Ania z Szumiących Topoli - Lucy Maud Montgomery - ebook

Ania z Szumiących Topoli ebook

Lucy Maud Montgomery

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ania Shirley powraca w czwartej części bestsellerowej serii Lucy Maud Montgomery.

Po ukończeniu studiów z tytułem magistra nauk humanistycznych Ania przeprowadza się do Szumiących Topoli i uzyskuje posadę dyrektorki liceum w Summerside. Przypadkowo sprowadza na siebie niechęć wpływowego klanu rodziny Pringle, który przy każdej możliwej okazji wytrwale uprzykrza jej życie. Ania nawiązuje nowe przyjaźnie, zdeterminowana zjednać sobie nawet najbardziej opornych mieszkańców Szumiących Topoli.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 362

Oceny
4,3 (40 ocen)
21
12
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paula1656

Nie oderwiesz się od lektury

O ile do poprzednich części tej pięknej serii powracałam niejednokrotnie, tak Anię z Szumiących Topoli przeczytałam po raz pierwszy i, oczywiście, jak każda inna książka L.M.Montgomery, podbiła moje serce, wypełniając je kojącą, otulającą delikatnością. Pisanie listów zawsze miało dla mnie romantyczny wydźwięk, tym bardziej spodobał mi się ten motyw w książce. To nietypowe rozwiązanie - wiadomości pisanych przez Anię do Gilberta - nadało książce wyjątkowości, wszak przy poprzednich tomach nie spotkaliśmy się z taką formą przekazania narracji. Jestem zauroczona losami Ani, jak już wspomniałam, czytałam tę część po raz pierwszy, więc z przyjemnością poznawałam również nowych bohaterów, między innymi Elżbietkę, Rebekę Dew, Katarzynę. To one najbardziej zapadły w moją pamięć i cieszę się, że, tak jak Ania, mogłam je polubić, a nawet w pewien sposób pokochać. Od razu sięgam po kolejny z tomów przygód jednej z moich ulubionych bohaterek literackich, czyli Wymarzony dom Ani.
10
Olivix

Nie oderwiesz się od lektury

Wołanie kota na noc do domu skradło moje serce ❤️
00
Zielonookabrunetka

Z braku laku…

Od tej części Ania straciła cały swój urok. Z każdym kolejnym tomem było coraz gorzej, ale ten jest chyba moim najmniej ulubionym z całej serii.
00
MartaMrowiec

Dobrze spędzony czas

ach!
00

Popularność




PIERW­SZY ROK

Roz­dział I

(List Ani Shir­ley, licen­cjatki, dyrek­torki liceum w Sum­mer­side, do Gil­berta Bly­the’a, stu­denta medy­cyny na Uni­wer­sy­te­cie Red­mond w King­sport).

Szu­miące Topole, Aleja Duchów, Wyspa Księ­cia Edwarda, Sum­mer­side, ponie­dzia­łek, 12 wrze­śnia

NAJ­DROŻ­SZY!

Czyż to nie zachwy­ca­jący adres? Czy sły­sza­łeś kie­dy­kol­wiek coś rów­nie cudow­nego? Szu­miące Topole to nazwa mojego nowego domu, któ­rym jestem zachwy­cona! Podoba mi się także Aleja Duchów, która wła­ści­wie nie jest for­malną nazwą. Powinna nazy­wać się ulica Trent, ale nikt jej tak nie nazywa z wyjąt­kiem rzad­kich przy­pad­ków, kiedy dosta­nie się do tygo­dnika „Weekly Courier”. Wtedy czy­tel­nicy patrzą na sie­bie z nie­do­wie­rza­niem i pytają: „Gdzież, u licha, znaj­duje się taka ulica? To prze­cież Aleja Duchów”. Jed­nak nie mogę Ci powie­dzieć, z jakiego powodu tak się nazywa. Spy­ta­łam o to Rebekę Dew, ale nie umiała mi powie­dzieć niczego, oprócz tego, że nazwa ta funk­cjo­nuje od naj­daw­niej­szych cza­sów, gdyż kie­dyś miej­sce to było nawie­dzane przez duchy. Lecz ona nie widziała tam ni­gdy nikogo, kto wyglą­dałby ina­czej niż zwy­kli miesz­kańcy tej ziemi.

Muszę jed­nak kon­ty­nu­ować moją opo­wieść. Jesz­cze nie znasz Rebeki Dew, ale to się oczy­wi­ście zmieni. Prze­wi­duję, że zaj­mie ona pokaźne miej­sce w mojej kore­spon­den­cji.

Teraz zapada już zmierzch, naj­droż­szy. (A tak przy oka­zji, czyż słowo „zmierzch” nie jest pełne czaru? Podoba mi się bar­dziej niż „zmrok”. Brzmi tak aksa­mit­nie i cie­ni­ście, i… zmierz­chli­wie). W świe­tle słońca należę do świata, a w nocy do snu i wiecz­no­ści. Ale o zmierz­chu uwal­niam się i należę tylko do sie­bie i do Cie­bie. Zacho­wam więc tę porę wyłącz­nie na kore­spon­den­cję z Tobą. Ale nie będzie to list miło­sny. Mam nie­zbyt dobrze piszące pióro, a takie nie nadaje się do pisa­nia listów miło­snych, podob­nie jak ostre lub stę­pione. Możesz więc liczyć na miło­sny list tylko wtedy, gdy będę miała stu­pro­cen­towo odpo­wied­nią sta­lówkę. A teraz opo­wiem Ci o moim nowym domu i jego miesz­kań­cach, Gil­ber­cie. Są tacy kochani!

Przy­je­cha­łam tu wczo­raj z nadzieją zna­le­zie­nia pen­sjo­natu. Pani Mał­go­rzata Linde przy­je­chała ze mną pod pre­tek­stem zaku­pów, ale wiem dosko­nale, że jej głów­nym celem było zna­le­zie­nie mi pen­sjo­natu. Mimo że ukoń­czy­łam wydział filo­lo­giczny i uzy­ska­łam licen­cjat, pani Linde na­dal uważa mnie za nie­do­świad­czoną młodą osóbkę, którą trzeba kie­ro­wać, usta­wiać i nad­zo­ro­wać.

Przy­je­cha­ły­śmy pocią­giem i wyobraź sobie, Gil­ber­cie, mia­łam taką śmieszną przy­godę. Jak wiesz, przy­gody to moja domena, przy­cią­gam je do sie­bie, acz nie wiem jak! Zda­rzyło się to aku­rat w momen­cie, gdy pociąg wjeż­dżał na sta­cję. Wsta­łam i schy­liw­szy się, by pod­nieść walizkę pani Linde (pla­no­wała spę­dzić nie­dzielę z przy­ja­ciółką w Sum­mer­side), opar­łam się kłyk­ciami zaci­śnię­tej dłoni na czymś, co wyda­wało mi się błysz­czą­cym opar­ciem fotela. W jed­nej sekun­dzie otrzy­ma­łam gwał­towne ude­rze­nie, aż z tru­dem powstrzy­ma­łam okrzyk bólu. Gil­ber­cie, wyobraź sobie, że to, co wzię­łam za ele­ment sie­dze­nia, było łysą głową jakie­goś męż­czy­zny! Nie­spo­dzie­wa­nie obu­dzony patrzył na mnie z wście­kło­ścią. Prze­pro­si­łam go nie­zręcz­nie i wysia­dłam z pociągu, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Kiedy rzu­ci­łam ostat­nie spoj­rze­nie na prze­dział, sie­dział tam na­dal, wrogo mie­rząc mnie wzro­kiem. Pani Linde była prze­ra­żona, a kłyk­cie mojej dłoni są na­dal obo­lałe!

Nie prze­wi­dy­wa­łam spe­cjal­nych kło­po­tów ze zna­le­zie­niem pen­sjo­natu, gdyż wie­dzia­łam, że pewna pani, nie­jaka Toma­szowa Prin­gle, wynaj­muje pokoje kolej­nym dyrek­tor­kom szkoły śred­niej od co naj­mniej dwu­na­stu lat. Jed­nak z jakiejś nie­zna­nej przy­czyny naraz oka­zała się zmę­czona i odmó­wiła przy­ję­cia mnie. Kilka innych nie­złych miejsc także wykrę­ciło się jakimś pre­tek­stem. Gdzie indziej znów nie bar­dzo mi się podo­bało. Cho­dzi­ły­śmy po mia­steczku całe popo­łu­dnie, zgrzane i zmę­czone, z chan­drą i bólem głowy, aż wresz­cie zna­la­złam! Byłam już gotowa pod­dać się w roz­pa­czy, kiedy naraz zda­rzyła się Aleja Duchów!

Wpa­dły­śmy na nią w dro­dze do pani Brad­dock, daw­nej kole­żanki pani Linde. Pani Brad­dock powie­działa, że cał­kiem moż­liwe, że będę mogła zamiesz­kać „u wdów”.

Sły­szała, że chcą wziąć loka­tora, aby mieć na wyna­gro­dze­nie Rebeki Dew. Nie mogą pozwo­lić sobie na dal­sze utrzy­my­wa­nie Rebeki, chyba że uzy­skają jakieś dodat­kowe pie­nią­dze, a jeżeli Rebeka odej­dzie, to kto będzie doił starą, rudą krowę?

Pani Brad­dock popa­trzyła na mnie surowo, jak gdyby przy­szło jej do głowy, że to ja powin­nam doić rudą krowę, ale nie uwie­rzy, że potra­fię to zro­bić, nawet gdy­bym zło­żyła przy­sięgę.

– O jakich to wdo­wach mówisz? – spy­tała pani Linde.

– Jak to, nie koja­rzysz? O cioci Kasi i cioci Hani – powie­działa pani Brad­dock, jak gdyby każdy powi­nien je znać, nawet nie­zbyt mądra licen­cjatka w dzie­dzi­nie lite­ra­tury. – Cio­cia Kasia to pani Ama­sowa Mac­Com­ber – wdowa po kapi­ta­nie, a cio­cia Hania to pani Lin­col­nowa Mac­Lean – „cywilna” wdowa, ale wszy­scy nazy­wają je cio­tecz­kami. Miesz­kają na końcu Alei Duchów.

