Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Słynna powieść autorstwa Lucy Maud Montgomery, chronologicznie czwarta część z serii o Ani z Zielonego Wzgórza. Ania Shirley, magister nauk humanistycznych, dostaje posadę kierowniczki wyższej szkoły w Summerside. Jest zaręczona z Gilbertem, który studiuje medycynę. Ania zdobywa w nowym miejscu wielu przyjaciół. W powieści opisane są perypetie jej uczniów, a także częste przyjazdy na Zielone Wzgórze. Tam zawsze czekają na nią Maryla, pani Linde, Tadzio, Tola oraz Diana i wiele niezapomnianych chwil.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 523
Tytuł oryginału: Anne of Ingleside
Projekt okładki i stron tytułowych: Anna Damasiewicz Redaktor prowadzący: Agata Paszkowska-Pogorzelska Redaktor techniczny: Beata Jankowska Korekta: Sylwia Kompanowska
Copyright © for the Polish edition by Bellona SA, Warszawa 2015
Zapraszamy na stronywww.bellona.pl, www.ksiegarnia.bellona.pl
Dołącz do nas na Facebookuwww.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona
Nasz adres: Bellona SA ul. Bema 87, 01-233 Warszawa Dział Wysyłki: tel. 22 457 03 02, 22 457 03 06, 22 457 03 78 faks 22 652 27 01 e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-11-15945-7
Skład wersji elektronicznej: [email protected]
Co za poświata! – westchnęła Ania, idąc przez zalany białym światłem księżyca ogród Diany Wright. Kwitnące drzewa wiśniowe sypały delikatnymi płatkami, wirującymi w pachnącym słono powietrzu.
Przed drzwiami zatrzymała się i jeszcze raz popatrzyła na pobliskie wzgórza i niewyraźną plamę ciemnego lasu. Stare, poczciwe Avonlea! Pokochała je od początku, od kiedy dawno temu tu przybyła, i choć wiele lat temu przeprowadziła się do Glen St. Mary, jej miłość do tej okolicy pozostała niezmienna. Żadne inne miejsce na świecie nie miało tego, co znajdowała tylko tutaj: wspomnienia z przeszłości, z tamtego czasu, który dziś wydawał się cudownie beztroski i szczęśliwy. To dla nich zawsze przyjeżdżała tu chętnie, choć teraz akurat powód jej wizyty był smutny: razem z Gilbertem przyjechali na pogrzeb jego ojca. Postanowiła, że zostanie w Avonlea jeszcze przez parę dni, tym bardziej że Maryla i pani Linde nie chciały słyszeć o tym, by zaraz po ceremonii wracała z mężem do domu.
Specjalnie przygotowały na jej przyjazd stary pokoik na poddaszu, a pani Małgorzata nie zapomniała nawet o kwiatach i na stole czekał na Anię okazały bukiet. Ze wzruszeniem zbliżyła do niego twarz i wciągnęła do płuc znajomy zapach wszystkich wiosen, które tu spędziła. Rozejrzała się dookoła i przypomniała sobie, jak dobrze i bezpiecznie czuła się zawsze w tym malutkim pokoiku. Staroświeckie łóżko jak dawniej przykrywała narzuta, pracowicie ozdobiona przez panią Linde liściastym haftem i obszyta ręcznie wydzierganą koronką. Na drewnianej podłodze leżały utkane przez Marylę chodniczki, a ścianę zdobiło stare lustro, w którym mała Ania widziała swoją zapłakaną buzię tamtego wieczora, gdy Mateusz przywiózł ją na Zielone Wzgórze. Gdy patrzyła teraz w jego poszarzałą ze starości taflę, zdawało się jej, że to tamta smutna, opuszczona dziewczynka się w niej odbija, a nie Ania Blythe ze Złotego Brzegu, matka piątki dzieci i szóstego w drodze, dla którego Zuzanna Baker szyje właśnie malutkie śpioszki.
Taką pogrążoną we wspomnieniach zastała ją pani Linde, która przyniosła jej do pokoju czyste ręczniki.
− Tak się cieszymy, że znowu tu z nami jesteś, Aniu – rozczuliła się na jej widok. – Kto by pomyślał, że to już dziewięć lat, jak stąd wyjechałaś, a my obie z Marylą ciągle za tobą tęsknimy. Co prawda, od kiedy Tadzio ożenił się z Emilką, trochę nam tu się raźniej zrobiło. To dobra dziewczyna i niezła kucharka; ciasta świetne na przykład piecze. Tylko trochę za bardzo wścibia swój nos w różne sprawy, które jej nie dotyczą. Wiadomo jednak, że tobie żadna inna dziewczynka na pewno nie dorówna.
