnym, staroświeckim. „Nieutrudnionym przez te nowoczesne ułatwienia” – jak żartobliwie mawia pan Harrison. Chciałabym ocalić tę niemodną urokliwość rzeczy prostych i niewydumanych. No, ale wiem, że to niemożliwe i chyba niepotrzebne, więc kończę z tym ckliwym sentymentalizmem i jestem już taka jak trzeba: nowoczesna i do bólu praktyczna. Znowu odwołam się do pana Harrisona: telefon to niewątpliwie wspaniałe urządzenie, zwłaszcza z punktu widzenia tych, którzy bardzo interesują się życiem bliźnich, bo już nie muszą ich podglądać przez okno ani podsłuchiwać przez zamknięte drzwi!
– Żebyś wiedziała! – przytaknęła Diana energicznie. – Jak mnie to irytuje, gdy dzwonię do kogoś i słyszę, że połączyłam się z kimś innym. Pani Harmon Andrews zażyczyła sobie, żeby aparat zainstalowali jej w kuchni. „Muszę go słyszeć – powiedziała. – A garnków na kuchni przecież nie zostawię bez opieki”. Akurat! Garnków musi pilnować! A dziś, gdy do mnie zadzwoniłaś, dałabym głowę, że słyszę tykanie tego osobliwego zegara w salonie u Pye’ów. Józia albo Gertie nie darowałyby sobie przecież, gdyby nie skorzystały z okazji, by podsłuchać, o czym rozmawiamy.
– Teraz rozumiem, dlaczego pytałaś, czy sprawiłyśmy sobie nowy zegar. Nie wiedziałam, o czym mówisz. A potem coś stuknęło głucho; pewnie odłożyły słuchawkę. E tam, szkoda czasu na rozmowy o Pye’ach. Są, jacy byli, i będą, jacy są. Pomówmy o czymś ciekawszym… Wyobraź sobie, że już wiemy, gdzie zamieszkamy po ślubie!
– No… bardzo jestem ciekawa – powiedziała z wahaniem Diana. – Mam nadzieję, że nie przeniesiecie się na drugi koniec świata.
– Drugi koniec to pewnie nie jest, ale… dość daleko stąd, niestety. Gilbert wybrał Przystań Czterech Wiatrów. Wiesz, gdzie to jest? Trochę ponad sto kilometrów stąd.
– Sto kilometrów! – w oczach Diany malowała się zgroza. – Równie dobrze mogłoby być tysiąc! Nawet sto to dla mnie odległość nie do pokonania w tej chwili. Mogę pojechać co najwyżej do Charlottetown, a i to tylko od czasu do czasu.
– Wiem, ale do Czterech Wiatrów będziesz musiała przyjechać i już! Myślę, że nie ma na naszej Wyspie ładniejszej przystani. Jest tam malutka wioska, nazywa się Glen St. Mary. Stryj Gilberta, doktor Tomasz Blythe, prowadził tam praktykę lekarską przez ostatnie pół wieku. Teraz mówi, że ma już dość, jest zmęczony, i zaproponował Gilbertowi, by przejął od niego jego pacjentów. Natomiast jeśli chodzi o dom, to musimy sobie czegoś poszukać, bo on zostaje u siebie. Tak że na razie nie wiem, gdzie będziemy mieszkać, ale… znasz mnie. Ja już sobie ten nasz wymarzony domek wyobraziłam, wymyśliłam i nawet go urządziłam. Tylko jeszcze nie wiem, gdzie on jest.
– A wasza podróż poślubna? Dokąd się wybieracie?
– Donikąd! Diano! Nie patrz tak na mnie! Jakbym widziała zgorszony wzrok pani Harmon Andrews. I słyszę, jak mówi tym swoim wyrozumiałym tonem, że ludzie niemajętni słusznie robią, trzymając się swojego podwórka, a potem nie omieszka wszystkim przypomnieć, że jej Janka zaraz po ślubie zjechała całą Europę wzdłuż i wszerz . No i dobrze! My nasz miesiąc miodowy zamierzamy spędzić w naszym całkiem nowym domu, który sobie wymarzyliśmy i będziemy musieli go sobie urządzić.
– No a druhny? Naprawdę nie będziesz miała żadnej?