Aleja Duchów! Ta nazwa wystar­czyła, by mnie prze­ko­nać. Musia­łam zamiesz­kać u wdów!

– Chodźmy to spraw­dzić – popro­si­łam panią Linde. Zda­wało mi się, że jeżeli stra­cimy choćby jesz­cze jedną chwilę, to Aleja Duchów znik­nie z powro­tem w kra­inie cza­rów.

– Możesz pójść do nich, ale o tym, czy cię przyjmą, zade­cy­duje Rebeka Dew. To ona rzą­dzi w Szu­mią­cych Topo­lach, o tym mogę was zapew­nić.

Szu­miące Topole! To nie mogło być prawdą, nie mogło! Chyba śnię. A pani Mał­go­rzata Linde oce­niła, że fak­tycz­nie jest to dziwna nazwa dla domu.

– Och, kapi­tan Mac­Com­ber nazwał tak ten dom. Nale­żał do niego, rozu­mie pani. Obsa­dził go topo­lami, z któ­rych był sza­le­nie dumny, cho­ciaż rzadko bywał w domu i ni­gdy nie przy­jeż­dżał na długo. Cio­teczka Kasia mawiała zazwy­czaj, że to nie­wy­godne, ale ni­gdy nie udało nam się usta­lić, czy miała na myśli jego krót­kie pobyty, czy też fakt, że w ogóle wraca. Cóż, panno Shir­ley, mam nadzieję, że dosta­nie pani to miesz­kanko. Rebeka Dew jest świetną kucharką, a szcze­gólny geniusz wyka­zuje, przy­rzą­dza­jąc sałatkę z ziem­nia­ków. Jeżeli panią polubi, zary­suje się przed panią wspa­niała przy­szłość. Sły­sza­łam, że w mie­ście jest nowy ban­kier, który poszu­kuje pen­sjo­natu; nie­wy­klu­czone, że będzie wolała jego. To śmieszne, że Toma­szowa Prin­gle nie chciała pani przy­jąć. Całe mia­steczko Sum­mer­side jest pełne człon­ków rodziny Prin­gle’ów i osób z nimi spo­krew­nio­nych. Nazy­wani są rodziną kró­lew­ską i musi pani zyskać ich względy, panno Shir­ley, albo też ni­gdy nie odnie­sie pani suk­cesu w liceum w Sum­mer­side. Zawsze byli tu naj­waż­niejsi, jest nawet ulica, która dostała nazwę po kapi­tanie Abra­ha­mie Prin­gle’u. Sta­no­wią świet­nie zor­ga­ni­zo­wany klan, a na jego czele stoją dwie stare damy z Klo­no­wego Wzgó­rza. Sły­sza­łam, że nie prze­pa­dają za panią.

– A dla­cze­góż to?! – wykrzyk­nę­łam. – Prze­cież mnie nie znają!

– Otóż cho­dzi o to, że pewien ich dal­szy kuzyn ubie­gał się o sta­no­wi­sko dyrek­tora liceum i cały klan był prze­ko­nany, że to on powi­nien je uzy­skać. Kiedy przy­jęto pani poda­nie, wszy­scy się roz­zło­ścili. Cóż, tacy są ludzie. Musimy ich akcep­to­wać takimi, jacy są. Z pozoru będą dla pani mili, ale cały czas będą knuć prze­ciwko pani. Nie chcę pani znie­chę­cać, ale ostrze­żony to uzbro­jony! Mam nadzieję, że pora­dzi pani sobie mimo ich nie­chęci. Jeżeli wdowy panią przyjmą, nie będzie pani miała nic prze­ciwko temu, żeby jeść posiłki w towa­rzy­stwie Rebeki Dew, prawda? Nie jest słu­żącą. To daleka kuzynka kapi­tana. Nie siada do stołu, kiedy przyj­mo­wani są goście. Wów­czas zna swoje miej­sce, ale jeżeli zamieszka tam pani jako loka­torka, nie będzie pani trak­to­wała jako gościa.

Zapew­ni­łam nie­spo­kojną panią Brad­dock, że z wielką przy­jem­no­ścią będę kon­su­mo­wać posiłki w towa­rzy­stwie Rebeki Dew i pocią­gnę­łam panią Linde do upra­gnio­nego miej­sca. Zro­zu­mia­łam, że muszę tam dotrzeć przed ban­kie­rem.

Pani Brad­dock poszła za nami aż do drzwi.

– I niech pani nie rani uczuć cio­teczki Hani, dobrze? Bar­dzo łatwo spra­wić jej przy­krość, jest taka wraż­liwa, bie­dac­two. Nie ma aż tylu pie­nię­dzy co cio­teczka Kasia, choć cio­teczka Kasia także nie ma ich za wiele. Lecz cio­teczka Kasia bar­dzo kochała swo­jego męża, zaś cio­teczka Hania nie prze­pa­dała za swoim. Nic w tym dziw­nego! Lin­coln Mac­Lean był sta­rym zrzędą, ale jej zda­niem, ludzie ją o to obwi­niają. Całe szczę­ście, że dziś sobota. Gdyby był pią­tek, cio­cia Hania nie wzię­łaby nawet pod roz­wagę pomy­słu, aby przy­jąć panią na loka­torkę. Można by się spo­dzie­wać, że to cio­teczka Kasia jest zabo­bonna, prawda? Tacy są bowiem mary­na­rze! Ale oka­zuje się, że to cio­teczka Hania, mimo że jej mąż był cie­ślą. Była bar­dzo ładna w latach mło­do­ści, bie­dac­two.

Zapew­ni­łam panią Brad­dock, że potrak­tuję uczu­cia cio­teczki Hani jak świę­tość, lecz ona na­dal szła za nami ścieżką.

– Kasia i Hania nie będą grze­bać w pani rze­czach, gdy pani wyj­dzie z pokoju. Są bar­dzo przy­zwo­ite. Może to robić Rebeka Dew, ale nie będzie na panią dono­sić. I na pani miej­scu nie pod­cho­dzi­ła­bym od drzwi fron­to­wych. Wyko­rzy­stują je jedy­nie na bar­dzo ważne oka­zje. Nie przy­po­mi­nam sobie, aby były otwie­rane od dnia pogrzebu Amasa. Pukaj­cie do bocz­nych drzwi. Trzy­mają klucz pod doniczką na para­pe­cie, tak więc jeżeli nikogo nie będzie w domu, może­cie po pro­stu otwo­rzyć drzwi, wejść do środka i pocze­kać. A cokol­wiek zro­bi­cie, nie wychwa­laj­cie kota, ponie­waż Rebeka Dew go nie cierpi.

Obie­ca­łam także nie wychwa­lać kota i wresz­cie udało nam się roz­stać z naszą roz­mów­czy­nią. Nie­ba­wem zna­la­zły­śmy się w Alei Duchów. Jest to bar­dzo krótka boczna uliczka pro­wa­dząca na otwartą wiej­ską prze­strzeń, a w głębi widoczne jest z niej błę­kitne wzgó­rze, które sta­nowi piękne tło. Z jed­nej strony wcale nie ma domów, a zie­mia opada łagod­nie w kie­runku portu. Z dru­giej strony stoją tylko trzy. Pierw­szy jest zwy­czajny, nie mam nic wię­cej do powie­dze­nia o nim. Następny to impo­nu­jący, ponury dwór z wykoń­czo­nej kamie­niami czer­wo­nej cegły, z man­sar­do­wym dachem, lukar­nami, meta­lową balu­stradą dookoła dachu, oto­czony tak wie­loma świer­kami i jodłami, że trudno go dostrzec. Wewnątrz musi być nie­zwy­kle ciemno. Trzeci i ostatni dom to Szu­miące Topole, na samym rogu, z uliczką zaro­śniętą trawą z przodu i praw­dziwą wiej­ską drogą, piękną w cie­niu drzew, po dru­giej stro­nie.

Zako­cha­łam się w nim od pierw­szego wej­rze­nia. Jak wiesz, są domy, które robią wra­że­nie na pierw­szy rzut oka dla przy­czyny, którą trudno zde­fi­nio­wać. Takie są wła­śnie Szu­miące Topole. Mogła­bym Ci opi­sać biały dom, bar­dzo biały, z zie­lo­nymi, bar­dzo zie­lo­nymi okien­ni­cami, z wie­życzką na rogu i po jed­nym oknie man­sar­do­wym z każ­dej strony, z niskim mur­kiem oddzie­la­ją­cym go od ulicy, z topo­lami i osi­kami rosną­cymi wzdłuż i wiel­kim ogro­dem z tyłu, gdzie pomie­szane są cudowne kwiaty i warzywa, ale wszystko to nie odda jego uroku. Krótko mówiąc, to dom, który ma w sobie coś z Zie­lo­nego Wzgó­rza.

– To miej­sce w sam raz dla mnie, na pewno tak chciał los – powie­dzia­łam gwał­tow­nie.

Pani Linde wyglą­dała, jak gdyby nie cał­kiem ufała memu prze­zna­cze­niu.

– Będziesz miała daleko do szkoły – powie­działa z powąt­pie­wa­niem.

– Jest mi to obo­jętne. Przyda mi się tro­chę ruchu. Och, niech­że pani przyj­rzy się temu uro­czemu brzo­zowo-klo­no­wemu zagaj­ni­kowi po dru­giej stro­nie drogi!

Pani Linde popa­trzyła, ale jedyny jej komen­tarz był taki:

– Mam nadzieję, że nie będzie tu plagi koma­rów.

– Ja też mam taką nadzieję. Nie­na­wi­dzę koma­rów. Jeden komar zapewni mi dłuż­szą bez­sen­ność niż wyrzuty sumie­nia.

