Ania z Avonlea - L. M. Montgomery - ebook

Ania z Avonlea ebook

Lucy Maud Montgomery

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.

Nowe przeżycia i przygody uroczej rudowłosej Ani Shirley, bohaterki bestsellerowej Ani z Zielonego Wzgórza.

Życie się zmienia, nabiera nowych barw i odcieni. Ania rezygnuje z wyjazdu na uniwersytet i rozpoczyna pracę jako nauczycielka w Avonlea i poznaje nowych, interesujących ludzi. Są to postacie intrygujące i pełne ciepła. Także w życiu uczuciowym Ani następują zmiany: z wielkim trudem przychodzi jej pogodzić się z nieubłaganym upływem czasu. Bohaterkę również irytuje to, że Gilbert pragnie czegoś więcej niż przyjaźni...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 356

Oceny
4,5 (78 ocen)
51
18
8
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paula1656

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle, gdy zasiadam do napisania opinii o książkach z Anią Shirley w roli głównej, brakuje mi słów, by opisać, ile ukojenia, ciepła i pocieszenia niosą mi te historie... To tak, jakby zasiąść po ciężkim dniu pracy i obowiązków, wziąć głęboki oddech, zrelaksować się i poczuć błogie odprężenie. Jak zazwyczaj książki L.M. Montgomery kończą się miłym, pozytywnym akcentem i naprawdę uwielbiam je za to. Wszak głównie po to sięgamy po powieści, by się rozerwać, ale przede wszystkim oderwać od rzeczywistości, pozwolić odpłynąć myślom do miejsc, gdzie jest pięknie, wręcz bajkowo. A na Zielonym Wzgórzu i w jego urokliwych okolicach właśnie tak jest. Być może przemówi przeze mnie Ania, z którą zresztą zawsze się utożsamiałam, ale marzec to jeden z odpowiedniejszych miesięcy, by zabrać się za te romantyczne lektury. Bowiem i on niesie nadzieję zbliżającej się wiosny, a wraz z nią ciepła, słońca, otulajacych zapachów.
10
annasta_piekut

Nie oderwiesz się od lektury

🏡 to czy to 🏚️
00
zicherka

Nie oderwiesz się od lektury

Czy można inaczej ocenić historię Ani? polecam herbatę, koc lub ciepłe śliczne skarpetki i wygodny fotel... i notatnik,by czasem zapisać jakieś fajne myśli... Pani Lawenda z domku Ech... Karolina Czwarta... Pan Harrison... i urocze rodzeństwo w domu Maryli i Ani... Polecam... więcej niż raz...
00
Zielonookabrunetka

Całkiem niezła

Tom 1 jest moim ulubionym. Ten jest drugim w kolejności który jeszcze trochę mi się podobał. Nie przepadam za resztą serii. Najlepsza zdecydowanie jest Ania z Zielonego Wzgórza. Ulubione tłum. Agnieszka Kuc.
00
MartaMrowiec

Dobrze spędzony czas

ach!
00

Popularność




Roz­dział I. Zagnie­wany sąsiad

ROZ­DZIAŁ I

Zagnie­wany sąsiad

Pew­nego pięk­nego sierp­nio­wego popo­łu­dnia wysoka, szczu­pła dziew­czyna, w wieku lat szes­na­stu i pół, o poważ­nych sza­rych oczach i o wło­sach, które jej przy­ja­ciele nazy­wali kasz­ta­no­wymi, sie­działa na schod­kach z pia­skowca u wrót wiej­skiego domu na Wyspie Księ­cia Edwarda z moc­nym posta­no­wie­niem prze­pro­wa­dze­nia roz­bioru gra­ma­tycz­nego przy­naj­mniej kilku lini­jek Wergi­liu­sza.

Jed­nakże sierp­niowe popo­łu­dnie z nie­bie­skimi mgieł­kami opa­da­ją­cymi na zbo­cza w trak­cie zbio­rów, lek­kimi wie­trzy­kami szep­czą­cymi jak elfy w topo­lach i wdzięcz­nymi makami tań­czą­cymi jak pło­mie­nie na tle ciem­nego, jodło­wego zagaj­nika w naroż­niku wiśnio­wego sadu nada­wało się bar­dziej do marzeń niż do zagłę­bia­nia się w mar­twy język. Zlek­ce­wa­żony Wergi­liusz bar­dzo szybko zsu­nął się na zie­mię, a Ania, wsparł­szy pod­bró­dek na zło­żo­nych dło­niach, utkwiła wzrok we wspa­nia­łej masie pucha­tych chmur, które pię­trzyły się nad domem pana J.A. Har­ri­sona jak wielka biała góra. Prze­nio­sła się bar­dzo daleko, w cudowny świat, odda­jąc się marze­niom o pew­nej nauczy­cielce, która wyko­nuje nad­zwy­czajną pracę, kształ­tu­jąc cha­rak­ter przy­szłych mężów stanu i inspi­ru­jąc młode umy­sły i serca do wznio­słych, wiel­kich ambi­cji.

Uczci­wie mówiąc, gdyby przyj­rzeć się nagim fak­tom, co przy­zna­jąc bez bicia, Ania robiła tylko wtedy, kiedy musiała, nie wyda­wało się, żeby w szkole w Avon­lea było dużo obie­cu­ją­cego mate­riału. Ni­gdy jed­nak nie wia­domo, co może się wyda­rzyć, gdy ktoś stara się wpły­wać na innych w dobrym celu. Ania miała dość wyide­ali­zo­wany pogląd na temat tego, co nauczy­ciel może osią­gnąć, jeżeli tylko się postara, a teraz zna­la­zła się w samym środku nad­zwy­czaj przy­jem­nej sceny czter­dzie­ści lat póź­niej ze sławną per­soną, choć kon­krety doty­czące przy­czyn sławy owej osoby były wygod­nie mgli­ste. Ania myślała jed­nak, ze byłoby miło, gdyby osoba ta, skła­nia­jąca się nisko nad jej pomarsz­czoną dło­nią i zapew­nia­jąca, że to ona jako pierw­sza wznie­ciła jej ambi­cje i że jej życiowy suk­ces jest wyni­kiem pierw­szych lek­cji w szkole w Avon­lea, była rek­to­rem uni­wer­sy­tetu albo pre­mie­rem Kanady. Ta przy­jemna wizja została prze­rwana w nad­zwy­czaj przy­kry spo­sób.

Skromna krówka rasy dżer­sej prze­bie­gła na drugą stronę drogi, a pięć sekund póź­niej poja­wił się pan Har­ri­son, acz chyba „poja­wił się” jest zbyt łagod­nym okre­śle­niem na jego wtar­gnię­cie na podwó­rze.

Prze­sko­czył przez bramkę, nie cze­ka­jąc na jej otwar­cie, i wście­kły sta­nął przed Anią, która teraz pod­nio­sła się i patrzyła na niego zdu­miona. Pan Har­ri­son był ich nowym sąsia­dem z zachod­niej strony, któ­rego do tej pory nie poznała oso­bi­ście, mimo że widzieli się z daleka raz czy dwa.

Wcze­śniej – w kwiet­niu, zanim Ania wró­ciła do domu z Queens – pan Robert Bell, któ­rego gospo­dar­stwo gra­ni­czyło z domo­stwem Cuth­ber­tów od zachodu, sprze­dał wszystko i prze­niósł się do Char­lot­te­town. Potem zostało ono wyku­pione przez pana J.A. Har­ri­sona, któ­rego nazwi­sko i pocho­dze­nie z Nowego Brunsz­wiku było wszyst­kim, co o nim wie­dziano. Jed­nakże zanim upły­nął mie­siąc, zasłu­żył sobie na miano dzi­waka i repu­ta­cję gbura, jak wyra­ziła się o nim pani Mał­go­rzata Linde. Pani Linde była osobą mówiącą bez ogró­dek, o czym nie­któ­rzy z was mogli już się prze­ko­nać i co zapewne pamię­tają. Pan Har­ri­son na pewno róż­nił się od innych, co jest – jak wszy­scy wie­dzą – pod­stawą dla zde­fi­nio­wa­nia deli­kwenta mia­nem „dzi­wak”.

Miesz­kał samot­nie i już na samym początku oznaj­mił publicz­nie, że nie życzy sobie wizyt żad­nych głu­pich bab w swej posia­dło­ści. Żeń­ska część Avon­lea zemściła się, opo­wia­da­jąc strasz­liwe histo­rie doty­czące jego spo­sobu pro­wa­dze­nia domu i goto­wa­nia. Zatrud­nił małego Janka Car­tera z Bia­łych Pia­sków i to on roz­gła­szał te pogło­ski. Wia­domo na pewno, że w domo­stwie tym nie było sta­łych pór posił­ków. Pan Har­ri­son prze­ką­szał coś, kiedy był głodny. Jeżeli Janek był wtedy w pobliżu, rów­nież dla niego znaj­do­wało się coś do jedze­nia, w prze­ciw­nym razie musiał cze­kać na nadej­ście kolej­nej fali głodu pana Har­ri­sona. Janek zapew­niał żało­śnie, że gdyby nie conie­dzielne wyprawy do domu i kosz wałówki, który matka dawała mu na wynos w każdy ponie­dzia­łek, na pewno umarłby z głodu.

Jeżeli cho­dzi o zmy­wa­nie naczyń, pan Har­ri­son ni­gdy nie zawra­cał sobie tym głowy, chyba że nie­dziela była desz­czowa. Wtedy zabie­rał się do roboty i mył wszystko w beczce desz­czówki, zosta­wia­jąc na dwo­rze do wyschnię­cia.