− Już nie dziewczynka, pani Małgorzato! – roześmiała się Ania niewesoło. – Metryki nie da się oszukać, a i lustro to i owo zdradza.
− Buzię masz bladą, ale przecież zawsze taką miałaś – orzekła pani Linde pocieszająco. – Ale skóra ciągle jest gładka, jak się patrzy.
Ani wrócił dobry humor.
− Najważniejsze, że mi druga broda nie rośnie – stwierdziła. – I że mój stary pokoik pozostał taki, jakim go zapamiętałam. Smutno by mi było, gdybym kiedyś tu przyjechała i go nie poznała. No i ten widok z okna! Księżyc wschodzący nad Lasem Duchów nie ma sobie równych!
Pani Małgorzata skorzystała z tego, że Maryli nie ma w pobliżu.
− Tobie też on przypomina taki wielki, złoty kamień, który ktoś cisnął na niebo? – pozwoliła sobie na śmiałą metaforę, sama czując, że jest nieprzystojnie egzaltowana w tym momencie.
− A te świerki…? Nie ma pani wrażenia, że one maszerują w stronę księżyca niby komitet powitalny? A brzozy machają mu gałęziami, jakby go pozdrawiały? Pamiętam, że to były małe drzewka, krzaczorki takie, gdy tu przyjechałam. A teraz… sięgają nieba. Samo patrzenie na nie uświadamia mi, że i ja jestem dużo starsza – poskarżyła się Ania.
− Bo drzewa, tak jak dzieci, rosną, nie wiadomo kiedy – orzekła pani Linde. – Patrzysz na nie każdego dnia, nic nie zauważasz, aż nagle dociera do ciebie, że… dorosły. Popatrz na tego małego Wrightów, Freda. Niby dzieciak, trzynaście lat zaledwie, a wielki jak ojciec. Ot, co! A na kolację mamy dziś zapiekankę z kurczakiem. I ciasteczka cytrynowe na deser, specjalnie dla ciebie upiekłam. – Poklepała narzutę na łóżku. – Będzie ci się tu dobrze spało. Pościel masz wywietrzoną, że hej: najpierw ja ją wywiesiłam w ogrodzie, potem Maryla zrobiła to jeszcze raz, a w końcu Emilka myślała, że zapomniałyśmy, więc siup ją na płot! Wiesz co? Liczę, że panna Mary Maria Blythe pojedzie sobie jutro w siną dal. W życiu nie widziałam, żeby ktoś z taką przyjemnością uczestniczył w pogrzebach.
− Och, nasza ciotunia! – otrząsnęła się Ania na samo wspomnienie. – Ciocia Mary Maria. Gilbert tak ją nazywa, choć właściwie nie jest jego ciotką, tylko daleką krewną jego ojca. Do mnie mówi: „moja Andziu” – aż się wzdrygnęła. – Jak przyjechała na nasz ślub i mnie zobaczyła, to stwierdziła: „Kto by pomyślał! Gilbert miał tyle ładnych koleżanek, a właśnie ciebie sobie wybrał!”. Trudno, żebym pałała do niej sympatią po takim wstępie, ale wiem, że Gilbert też za nią nie przepada.
− No, właśnie… Gilbert? Zostaniecie u nas razem?
− Nie, nie. On musi wracać już jutro; ma tam, w Glen, jakiegoś bardzo chorego pacjenta.
− Trudno się dziwić; w końcu nic go już teraz nie trzyma w Avonlea. W zeszłym roku odeszła jego matka, a teraz ojciec… Widać było, że Jan Blythe już się po jej śmierci nie podźwignął. Oni tak zawsze mieli, ci Blythe’owie… Mocno stali nogami na ziemi i bardzo byli do siebie nawzajem przywiązani. Porządna rodzina; szkoda, że nikt z nich już tu, w Avonlea, nie został. Za to bez liku mamy teraz Sloane’ów, a oni, jacy są, każdy wie. I tacy będą po wieczne czasy. Amen! – podsumowała gorzko.