Byłam zado­wo­lona, że nie musimy wcho­dzić fron­to­wymi drzwiami. Wyglą­dały znie­chę­ca­jąco: duże, dwu­skrzy­dłowe, drew­niane z pane­lami z czer­wo­nych, szkla­nych kwia­tów po bokach. Zupeł­nie nie paso­wały do całego domu. Małe, zie­lone boczne drzwiczki, do któ­rych dotar­ły­śmy ścieżką z cien­kich, pła­skich płyt kamien­nych miej­scami zato­pio­nych w tra­wie, były o wiele bar­dziej przy­ja­zne i gościnne. Na kra­wę­dziach ścieżki znaj­do­wały się zadbane kwiet­niki z ozdobną trawą, ład­nicz­kami, liliami tygry­simi, czer­wono-bia­łymi sto­krot­kami, lwimi paszcz­kami i grosz­kiem pach­ną­cym oraz czymś, co pani Linde nazywa sośnicz­kami. Oczy­wi­ście o tej porze roku nie kwi­tły, ale widać było, że we wła­ści­wym cza­sie pełne były kwie­cia. W dal­szej czę­ści ogrodu znaj­do­wała się różana rabatka, a pomię­dzy Szu­mią­cymi Topo­lami i ponu­rym sąsied­nim budyn­kiem znaj­do­wał się murek z cegieł, cały zaro­śnięty pną­cym blusz­czem, z łukiem per­goli ponad bla­do­zie­loną furtką. W samym środku pokry­wała ją winna lato­rośl, z czego wyni­kało, że nie otwie­rano jej od dawna. W grun­cie rze­czy, w dobrym sta­nie była tylko dolna połowa furtki, gdyż górna jej część była wyła­mana, dzięki czemu jawił się naszym oczom zaro­śnięty chwa­stami ogród po dru­giej stro­nie.

Kiedy wcho­dzi­ły­śmy bramką do ogrodu Szu­mią­cych Topoli, zauwa­ży­łam małą kępkę koni­czyny, tuż na prawo, przy ścieżce. Jakiś impuls kazał mi się pochy­lić i przyj­rzeć się jej. Nie uwie­rzył­byś, Gil­ber­cie! Tuż przede mną znaj­do­wały się trzy czte­ro­listne koni­czyny! Potrak­to­wa­łam to jako omen! Nawet rodzina Prin­gle’ów nie jest w sta­nie zmie­nić mojego prze­zna­cze­nia. I od razu zda­łam sobie sprawę, że ban­kier na pewno nie zdo­łał dotrzeć tu przede mną.

Boczne drzwi były otwarte, a więc nie­wąt­pli­wie ktoś znaj­do­wał się w domu. Nie musia­ły­śmy więc szu­kać klu­cza pod doniczką. Zapu­ka­ły­śmy i do drzwi pode­szła Rebeka Dew. Od razu wie­dzia­ły­śmy, że to ona, ponie­waż nie mógł to być abso­lut­nie nikt inny. A poza tym, żadne inne imię by do niej nie paso­wało.

Rebeka Dew ma około czter­dzie­stu lat i gdyby pomi­dor mógł mieć czarne włosy zacze­sane od czoła, małe, błysz­czące, czarne oczka, drobny nosek z bul­wia­stym koń­cem i cienką kre­skę zamiast ust, wyglą­dałby zupeł­nie jak ona. Wszystko ma nieco za krót­kie: ręce i nogi, szyję i nos, wszystko, z wyjąt­kiem uśmie­chu, który roz­po­ściera się od ucha do ucha.

Jed­nak w tym momen­cie nie uśmie­chała się. Wyglą­dała bar­dzo poważ­nie, kiedy spy­ta­łam, czy zasta­łam panią Mac­Com­ber.

– Czy cho­dzi pani o panią kapi­ta­nową Mac­Com­ber? – sark­nęła, jak gdyby w tym domu miesz­kało co naj­mniej tuzin róż­nych pań Mac­Com­ber.

– Tak – odpar­łam pokor­nie i wtedy wpro­wa­dziła nas do salo­niku, i tam pozo­sta­wiła. Pokój był mały i ładny, nieco zagra­cony podusz­kami, ale o spo­koj­nej i przy­ja­znej atmos­fe­rze, która mi odpo­wia­dała. Wszyst­kie meble znaj­do­wały się na prze­zna­czo­nych im miej­scach, zaj­mo­wa­nych od wielu lat. Jak te meble lśniły! Żadna kupna poli­tura nie dałaby takiego poły­sku. Wie­dzia­łam, że to zasługa Rebeki Dew. Na kominku znaj­do­wała się butelka ze stat­kiem pod peł­nymi żaglami, co bar­dzo zain­te­re­so­wało panią Linde. Zupeł­nie nie mogła pojąć, w jaki spo­sób dostał się on do środka, ale szybko doszła do wnio­sku, że ten dro­biazg nada­wał poko­jowi „mor­skiego cha­rak­teru”.

Weszły wdowy. Od razu je polu­bi­łam. Cio­teczka Kasia jest wysoka, szczu­pła, siwa i nieco surowa, dokład­nie w rodzaju Maryli; cio­teczka Hania niska, szczu­pła, także siwa oraz nieco smętna. Być może była kie­dyś bar­dzo ładna, lecz z tej urody nie pozo­stało nic oprócz oczu – łagod­nych, wiel­kich, koloru brą­zo­wego.

Obja­śni­łam powód mej wizyty, a wdowy popa­trzyły po sobie.

– Musimy nara­dzić się z Rebeką Dew – orze­kła cio­cia Hania.

– Bez wąt­pie­nia – potwier­dziła cio­cia Kasia.

Wezwano zatem z kuchni Rebekę Dew. Przy­szedł z nią kot, wielki, puszy­sty mal­tań­czyk o bia­łej piersi i bia­łym koł­nie­rzu. Z przy­jem­no­ścią pogła­dzi­ła­bym go, ale pamię­ta­łam ostrze­że­nie pani Brad­dock i dla­tego go zigno­ro­wa­łam.

Rebeka popa­trzyła na mnie z cie­niem uśmie­chu na twa­rzy.

– Rebeko – powie­działa cio­cia Kasia, która, jak odkry­łam, nie zwy­kła mar­no­wać słów – panna Shir­ley pra­gnie u nas zamiesz­kać. Nie przy­pusz­czam, aby­śmy mogły zaofe­ro­wać jej miesz­ka­nie.

– A dla­czego nie? – zapy­tała Rebeka Dew.

– Oba­wiam się, że byłoby to dla cie­bie dodat­ko­wym obo­wiąz­kiem – powie­działa cio­cia Hania.

– Jestem przy­zwy­cza­jona do obo­wiąz­ków – odparła Rebeka Dew.

Nie można, Gil­ber­cie, oddzie­lić tych dwóch imion. To nie­moż­liwe, cho­ciaż wdowy to robią. Zwra­ca­jąc się do niej, nazy­wają ją Rebeką. Nie wiem, jak to im się udaje.

– Jeste­śmy chyba za stare, aby znieść krę­ce­nie się tu mło­dych ludzi – upie­rała się cio­cia Hania.

– Mów za sie­bie! – sprze­ci­wiła się Rebeka Dew. – Mam zale­d­wie czter­dzie­ści pięć lat i wszyst­kie moje organy funk­cjo­nują jesz­cze pra­wi­dłowo. I uwa­żam, że miło byłoby, gdyby wresz­cie zamiesz­kała tu jakaś młoda osoba. Oczy­wi­ście wolę dziew­czynę niż chło­paka. Paliłby taki papie­rosy w dzień i w nocy, aż spło­nę­ły­by­śmy w łóż­kach. Jeżeli już musi­cie brać loka­tora, radzę, żeby to była ona, ale oczy­wi­ście to wasz dom.

Powie­działa to wszystko i znik­nęła, że zacy­tuję tu Homera. Poję­łam, że cała sprawa została zała­twiona, ale cio­cia Hania wspo­mniała, że muszę naj­pierw pójść na górę i zoba­czyć, czy odpo­wiada mi prze­zna­czony dla loka­tora pokój.

– Damy ci pokój z wie­życzką, kocha­neczko. Nie jest rów­nie wielki jak pokój gościnny, ale ma komin, co umoż­li­wia wsta­wie­nie pieca zimą, poza tym roz­ta­cza się z niego o wiele ład­niej­szy widok, z okna można dostrzec stary cmen­tarz.

Wie­dzia­łam, że pokój mi się spodoba. Sama już nazwa „pokój z wie­życzką” jest taka pod­nie­ca­jąca. Mia­łam wra­że­nie, że zamiesz­kam w tej sta­rej pio­sence, którą kie­dyś śpie­wa­li­śmy w szkole w Avon­lea na temat panny, „która żyła w wyso­kiej wieży nad sza­rym morzem”. Pokój oka­zał się cudowny. Weszły­śmy do niego po schod­kach bocz­nej klatki scho­do­wej, pro­wa­dzą­cych z pode­stu. Pokój jest raczej mały, lecz nie aż tak jak okropna sypial­nia, którą mia­łam na pierw­szym roku w Red­mond. Zoba­czy­łam dwa okna, jedno man­sar­dowe wycho­dzące na zachód, a dru­gie na pół­noc, zaś w wyku­szu utwo­rzo­nym przez wieżę znaj­do­wało się kolejne: o trzech skrzy­dłach, otwie­ra­jące się na zewnątrz, pod któ­rym znaj­do­wały się półki na książki. Pod­łoga jest pokryta okrą­głymi, tka­nymi dywa­nami. Na nich stoi duże łoże z płó­cien­nym bal­da­chi­mem i koł­drą z pie­rza, która wygląda tak per­fek­cyj­nie gładko, że pomy­śla­łam sobie, że szkoda będzie zakłó­cić tę per­fek­cję, uda­jąc się na spo­czy­nek. I, Gil­ber­cie, łóżko jest tak wyso­kie, że, by na nie wejść, muszę sko­rzy­stać z małych prze­no­śnych schod­ków, które w ciągu dnia są ukryte pod nim. Wydaje się, że kapi­tan Mac­Com­ber kupił cały ten zestaw w jakimś obcym kraju i spro­wa­dził do domu.