Dodat­kowo pan Har­ri­son był skąpy, Kiedy popro­szono go o składkę na wypłatę dla pastora Allana, powie­dział, że poczeka i zoba­czy, ile dola­rów przy­nie­sie mu naucza­nie pastora, gdyż nie zwykł kupo­wać kota w worku. A kiedy pani Linde popro­siła o składkę pie­niężną na misje, przy oka­zji oglą­da­jąc wnę­trze domu, stwier­dził, że wśród sta­rych plot­ka­rek Avon­lea jest wię­cej poga­nek niż gdzie­kol­wiek na świe­cie i że z rado­ścią da pie­nią­dze na misję ochrzcze­nia ich, gdyby taka była orga­ni­zo­wana. Pani Mał­go­rzata Linde unio­sła się i powie­działa, że to łaska, że biedna pani Rober­towa Bell jest bez­pieczna w swoim gro­bie, bo serce pękłoby jej na widok stanu domu, który kie­dyś był jej chlubą.

– Ona szo­ro­wała pod­łogę co drugi dzień – wyja­śniała obu­rzona pani Linde Maryli Cuth­bert. – A gdy­byś ją teraz zoba­czyła! Musia­łam zadrzeć do góry suk­nię, kiedy po niej prze­cho­dzi­łam.

I wresz­cie, pan Har­ri­son miał papugę o imie­niu Gin­ger. Nikt w Avon­lea nie miał wcze­śniej papugi, w związku z czym nie uznano tego za przed­się­wzię­cie godne pochwały. A cóż to była za papuga! Jeżeli wie­rzyć sło­wom Janka, był to wyjąt­kowo bez­bożny ptak. Okrut­nie prze­kli­nał! Pani Car­ter natych­miast zabra­łaby stam­tąd syna, gdyby tylko miała pew­ność, że znaj­dzie mu inne miej­sce. Ponadto, Gin­ger wydzio­bała kawał karku chłopca, kiedy ten zna­lazł się zbyt bli­sko klatki! Pani Car­ter poka­zy­wała wszyst­kim jego bli­znę, kiedy nie­szczę­sny Janek zja­wiał się w domu w nie­dzielę.

Wszyst­kie te histo­rie przy­po­mniały się Ani, kiedy sta­nął przed nią onie­miały ze zło­ści. Nawet kiedy był w dobrym humo­rze, nie zasłu­gi­wał na miano przy­stoj­nego. Był niski, gruby i łysy, a teraz jego okrą­gła twarz poczer­wie­niała ze zło­ści, a nie­bie­skie wyłu­pia­ste oczy nie­mal wycho­dziły z orbit. Ania pomy­ślała, ze oto naj­brzyd­sza ze zna­nych jej osób.

Pan Har­ri­son odzy­skał głos.

– Nie zamie­rzam tego dłu­żej tole­ro­wać – wyrzu­cił z sie­bie – ani dnia dłu­żej, sły­szy mnie panna?! Bóg mi świad­kiem, to już trzeci raz… trzeci raz! Cier­pli­wość mi się skoń­czyła, panno! Ostrze­ga­łem ciotkę panny, żeby nie pozwo­liła, by się to znowu stało… a ona pozwo­liła… co ona sobie wyobraża, tylko tyle chcę wie­dzieć, w tej spra­wie tutaj jestem, moja panno!

– Czy może mi pan wyja­śnić, w czym leży pro­blem? – zapy­tała Ania naj­bar­dziej dostoj­nie, jak mogła. Ćwi­czyła ten spo­sób ostat­nio dość czę­sto, by uży­wać go, kiedy zacznie się rok szkolny, jed­nak na ziry­to­wa­nym panu Har­ri­so­nie nie zro­bił on żad­nego wra­że­nia.

– Pro­blem w czym leży?! Bóg mi świad­kiem – cał­kiem duży pro­blem, tak sobie myślę! Pro­blem polega na tym, że znowu zna­la­złem krowę ciotki panny, Maryli Cuth­bert, w moim owsie! Pół godziny temu! Zazna­czam, że to już trzeci raz. Była tam w zeszły wto­rek i wczo­raj! Przy­bie­głem tutaj powie­dzieć ciotce panny, żeby jej nie pozwa­lała wła­zić w mój owies. A ona mimo to jej nie upil­no­wała! Gdzie jest panny ciotka? Chcę z nią chwilę poroz­ma­wiać i powie­dzieć, co mi leży na żołądku, to zna­czy co leży na żołądku pana Har­ri­sona, moja panno.

– Jeżeli ma pan na myśli pannę Marylę Cuth­bert, to nie jest ona moją ciotką i nie ma jej, gdyż poje­chała do East Gra­fton, żeby odwie­dzić ciężko chorą daleką krewną – powie­działa Ania, doda­jąc należ­nej wynio­sło­ści swoim sło­wom. – Bar­dzo mi przy­kro, że moja krowa wdarła się w pań­ski owies. To jest moja krowa, nie panny Cuth­bert. Mate­usz dał mi ją trzy lata temu, kiedy była małym cie­lę­ciem, które kupił od pana Bella.

– Przy­kro, moja panno?! Przy­kro nie wystar­czy! Pro­szę lepiej pójść i zoba­czyć, jakie szkody wyrzą­dziło to zwie­rzę w moim owsie. Od środka aż po brzegi wszystko zadep­tane, moja panno!

– Bar­dzo mi przy­kro – powtó­rzyła Ania sta­now­czo – gdyby jed­nak pana ogro­dze­nie było w lep­szym sta­nie, Dolly nie dosta­łaby się na pana pole. To pań­ski płot odgra­dza pana pole od naszego pastwi­ska. Prze­cho­dząc tam­tędy ostat­nio, zauwa­ży­łam, że nie jest w najlep­szym sta­nie.

– Moje ogro­dze­nie jest w dosko­na­łym porządku – wark­nął pan Har­ri­son roz­złosz­czony tym ata­kiem pod jego adre­sem. – Wię­zienne ogro­dze­nie nie utrzy­ma­łoby tego demona w kro­wiej skó­rze z dala od mojego owsa! I powta­rzam ci, rudo­włosa wie­wiórko, jeżeli fak­tycz­nie ta krowa jest, jak mówisz, twoja, to lepiej zaj­mij się pil­no­wa­niem jej, a nie czy­ta­niem roman­sów – co mówiąc, popa­trzył zja­dli­wie na nie­winną, płową okładkę Wergi­liu­sza leżą­cego u stóp Ani.

W tym momen­cie coś jesz­cze oprócz Ani wło­sów, na któ­rych punk­cie zawsze była wraż­liwa, stało się czer­wone.

– Wolę mieć czer­wone włosy, niż nie mieć ich wcale! Albo tylko kosmyki nad uszami! – rzu­ciła.

Uwaga tra­fiła do celu, pan Har­ri­son był rów­nież uczu­lony na punk­cie swo­jej łysej głowy. Zdła­wiony wła­sną zło­ścią mógł tylko niemo patrzeć na Anię, która już odzy­skała rów­no­wagę i wyko­rzy­sty­wała dalej swą prze­wagę.

– Mogę panu wyba­czyć, panie Har­ri­son, bo mam wyobraź­nię i łatwo mogę pojąć, jak bar­dzo męczące musi być naty­ka­nie się na moją krowę w pań­skim owsie. Nie będę więc miała panu za złe słów, które wypo­wie­dział pan pod moim adre­sem. Obie­cuję, że Dolly już wię­cej nie wła­mie się do pań­skiego owsa. Daję panu słowo honoru!

– Dobrze więc, pro­szę dopil­no­wać, żeby się to wię­cej nie powtó­rzyło – wymam­ro­tał pan Har­ri­son cokol­wiek przy­bi­tym tonem, ale odszedł, tupiąc ze zło­ścią, a Ania sły­szała, jak war­czał do sie­bie, aż znik­nął z pola widze­nia.

Poważ­nie wytrą­cona z rów­no­wagi Ania prze­ma­sze­ro­wała przez podwó­rze i zamknęła nie­sforne zwie­rzę w zagro­dzie.

Stąd nie powinna się wydo­stać, chyba że roze­rwie ogro­dze­nie – pomy­ślała. Teraz wygląda na cał­kiem spo­kojną. Pew­nie od nad­miaru owsa boli ją brzuch. Szkoda, że nie sprze­da­łam jej panu She­are­rowi, kiedy zapro­po­no­wał to w zeszłym tygo­dniu, ale myśla­łam, że rów­nie dobrze mogę pocze­kać aż do licy­ta­cji inwen­ta­rza, kiedy sprze­damy je wszyst­kie. Sądzę, że pan Har­ri­son jest naprawdę gbu­rem. Z pew­no­ścią nie jest on brat­nią duszą!

Ania zawsze czuj­nie wypa­try­wała brat­nich duszy.

Maryla Cuth­bert wła­śnie wjeż­dżała na podwó­rze, kiedy Ania wró­ciła do domu. Udała się więc przy­go­to­wać posi­łek. Omó­wiły sprawę przy stole.

– Ucie­szę się, kiedy wresz­cie skoń­czy się aukcja – powie­działa Maryla. – To za duża odpo­wie­dzial­ność mieć tyle zwie­rząt i nikogo, z wyjąt­kiem nie­od­po­wie­dzial­nego Mar­tina, do opieki nad nimi. Do tej pory jesz­cze nie wró­cił, a obie­cał prze­cież być z powro­tem wie­czo­rem, jeżeli dam mu dzień wolny na wyjazd na pogrzeb ciotki. Nie wiem wła­ści­wie, ile on ma tych cio­tek. To już czwarta, odkąd zatrud­ni­li­śmy go rok temu. Będę bar­dzo szczę­śliwa, kiedy wresz­cie zbiory zostaną zebrane i pan Barry zaj­mie się gospo­dar­stwem. Dolly pozo­sta­nie zamknięta w zagro­dzie aż do powrotu Mar­tina, a potem damy ją na pastwi­sko z tyłu domu i napra­wimy ogro­dze­nie. Naprawdę, nie ma końca kło­po­tom, jak mówi Mał­go­rzata. Biedna Mary Keith umiera, a co będzie z jej dziećmi? Ma brata, daleko – w bry­tyj­skiej Kolum­bii, i mimo że napi­sała do niego list, nie otrzy­mała jesz­cze odpo­wie­dzi.