– Naprawdę! Iza, Priscilla, Janka i ty jesteście już mężatkami, a innych przyjaciółek nie mam. A nie wyobrażam sobie w roli mojej druhny kogoś, z kim się nie przyjaźnię.
Diana była przybita.
– Ale welon… Welon przynajmniej będziesz miała?
– Ależ oczywiście! Nie czułabym się prawdziwą panną młodą, gdybym nie miała na głowie welonu. Pamiętam, tamtego popołudnia, gdy jechałam z Mateuszem na Zielone Wzgórze… gdy odebrał mnie ze stacji… powiedziałam mu, że na pewno nigdy nie wyjdę za mąż. Jestem brzydka jak sto nieszczęść, więc wiadomo, że nikt nigdy nie zobaczy we mnie kandydatki na swoją żonę. No, chyba że jakiś niedowidzący misjonarz, wybierający się gdzieś do afrykańskiego buszu. Takie miałam wyobrażenie misjonarza! A musiałabyś zobaczyć tego misjonarza, który oświadczył się Priscilli! Mało, że piękny jak marzenie, to jeszcze wytworny. Absolutnie najelegantszy mężczyzna, jakiego w życiu spotkałam. I taki rozkochany w „nieziemskiej, wręcz anielskiej” urodzie Priscilli. Porwał ją wprawdzie do Japonii, nie na afrykańską sawannę, ale zawsze misje to misje.
– Śliczna jest ta twoja sukienka – zachwycała się tymczasem Diana. – Wyglądasz w niej… − chwilę szukała odpowiedniego słowa – posągowo. Jak modelka… co ja mówię: jak księżniczka. Mało, że jesteś wysoka, to jeszcze udaje ci się zachować taką piękną figurę. Jak ty to robisz? Ja sama mam wrażenie, że zupełnie straciłam kontrolę nad swoim ciałem.
– Nic nie robię. Taka się urodziłam po prostu. Myślę, że nasza postura zależy od pewnych wrodzonych skłonności i niewiele da się tu zawojować wyrzeczeniami i głodówkami. Tak czy inaczej, ciesz się, że nie słyszysz od pani Andrews takich „komplementów” jak ja, gdy ją spotkałam po powrocie z Summerside. Tobie nie powie: „Droga Diano, nic się zmieniłaś! Byłaś chuda i jesteś chuda!”. Lubię myśleć o sobie, że jestem szczupła, ale gdy słyszę, jak ktoś mówi o mnie: „chuda”, robię się bardzo zła.
– Słyszałam, że masz śliczną wyprawę. Nawet pani Andrews przyznała, że jest „równie okazała” jak jej Janki, choć ona poślubiła bajecznie bogatego człowieka, a ty się wydajesz za początkującego lekarza, gołego jak święty turecki – śmiała się Diana.
– Tu akurat ma rację – zgodziła się Ania. – Mam ładne sukienki, bo wiesz, że ja lubię ładne rzeczy. A najpiękniejsza, jaką kiedykolwiek miałam, to ta brązowa, którą dostałam od Matusza na Gwiazdkę. Pamiętasz, włożyłam ją potem na nasz koncert w szkole. W tej sukience poczułam się jak Kopciuszek, który na balu przeobraził się w księżniczkę. Jakby mnie ktoś zaczarował…
– Pamiętam, na tym koncercie Gilbert deklamował wiersz i kiedy mówił: Jest tu inne dziewczę, nie siostra…, cały czas patrzył na ciebie. Strasznie cię to irytowało, bo znalazł jedną z twoich jedwabnych różyczek, które miałaś przy pasku, i włożył ją sobie do kieszonki marynarki. Przyznaj się, nie myślałaś wtedy, że kiedyś wyjdziesz za niego za mąż?
– No widzisz, najwyraźniej – jak to mówią – co ma wisieć, nie utonie – roześmiała się Ania i pociągnęła przyjaciółkę za sobą na dół, do kuchni.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1Abegweit to słowo pochodzące z języka zamieszkujących niegdyś te tereny Indian Mikmaków, którzy słowem Epekwit’k określali „miejsce kołysane przez fale”.
2 Chodzi o Koło Miłośników Avonlea, które przed laty założyła chcąca zmian młodzież z Avonlea.