W rogu znaj­duje się mała szafka naroż­ni­kowa z półecz­kami ozdo­bio­nymi bia­łym papie­rem i bukie­tami kwia­tów nama­lo­wa­nymi na drzwicz­kach. Na para­pe­cie leży okrą­gła błę­kitna poduszka z guzi­kiem zagłę­bio­nym w środku, dzięki któ­remu wygląda jak wypie­czone błę­kitne pącz­kowe gniazdko. Obok zaś stoi umy­walka z dwiema półecz­kami: górną – wystar­cza­jącą, by usta­wić na niej miskę i dzban koloru błę­kitnego jak jajka rudzika, a dolną na mydel­niczkę i dzban gorą­cej wody. Ma też szu­fladę z mosięż­nym uchwy­tem, pełną ręcz­ni­ków, i półeczkę nad nią, na któ­rej sie­dzi biała damulka z por­ce­lany, ze zło­tymi wło­sami, różo­wymi but­kami, zło­tym pasem i czer­woną por­ce­la­nową różą. Całe to miej­sce złoci świa­tło prze­do­sta­jące się przez zasłony koloru zboża, a na wybie­lo­nych ścia­nach wisi nie­zwy­kła makatka, na którą padają wzo­rzy­ste cie­nie topoli rosną­cej na zewnątrz, czy­niąc z niej żywy obraz, zmie­nia­jący się i ruchomy. W jakiś spo­sób pokój ten wydał mi się nie­zwy­kle rado­sny. Poczu­łam się bar­dzo bogata.

– Będziesz tu bez­pieczna, to pewne – powie­działa pani Linde, gdy wycho­dzi­ły­śmy.

– Ocze­kuję, że pewne rze­czy mogą być tu dla mnie trudne po swo­bo­dzie, jaką mia­łam w Ustro­niu Patty – prze­ko­ma­rza­łam się.

– Swo­bo­dzie! – powie­działa z prze­ką­sem pani Linde. – Swo­bo­dzie! Nie mów jak jan­ke­ska, Anno.

Wpro­wa­dzi­łam się dzi­siaj, z torbą i resztą bagażu. Oczy­wi­ście bar­dzo nie­chęt­nie opusz­cza­łam Zie­lone Wzgó­rze. Nie­ważne jak czę­sto i długo prze­by­wam poza domem, w chwili gdy poja­wia się jaki­kol­wiek wolny dzień, wra­cam tam natych­miast i czuję się, jak­bym ni­gdy nie wyjeż­dżała. Serce kraje mi się, gdy znów muszę odje­chać. Ale wiem, że tutaj będzie mi się podo­bać i to miej­sce mnie także lubi. Zawsze wiem, czy dom mnie akcep­tuje, czy nie. Widok z moich okien jest uro­czy. Nawet stary cmen­tarz oto­czony rzę­dem ciem­nych świer­ków, do któ­rego można dotrzeć wijącą się alejką z rowami po bokach. Z okna wycho­dzą­cego na zachód widzę całą przy­stań aż do odle­głych, zamglo­nych wybrzeży ze ślicz­nym por­tem jach­to­wym, który mnie zachwyca, i stat­kami wycho­dzą­cymi w morze do nie­zna­nych krain. Co za fascy­nu­jące wyra­że­nie! Takie pole dla wyobraźni! Z okna pół­noc­nego widzę brze­zinę i klony po dru­giej stro­nie drogi. Wiesz, że zawsze byłam wielką wiel­bi­cielką drzew. Kiedy stu­dio­wa­li­śmy Ten­ny­sona na angli­styce w Red­mond, zawsze potra­fi­łam współ­czuć Eno­nie, roz­pa­cza­ją­cej nad znisz­czo­nymi sosnami.

Za brze­ziną i cmen­ta­rzem znaj­duje się uro­cza dolina z wijącą się dalej błysz­czącą, czer­woną wstęgą drogi i punk­ci­kami bia­łych domów wzdłuż niej. Nie­które doliny są uro­cze, acz trudno powie­dzieć dla­czego. Wystar­czy tylko spoj­rzeć na nie i odczuwa się radość. A dalej znaj­duje się moje błę­kitne wzgó­rze. Nazy­wam je Kró­lem Sztor­mów, wiesz, że to moja pasja.

Kiedy tylko zechcę, mogę być tu zupeł­nie sama. Zdaję sobie sprawę, że samot­ność od czasu do czasu to coś uro­czego. Wia­try będą moimi przy­ja­ciółmi. Będą łkać i wzdy­chać, i jęczeć wokół mojej wieży. Białe zimowe wia­try, zie­lone wio­senne, błę­kitne let­nie, szkar­łatne jesienne i dzi­kie wia­try wszel­kich pór. „Burzowy wiatr speł­nia­jący jego słowa” – jakże eks­cy­to­wał mnie zawsze ten ustęp Biblii, jakby każdy wiatr miał dla mnie jakąś wia­do­mość. Zawsze zazdro­ści­łam chłopcu, który odle­ciał z pół­noc­nym wia­trem w tym uro­czym, sta­rym opo­wia­da­niu Geo­rge’a McDo­nalda. Któ­rejś nocy, Gil­ber­cie, otwo­rzę okno w mojej wieży i sko­czę w ramiona wia­tru, a Rebeka Dew ni­gdy się nie dowie, dla­czego tej nocy nie spa­łam w łóżku.

Mam nadzieję, naj­droż­szy, że kiedy znaj­dziemy nasz wyma­rzony dom, dookoła niego będą wiały wia­try. Zasta­na­wiam się, gdzie jest ten nie­znany dom. Czy będzie mi się naj­bar­dziej podo­bał w świe­tle księ­życa, czy o świ­cie? Ten dom przy­szło­ści, w któ­rym zaznamy miło­ści, przy­jaźni i gdzie będziemy pra­co­wać. I prze­ży­jemy parę rado­snych przy­gód, które roz­we­selą nas na stare lata. Stare lata! Czy to moż­liwe, że będziemy kie­dyś sta­rzy, Gil­ber­cie? Chyba nie!

Z lewego okna wieży widzę dachy mia­sta. To w tym miej­scu będę żyć co naj­mniej przez rok. Ludzie, któ­rzy miesz­kają w oko­licy, będą moimi przy­ja­ciółmi, cho­ciaż jesz­cze ich nie znam, a być może niektó­rzy wro­gami. Ponie­waż ludzie pokroju rodziny Pye’ów znaj­dują się wszę­dzie, acz posia­dają naj­roz­ma­it­sze nazwi­ska, rozu­miem, że trzeba wziąć poprawkę na rodzinę Prin­gle’ów. Jutro zaczyna się szkoła. Będę musiała nauczać geo­me­trii! Mam nadzieję, że nie będzie to gor­sze niż ucze­nie się geo­me­trii. Modlę się do nie­bios, żeby wśród dzieci Prin­gle’ów nie było mate­ma­tycz­nych geniu­szy. Jestem tu zale­d­wie pół dnia, ale mam wra­że­nie, jak­bym znała wdowy i Rebekę Dew całe życie. Już popro­siły mnie, żebym zwra­cała się do nich „cio­teczko”, a ja w zamian zapro­po­no­wa­łam, by mówiły mi „Aniu”. Do Rebeki Dew zwra­cam się „panno Dew”… w każ­dym razie zro­bi­łam tak raz.

– Panno… co? – zdzi­wiła się.

– Dew – powie­dzia­łam pokor­nie. – Czyżby to nie było pani nazwi­sko?1.

– No tak, jest, ale nikt mnie nie nazy­wał panną Dew od tak dawna, że bar­dzo mnie to zdzi­wiło. Lepiej niech pani tego nie robi, panno Shir­ley. Nie jestem do tego przy­zwy­cza­jona.

– Będę pamię­tać, Rebeko Dew – powie­dzia­łam, ze wszyst­kich sił sta­ra­jąc się opu­ścić imię, ale bez­sku­tecz­nie.

Pani Brad­dock miała rację, twier­dząc, że cio­cia Hania jest wraż­liwa. Odkry­łam to w porze kola­cji. Cio­cia Kasia powie­działa coś na temat sześć­dzie­sią­tych szó­stych uro­dzin Hani. Aku­rat spoj­rza­łam na cio­teczkę Hanię i od razu zoba­czy­łam, że ma w oczach łzy. Nie uży­łam dobrego okre­śle­nia, żeby to opi­sać. Po pro­stu z oczu cie­kły jej łzy. Nagro­ma­dziły się w jej wiel­kich, brą­zo­wych oczach i pły­nęły z ich brze­gów, bez żad­nego wysiłku, w mil­cze­niu.

– Co tym razem, Haniu? – raczej kwa­śno spy­tała cio­teczka Kasia.

– Ależ… ależ to zale­d­wie sześć­dzie­siąte piąte uro­dziny – wybą­kała cio­teczka Hania.

– Och, wybacz, Haniu – prze­pro­siła cio­teczka Kasia i znów powró­ciło słońce.

Kolej­nym miesz­kań­cem jest tu uro­czy wielki kocur o zło­tych oczach i ele­ganc­kim, nie­na­gan­nym futrze mal­tań­czyka. Cio­teczki nazy­wają go Dusty Mil­ler, ponie­waż tak mu naprawdę na imię, a Rebeka Dew mówi „ten kot”, ponie­waż go nie lubi, a szcze­gól­nie zło­ści się z tego powodu, że musi co rano i wie­czór dawać mu kawał wątroby, usu­wać jego kłaki z fotela w salo­niku starą szczotką do zębów za każ­dym razem, gdy prze­krad­nie się tam i zostawi po sobie ślady, a także na niego polo­wać, gdy uciek­nie w nocy.