– Jakie są jej dzieci? Ile mają lat?

– Tro­chę wię­cej niż sześć, to bliź­nięta.

– Zawsze byłam szcze­gól­nie zain­te­re­so­wana bliź­nię­tami, zwłasz­cza odkąd pani Ham­mond miała ich tyle – powie­działa Ania gor­li­wie. – Czy są uro­dziwe?

– Boże drogi, nie spo­sób powie­dzieć, takie były umo­ru­sane. Tadzio był na dwo­rze i bawił się w bło­cie, a kiedy Tola wyszła po niego, ją rów­nież wepchnął w błoto. Kiedy się roz­pła­kała, wsko­czył w sam śro­dek, żeby poka­zać jej, że nie ma powodu do pła­czu. Mary mówiła, że Tola jest dobrym dziec­kiem, a z Tadzia jest nie­złe ziółko! Można powie­dzieć, że nikt go ni­gdy nie wycho­wy­wał. Jego ojciec umarł, kiedy Tadzio był nie­mow­la­kiem, a Mary jest chora wła­ści­wie od tam­tej pory.

– Bar­dzo mi zawsze szkoda nie­wy­cho­wa­nych dzieci – powie­działa Ania sta­tecz­nie. – Wiesz prze­cież, że ja rów­nież byłam nie­wy­cho­wana, dopóki nie wzię­łaś się za mnie. Mam nadzieję, że ich wuj się nimi zaopie­kuje. A jak spo­krew­niona jest z tobą pani Keith?

– Mary? Wła­ści­wie wcale! To jej mąż był naszym dal­szym kuzy­nem. A oto pani Linde prze­cho­dzi przez podwó­rze. Myślę, że przy­szła dowie­dzieć się, co z Mary.

– Nie mów jej, pro­szę, o panu Har­ri­so­nie i kro­wie – popro­siła Ania.

Maryla obie­cała to Ani, ale i tak nie miało to więk­szego zna­cze­nia, bo pani Linde, zanim usia­dła, powie­działa:

– Kiedy wra­ca­łam z Car­mody, widzia­łam pana Har­ri­sona uga­nia­ją­cego się w owsie za waszą krową. Wyglą­dał na wście­kłego. Naro­bił hałasu?

Ania i Maryla wymie­niły ukrad­kowe, roz­ba­wione uśmie­chy. Nie­wiele rze­czy w Avon­lea uda­wało się ukryć przed panią Linde. Tego ranka Ania powie­działa:

– Gdy­byś wszedł do pokoju o pół­nocy, zamknął drzwi na klucz, zasu­nął zasłony i kich­nął, następ­nego dnia rano pani Linde zapy­ta­łaby, gdzie się prze­zię­bi­łeś!

– Wydaje mi się, że tak – przy­znała Maryla. – Mnie nie było. To z Anią podzie­lił się swo­imi uwa­gami.

– Sądzę, że jest on bar­dzo nie­przy­jem­nym czło­wie­kiem – powie­działa obra­żona Ania, potrzą­sa­jąc swą rudą głową.

– Ni­gdy nie byłaś bliż­sza prawdy – powie­działa pani Linde poważ­nie. – Wie­dzia­łam, że będą kło­poty, kiedy Robert Bell sprze­dał gospo­dar­stwo czło­wie­kowi z Nowego Brunsz­wiku, ot co! Nie wiem, co się sta­nie z Avon­lea, gdyż osie­dla się tu tylu przy­jezd­nych. Wkrótce nie będziemy się czuli bez­pieczni nawet we wła­snych łóż­kach!

– Skąd taka myśl? Kto jesz­cze ma zamiar się tu osie­dlić? – zapy­tała Maryla.

– Nie sły­sza­łaś? No więc jest rodzina Don­nel­lów, to pierw­sze. Wyna­jęli stary dom Petera Slo­ane’a. Peter wyna­jął czło­wieka do pro­wa­dze­nia młyna. Pocho­dzą ze wschodu i nikt nic o nich nie wie. Dru­gie, to rodzina gnu­śnego Tymo­te­usza Cot­tona prze­pro­wa­dza się do Bia­łych Pia­sków, gdzie będą po pro­stu obcią­że­niem dla spo­łe­czeń­stwa! On cho­ruje na suchoty i cią­gle krad­nie, a jego żona to nie­chlujne stwo­rze­nie, które nie jest w sta­nie niczego przed­się­wziąć. Zmywa naczy­nia na sie­dząco! Pani Geo­rge’owa Pye przy­gar­nęła osie­ro­co­nego sio­strzeńca męża, Anto­sia Pye’a. Będzie cho­dził do two­jej szkoły, więc spo­dzie­waj się kło­po­tów, ot co. Jaś Irving przy­jeż­dża ze Sta­nów zamiesz­kać ze swoją babką. Pamię­tasz, Marylo, jego ojca, Ste­fana Irvinga, tego, który porzu­cił Lawendę Lewis z Gra­fton?

– Nie wydaje mi się, że ją porzu­cił. Była ponoć kłót­nia, sądzę, że wina leży po obu stro­nach.

– Tak czy ina­czej nie poślu­bił jej i od tam­tej pory jest raczej dziwna, tak mówią. Mieszka sama w małym kamien­nym domku, który się nazywa Domek Ech. Ste­fan wyje­chał do Sta­nów, gdzie wspól­nie z wujem otwo­rzył inte­res i poślu­bił jan­ke­skę. Ni­gdy nie wró­cił w rodzinne strony, cho­ciaż jego matka była go odwie­dzić raz czy dwa. Żona odumarła go dwa lata temu, a teraz wysłał syna w odwie­dziny do matki na pewien czas. Chło­piec ma dzie­sięć lat, ale nie wiem, czy jest pożą­da­nym uczniem. Ni­gdy nic nie wia­domo z tymi jan­ke­sami.

Pani Linde patrzyła z góry na wszyst­kich ludzi, któ­rzy mieli nie­szczę­ście uro­dzić się albo wycho­wać poza gra­ni­cami Wyspy Księ­cia Edwarda. Oczy­wi­ście nie­wy­klu­czone, że byli oni dobrymi ludźmi, jed­nak bez­piecz­niej było myśleć coś wręcz prze­ciw­nego. A jan­ke­sów darzyła szcze­gólną nie­chę­cią. Jej mąż został kie­dyś oszu­kany na dzie­sięć dola­rów przez pra­cow­nika pocho­dzą­cego z Bostonu i od tej pory żywiła nie­złomne prze­ko­na­nie, że to wina całych Sta­nów Zjed­no­czo­nych i nikt nie mógł jej tego wyper­swa­do­wać.

– Szkole w Avon­lea przyda się tro­chę świe­żej krwi – powie­działa Maryla sucho. – A jeżeli ten chło­piec jest cho­ciaż tro­chę podobny do ojca, to wszystko będzie dobrze. Steve Irving był naj­mil­szym chłop­cem, jakiego kie­dy­kol­wiek wydały na świat te strony, cho­ciaż nie­któ­rzy mogliby powie­dzieć, ze był dumny. Moim zda­niem, pani Irving powinna być szczę­śliwa, że będzie mieć chłopca u sie­bie. Odkąd jej mąż umarł, jest dość osa­mot­niona.

– Chło­piec może oczy­wi­ście być grzeczny, ale na pewno będzie się róż­nił od innych dzieci z Avon­lea – powie­działa pani Linde, jak gdyby to roz­strzy­gało sprawę. Opi­nie pani Linde odno­śnie osób, miejsc czy rze­czy zawsze były nie­odwo­łal­nie uza­sad­nione. – Cóż to za pogło­ski sły­szę, Aniu, że chcesz zało­żyć Sto­wa­rzy­sze­nie na Rzecz Udo­sko­na­la­nia Wio­ski?

– Roz­ma­wia­li­śmy o tym tylko z kil­koma dziew­czę­tami i chłop­cami na ostat­nim spo­tka­niu Klubu Dys­ku­syj­nego – powie­działa Ania, rumie­niąc się. – Myśle­li­śmy, że to dość cie­kawe, podob­nego zda­nia byli pań­stwo Allan. Podobne ist­nieją też w oko­licz­nych miej­sco­wo­ściach.

– Cóż, możesz się na tym spa­rzyć. Lepiej zosta­wić to w spo­koju, Aniu, ot co. Ludzie nie lubią, żeby ich popra­wiać!

– Nie mamy zamiaru popra­wiać ludzi! Tylko Avon­lea. Dużo jest rze­czy, które można by ulep­szyć. Na przy­kład – gdyby tak nakło­nić pana Leviego Boul­tera, żeby zbu­rzył ten okropny dom w gór­nej czę­ści gospo­dar­stwa, to czy nie byłaby to poprawa?