− Sloane’owie, choćby nie wiem ilu ich było, nie przeszkodzą mi wybrać się do starego sadu. Zamierzam tam sobie pospacerować przy świetle księżyca. Noc jest tak piękna! Aż żal iść spać. Zawsze uważałam, że przesypianie pełni księżyca to okrutne marnotrawstwo! Nie, nie, położę się, oczywiście – uspokoiła panią Małgorzatę. – Tym bardziej, że mam zamiar pooglądać sobie, jak słońce będzie się wyłaniało zza Lasu Duchów. Uwielbiam to! Najpierw niebo zrobi się takie różowawe… potem rozgwiżdżą się drozdy, jeden po drugim… Niewykluczone, że jakiś niewyspany wróbelek przysiądzie sobie na parapecie… No i nasze bratki oświetlone słońcem, jakby je ktoś oblał złotem i purpurą…
Pani Małgorzata dźwignęła się ciężko z łóżka i powoli ruszyła w stronę drzwi.
− Zimą zające poucztowały sobie wśród naszych lilii – sapnęła, byle tylko zamknąć „temat księżycowy”. – Tych czerwcowych. Wszystkie sadzonki pożarły, dranie!
W głębi duszy tę fascynację Ani księżycem uważała za najczystszej wody dziwactwo. I o ile kiedyś jeszcze liczyła, że ona z tego wyrośnie, teraz porzuciła już wszelką nadzieję.
*
Ania uśmiechnęła się do Diany, która wyszła jej na spotkanie do ogrodu. Z radością skonstatowała, że przyjaciółka dobrze wygląda: włosy miała ciemne, zdrowe rumieńce na twarzy, a oczy ciągle błyszczały jej dawną, młodzieńczą wesołością. Tylko jakby się jej więcej zrobiło, choć przecież nigdy nie należała do chudzielców.
− Ja tylko na chwilkę, Diano – uspokoiła ją z daleka.
− No, coś ty! – obruszyła się Diana. – Przecież wiesz, że sto razy bardziej wolałabym sobie posiedzieć z tobą, niż udzielać się towarzysko akurat dzisiaj. Tym bardziej że za trzy dni już wyjeżdżasz, a ja się wcale z tobą nie nagadałam. No, ale sama rozumiesz… Musimy tam iść, bo brat Freda jest na tym punkcie trochę przeczulony.
− Nawet się nie tłumacz; oczywiście, że wiem. Zajrzałam do ciebie tylko na chwilę, bo wybrałam się spacer. Naszym starym szlakiem, przez Las Duchów, obok źródełka… zajrzałam do waszego starego sadu i popatrzyłam sobie na te wierzby moczące nogi w wodzie. Jakież one są wielkie!
− Tak, rzeczywiście urosły. Jak wszystko dookoła. A popatrz choćby na naszego Freda, jaki wielkolud! Wszystko wokół się zmienia, tylko ty pozostałaś taka sama jak zawsze: młoda, śliczna i… szczupła. Zdradź mi, jak ty to robisz? No jak?! Popatrz tylko na mnie!
− Faktycznie, troszkę się ostatnio zaokrągliłaś – przyznała Ania, śmiejąc się życzliwie. – Jednak wciąż ci daleko do postury statecznej pani domu w średnim wieku. A co do mnie… Chyba masz rację; nawet pani Donnell zauważyła na pogrzebie, że wcale się nie zmieniłam. Za to pani Andrews nie omieszkała podkreślić, że bardzo się postarzałam. Tak że, droga Diano, wszystko zależy od tego, ktopatrzy i czy chce ci powiedzieć komplement, czy wręcz przeciwnie. Ja sama czuję upływ czasu wtedy, gdy oglądam zdjęcia w kolorowych magazynach. Nie wiem dlaczego, ale ludzie na nich wyglądają jakoś tak… wyjątkowo młodo, nie uważasz? No, ale przecież nie będziemy się tym zamartwiać, prawda? Mam taki pomysł: znajdź dla mnie jutro trochę czasu i pójdźmy sobie gdzieś tylko we dwie. Co ty na to? Takie nasze dziewczyńskie popołudnie i może wieczór? Pójdziemy sobie na spacer naszymi starymi szlakami, pochodzimy po łąkach, zajrzymy do lasu. Poszukamy tego czasu, gdy byłyśmy młode i piękne. Jest wiosna, a ona upoważnia do odrobiny szaleństwa. Na jeden dzień zapomnimy, że jesteśmy poważnymi żonami i mamami i znowu na chwilę poczujemy się jak dziewczynki. Pani Linde na przykład mówi, że ja tam w środku ciągle jestem taką niedorosłą dziewczynką. No i dobrze. Dorosłość jest mało zabawna.
− Ty się naprawdę nie zmieniłaś! – roześmiała się Diana. – To, co mówisz, brzmi kusząco, ale ja…
− Przestań! Nie uznaję żadnego „ale”. Nic się stanie, jak twoi panowie raz sami sobie zrobią kolację.