– Rebeka Dew zawsze nie­na­wi­dziła kotów – wyja­śniła cio­cia Hania – a w szcze­gól­no­ści nie­na­wi­dzi Dusty’ego Mil­lera. Pies sta­rej pani Camp­bell, gdyż miała ona kie­dyś psa, przy­niósł go tutaj w pysku dwa lata temu. Chyba doszedł do wnio­sku, że nie ma sensu zabie­rać go do pani Camp­bell. Taki biedny, malutki kociak, mokry i zmar­z­nięty, z kostecz­kami ster­czą­cymi spod skóry. Trzeba byłoby mieć serce z kamie­nia, aby odmó­wić mu schro­nie­nia. Zaadop­to­wa­ły­śmy go więc wraz z Kasią, ale Rebeka Dew ni­gdy nam tego nie wyba­czyła. W tam­tych cza­sach nie zna­ły­śmy się jesz­cze na dyplo­ma­cji. Powin­ny­śmy były odmó­wić zatrzy­ma­nia go. Nie wiem, czy zauwa­ży­łaś – cio­teczka Hania spoj­rzała ostroż­nie w stronę drzwi dzie­lą­cych jadal­nię od kuchni – jak radzimy sobie z Rebeką Dew.

Zauwa­ży­łam. Było to wspa­niałe przed­sta­wie­nie. Sum­mer­side i Rebeka Dew mogą uwa­żać, że to ona rzą­dzi w tym domo­stwie, ale wdowy są prze­ko­nane o czymś zupeł­nie innym.

– Nie chcia­ły­śmy wyna­jąć pokoju pra­cow­ni­kowi banku. Młody męż­czy­zna zakłó­ciłby nasz spo­kój i musia­ły­by­śmy mar­twić się, gdyby nie cho­dził regu­lar­nie do kościoła. Ale spe­cjal­nie uda­ły­śmy, że wolimy męż­czy­znę i wła­śnie dla­tego Rebeka Dew natych­miast się sprze­ci­wiła. Tak się cie­szę, że wyna­ję­ły­śmy pokój tobie, kocha­neczko. Jestem prze­ko­nana, że z przy­jem­no­ścią będzie dla cie­bie goto­wać. I mam nadzieję, że polu­bisz nas wszyst­kie. Rebeka Dew ma mnó­stwo wspa­nia­łych zalet. Kiedy zamiesz­kała z nami pięt­na­ście lat temu, nie była tak schludna jak dzi­siaj. Pew­nego dnia Kasia napi­sała jej imię i nazwi­sko na lustrze w salo­nie, aby poka­zać, jak bar­dzo jest zaku­rzone, ale potem ni­gdy wię­cej już nie musiała tego robić. Rebeka Dew chwyta takie suge­stie w lot. Mam nadzieję, że będzie ci wygod­nie w tym pokoju, kocha­neczko. Możesz mieć okna otwarte całą noc. Kasia nie lubi noc­nego powie­trza, ale wie, że loka­to­rzy muszą mieć pewne przy­wi­leje. Śpimy razem i zor­ga­ni­zo­wa­ły­śmy to tak, że jed­nej nocy okno jest zamknięte, tak jak ona lubi, a następ­nej otwarte, tak jak lubię ja. Małe kwe­stie tego rodzaju zawsze można roz­strzy­gnąć, prawda? Wystar­czy tylko dobra wola, a znaj­dzie się roz­wią­za­nie. Nie dener­wuj się, jeśli usły­szysz, jak Rebeka cho­dzi po nocy. Stale sły­szy jakieś hałasy i wstaje z łóżka, aby spraw­dzić ich źró­dło. Myślę, że to dla­tego nie chciała tu pra­cow­nika banku. Bała się wpaść na niego w noc­nej koszuli. Mam nadzieję, że mało­mów­ność Kasi nie będzie ci prze­szka­dzać. Taka już jest. A jest tyle rze­czy, o któ­rych mogłaby mówić. W cza­sach mło­do­ści zwie­dziła cały świat z Ama­sem Mac­Com­be­rem. Żałuję, że nie mam tylu tema­tów do roz­mów co ona. Przy­znać muszę, że ja ni­gdy nie wyje­cha­łam poza gra­nice Wyspy Księ­cia Edwarda. Nie­raz zasta­na­wiam się, jak to moż­liwe. Uwiel­biam roz­mowę i nie mam nic do powie­dze­nia, a Kasia mia­łaby tak wiele do oma­wia­nia, a nie­na­wi­dzi roz­mowy. Ale myślę, że los naj­le­piej wie, jak to wszystko urzą­dzić.

Cho­ciaż cio­teczka Hania jest cał­kiem gada­tliwa, od czasu do czasu dopusz­cza mnie do głosu. Robię uwagi w odpo­wied­nich momen­tach, nie mają jed­nak one spe­cjal­nego zna­cze­nia.

Wdowy mają krowę, która pasie się u pana Jamesa Hamil­tona, kawa­łek dalej przy dro­dze, a Rebeka Dew cho­dzi tam, żeby ją wydoić. W domu jest zawsze świeża śmie­tana, a rano i wie­czo­rem Rebeka podaje szklankę świe­żego mleka przez otwór w furtce „kobie­cie pani Camp­bell”. Jest ona prze­zna­czona dla „Elż­bietki”, która według zale­ceń dok­tora musi pić mleko. Kim są „kobieta” i „Elż­bietka”, muszę się jesz­cze dowie­dzieć. Pani Camp­bell to miesz­kanka i wła­ści­cielka for­tecy poło­żo­nej obok, która nosi nazwę Dom Wśród Wiecz­nej Zie­leni.

Nie sądzę, żeby udało mi się dziś zasnąć. Ni­gdy nie potra­fię zasnąć w pierw­szą noc w obcym łóżku, a to jest naj­dziw­niej­sze łóżko, jakie kie­dy­kol­wiek mi się przy­tra­fiło. Ale nie będę się tym przej­mo­wać. Zawsze kocha­łam noc i z przy­jem­no­ścią poleżę, czu­wa­jąc i myśląc o wszyst­kim, co przy­tra­fiło mi się w życiu w prze­szło­ści oraz teraz i o tym, co czeka mnie w przy­szło­ści. Szcze­gól­nie o tym, co mnie czeka!

To bez­li­to­sne pisać tak obszerny list, Gil­ber­cie. Myślę, że nie powin­nam nara­żać Cię na czy­ta­nie tak dłu­giej epi­stoły. Ale chcia­łam opo­wie­dzieć Ci wszystko tak, abyś wyobra­ził sobie nowe miej­sce mego pobytu. Teraz koń­czę, spo­glą­dam jesz­cze na port, gdzie księ­życ tonie w kra­inie cieni. Muszę jesz­cze napi­sać list do Maryli. Dotrze na Zie­lone Wzgó­rze poju­trze, a Tadzio przy­nie­sie go do domu z poczty, po czym wraz z Tolą będą kłę­bić się dookoła Maryli, cze­ka­jąc, aż wresz­cie go otwo­rzy, a pani Linde cała zamieni się w słuch. Och… och…! To przy­po­mina mi o tęsk­no­cie za domem. Dobra­noc, naj­droż­szy! Życzę Ci tego ja, na zawsze Twoja.

Z naj­ser­decz­niej­szymi uczu­ciami, Ania Shir­ley

Roz­dział II

(Urywki z róż­nych listów tej samej autorki do tego samego adre­sata)

26 wrze­śnia

Czy domy­ślasz się, dokąd cho­dzę, aby czy­tać Twoje listy? Naprze­ciwko Szu­mią­cych Topoli znaj­duje się zagaj­nik. Jest tam nie­wielka dolinka, gdzie słońce spija rosę z paproci. Przez nią wije się stru­myk. W naj­bar­dziej widocz­nym miej­scu rośnie pokrzy­wione drzewo pokryte z jed­nej strony mchem, na któ­rym sia­dam w towa­rzy­stwie prze­ślicz­nego rzędu mło­dych brzó­zek. Póź­niej, kiedy śnię pewien sen, złoto-zie­lono-szkar­łatny sen, ten naj­pięk­niej­szy ze wszyst­kich, wyobra­żam sobie, że pocho­dzi on z tajem­ni­czej doliny brzóz, zro­dził się z jakie­goś mistycz­nego powią­za­nia pomię­dzy naj­de­li­kat­niej­szymi, naj­bar­dziej udu­cho­wio­nymi sio­strzycz­kami-brzo­zami i towa­rzy­szą­cego im stru­myka. Uwiel­biam tam sie­dzieć i słu­chać panu­ją­cej w zagaj­niku ciszy. Czy zauwa­ży­łeś, ile jest odmian ciszy, Gil­ber­cie? Cisza lasu, wybrzeża, łąk, nocy i let­niego popo­łu­dnia. Inne są pół­tony, które je tkają. Jestem prze­ko­nana, że gdy­bym była cał­ko­wi­cie ślepa i nie­wraż­liwa na gorąco i zimno, natych­miast umia­ła­bym powie­dzieć, gdzie się znaj­duję – po jako­ści ota­cza­ją­cej mnie ciszy.

Rok szkolny trwa już teraz od dwóch tygo­dni i chyba udało mi się wszystko nie­źle zor­ga­ni­zo­wać. Przy­znać muszę, że pani Brad­dock miała rację. Dzieci z rodziny Prin­gle’ów to pro­blem i na razie nie wiem, jak go roz­wiążę, mimo moich koni­czy­nek przy­no­szą­cych szczę­ście. Jak twier­dzi pani Brad­dock, są słod­kie jak śmie­tanka, ale rów­nie śli­skie.

Jest to klan, w któ­rym jeden na dru­giego trzyma haki, czę­sto wal­czą mię­dzy sobą, ale posta­wieni twa­rzą w twarz z obcymi podej­mują wspólny, soli­darny front. Doszłam do wnio­sku, że ist­nieją dwa rodzaje miesz­kań­ców Sum­mer­side – ci, któ­rzy są Prin­gle’ami i ci, któ­rzy nimi nie są.