– Z pew­no­ścią! Ta ruina już od dawna jest solą w oku całej oko­licy. Ale jeżeli wam, człon­kom Sto­wa­rzy­sze­nia, uda się nakło­nić Leviego Boul­tera, żeby zro­bił za darmo coś dla spo­łecz­no­ści, to chcia­ła­bym zoba­czyć i usły­szeć to na wła­sne oczy i uszy. Ot co! Nie chcę cię znie­chę­cać, Aniu, bo być może twój pomysł nie jest naj­gor­szy, mimo że pew­nie pocho­dzi z jakie­goś jan­ke­skiego maga­zynu, ale ponie­waż będziesz bar­dzo zajęta w szkole, radzę ci jako przy­ja­ciel nie brać sobie na głowę dodat­ko­wego kło­potu, ot co. Ale wiem, że i tak pew­nie zro­bisz, jak sobie posta­no­wi­łaś. Zawsze sta­wiasz na swoim!

Coś w uło­że­niu Ani ust mówiło, że pani Linde nie myli się w swo­jej oce­nie. Ania zde­cy­do­wała się na zało­że­nie Sto­wa­rzy­sze­nia. Gil­bert Bly­the, który miał uczyć w Bia­łych Pia­skach, ale przy­jeż­dżać do domu co pią­tek wie­czo­rem, aby zostać do ponie­działku, był rów­nie entu­zja­stycz­nie nasta­wiony do tego pro­jektu, podob­nie jak inni mło­dzi ludzie, dla któ­rych ozna­czało to co naj­mniej spo­ra­dyczne spo­tka­nia i cho­ciaż tro­chę zabawy. Jeżeli cho­dzi o „udo­sko­na­le­nia”, to nikt spe­cjal­nie nie zawra­cał sobie tym głowy z wyjąt­kiem Ani i Gil­berta. Oma­wiali je w kółko i pla­no­wali, aż wresz­cie powstał w ich gło­wach obraz ide­al­nego Avon­lea.

Pani Linde miała jesz­cze jedną nowinę.

– Szkołę w Car­mody dali Pri­scilli Grant. Aniu, czy nie cho­dzi­łaś do szkoły z dziew­czyną o tym imie­niu?

– Tak, ow­szem. Pri­scilla ma uczyć w Car­mody?! Jak cudow­nie się składa! – wykrzyk­nęła Ania z bły­skiem w sza­rych oczach, dzięki czemu wyglą­dały jak dwie wie­czorne gwiazdy, powo­du­jąc, że po raz kolejny pani Linde musiała się zasta­no­wić, czy Ania nie jest jed­nak ładna.

Roz­dział II. Co nagle to po dia­ble

ROZ­DZIAŁ II

Co nagle to po dia­ble

Następ­nego dnia Ania poje­chała do Car­mody na zakupy. Zabrała ze sobą Dianę Barry, Diana była oczy­wi­ście zaprzy­się­żo­nym człon­kiem Sto­wa­rzy­sze­nia i obie dziew­czyny głów­nie o nim roz­pra­wiały całą drogę tam i z powro­tem.

– Pierw­szą rze­czą, którą powin­ni­śmy się zająć, byłoby poma­lo­wa­nie tej świe­tlicy! – zapro­po­no­wała Diana, kiedy prze­jeż­dżały koło świe­tlicy Avon­lea, ulo­ko­wa­nej w raczej sfa­ty­go­wa­nym budynku w małej, zale­sio­nej kotlince zacie­nio­nej ze wszyst­kich stron świer­kami. – Wygląd tego miej­sca to wstyd i nim powin­ni­śmy się zająć, zanim zaczniemy roz­ma­wiać z panem Levim Boul­te­rem o zbu­rze­niu jego domu. Ojciec mówi, że to się nam ni­gdy nie uda. Pan Boul­ter jest zbyt nie­uży­teczny, żeby chciało mu się poświę­cać tyle czasu dla nas.

– Być może zgo­dzi się, żeby to chłopcy zbu­rzyli dom, jeżeli dodat­kowo obie­cają, że usuną płyty, a deski porą­bią na pod­pałkę – powie­działa Ania z nadzieją w gło­sie.

– Musimy się posta­rać, ale też zda­wać sobie sprawę, że na początku może nam iść jak po gru­dzie. Nie ocze­kujmy, że wszystko zro­bimy naraz! Naj­pierw trzeba będzie wyro­bić świa­do­mość spo­łeczną w miesz­kań­cach Avon­lea.

Diana nie była pewna, co miała ozna­czać „świa­do­mość spo­łeczna miesz­kań­ców”, ale brzmiało to nie­źle i czuła się bar­dzo dumna, że należy do grupy o tak szczyt­nym celu.

– Wymy­śli­łam wczo­raj wie­czo­rem jesz­cze jedną rzecz, którą mogli­by­śmy zro­bić, Aniu. Pamię­tasz tę trój­kątną działkę, gdzie spo­ty­kają się drogi pro­wa­dzące do Car­mody, New­bridge i Bia­łych Pia­sków? Cała jest poro­śnięta mło­dymi świer­kami. Czy nie byłoby ład­nie, gdyby je usu­nąć, pozo­sta­wia­jąc tylko dwa czy trzy buki?

– Dosko­nale – zgo­dziła się Ania wesoło – i można by pod tymi bukami posta­wić ławeczkę. A wio­sną na środku urzą­dzić klomb i zasa­dzić pelar­go­nie.

– Tak! Trzeba będzie tylko zna­leźć spo­sób, by stara pani Hira­mowa Slo­ane trzy­mała swoją krowę z dala, gdyż ina­czej pożre nasze pelar­go­nie! – Zaśmiała się Diana. – Zaczy­nam rozu­mieć, co mia­łaś na myśli, mówiąc o uświa­da­mia­niu spo­łecz­no­ści, Aniu. A oto dom pana Boul­tera. Widzia­łaś kie­dyś taką ruinę? I to przy samej dro­dze. Stary dom bez okien przy­wo­dzi mi na myśl umar­łego bez oczu.

– Myślę, że stary opusz­czony dom to taki smutny widok – powie­działa Ania łagod­nie. – Wydaje się, jakby roz­pa­mię­ty­wał prze­szłość i żało­wał dobrych cza­sów. Maryla mówi, że kie­dyś miesz­kała tu duża rodzina i że było to naprawdę ładne miej­sce z cudow­nym ogro­dem i pną­cymi się różami. Pełne małych dzieci, śmie­chu i śpiewu, a teraz opu­sto­szało i nic się w nim nie poja­wia z wyjąt­kiem wia­tru. Jak samotne i nie­szczę­śliwe musi się czuć. A może oni wra­cają pod­czas księ­ży­co­wych nocy, duchy małych dzieci z daw­nych cza­sów, róże, śpiew i przez chwilę mały domek śni, że znowu jest nowy i wesoły.

Diana potrzą­snęła głową.

– Nie wyobra­żam już sobie takich rze­czy o domach, Aniu. Pamię­tasz, jak roz­złosz­czone były moja mama i Maryla, kiedy wyobra­zi­ły­śmy sobie duchy w Lesie Stra­chów? Jesz­cze dzi­siaj prze­cho­dzą mnie ciarki, kiedy muszę po zmroku przejść przez te zaro­śla! Jeżeli zacznę wyobra­żać sobie takie histo­rie o sta­rym domu Boul­te­rów, będę rów­nie prze­ra­żona, mija­jąc go. Poza tym te dzieci wcale nie umarły. Doro­sły, żyją i mają się cał­kiem dobrze. Jedno z nich jest rzeź­ni­kiem. A kwiaty i pio­senki nie mają duchów!

Ania stłu­miła lek­kie wes­tchnie­nie. Szcze­rze kochała Dianę i zawsze były dobrymi kole­żan­kami, ale już dawno prze­ko­nała się, że drogę do kra­iny marzeń musi poko­ny­wać sama. Nawet naj­bliż­sza jej osoba nie radziła sobie na zacza­ro­wa­nej ścieżce.

Kiedy dziew­częta były w Car­mody, roz­pę­tała się burza z pio­ru­nami. Nie trwała jed­nak długo i przy­jemny był powrót dróż­kami poły­sku­ją­cymi od kro­pel desz­czu i prze­siąk­nię­tymi korzen­nym zapa­chem mokrych paproci. Ale kiedy skrę­ciły w trakt pro­wa­dzący do gospo­dar­stwa Cuth­ber­tów, Ania zoba­czyła coś, co natych­miast stę­piło jej wraż­li­wość na urodę kra­jo­brazu. Po pra­wej stro­nie roz­cią­gały się sze­ro­kie, zie­lo­no­szare pola owsa pana Har­ri­sona, mokre i bujne, a na samym ich środku, zanu­rzona aż po szczu­płe boki, mru­ga­jąc spo­koj­nie nad roz­po­ście­ra­ją­cym się przed nią zbo­żem, stała skromna krowa rasy dżer­sej!

Ania upu­ściła wodze i wstała, zaci­ska­jąc usta, co nie wró­żyło nic dobrego czwo­ro­noż­nemu dra­pi­chru­stowi. Nie powie­dziaw­szy ani słowa, zwin­nie prze­ci­snęła się nad kołami i ogro­dze­niem, zanim Diana zorien­to­wała się, co się stało!

– Aniu, wra­caj! – wykrzyk­nęła, kiedy tylko odzy­skała mowę.

– Znisz­czysz sukienkę w tym mokrym zbożu! Znisz­czysz! Wcale mnie nie słu­cha. Prze­cież ni­gdy jej się nie uda zła­pać tej krowy w poje­dynkę. Oczy­wi­ście muszę jej pomóc.