− Nie, to nie o kolację chodzi – broniła się Diana. – Ania Kordelia poradziłaby sobie w kuchni; jest bystra i zręczna, choć ma zaledwie jedenaście lat… − wspomnienie o córce sprawiło, że w jej głosie zadźwięczała duma. – Miałam iść jutro na zebranie Koła Gospodyń, ale co tam… − zdecydowała się nagle. – W końcu taka okazja, jak spędzenie popołudnia z tobą, nie zdarza się codziennie. Dobrze! Wolę zostać z tobą. Prawdę mówiąc, często wieczorami próbowałam sobie wyobrazić, jak by to było, gdyby czas stanął w miejscu, a potem zawrócił i my dwie znowu byłybyśmy małymi dziewczynkami. Popatrz, marzenia się czasami spełniają! Wezmę ze sobą jakiś koszyk z czymś do połasowania, na wypadek gdybyśmy zgłodniały…
− Weź! – zgodziła się Ania. – Zrobimy sobie piknik w ogrodzie Heleny Gray. Chyba nie zniknął, co?
− Mam nadzieję, że nie, ale prawdę mówiąc, nie zaglądałam tam, od kiedy wyszłam za Alfreda. Jestem ciągle blisko domu, w przeciwieństwie do mojej córki, którą ciągle nosi gdzieś po świecie. Nic sobie nie robi z moich próśb, żeby tak nie znikała, nie wiadomo gdzie, ale ona mówi, że kocha spacerować po lesie. A któregoś dnia przyuważyłam ją, jak chodzi po ogrodzie i coś tam mówi sama do siebie. Trochę ją z tego powodu obsztorcowałam, a ona mi na to z rozbrajającą szczerością, że tak sobie gawędzi z kwiatami. Wyobrażasz sobie? A z tym serwisem dla lalek… tym w różyczki, który jej podarowałaś na urodziny, obchodzi się jak z najdelikatniejszą porcelaną; wszystkie filiżanki i spodeczki ma w komplecie. Bardzo go oszczędza i bawi się nim tylko wtedy, gdy zaprasza na podwieczorek Trzy Ludki Zielone. Chciałam wybadać, co to za jedni, ale gdzie tam! Mowy nie ma! Skąd ja znam takie zachowania? Czasami myślę, że moja córka bardzo mi ciebie przypomina.
− Niektórzy uważają, że to nasze imiona określają, jacy jesteśmy. Może coś w tym jest? Pozwól Ani Kordelii marzyć, Diano. Biedne są te dzieci, które rosną z dala od świata fantazji.
− Czy ja wiem…? – Diana powątpiewająco kręciła głową. – Nauczycielką Ani jest Oliwia Sloane; wróciła tu po studiach, żeby zaopiekować się swoją mamą, i zaczęła pracować w naszej szkole. No i ona twierdzi, że wychowując dziecko, należy je przede wszystkim przygotować do życia, do tego, z czym się będzie spotykało na co dzień. Żeby sobie radziło z rzeczywistością…
− Czy ja dobrze słyszę?! Poglądy Sloane’ów stały się twoim drogowskazem?
− Nie, skądże! – zaprzeczyła Diana pospiesznie. – Wcale jej nie cenię ani nawet nie lubię. Zwłaszcza gdy taksuje mnie tymi swoimi wybałuszonymi oczami Sloane’ów. A już na pewno nie przeszkadza mi to, że moja Ania lubi marzyć, tym bardziej że robi to równie ładnie jak ty kiedyś. W gruncie rzeczy wiem, że życie samo wcześniej czy później przywoła ją do „rzeczywistości”.
− No, dobrze. Czyli jesteśmy umówione. Czekam na ciebie jutro na Zielonym Wzgórzu, tak około drugiej. Najpierw uraczymy się odrobiną wina porzeczkowego. Co ty na to? Wiem, że Maryla nadal je czasami robi, choć pastor i pani Linde mają jej to za złe. Ja jednak myślę, że oni nie mają racji, więc z radością pozwolimy, by ów boski napitek cokolwiek nas jutro rozluźnił…
Wracając do domu, Ania przystanęła na chwilę przy Źródle Nimf. Jej ukochane miejsce… Przez chwilę miała wrażenie, że słyszy swój własny, beztroski śmiech małej, szczęśliwej dziewczynki, słowa uroczystych przyrzeczeń, które sobie tu, nad tą szemrzącą cicho wodą, składały z Dianą…
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.