Moja klasa jest pełna Prin­gle’ów, a wielu uczniów o innych nazwi­skach ma w sobie ich geny. Ich przy­wód­czy­nią jest Jen Prin­gle, zie­lo­no­oka cza­ro­dziejka, która wygląda jak Becky Sharp2 pre­zen­to­wała się w wieku czter­na­stu lat. Jestem prze­ko­nana, że umyśl­nie orga­ni­zuje sub­telną kam­pa­nię nie­po­słu­szeń­stwa i lek­ce­wa­że­nia, z którą ciężko mi będzie sobie pora­dzić. Ma nie­zwy­kły talent do robie­nia komicz­nych min i kiedy sły­szę z tru­dem powstrzy­my­wany śmiech z tyl­nych ławek za moimi ple­cami, wiem dosko­nale, co go spo­wo­do­wało. Do tej pory nie udało mi się jej na tym przy­ła­pać. Sprytna dziew­czyna z tej małej dia­blicy! Potrafi pisać wypra­co­wa­nia, które nale­ża­łoby zali­czyć do dale­kich krew­nych lite­ra­tury pięk­nej, i jest bły­sko­tliwa w dzie­dzi­nie mate­ma­tyki. Na pohy­bel nauczy­cielce! We wszyst­kim, co mówi, jest jakiś błysk, ma też poczu­cie śmiesz­no­ści zabaw­nych sytu­acji, co mogłoby nawet nawią­zać mię­dzy nami bra­ter­stwo dusz, gdyby u samego zara­nia nie prze­wa­żyła nie­na­wiść do mnie. W tej sytu­acji oba­wiam się, że dużo wody upły­nie, zanim Jen i ja będziemy mogły z cze­goś śmiać się razem.

Myra Prin­gle, kuzynka Jen, to naj­więk­sza pięk­ność w szkole i wyraź­nie widać, że mądrość nie idzie w parze z jej urodą. Wzbu­dza czę­sto­kroć śmiech, jak na przy­kład wtedy, kiedy powie­działa na histo­rii, że India­nie uwa­żali Cham­pla­ina3 i jego ludzi za bogów czy też „coś nie­ludz­kiego”.

Rodzina Prin­gle’ów należy do klasy socjal­nej, którą Rebeka Dew okre­śla jako śmie­tankę towa­rzy­ską Sum­mer­side. Zosta­łam już zapro­szona na kola­cję do dwóch domów, ponie­waż wypada tu zapro­sić nowego nauczy­ciela, a Prin­gle’owie nie uchy­lają się od tego obo­wiązku. Poprzed­niego wie­czoru byłam u Jamesa Prin­gle’a, ojca wyżej opi­sa­nej Jen. Wygląda jak pro­fe­sor uni­wer­sy­tetu, ale w rze­czy­wi­sto­ści jest głupi i pozba­wiony jakiej­kol­wiek wie­dzy. Mówił wiele na temat dys­cy­pliny, stu­ka­jąc w obrus paznok­ciem, któ­rego czy­stość pozo­sta­wiała wiele do życze­nia, od czasu do czasu potwor­nie trak­tu­jąc gra­ma­tykę. Szkoła śred­nia w Sum­mer­side zawsze rzą­dzona była twardą ręką przez doświad­czo­nego nauczy­ciela, a naj­lepsi wśród nich byli męż­czyźni. Uważa, że jestem za młoda. „Jest to jed­nak wada, którą czas szybko naprawi, i to o wiele za szybko”, powie­dział ze smut­kiem. Nie zare­ago­wa­łam na to, ponie­waż oba­wia­łam się, że mogę powie­dzieć za dużo. W związku z tym byłam rów­nie słodka i miła, jak wszy­scy Prin­gle’owie dookoła mnie, patrzy­łam tylko na niego z naganą, zwra­ca­jąc się do niego w duchu „Ty zrzę­dliwy, pełen uprze­dzeń star­cze!”. Jen musiała odzie­dzi­czyć zdol­no­ści umy­słowe po matce, którą polu­bi­łam. W obec­no­ści rodzi­ców Jen była mode­lem dobrego zacho­wa­nia, ale cho­ciaż uży­wała uprzej­mych słów, sto­so­wała je jed­nak nie­zwy­kle bez­czel­nym tonem. Za każ­dym razem gdy mówiła „panno Shir­ley”, sta­rała się, aby brzmiało to jak obe­lga. A kiedy patrzyła na moje włosy, mia­łam wra­że­nie, że pod jej wzro­kiem stają się czer­wone jak mar­chewka. Jestem prze­ko­nana, że nikt z Prin­gle’ów ni­gdy nie przy­zna, że mam kasz­ta­nowe pukle.

Rodzina Mor­tona Prin­gle’a bar­dzo mi się spodo­bała, mimo że on sam ni­gdy nie słu­cha tego, co się do niego mówi. Wypo­wiada jakieś słowa, a następ­nie, kiedy ty odpo­wia­dasz, zaj­muje się przy­go­to­wy­wa­niem następ­nej uwagi.

Pani Ste­phe­nowa Prin­gle, wdowa (Sum­mer­side obfi­tuje we wdowy), napi­sała do mnie wczo­raj list: miły, uprzejmy, tru­jący. Mil­lie ma za dużo pracy domo­wej. Mil­lie to deli­katne dziecko, któ­remu nie wolno się prze­pra­co­wy­wać. Pan Bell ni­gdy nie dawał jej żad­nych prac domo­wych. Jest bar­dzo wraż­liwa, co koniecz­nie trzeba zro­zu­mieć. I oczy­wi­ście pan Bell rozu­miał to dosko­nale! Pani Ste­phe­nowa jest prze­ko­nana, że ja także zdo­łam to pojąć, o ile się posta­ram!

Nie wąt­pię, że pani Ste­phe­nowa uważa, że to z mojej winy Ada­mowi Prin­gle leciała dzi­siaj krew z nosa i z tego powodu musiał wró­cić wcze­śniej do domu. Obu­dzi­łam się w środku nocy i nie mogłam ponow­nie zasnąć, ponie­waż przy­po­mniało mi się „i” w pyta­niu napi­sa­nym na tablicy, nad któ­rym nie posta­wi­łam kro­peczki. Jestem pewna, że Jen Prin­gle zauważy to i wkrótce cały klan się o tym dowie.

Rebeka Dew twier­dzi, że wszy­scy Prin­gle’owie zapro­szą mnie na kola­cję, z wyjąt­kiem sta­rych pań z Klo­no­wego Wzgó­rza, a potem będą mnie już zawsze igno­ro­wać. Ponie­waż są miej­scową śmie­tanką, może to ozna­czać, że nie zostanę dopusz­czona do życia towa­rzy­skiego w Sum­mer­side. Cóż, zoba­czę! Walka trwa i za wcze­śnie jesz­cze mówić o zwy­cię­stwie lub klę­sce. Jed­nakże czuję się z tego powodu raczej nie­szczę­śliwa. Nie można dys­ku­to­wać z uprze­dze­niem. Jestem taka jak kie­dyś w dzie­ciń­stwie, nie mogę znieść myśli, że ktoś mnie nie lubi. Myśl o tym, że rodziny połowy moich uczniów mnie nie­na­wi­dzą, nie jest przy­jemna, tym bar­dziej, że nie pono­szę za to żad­nej winy. Dobija mnie ta nie­spra­wie­dli­wość. Znów piszę kur­sywą! Ale kur­sywa nie­wiele pomoże na popra­wie­nie humoru!

Poza sprawą Prin­gle’ów muszę przy­znać, że bar­dzo lubię moich uczniów. Nie­któ­rzy są mądrzy, ambitni, pra­co­wici, naprawdę zain­te­re­so­wani posze­rze­niem wie­dzy. Lewis Allen zara­bia na szkołę, pra­cu­jąc jako pomoc­nik w pen­sjo­na­cie i w ogóle się tego nie wsty­dzi, a Zofia Sinc­lair codzien­nie dojeż­dża, jadąc na oklep na sta­rej, sza­rej kobyle swego ojca (ponad sześć kilo­me­trów do szkoły i sześć kilo­me­trów z powro­tem). Cóż za hart ducha! Tak się cie­szę, że mogę pomóc tej wspa­nia­łej dziew­czy­nie, że łatwiej mi będzie znieść Prin­gle’ów.

Jeżeli jed­nak nie uda mi się zyskać ich życz­li­wo­ści, nie bar­dzo będę miała szansę pomóc komu­kol­wiek.

Za to kocham Szu­miące Topole! To nie jest pen­sjo­nat, lecz praw­dziwy dom! I one lubią mnie. Nawet Dusty Mil­ler mnie lubi, cho­ciaż cza­sami jest ze mnie nie­za­do­wo­lony i oka­zuje to umyśl­nie, sia­da­jąc tyłem do mnie i zer­ka­jąc swoim zło­tym okiem, żeby spraw­dzić, jak to przyj­muję. Raczej nie oka­zuję mu uczuć, gdy Rebeka Dew jest w pobliżu, gdyż naprawdę ją to zło­ści. W ciągu dnia jest to zamy­ślone, senne, oswo­jone zwie­rzę, nocą nato­miast zmie­nia się w dziką bestię. Rebeka twier­dzi, że to dla­tego, że pozwala się mu długo pozo­sta­wać nocą poza domem. Nie­na­wi­dzi wysta­wać na podwórku, woła­jąc go. Twier­dzi, że wszy­scy sąsie­dzi z niej się śmieją. Woła go tak wście­kłym, oschłym gło­sem, że naprawdę sły­chać ją w całym mie­ście, szcze­gól­nie gdy noc jest cicha, a ona wykrzy­kuje: „kici, kici! kici, kici! KICI, KICI!”. Wdowy popa­dłyby w roz­pacz, gdyby Dusty Mil­ler prze­by­wał poza domem w chwili, gdy udają się do łóżek. „Nikt nie ma poję­cia, ile ja prze­szłam przez tego kota, nikt!!” – zapew­niała mnie wie­lo­krot­nie Rebeka.