Ania bie­gła jak sza­lona przez mokre zboże. Diana żywo zesko­czyła z powozu, uwią­zała konia do słupka, zarzu­ciła spód­nicę swo­jej ład­nej sukienki z kra­cia­stej bawełny na ramiona, wdra­pała się na płot, a następ­nie rzu­ciła w pogoń za swoją osza­lałą z nie­po­koju kole­żanką. Bie­gła szyb­ciej niż Ania, którą hamo­wała przy­le­ga­jąca do nóg prze­mo­czona sukienka, i szybko ją dogo­niła. Pozo­sta­wiły za sobą taki ślad, że gdyby pan Har­ri­son go zoba­czył, na pewno pękłoby mu serce.

– Aniu, na litość boską, zatrzy­maj się! – wydy­szała Diana – nie mogę zła­pać tchu, a ty jesteś prze­mo­czona do suchej nitki.

– Muszę… zła­pać… tę krowę… zanim… pan Har­ri­son… ją zoba­czy – wysa­pała Ania. – Nie­ważne… czy będę… mokra, ważne… żeby… osią­gnąć… cel!

Ale krowa rasy dżer­sej ani myślała opusz­czać bujne, sma­ko­wite pastwi­sko. Kiedy dziew­częta bez tchu zna­la­zły się nie­opo­dal, zawró­ciła i ruszyła jak z procy na prze­ciwny koniec pola.

– Zatrzy­maj ją – krzy­czała zdy­szana Ania – bie­gnij, Diano, bie­gnij!

Więc Diana bie­gła. Ania też pró­bo­wała, a zło­śliwa krowa okrą­żała pole jak opę­tana. Tak mię­dzy nami mówiąc, takiego zda­nia o niej była Diana. Stra­ciły dzie­sięć minut, zanim udało im się ją okrą­żyć i zła­pać. Popro­wa­dziły ją przez dziurę w ogro­dze­niu na drogę do gospo­dar­stwa Cuth­ber­tów.

Nie można zaprze­czyć, że nastrój Ani nie był wcale aniel­ski. Nie pomo­gło też wcale, że przy dro­dze stała dorożka, w któ­rej sie­dział pan She­arer z Car­mody ze swoim synem. Obaj z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy.

– Chyba byłoby lepiej, gdy­byś sprze­dała mi tę krowę, kiedy pro­po­no­wa­łem ci to w zeszłym tygo­dniu, Aniu – zachi­cho­tał pan She­arer.

– Sprze­dam ją panu teraz, jeżeli jesz­cze ją pan chce – powie­działa zaru­mie­niona i potar­gana wła­ści­cielka. – Może ją pan mieć w tej sekun­dzie!

– Zała­twione! Dam ci za nią dwa­dzie­ścia dola­rów, tak jak obie­cy­wa­łem przed­tem. Jim może ją odwieźć do Car­mody. Poje­dzie do mia­sta razem z resztą bydła dziś wie­czo­rem. Pan Read z Bri­gh­ton poszu­kuje wła­śnie dżer­sejki.

Pięć minut póź­niej Jim She­arer i krowa rasy dżer­sej masze­ro­wali drogą, a impul­sywna Ania jechała dróżką na Zie­lone Wzgó­rze z dwu­dzie­stoma dola­rami w kie­szeni.

– Co powie Maryla? – zapy­tała Diana.

– Nie będzie to miało dla niej żad­nego zna­cze­nia. Dolly to moja krowa, a jest mało praw­do­po­dobne, bym dostała za nią na aukcji wię­cej niż dwa­dzie­ścia dola­rów. Ale i tak – wes­tchnęła – gdy pan Har­ri­son zoba­czy pole, będzie wie­dział, kto wlazł w szkodę, a prze­cież dałam słowo honoru, że się to wię­cej nie powtó­rzy! Tak, dosta­łam nauczkę, żeby nie dawać słowa honoru w przy­padku krów! A kro­wie, która jest w sta­nie prze­sko­czyć ogro­dze­nie albo wyła­mać się z zagrody, już na pewno nie można ufać.

Maryla była u pani Linde, a kiedy wró­ciła, wie­działa wszystko o sprze­daży Dolly, bo pani Linde, widząc zawie­ra­nie trans­ak­cji ze swo­jego okna, domy­śliła się reszty.

– Wła­ści­wie to dobrze, że już jej nie ma. Jed­nak dzia­łasz tro­chę pochop­nie. Nie wiem, jak udało się jej wydo­stać z zagrody, musiała wyła­mać deski.

– Nie pomy­śla­łam, by spraw­dzić. Pójdę teraz zoba­czyć. Mar­tin jesz­cze nie wró­cił. Być może znów mu umarła kolejna ciotka. Taka sama histo­ria jak z panem Pete­rem Slo­anem i osiem­dzie­się­cio­lat­kami. Kilka dni temu pani Slo­ane, czy­ta­jąc gazetę, rze­kła do pana Slo­ane’a: „Och, następny osiem­dzie­się­cio­la­tek umarł”. Zapy­tała pana Slo­ane’a, co ozna­cza słowo „osiem­dzie­się­cio­la­tek”. Pan Slo­ane powie­dział, że nie wie, ale że muszą to być jakieś rzadko wystę­pu­jące cho­ro­wite istoty, o któ­rych mówi się tylko wtedy, kiedy umie­rają. Tak samo jest z ciot­kami Mar­tina.

– Mar­tin jest taki sam jak inni Fran­cuzi – powie­działa Maryla. – Nie można na nich pole­gać za grosz.

Maryla prze­glą­dała zakupy, jakie Ania przy­wio­zła ze sobą z Car­mody, kiedy usły­szała gło­śny lament. Minutę póź­niej Ania wbie­gła do kuchni, zała­mu­jąc ręce.

– Aniu Shir­ley, co się stało?

– Och, Marylo, co mam teraz zro­bić? To straszne i to wszystko moja wina! Czy ja się ni­gdy nie nauczę, żeby pomy­śleć, zanim zro­bię coś lek­ko­myśl­nego?

– Aniu, jesteś strasz­nie iry­tu­jąca! Co takiego zro­bi­łaś?

– Sprze­da­łam panu She­are­rowi dżer­sejkę pana Har­ri­sona! Tę, którą kupił od pana Bella! Dolly jest w swo­jej zagro­dzie!

– Aniu Shir­ley, czy ty śnisz?

– Chcia­ła­bym, żeby to był sen. Nie ma w tym nic ze snu, chyba że kosz­mar to dla cie­bie sen. A krowa pana Har­ri­sona już pew­nie doje­chała do Char­lot­te­town. Och, Marylo! Myśla­łam, że już skoń­czyły się moje tara­paty i oto pro­szę! Naj­gor­szy kło­pot mego życia! Co mam zro­bić?

– Co zro­bić? Nie pozo­staje nic innego, jak iść do pana Har­ri­sona i wyja­śnić sprawę. Możemy mu zaofe­ro­wać naszą dżer­sejkę na wymianę, jeżeli nie będzie chciał wziąć pie­nię­dzy. Nasza jest wła­ści­wie rów­nie dobra.

– Pewna jestem, że się wściek­nie i nie będzie skłonny do współ­pracy – wyję­czała Ania.

– Przy­pusz­czam, że tak. Wydaje się dość ner­wowy. Jeżeli chcesz, sama to zała­twię.

– Och, nie. Nie jestem aż tak podła! – wykrzyk­nęła Ania. – To wszystko moja wina i na pewno nie pozwolę ci ponieść za mnie kary. Pójdę sama i zro­bię to zaraz. Im prę­dzej się z tym upo­ram, tym lepiej! To będzie bar­dzo upo­ka­rza­jące.

Biedna Ania wzięła kape­lusz i dwa­dzie­ścia dola­rów, a prze­cho­dząc koło spi­żarni, spoj­rzała na cia­sto orze­chowe, które upie­kła tego ranka. Wyjąt­kowo ape­tyczne, polu­kro­wane na różowo i obło­żone orze­chami wło­skimi. Ania zamie­rzała podać je w piąt­kowy wie­czór, kiedy mło­dzież z Avon­lea miała się spo­tkać na Zie­lo­nym Wzgó­rzu w spra­wach Sto­wa­rzy­sze­nia. Ale jak można było porów­ny­wać tę oka­zję z szansą na prze­pro­sze­nie pana Har­ri­sona, który miał pełne prawo się obra­zić?

Ania pomy­ślała, że cia­sto może pomóc zała­go­dzić złość męż­czy­zny, zwłasz­cza takiego, który musi sam goto­wać, i natych­miast spa­ko­wała je do pudełka.

– Oczy­wi­ście jeżeli da mi szansę powie­dzieć choć słowo – pomy­ślała żało­śnie, wdra­pu­jąc się na ogro­dze­nie, żeby przejść skró­tem przez pola ozło­cone jak marze­nie świa­tłem sierp­nio­wego wie­czoru. – Teraz wiem, jak czują się ludzie pro­wa­dzeni na stra­ce­nie.

Roz­dział III. W domu pana Har­ri­sona

ROZ­DZIAŁ III

W domu pana Har­ri­sona

Dom pana Har­ri­sona był sta­ro­dawną, wybie­loną budowlą o niskich oka­pach poło­żoną w gęstym świer­ko­wym zagaj­niku.

Pan Har­ri­son we wła­snej oso­bie sie­dział w samej koszuli na weran­dzie zacie­nio­nej wino­ro­ślą, delek­tu­jąc się wie­czorną fajką. Kiedy zdał sobie sprawę z tego, kto nad­cho­dzi drogą, sko­czył na równe nogi, wbiegł do domu i zatrza­snął za sobą drzwi. Zacho­wał się tak, nie­przy­jem­nie zasko­czony i jed­no­cze­śnie zawsty­dzony swoim wczo­raj­szym wybu­chem. Dla Ani był to jed­nak cios, który ode­brał jej resztkę odwagi.

– Jeżeli jest taki zły już teraz, to co się sta­nie, kiedy się dowie, co zro­bi­łam? – myślała smutno, puka­jąc do drzwi.

Ale zaże­no­wany pan Har­ri­son otwo­rzył drzwi uśmiech­nięty i zapro­sił ją do środka tonem dość łagod­nym i przy­ja­znym, acz­kol­wiek tro­chę zde­ner­wo­wa­nym. Odło­żył fajkę i zało­żył mary­narkę, zaofe­ro­wał Ani uprzej­mie bar­dzo zaku­rzone krze­sło i przy­ję­cie jej prze­bie­głoby wystar­cza­jąco przy­jem­nie, gdyby nie gada­jąca papuga gapiąca się spo­mię­dzy prę­tów klatki złymi, zło­ci­stymi śle­piami. Kiedy tylko Ania usia­dła, wykrzyk­nęła:

– Na mą duszę, co robi tu ta rudo­włosa wie­wiórka?

Ciężko byłoby oce­nić, czyja twarz bar­dziej poczer­wie­niała – pana Har­ri­sona czy Ani.

– Pro­szę nie przej­mo­wać się papugą – pan Har­ri­son, mówiąc, rzu­cał mor­der­cze spoj­rze­nia w stronę klatki. – Zawsze gada bzdury. Dosta­łem ją od brata mary­na­rza. Mary­na­rze posłu­gują się dość nie­wy­bred­nym języ­kiem, a papugi świet­nie wszystko powta­rzają.

– Tak, sły­sza­łam – powie­działa biedna Ania, a pamięć o jej wyczy­nie tłu­miła nie­chęć do ptaka. W obec­nej sytu­acji, w żad­nym wypadku, nie mogła zacho­wać się nie­uprzej­mie w sto­sunku do pana Har­ri­sona. Jeżeli bez­ce­re­mo­nial­nie sprzeda się cudzą krowę bez zgody i wie­dzy wła­ści­ciela, nie należy obra­żać się z powodu jego papugi, choćby wyga­dy­wała naj­bar­dziej nie­po­chlebne słowa. W tym wypadku rudo­włosa musiała być potulna.

– Przy­szłam wyznać coś panu, panie Har­ri­son – powie­działa sta­now­czo. – Cho­dzi o krowę rasy dżer­sej.

– O mój Boże, czyżby znowu dobrała się do mojego owsa? W takim przy­padku, cóż, nie­ważne, jeśli tak się stało. Nie ma to żad­nego zna­cze­nia. Wczo­raj zacho­wa­łem się zbyt poryw­czo. Naprawdę, nie ma zna­cze­nia!

– Gdyby o to tylko cho­dziło! – wes­tchnęła Ania – pro­blem jest dzie­sięć razy gor­szy. Nie…

– O nie, czyżby cho­dziło o psze­nicę?

– Nie, nie psze­nica, ale…

– W taki razie kapu­sta? Wpa­dła w kapu­stę, którą hoduję na wystawę?

– Nie, nie cho­dzi o kapu­stę, panie Har­ri­son. Powiem panu wszystko, zna­czy wyja­śnię powód mojej wizyty, ale pro­szę mi nie prze­ry­wać. Bar­dzo się wtedy dener­wuję. Pro­szę pozwo­lić mi opo­wie­dzieć całą histo­rię i nic nie mówić, dopóki nie skoń­czę. A w myślach dokoń­czyła: „Wtedy na pewno będzie miał pan wiele do powie­dze­nia”.

– Nie powiem wię­cej ani słowa – obie­cał pan Har­ri­son i fak­tycz­nie mil­czał. Ale Gin­ger nie obo­wią­zy­wała jego obiet­nica, więc cią­gle wtrą­cała swoje: „rudo­włosa wie­wiórka”, dopro­wa­dza­jąc Anię do furii.

– Wczo­raj wie­czo­rem zamknę­łam dżer­sejkę w zagro­dzie. Dzi­siaj rano poje­cha­łam do Car­mody, a w dro­dze powrot­nej zoba­czy­łam krowę rasy dżer­sej w pana owsie. Wraz z Dianą wygna­ły­śmy ją z pola. Nie wyobraża pan sobie, jakie było to trudne. Były­śmy strasz­nie zmę­czone, prze­mo­czone i poiry­to­wane, a tu nagle poja­wił się pan She­arer i zapro­po­no­wał, że kupi moją krowę. Sprze­da­łam ją na miej­scu za dwa­dzie­ścia dola­rów. Było to błę­dem. Powin­nam była pocze­kać i zapy­tać Marylę o zda­nie. Ale, nie­stety, jestem okropna, jeżeli cho­dzi o dzia­ła­nie bez zasta­no­wie­nia. Wszy­scy to potwier­dzą. Pan She­arer zabrał krowę, żeby wysłać ją na targ wie­czor­nym pocią­giem.

– Rudo­włosa wie­wiórka – powtó­rzyła Gin­ger tonem peł­nym pogardy.

W tym momen­cie pan Har­ri­son wstał z wyra­zem twa­rzy, który wzbu­dziłby prze­ra­że­nie w każ­dym ptaku, z wyjąt­kiem tej papugi, wyniósł jej klatkę do sąsied­niego pokoju i zamknął drzwi. Gin­ger wrzesz­czała, prze­kli­nała i zgod­nie ze swoją repu­ta­cją zacho­wy­wała się okrop­nie, aż popa­dła w zna­mio­nu­jące obrazę mil­cze­nie.

– Niech panna wyba­czy i kon­ty­nu­uje, pro­szę – powie­dział pan Har­ri­son. – Mój brat mary­narz ni­gdy tego ptaka nie wycho­wał.

– Wró­ci­łam do domu i po kola­cji poszłam do zagrody. Panie Har­ri­son… – Ania pochy­liła się do przodu, zło­żyła dło­nie tak jak daw­niej, gdy była dziec­kiem, i utkwiła szare oczy w twa­rzy pana Har­ri­sona… – moja krowa ni­gdzie z niej się nie ruszyła! To pana krowę sprze­da­łam panu She­are­rowi!

– O mój Boże! – wykrzyk­nął pan Har­ri­son zdu­miony tym nie­spo­dzie­wa­nym zakoń­cze­niem. – Ależ to nie­zwy­kłe!

– Cóż, nie ma nic nad­zwy­czaj­nego w tym, że pakuję sie­bie i innych w tara­paty – powie­działa Ania żało­śnie. – Słynę z tego. Można by pomy­śleć, że pora z tego wyro­snąć. W marcu skoń­czę prze­cież sie­dem­na­ście lat, ale chyba jed­nak nie jest łatwo zwal­czyć tę cechę. Panie Har­ri­son, wiem, że szanse są marne, ale czy może mi pan wyba­czyć? Oba­wiam się, że już za późno, aby odzy­skać pań­ską krowę, ale pro­szę, oto są pie­nią­dze z jej sprze­daży albo – gdyby pan wolał – może pan wziąć moją krowę. To świetna krowa. Wprost nie mogę wyra­zić, jak bar­dzo mi przy­kro z powodu tego wyda­rze­nia.

– Już, już – powie­dział pan Har­ri­son żywo. – Niech panna nie mówi już wię­cej. To nie ma zna­cze­nia. Zupeł­nie, żad­nego zna­cze­nia. Ja sam czę­sto dzia­łam zbyt pochop­nie, bar­dzo pochop­nie. Ale czę­sto ciężko mi poha­mo­wać mówie­nie tego, co myślę, i ludzie muszą jakoś to znieść. Gdyby ta krowa wpa­dła w moją kapu­stę, ale nie­ważne, nie była w kapu­ście, więc to nie ma zna­cze­nia. Myślę, że lepiej wezmę krowę panny na wymianę, skoro i tak chce się jej panna pozbyć.

– Och, dzię­kuję, panie Har­ri­son. Taka jestem szczę­śliwa, że nie roz­gnie­wał się pan. Oba­wia­łam się, że będzie pan wście­kły.

– Pew­nie umie­ra­łaś ze stra­chu przed przyj­ściem tutaj po raba­nie, któ­rego naro­bi­łem wczo­raj? Ale nie powinna się mnie panna bać. Ja tylko robię dużo hałasu, zbyt szybko mówię, co myślę, nawet jeżeli to tro­chę przy­kre.

– Och, to tak samo jak pani Linde – powie­działa Ania, zanim zdą­żyła ugryźć się w język.

– Kto? Pani Linde? Nie chciała chyba panna suge­ro­wać, że jestem jak ta stara plot­kara – powie­dział zde­ner­wo­wany pan Har­ri­son. – Nie jestem taki zupeł­nie. Ani tro­chę. A co ma panna w tym pudełku?

– Cia­sto – odparła Ania figlar­nie. Odczuła ogromną ulgę na widok nie­spo­dzie­wa­nej życz­li­wo­ści pana Har­ri­sona. – Przy­nio­słam je dla pana. Pomy­śla­łam, że pew­nie nie­czę­sto jada pan domowe wypieki.

– Co racja, to racja. Bar­dzo rzadko się to zda­rza, a bar­dzo sobie cenię sło­dy­cze. Jestem nie­by­wale wdzięczny. Do tego cia­sto wygląda wyjąt­kowo ape­tycz­nie. Mam nadzieję, że okaże się rów­nie sma­ko­wite.

– Jestem tego pewna. W swoim cza­sie robi­łam cia­sta, które nie­ko­niecz­nie były smaczne, może pan zapy­tać panią Allan, ale to aku­rat się udało. Zrobi­łam je na spo­tka­nie Sto­wa­rzy­sze­nia, ale dla nich wymy­ślę póź­niej coś innego.