Życie z wdo­wami układa mi się bar­dzo dobrze. Lubię je coraz bar­dziej. Cio­teczka Kasia nie jest prze­ko­nana do czy­ta­nia powie­ści, ale infor­muje mnie, że nie ma zamiaru cen­zu­ro­wać ksią­żek, które ja czy­tam. Cio­teczka Hania kocha powie­ści. Ma kry­jówkę, w któ­rej je trzyma. Prze­myca je z biblio­teki miej­skiej wraz z pudeł­kiem kart do pasjansa i róż­nymi innymi rze­czami, któ­rych, jej zda­niem, cio­teczka Kasia nie powinna widzieć. Ta kry­jówka znaj­duje się w sie­dze­niu fotela, o czym nikt oprócz cio­teczki nie wie. Podzie­liła się ze mną tą tajem­nicą, gdyż jak podej­rze­wam, chce, żebym była jej wspól­niczką w wyżej wska­za­nym prze­my­cie. W rze­czy­wi­sto­ści nie ma potrzeby robić spe­cjal­nej kry­jówki w Szu­mią­cych Topo­lach, gdyż trudno byłoby zna­leźć drugi dom z tak wielką liczbą skry­tek. Acz­kol­wiek prawdę mówiąc, Rebeka Dew nie pozwo­li­łaby im na zacho­wa­nie tajem­ni­czo­ści. Cią­gle sprząta je z nie­zwy­kłą werwą. „Dom sam nie utrzyma się w czy­sto­ści”, twier­dzi ze smut­kiem, kiedy wdowy pró­bują pro­te­sto­wać. Jestem pewna, że od razu pozby­łaby się powie­ści czy pudełka kart, gdyby je zna­la­zła. Sta­no­wią potwor­ność dla jej orto­dok­syj­nej duszy. Rebeka Dew twier­dzi, że karty to wymysł sza­tana, a powie­ści są jesz­cze gor­sze. Jedyne rze­czy, jakie Rebeka czy­tuje poza Biblią, to kolumny towa­rzy­skie gazety „Guar­dian”. Uwiel­bia być na bie­żąco z domami, wszyst­kimi meblami i życiem milio­ne­rów.

– Pro­szę sobie wyobra­zić kąpiel w zło­tej wan­nie, panno Shir­ley – mówi roz­ba­wiona.

W grun­cie rze­czy jest z niej jed­nak dobra kobieta. Wyna­la­zła gdzieś wygodny fotel na bie­gu­nach pokryty wypło­wia­łym bro­ka­tem, który ide­al­nie pasuje do mojego gustu, i rze­kła – To twój fotel, panienko. Zacho­wamy go dla pani. – Ni­gdy nie pozwala Dusty’emu Mil­le­rowi na nim spać z obawy, że jego sierść może przy­cze­pić się do mojej szkol­nej spód­nicy i sta­no­wić dosko­nały pre­tekst do plo­tek.

Wszyst­kie trzy są bar­dzo zain­te­re­so­wane moim pier­ścion­kiem z pereł i jego zna­cze­niem. Cio­teczka Kasia poka­zała mi swój pier­ścio­nek zarę­czy­nowy (nie może go nosić, gdyż zro­bił się za mały) przy­ozdo­biony tur­ku­si­kami, a biedna cio­teczka Hania z roz­pa­czą w oczach wyznała, że ni­gdy nie otrzy­mała pier­ścionka zarę­czy­no­wego, gdyż jej mąż uwa­żał to za zby­tek. Była wów­czas w moim pokoju, z maseczką z maślanki na twa­rzy. Robi ją co wie­czór, aby zacho­wać ładną cerę, i zobo­wią­zała mnie do zacho­wa­nia tego w tajem­nicy przed cio­teczką Kasią.

– Pomy­śla­łaby, że to śmieszna próż­ność u kobiety w moim wieku, a poza tym jestem pewna, że Rebeka Dew uważa, że dobra chrze­ści­janka nie ma prawa dbać o urodę. Kie­dyś scho­dzi­łam do kuchni, żeby nało­żyć maseczkę, gdy Kasia poszła spać, ale zawsze bałam się, że zasta­nie mnie przy tym Rebeka Dew. Nad­sta­wia uszu jak kot, nawet kiedy śpi. Gdy­bym tylko mogła wpa­dać tu i nakła­dać tę maseczkę co wie­czór, och, dzię­kuję ci, moja droga! Dowie­dzia­łam się tro­chę o naszych sąsia­dach w Domu Wśród Wiecz­nej Zie­leni. Pani Camp­bell (uro­dzona jako Prin­gle!) ma osiem­dzie­siąt lat. Nie widzia­łam jej dotąd, ale z tego co wiem, jest bar­dzo ponura. Ma słu­żącą, Martę Monk­man, nie­mal rów­nie leciwą i ponurą jak ona sama, o któ­rej wszy­scy zazwy­czaj mówią „kobieta pani Camp­bell”. Pani Camp­bell wycho­wuje pra­wnuczkę, małą Elż­bietę Gray­son. Elż­bieta, któ­rej do tej pory nie widzia­łam mimo dwu­ty­go­dnio­wego pobytu, ma osiem lat i cho­dzi do szkoły publicz­nej boczną drogą, skró­tem przez tylne podwórka, ni­gdy więc nie spo­ty­kam jej w dro­dze do lub ze szkoły. Jej matka nie żyje, a była ona wnuczką pani Camp­bell, którą star­sza pani też wycho­wy­wała. Rodzice zmar­łej wnuczki też nie żyją. Matka dziew­czynki poślu­biła nie­ja­kiego Pierce’a Gray­sona, „jan­kesa”, jak powie­dzia­łaby pani Mał­go­rzata Linde. Zmarła, kiedy Elż­bieta się uro­dziła, a ponie­waż Pierce Gray­son musiał natych­miast wyje­chać z Ame­ryki, aby objąć oddział firmy w Paryżu, maleń­stwo zostało wysłane do domu sta­rej pani Camp­bell. Podobno ojciec córki nie zno­sił, gdyż uro­dziła się kosz­tem życia matki, i ni­gdy nie zwra­cał na nią naj­mniej­szej uwagi. Oczy­wi­ście mogą być to jedy­nie plotki, ponie­waż ani pani Camp­bell, ani jej „kobieta” ni­gdy nie wypo­wia­dają się na ten temat. Rebeka Dew jest zda­nia, że obie postę­pują zbyt surowo z małą Elż­bietką i jej życie w tym domu nie jest łatwe.

– Nie jest jak inne dzieci. Wydaje się zbyt doro­sła jak na osiem lat. A rze­czy, które cza­sami wyga­duje! Raz mówi do mnie: „Rebeko, przy­pu­śćmy, że wcho­dzi­ła­byś już do łóżka, żeby poło­żyć się spać, kiedy nagle coś by cię ugry­zło w kostkę?”. Nic dziw­nego, że boi się kłaść do łóżka w ciem­no­ści. A one ją do tego zmu­szają. Pani Camp­bell twier­dzi, że w jej domu nie ma miej­sca dla tchó­rzy. Pil­nują jej jak dwa kocury myszy i rzą­dzą nią bez­li­to­śnie. Nie ma prawa zro­bić naj­mniej­szego hałasu, bo to pra­wie powo­duje ich zej­ście śmier­telne. Cały czas mówią tylko „sza! sza!”. Powiem ci, że uci­szą kie­dyś to dziecko na śmierć. Ale nic z tym nie można zro­bić.

– Rze­czy­wi­ście!

Chcia­ła­bym ją zoba­czyć. Wydaje mi się wzru­sza­jącą posta­cią. Cio­teczka Kasia twier­dzi, że z fizycz­nego punktu widze­nia jest nale­ży­cie zadbana. A dosłow­nie ujęła to w takie słowa: „Kar­mią ją i ubie­rają nale­ży­cie”. Ale dziecko nie może żywić się jedy­nie chle­bem. Ni­gdy nie zapo­mnę mego życia, zanim przy­by­łam na Zie­lone Wzgó­rze.

W przy­szły pią­tek jadę do domu, aby spę­dzić w Avon­lea dwa piękne dni. Jedyny minus będzie taki, że nie­ważne kogo spo­tkam, każdy będzie mnie pytał, czy lubię naucza­nie w Sum­mer­side.

Pomyśl o Zie­lo­nym Wzgó­rzu, Gil­ber­cie. Jezioro Lśnią­cej Toni z uno­szącą się nad nim błę­kitną mgiełką, na dru­gim brzegu stru­myka – klony, które powoli nabie­rają szkar­łat­nej barwy, zło­to­brą­zowe papro­cie w Lesie Stra­chów i cie­nie o zacho­dzie na Dróżce Zako­cha­nych – uko­cha­nym moim miej­scu. W głębi serca tak bar­dzo chcia­ła­bym teraz tam być, zgad­niesz z kim?

Czy wiesz, Gil­ber­cie, że zda­rzają się takie momenty, kiedy mam podej­rze­nia, że Cię kocham?!

Szu­miące Topole, Aleja Duchów, Sum­mer­side, 10 paź­dzier­nika

WIELCE SZA­NOWNY PANIE

Tak zaczy­nał się list miło­sny babki cio­teczki Hani. Czyż to nie roz­koszne wyra­że­nie? Jakież poczu­cie wyż­szo­ści musiało mu dawać! Czy może wolał­byś taki nagłó­wek: „Kochany Gil­ber­cie?”. Ale oczy­wi­ście bar­dzo się cie­szę, że Ty nie jesteś tym czy innym dziad­kiem. Cudow­nie jest cie­szyć się naszą mło­do­ścią, kiedy przed nami całe jesz­cze życie, prawda?

(Kilka stron pomi­nięto, gdyż pióro Ani naj­wi­docz­niej nie było ani ostre, ani tępe, ani zardze­wiałe).

Sie­dzę na para­pe­cie okna w wie­życzce, wyglą­da­jąc na drzewa, które koły­szą się na tle bursz­ty­no­wego nieba, a poza nimi dostrze­gam także port. Wczo­raj wie­czo­rem odby­łam uro­czy samotny spa­cer. Musia­łam gdzieś się przejść, gdyż w Szu­mią­cych Topo­lach czu­łam się tro­szeczkę roz­cza­ro­wana. Cio­teczka Hania pła­kała w salo­niku, ponie­waż zra­niono jej uczu­cia, cio­teczka Kasia pła­kała w swo­jej sypialni, gdyż była aku­rat rocz­nica śmierci kapi­tana Amasa, zaś Rebeka Dew pła­kała w kuchni z nie­zna­nej nikomu przy­czyny. Ni­gdy dotąd nie widzia­łam pła­czą­cej Rebeki Dew. Ale kiedy sta­ra­łam się w spo­sób tak­towny usta­lić, co się stało, rzu­ciła pyta­nie, czy w tym domu nie można popła­kać, kiedy ma się na to ochotę? Tak więc zre­zy­gno­wa­łam i wykra­dłam się z domu, zosta­wia­jąc je przy tej roz­kosz­nej czyn­no­ści.