– Zróbmy tak. Pro­szę pomóc mi je zjeść, panno Aniu! Wsta­wię wodę i zro­bimy sobie po fili­żance her­baty. Co panna na to?

– Czy pozwoli pan, żebym to ja zapa­rzyła her­batę? – zapy­tała Ania z powąt­pie­wa­niem.

Pan Har­ri­son zachi­cho­tał.

– Widzę, że nie ma panna zaufa­nia do mojej umie­jęt­no­ści parze­nia her­baty. Bar­dzo się panna myli. Potra­fię zapa­rzyć naj­lep­szą her­batę, jaką panna kie­dy­kol­wiek piła! Ale pro­szę, oczy­wi­ście może panna zro­bić to sama. Całe szczę­ście, że padało w zeszłą nie­dzielę, więc jest pełno czy­stych naczyń.

Ania wstała żywo i wzięła się do pracy. Naj­pierw wie­lo­krot­nie umyła czaj­ni­czek, zanim wsy­pała do niego her­baty. Potem zamio­tła piec i nakryła stół, bio­rąc naczy­nia ze spi­żarni. Stan tej ostat­niej tro­chę ją prze­ra­ził, ale roz­sąd­nie nie sko­men­to­wała go ani sło­wem. Pan Har­ri­son powie­dział jej, gdzie znaj­dzie chleb, masło i słoik brzo­skwiń. Ania przy­stro­iła stół bukie­tem kwia­tów z ogrodu i posta­no­wiła przy­mknąć oczy na plamy na obru­sie. Wkrótce her­bata była gotowa i Ania, sie­dząc naprze­ciwko pana Har­ri­sona, nalała ją do fili­ża­nek, gawę­dząc o szkole, przy­ja­cio­łach i pla­nach. Z tru­dem wie­rzyła wła­snym oczom i uszom!

Pan Har­ri­son przy­niósł Gin­ger z powro­tem, suge­ru­jąc, ze biedny ptak poczuł się samotny, a Ania, czu­jąc, ze mogłaby wyba­czyć wszystko i wszyst­kim, na znak pokoju zaofe­ro­wała jej orze­cha. Jed­nakże uczu­cia Gin­ger zostały zra­nione zbyt głę­boko, odmó­wiła więc zaak­cep­to­wa­nia jakich­kol­wiek prób rozejmu. Nastro­szyw­szy pióra, sie­działa nachmu­rzona na swo­jej grzę­dzie i wyglą­dała jak zie­lo­no­złota kulka.

– Dla­czego nazywa ją pan Gin­ger? – zapy­tała Ania, która lubiła sto­sowne nazwy i myślała, że rudy wcale nie odpo­wiada wspa­nia­łemu upie­rze­niu papugi.

– To mój brat mary­narz ją tak nazwał. Może miało to odnie­sie­nie do jej cha­rak­terku. Bar­dzo sobie jed­nak tego ptaka cenię. Byłaby panna zdu­miona, wie­dząc, jak bar­dzo. Oczy­wi­ście ma wady i kosz­to­wała mnie już nie­sa­mo­wi­cie dużo w ten czy inny spo­sób. Wielu ludziom nie odpo­wiada jej język, ale nie mogę jej oduczyć. Pró­bo­wa­łem sam, pró­bo­wali inni. Nie­któ­rzy ludzie mają uprze­dze­nie do papug. Nie­mą­drze, prawda? Ja oso­bi­ście bar­dzo je lubię. Gin­ger jest moim towa­rzy­szem. Nikt na świe­cie nie zmu­siłby mnie, żebym ją oddał. Nikt!

Ostat­nie zda­nie pan Har­ri­son pra­wie wykrzyk­nął, jakby podej­rze­wał, że Ania ma tajemny plan prze­ko­na­nia go, by pozbył się Gin­ger. Jed­nakże Ania zaczy­nała lubić dziw­nego, gry­ma­śnego, żywego małego czło­wieczka i zanim posi­łek się skoń­czył, stali się dobrymi przy­ja­ciółmi. Pan Har­ri­son dowie­dział się o Sto­wa­rzy­sze­niu i był skłonny je zaak­cep­to­wać.

– Bar­dzo słusz­nie. Bierz­cie się do dzieła. Mnó­stwo rze­czy w Avon­lea wymaga ulep­sze­nia, zresztą ludzie także.

– No, nie wiem. – Zaru­mie­niła się Ania. Będąc wśród nie­któ­rych przy­ja­ciół, mogłaby z łatwo­ścią przy­znać, że w Avon­lea i u jej miesz­kań­ców zna­leźć można pewne drobne, łatwo usu­walne nie­do­sko­na­ło­ści. Ale usły­szeć coś takiego od kogoś nowego, spoza ich kręgu, jak pan Har­ri­son, to już cał­kiem inna sprawa. – Sądzę, że Avon­lea jest uro­cze, a miesz­ka­jący tu ludzie prze­mili!

– No tak, wydaje mi się jed­nak, że ty masz dość pikantne uspo­so­bie­nie – sko­men­to­wał pan Har­ri­som, przy­glą­da­jąc się jej zaczer­wie­nio­nym policz­kom i obu­rzo­nym oczom. – To typowe dla osób o panny kolo­rze wło­sów, jak przy­pusz­czam. Avon­lea to przy­zwo­ite miej­sce, w prze­ciw­nym razie nie osie­dlił­bym się tutaj, może panna jed­nak przy­znać, że ma pewne wady?

– Dla­tego jesz­cze bar­dziej je lubię! – powie­działa Ania lojal­nie. – Nie lubię miejsc i ludzi, któ­rzy nie mają żad­nych wad! Sądzę, że praw­dzi­wie dosko­nała osoba byłaby ogrom­nie nie­cie­kawa. Pani Mil­to­nowa White mówi, że ni­gdy nie poznała oso­bi­ście nikogo dosko­na­łego, cho­ciaż dosyć czę­sto sły­szy o takiej jed­nej. To pierw­sza żona jej męża. Nie uważa pan, że musi być dość ciężko zostać poślu­bioną czło­wie­kowi, któ­rego pierw­sza żona była ide­alna?

– Bar­dziej nie­wy­god­nie byłoby być poślu­bio­nym tej ide­al­nej żonie – oświad­czył pan Har­ri­son nie­ocze­ki­wa­nie.

Kiedy skoń­czyli pod­wie­czo­rek, Ania nale­gała, żeby pozmy­wać naczy­nia, mimo że pan Har­ri­son uznał, że ma tyle czy­stych, że wystar­czy na całe tygo­dnie. Bar­dzo chciała poza­mia­tać pod­łogę, ale, nie­stety, ni­gdzie nie widziała mio­tły, a wolała nie pytać, by nie dowie­dzieć się, że bra­kuje jej w tym domo­stwie.

– Gdyby panna miała ochotę, może panna wpaść od czasu do czasu na poga­wędkę – zasu­ge­ro­wał pan Har­ri­son, kiedy zbie­rała się do wyj­ścia. – Nie mamy daleko do sie­bie, a sąsie­dzi powinni się przy­jaź­nić. Dość cie­kawi mnie to panny Sto­wa­rzy­sze­nie. Coś mi mówi, że będzie z tym kupa śmie­chu. Za kogo naj­pierw macie zamiar się zabrać?

– Nie mamy zamiaru mie­szać się do spraw ludzi, tylko miej­sca chcemy udo­sko­na­lać – powie­działa Ania dostoj­nym tonem. Podej­rze­wała, ze pan Har­ri­son stroi sobie żarty z jej pro­jektu.

Pan Har­ri­son patrzył przez okno na odda­la­jącą się gibką, dziew­częcą syl­wetkę pod­ska­ku­jącą z lek­kim ser­cem w świe­tle zacho­dzą­cego słońca.

– Taki zrzę­dliwy, samotny i opry­skliwy ze mnie dziad – powie­dział do sie­bie gło­śno – a jest w tej dziew­czy­nie coś takiego, co powo­duje, że znowu czuję się młody. To takie miłe uczu­cie, że chęt­nie poczuł­bym to od czasu do czasu.

– Rudo­włosa wie­wiórka – zaskrze­czała Gin­ger prze­śmiew­czo.

Pan Har­ri­son potrzą­snął pię­ścią w stronę ptaka.

– Ty wredne pta­szy­sko – wymam­ro­tał. – Żałuję, że nie skrę­ci­łem ci karku, kiedy mój brat przy­wiózł cię do domu. Czy ni­gdy nie prze­sta­niesz pako­wać mnie w kło­poty?

Bez­tro­ska Ania pobie­gła opo­wie­dzieć o swo­jej przy­go­dzie Maryli, która wyglą­dała przez okno zanie­po­ko­jona jej prze­dłu­ża­jącą się nie­obec­no­ścią.

– Mimo wszystko świat jest takim dobrym miej­scem, prawda, Marylo? – zakoń­czyła rado­śnie Ania. – Pani Linde narze­kała ostat­nio, że świat scho­dzi na psy i że nawet jeżeli się myśli o czymś miłym, i tak się czło­wiek roz­cza­ruje, gdyż nic dobrego nie wynika z naszych ocze­ki­wań. Cóż, być może ma rację. Ale ma to swoje dobre strony. Różne złe rze­czy rów­nież nie dora­stają do naszych ocze­ki­wań i czę­sto złe wycho­dzi na dobre. Kiedy szłam do pana Har­ri­sona, myśla­łam, że czeka mnie okropne spo­tka­nie, a tym­cza­sem oka­zał się miły i spę­dzi­łam tam cał­kiem udane popo­łu­dnie! Sądzę, że będziemy dobrymi przy­ja­ciółmi, jeżeli oczy­wi­ście stać nas będzie na wyro­zu­mia­łość dla sie­bie; wtedy wszystko się ułoży. Nie­mniej jed­nak, Marylo, już ni­gdy nie sprze­dam krowy, zanim nie upew­nię się, do kogo należy. I nie lubię papug!