Poszłam w stronę drogi pro­wa­dzą­cej do portu. Powie­trze miało przy­jemny, mroźny paź­dzier­ni­kowy zapach zmie­szany z wonią świeżo prze­ora­nych pól. Szłam, szłam, aż zmierzch pogłę­bił się w oświe­tloną księ­ży­cem, jesienną noc. Byłam sama, ale nie samotna. Odby­wa­łam mnó­stwo wyima­gi­no­wa­nych roz­mów z wyima­gi­no­wa­nymi kole­gami i wymy­śli­łam tak wiele epi­gra­mów4, że spra­wiło mi to znaczną przy­jem­ność. Spa­cer ten dostar­czył mi wiel­kiej rado­ści mimo zmar­twień, jakich przy­spa­rzają mi Prin­gle’owie.

Na myśl o nich mam ochotę wyć. Z tru­dem to przy­znaję, ale sytu­acja w szkole śred­niej w Sum­mer­side układa się nie naj­le­piej. Nie ma wąt­pli­wo­ści, że uknuto prze­ciwko mnie intrygę. Na przy­kład żadne z Prin­gle’ów lub na pół-Prin­gle’ów ni­gdy nie wyko­nuje prac domo­wych. I nic nie daje skar­że­nie się rodzi­com. Są układni, uprzejmi i uni­kają roz­mów na ten temat. Wiem, że wszy­scy ucznio­wie, któ­rzy nie są Prin­gle’ami, lubią mnie, ale wirus nie­po­słu­szeń­stwa, któ­rym zara­żają Prin­gle’owie, pod­waża morale całej klasy. Pew­nego ranka odkry­łam, że moje biurko zostało splą­dro­wane, a jego zawar­tość wywró­cona do góry nogami. Oczy­wi­ście nikt nie wie­dział, czyja to sprawka. Nikt rów­nież nie chciał albo nie mógł powie­dzieć, kto pozo­sta­wił na nim następ­nego dnia pudełko, z któ­rego po otwar­ciu wysko­czyła sztuczna żmija. Ale potem każdy Prin­gle w szkole wył ze śmie­chu na mój widok. Mam wra­że­nie, że musia­łam wyglą­dać na bar­dzo zaszo­ko­waną.

Jen Prin­gle spóź­nia się do szkoły co drugi dzień, zawsze z jakimś dosko­na­łym wykrę­tem uprzej­mie prze­ka­zy­wa­nym z bez­czel­nym wykrzy­wie­niem ust. Pod­czas lek­cji pod moim nosem podaje kole­żan­kom liściki. Wło­żyw­szy dziś płaszcz, zna­la­złam w jego kie­szeni obraną cebulę. Z naj­więk­szą rado­ścią zamknę­ła­bym gdzieś tę dziew­czynę o chle­bie i wodzie, aż nauczy­łaby się zacho­wy­wać.

Naj­gor­sza rzecz, jaka dziś mi się przy­da­rzyła, to kary­ka­tura na tablicy – wyko­nana białą kredą, ze szkar­łat­nymi wło­sami. Nikt się nie przy­znał, wśród prze­czą­cych była Jen, ale wiem, że jest jedyną uczen­nicą w kla­sie, która umie tak dobrze ryso­wać. Rysu­nek był świetny. Mój nos, który, jak wiesz, był zawsze dla mnie powo­dem do dumy, został ude­ko­ro­wany gar­bem, a usta odpo­wied­nie byłyby dla skwa­śnia­łej sta­rej panny, która naucza w szkole peł­nej Prin­gle’ów od trzy­dzie­stu lat. Była to bez wąt­pie­nia moja kary­ka­tura.

Dziś w nocy obu­dzi­łam się o trze­ciej i prze­wra­ca­łam się z boku na bok na to wspo­mnie­nie. Czy zgo­dzisz się ze mną, że to bar­dzo dziwne, iż sprawy, które unie­moż­li­wiają nam sen, rzadko kiedy są złe? Naj­czę­ściej jedy­nie upo­ka­rza­jące.

Mówią o mnie roz­ma­ite rze­czy. Oskar­żają, że zani­żam oceny na doku­men­tach egza­mi­na­cyj­nych Hat­tie Prin­gle, ponie­waż należy do tej rodziny. Plotka głosi, że śmieję się, kiedy dzieci popeł­niają błędy. Prawdę mówiąc, rze­czywiście śmia­łam się, kiedy Fred Prin­gle podał defi­ni­cję cen­tu­riona5 jako czło­wieka, który żył sto lat. Nie mogłam się powstrzy­mać.

James Prin­gle twier­dzi: „w szkole nie ma abso­lut­nie żad­nej dys­cy­pliny”. Krąży też plotka, że jestem „znajdą”.

Zaczy­nam odczu­wać anta­go­nizm Prin­gle’ów także w innych dzie­dzi­nach. Sum­mer­side zdaje się tań­czyć, jak zaśpie­wają Prin­gle’owie zarówno na polu towa­rzy­skim, jak i nauko­wym. Nic dziw­nego, że prze­zy­wają ich „rodziną kró­lew­ską”. W zeszły pią­tek nie zapro­szono mnie na przy­ję­cie u Alice Prin­gle. A kiedy pani Fran­cisz­kowa Prin­gle zor­ga­ni­zo­wała her­batkę dla wspar­cia kościel­nego pro­jektu cha­ry­ta­tyw­nego (jak infor­muje mnie Rebeka Dew, panie zamie­rzają wybu­do­wać nową wieżę!), byłam jedyną dziew­czyną w kościele pre­zbi­te­riań­skim, któ­rej nie popro­szono o zaję­cie sto­lika do pro­wa­dze­nia kwe­sty. Dowie­dzia­łam się, że żona pastora, która jest osobą nowo przy­byłą do Sum­mer­side, zasu­ge­ro­wała, by popro­szono mnie o włą­cze­nie się do chóru, a w odpo­wie­dzi usły­szała, że wszy­scy Prin­gle’owie natych­miast wystą­pi­liby z niego, gdy­bym przy­jęła tę ofertę. To zosta­wi­łoby tak szcząt­kowy szkie­let, że chór nie mógłby dalej ist­nieć.

Oczy­wi­ście nie jestem jedyną nauczy­cielką, która ma pro­blemy z uczniami. Kiedy pozo­stali nauczy­ciele przy­sy­łają do mnie swo­ich uczniów w celu ich uka­ra­nia (ależ nie­na­wi­dzę tego słowa!), połowa z nich to Prin­gle’owie. Ale na tych nauczy­cieli nikt się nie uskarża. Dwa dni temu kaza­łam Jen zostać w szkole, aby wyko­nała pracę, którą umyśl­nie pomi­nęła. Dzie­sięć minut póź­niej zatrzy­mał się przed szkołą powóz z Klo­no­wego Wzgó­rza, a w drzwiach sta­nęła panna Ellen. Pięk­nie ubrana, ślicz­nie uśmiech­nięta star­sza pani w ele­ganc­kich ręka­wicz­kach z czar­nej koronki, o orlim nosie i wyglą­dzie, jak gdyby prze­nio­sła się tu pro­sto z 1840 roku. Jest jej bar­dzo przy­kro, ale czy mogłaby ode­brać Jen? Zamie­rza odwie­dzić przy­ja­ciół w Lowvale i obie­cała im, że przy­wie­zie ją ze sobą. Jen wyszła try­um­fal­nie, a ja ponow­nie poję­łam, jak wiel­kie siły zgro­ma­dzono prze­ciwko mnie.

Gdy jestem w nastroju pesy­mi­stycz­nym, przy­cho­dzi mi do głowy, że Prin­gle’owie to połą­cze­nie Slo­ane’ów i Pye’ów. Ale wiem, że tak nie jest. Mam wra­że­nie, że mogła­bym ich polu­bić, gdyby nie byli moimi wro­gami. W więk­szo­ści są to szcze­rzy, rado­śni, lojalni ludzie. Umia­ła­bym nawet polu­bić pannę Ellen. Ni­gdy nie widzia­łam panny Sary. Panna Sara od dzie­się­ciu lat nie opusz­cza Klo­no­wego Wzgó­rza.

– Jest zbyt deli­katna lub też za taką się uważa – prych­nęła Rebeka Dew. – Ale nie ma nic nad­zwy­czaj­nego, jeśli cho­dzi o jej dumę. Wszy­scy Prin­gle’owie są dumni, lecz te dwie prze­kra­czają wszel­kie gra­nice. Powinna pani usły­szeć, jak opo­wia­dają o swo­ich przod­kach. Ich stary ojciec, kapi­tan Abra­ham Prin­gle, był cudowny. Jego brat Myrom nie był już tak cudowny, ale nie usły­szysz od krew­nych wielu słów na jego temat. Bar­dzo się mar­twię, że wszy­scy oni przy­spo­rzą pani wielu kło­po­tów. Kiedy już zde­cy­dują się na coś lub na kogoś, ni­gdy nie zmie­niają raz powzię­tego posta­no­wie­nia. Niech pani trzyma głowę do góry, panno Shir­ley, niech pani trzyma głowę do góry!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

W kra­jach anglo­sa­skich uprzejmą formą jest zwra­ca­nie się po nazwi­sku, ina­czej niż u nas, gdzie nie powinno się uży­wać nazwi­ska ani imie­nia, a jedy­nie „pro­szę pana/pani” (przyp. tłum.). [wróć]

Becky Sharp – postać fil­mowa (przyp. tłum.). [wróć]

Cham­plain – fran­cu­ski odkrywca i kolo­ni­za­tor Kanady (przyp. tłum.). [wróć]

Epi­gra­mat – zwię­zły utwór lite­racki (przyp. tłum.). [wróć]

Cen­tu­rion – dowódca rzym­ski, set­nik (przyp. tłum.). [wróć]