Roz­dział IV. Różne zda­nia

ROZ­DZIAŁ IV

Różne zda­nia

Pew­nego wie­czoru o zacho­dzie słońca Janka Andrews, Gil­bert Bly­the i Ania Shir­ley ster­czeli przy ogro­dze­niu w cie­niu łagod­nie chwie­ją­cych się kona­rów świer­ków, gdzie prze­cinka leśna zwana Brzo­zo­wym Prze­smy­kiem łączy się z głów­nym trak­tem, nie­chęt­nie myśląc o powro­cie do domu. Janka spę­dziła całe popo­łu­dnie z Anią, która teraz odpro­wa­dzała ją do domu, po dro­dze zaś spo­tkały Gil­berta Bly­the’a i we trójkę roz­ma­wiali o zna­mien­nym następ­nym dniu, jako że był to pierw­szy wrze­śnia, czyli dzień roz­po­czę­cia szkoły, Janka miała jechać do New­bridge, a Gil­bert do Bia­łych Pia­sków,

– Oboje macie nade mną prze­wagę – wes­tchnęła Ania, – Będzie­cie uczyć dzieci, które was nie znają, a ja muszę uczyć moich kole­gów i kole­żanki z ławki! Pani Linde mówi, że w związku z tym nie będą darzyć mnie sza­cun­kiem, tak jak darzy­liby obcą osobę, no, chyba że od początku będę bar­dzo ostra, Ale ja nie uwa­żam, by nauczy­ciel musiał być ostry! Och, wydaje mi się, że to taka wielka odpo­wie­dzial­ność!

– Myślę, że wszy­scy sobie pora­dzimy – powie­działa Janka na pocie­sze­nie. Nie zawra­cała sobie głowy aspi­ra­cjami i nie prze­ja­wiała chęci wywie­ra­nia dobrego wpływu na uczniów. Miała zamiar uczci­wie zaro­bić swoją pen­sję, zado­wo­lić człon­ków rady i dopro­wa­dzić do tego, by jej imię zostało zapi­sane w reje­strze hono­ro­wym inspek­cji szkol­nej. Nie miała żad­nych dodat­ko­wych ambi­cji,

– Naj­waż­niej­szym zada­niem będzie utrzy­ma­nie porządku i dla­tego nauczy­ciel musi być ostry. Jeżeli moi ucznio­wie nie będą robić tego, co im każę, zostaną uka­rani.

– W jaki spo­sób?

– Oczy­wi­ście zostaną zbici!

– Och, Janko, nie możesz – zawo­łała Ania – nie zro­bi­ła­byś tego!

– Możesz być pewna, że mogę i zro­bię to, jeżeli zasłużą – brzmiała sta­now­cza odpo­wiedź.

– Ja nie mogła­bym ni­gdy ude­rzyć dziecka – powie­działa Ania rów­nie sta­now­czo. – Abso­lut­nie w to nie wie­rzę. Panna Stacy ni­gdy nie ude­rzyła żad­nego z nas, a spo­kój na lek­cjach był cał­ko­wity, nato­miast pan Phil­lips cią­gle kogoś bił, a nikt go nie słu­chał. Jeżeli nie pora­dzę sobie bez bicia, to porzucę pracę w szkole. Są lep­sze drogi do osią­gnię­cia celu. Posta­ram się zdo­być serca moich uczniów, wtedy będą z wła­snej woli robić to, co im powiem.

– A co zro­bisz, jeżeli nie posłu­chają? – zapy­tała zawsze prak­tyczna Janka.

– Na pewno bym ich nie zbiła. Nie wydaje mi się, żeby to było dobre. Och, pro­szę cię, Janko kochana, nie bij swo­ich uczniów, nie­za­leż­nie od tego, co zro­bią.

– A ty co o tym myślisz, Gil­ber­cie? – zażą­dała odpo­wie­dzi Janka. – Nie uwa­żasz, że nie­które dzieci po pro­stu muszą dostać lanie od czasu do czasu?

– Nie uwa­żasz, że to okrutne i bar­ba­rzyń­skie bić dziecko, jakie­kol­wiek dziecko?! – żar­li­wie wykrzyk­nęła zaczer­wie­niona Ania.

– Cóż – powie­dział Gil­bert powoli, roz­darty pomię­dzy swymi prze­ko­na­niami, a chę­cią sta­nię­cia na wyso­ko­ści ide­ałów Ani. – Każda ze stron ma tro­chę racji. Nie wie­rzę, żeby trzeba było czę­sto bić dzieci. Uwa­żam, że, jak mówisz, Aniu, z zasady są o wiele lep­sze metody pro­wa­dze­nia klasy, i kary cie­le­sne powinny być sto­so­wane tylko jako osta­tecz­ność. Z dru­giej zaś strony wie­rzę, że, jak mówi Janka, do nie­któ­rych dzieci nie dotrze się ina­czej jak poprzez karę cie­le­sną i w tym wypadku będzie ona sku­teczna! Moją zasadą będzie sto­so­wa­nie kar cie­le­snych tylko w osta­tecz­no­ści.

I tym spo­so­bem Gil­bert, chcąc zado­wo­lić obie strony, jak to zwy­kle bywa, nie usa­tys­fak­cjo­no­wał żad­nej. Janka potrzą­snęła głową.

– Będę bić moich uczniów, kiedy będą nie­grzeczni. To jest naj­szyb­szy i naj­prost­szy spo­sób prze­ko­na­nia ich.

– Ni­gdy nie zbiję dziecka – powtó­rzyła twardo Ania. – Jestem pewna, że nie jest to ani konieczne, ani spra­wie­dliwe.

– A co zro­bisz, gdy jakiś chło­piec odmówi zro­bie­nia tego, o co go popro­sisz? – spy­tała Janka.

– Zatrzy­mam go po lek­cjach i poroz­ma­wiam z nim miło, ale sta­now­czo – powie­działa Ania. – W każ­dym można zna­leźć dobro. Obo­wiąz­kiem nauczy­ciela jest to zro­bić i roz­wi­jać je. To wła­śnie powie­dział nam pro­fe­sor od zarzą­dza­nia szkołą w Queens, wiesz? Myślisz, że znaj­dziesz w dziecku dobro, bijąc je? Pro­fe­sor Ren­nie mówi, że waż­niej­sze jest wła­ści­wie wpły­wać na dzieci, niż nauczyć zasady trzech P1.

– Jed­nakże zauważ, że inspek­to­rzy spraw­dzają zasadę trzech P i nie napi­szą o mnie pozy­tyw­nie w spra­woz­da­niu, jeżeli ucznio­wie nie będą zacho­wy­wać się odpo­wied­nio! – zapro­te­sto­wała Janka.

– A ja wolę, żeby ucznio­wie mnie kochali i wspo­mi­nali mnie po latach jako dobrą nauczy­cielkę, niż żeby moje nazwi­sko było na liście hono­ro­wej – stwier­dziła Ania sta­now­czo.

– Wcale nie będziesz karać nie­po­słusz­nych dzieci? – zapy­tał Gil­bert.

– Oczy­wi­ście, pew­nie będę musiała, ale wiem z pew­no­ścią, że będę tego bar­dzo nie lubić. Ale można zabrać im prze­rwę albo posta­wić do kąta, albo kazać prze­pi­sy­wać zda­nia.

– Pew­nie nie będziesz karać dziew­cząt, sadza­jąc je z chłop­cami? – zapy­tała Janka prze­bie­gle.

Gil­bert i Ania popa­trzyli na sie­bie, uśmie­cha­jąc się głup­ko­wato. Kie­dyś, dawno temu Ania musiała sie­dzieć za karę koło Gil­berta, co miało smutne i gorz­kie kon­se­kwen­cje.

– Cóż, z cza­sem prze­ko­namy się, kto miał słusz­ność – powie­działa Janka filo­zo­ficz­nie przed roz­sta­niem.

Ania wró­ciła na Zie­lone Wzgó­rze Brzo­zo­wym Prze­smy­kiem – cie­ni­stym, sze­lesz­czą­cym i pach­ną­cym papro­ciami, dalej Fioł­kową Doliną, minęła Zwier­cia­dło Wierzb, gdzie cało­wały się jasność i ciem­ność, a następ­nie zeszła do Dróżki Zako­cha­nych, którą dawno temu tak nazwały z Dianą. Szła powoli, cie­sząc się sło­dy­czą lasów, pól i roz­gwież­dżo­nym let­nim zmierz­chem, myśląc trzeźwo o nowych obo­wiąz­kach, z jakimi przyj­dzie jej się zmie­rzyć już od następ­nego ranka. Kiedy dotarła na podwó­rze Zie­lonego Wzgó­rza, dobie­gła ją gło­śna i zde­cy­do­wana wypo­wiedź pani Linde.

– O, pani Linde zja­wiła się udzie­lić mi dobrej rady na jutro – pomy­ślała, krzy­wiąc się. – Chyba jed­nak nie wejdę do środka. Myślę, że jej rady są jak pieprz – dosko­nałe w małych ilo­ściach, w nad­mia­rze jed­nak palące! Pobie­gnę na poga­wędkę do pana Har­ri­sona!

Poczu­cia sza­cunku dla sie­bie, poczu­cia sza­cunku dla innych, poczu­cia odpo­wie­dzial­no­ści (przyp. tłum.). [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki