Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ania na Uniwersytecie (wydawana także jako Ania z Wyspy) to trzecia część serii o Ani z Zielonego Wzgórza.
Rudowłosej bohaterce trudno porzucić ukochane Zielone Wzgórze, Marylę i bliźnięta, ale jej pasja do nauki jest silniejsza, zaczyna więc studia na uniwersytecie w Redmond (Redmond College) w Kingsport. Jak pamiętamy, ambicją Ani jest zawsze być najlepszą, zwłaszcza gdy ma konkurencję. To tylko mobilizuje ją do pracy. Ponadto bardzo pragnie zdobyć stypendium.
Jak to z Anią bywa, w jej życiu zdarzają się cudowne przypadki. I tym razem gdy wraz z przyjaciółkami, szuka stancji, trafiają na niezwykły domek, który stanie się na czas studiów ich przystanią wypełnioną pracą, zabawą, śmiechem i marzeniami.
W książce pojawiają się nowi bohaterowie: Iza Gordon – przyjaciółka Ani oraz adorator, Robert Gardner – być może wymarzony książę.
Jednak starzy znajomi także nie dają o sobie zapomnieć. Osiemnastoletnia Ania wchodzi w dorosłość. Tak miło jest jej towarzyszyć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 336
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 8 godz. 48 min
Lucy Maud Montgomery
Żniwa już skończone i lato minęło – szepnęła Ania Shirley, spoglądając rozmarzonym wzrokiem na opustoszałe pola. Obydwie z Dianą Barry zajęte były zrywaniem jabłek w sadzie na Zielonym Wzgórzu, a w tej chwili postanowiły odpocząć trochę w osłonecznionym zakątku ogrodu, gdzie panowała cisza przerywana tylko brzęczeniem drobnych muszek i delikatnym powiewem wietrzyka, przynoszącego słodką woń z pobliskiego Lasu Duchów.
Cały krajobraz dokoła mówił o zbliżającej się jesieni. Fale morskie szumiały w oddali, pola były nagie, poszarzałe i poprzecinane miedzami, zasłanymi złotem opadających liści. Dolina Fiołków w pobliżu Zielonego Wzgórza rozkwitała tysiącem purpurowych astrów, a Jezioro Lśniących Wód stawało się coraz bardziej błękitne. Nie był to jednak zmienny błękit wiosenny ani też blady lazur lata, był to czysty, zdecydowany, poważny błękit, jakby wody jeziora jeszcze niedawno rozkołysane pełnią życia przygotowywały się do zimowej drzemki.
– Piękne mieliśmy lato – rzekła Diana, obracając z uśmiechem nowy pierścionek na palcu lewej ręki. – Ślub panny Lawendy był niejako ukoronowaniem letnich miesięcy. Sądzę, że państwo Irving są już obecnie nad brzegami Pacyfiku.
– Gdy myślę o tym, mam wrażenie, że w tę swoją podróż naokoło świata wybrali się przed wiekami – westchnęła Ania. – Nie chce mi się wierzyć, że ślub ich odbył się przed tygodniem. Zbyt dużo mamy zmian naraz. Panna Lawenda wyszła za mąż, państwo Allan wyjechali – Chatka Ech wygląda smutno z zamkniętymi okiennicami. Przechodziłam wczoraj wieczorem koło niej. Zrobiła na mnie wrażenie, jakby wszyscy jej mieszkańcy wymarli.
– Nie znajdziemy drugiego takiego pastora jak pan Allan – rzekła Diana ze smutkiem. – Jestem pewna, że tej zimy nabożeństwa będą się odbywały rzadziej. Ty i Gilbert także wyjeżdżacie, naprawdę można będzie oszaleć.
– Ale za to zostaje Alfred – wtrąciła Ania przebiegle.
– Kiedy pani Linde przenosi się do was? – zapytała Diana, jak gdyby nie słysząc uwagi Ani.
– Podobno jutro. Bardzo się cieszę, że zamieszka na Zielonym Wzgórzu, ale ta jej przeprowadzka sprowadzi znowu ogromną zmianę. Obydwie z Marylą wysprzątałyśmy wczoraj gościnny pokój, przeznaczony dla pani Linde. Wiesz, że mi to sprawiło przykrość? Może jestem głupia, ale odniosłam takie wrażenie, jakbym się dopuściła świętokradztwa. Ten stary pokoik był dla mnie zawsze jakby świątynią. Za czasów dzieciństwa uważałam go za najpiękniejszy apartament na świecie. Przypominasz sobie, jak pragnęłam przespać choć jedną noc w szerokim łóżku w gościnnym pokoju? Ale nie na Zielonym Wzgórzu! Och, nigdy! To byłoby okropne, umarłabym chyba z wrażenia. Nigdy przez ten pokój nie przechodziłam swobodnie; jeśli Maryla posłała mnie tam po coś, zawsze skradałam się na palcach, z zatamowanym oddechem, jakbym się znajdowała w kościele, a odczuwałam dziwną ulgę, gdy wychodziłam stamtąd. Wisiały tam na ścianie, po obu stronach lustra, portrety George’a Whitefielda i księcia Wellingtona. Ilekroć się tam znalazłam, patrzyły na mnie z surowością, zwłaszcza kiedy zerknęłam w lustro, jedyne w naszym domu, które nie zniekształcało mojej twarzy. Często dziwiłam się, jak Maryla ośmiela się sprzątać w tym pokoju. A teraz jest on nie tylko wysprzątany, ale zupełnie pusty. Obydwa portrety powędrowały na strych. Tak się kończy sława na tym świecie! – dodała Ania ze śmiechem, w którym drżała jednak cichutka nuta żalu. – Przykro jest profanować dawne świętości, chociaż się już nawet wyrosło z dziecięcych wierzeń.
– Będę ogromnie samotna po twoim wyjeździe – westchnęła Diana już chyba po raz setny. – I pomyśleć tylko, że wyjeżdżasz w przyszłym tygodniu.
– Ale przecież jesteśmy jeszcze razem! – zawołała Ania wesoło. – Musimy ten ostatni tydzień tak spędzić, aby pozostał nam na zawsze w pamięci. Mnie samej myśl o wyjeździe sprawia ogromną przykrość, bo przecież zostawiam dom i tylu serdecznych przyjaciół. Mówisz o swej samotności. To ja powinnam się jej lękać. Ty zostajesz tu wśród starych przyjaciół, a przy tym Alfred jest z tobą, gdy ja tymczasem będę między obcymi, bo nie znam tam ani jednej żywej duszy!
– Ale za to będzie Gilbert i Karol Sloane – rzekła Diana, wpadając w ton Ani.
– Karol Sloane będzie dla mnie doprawdy wielką pociechą – przyznała Ania ironicznie i nagle obydwie wybuchnęły głośnym śmiechem. Diana wiedziała doskonale, co Ania myśli o Karolu Sloane, martwiło ją jedynie, że nie może zgłębić uczucia Ani do Gilberta Blythe. A może Ania sama dokładnie nie zdawała sobie z tego sprawy?
– Chłopcy zamieszkają na pewno na przeciwległym krańcu miasta – ciągnęła dalej Ania. – Bardzo się cieszę, że jadę do Redmondu, i jestem pewna, że go polubię. Najgorsze będą początkowe tygodnie, bo nie sądzę, żebym mogła przyjeżdżać na niedzielę do domu jak za czasów seminarium, a do Bożego Narodzenia jeszcze bardzo daleko.
– Wszystko się zmieniło albo się zmieni – rzekła Diana ze smutkiem. – Mam wrażenie, Aniu, że dawne dobre czasy już nigdy nie wrócą.
– Stanęłyśmy na rozstajnych drogach – szepnęła Ania w zamyśleniu. – I do tego dojść musiało. Czy sądzisz, Diano, że być dorosłym to istotnie taka przyjemność, jak się nam zdawało, gdy byłyśmy dziećmi?
– Sama nie wiem, chociaż pewne przyjemności są z tym związane – odparła Diana, bawiąc się znowu swoim pierścionkiem i uśmiechając się tajemniczo, jakby pragnęła zaznaczyć, że Ania jest jeszcze pod tym względem osobą niedoświadczoną. – Ale tyle jest rzeczy niezbadanych. Czasem mam wrażenie, że czuję lęk przed tą „dorosłością”, i w takich chwilach dałabym dużo za to, żeby być znowu małą dziewczynką.
– Przypuszczam, że z czasem przyzwyczaimy się do tego, że jesteśmy dorosłe – powiedziała Ania wesoło. – Dla człowieka dorosłego nie ma już tak wielu rzeczy nieprzewidzianych – chociaż wydaje mi się, że właśnie niespodzianki są okrasą ludzkiego życia. Mamy teraz lat osiemnaście. Za dwa lata będziemy miały dwadzieścia. Jako dziesięcioletnia dziewczynka uważałam, że ludzie dwudziestoletni są już zupełnie starzy. Za kilka lat ty będziesz stateczną matroną w średnim wieku, ja zaś ciocią Anią, która cię będzie odwiedzać podczas wakacji. Chyba zawsze się u was kąt dla mnie znajdzie, kochanie? Oczywiście nie gościnny pokój, stare panny nie lubią windować się tak wysoko po schodach, poza tym ja będę skromna i wystarczy mi jakaś mała komórka przy kuchni.
– Cóż za głupstwa gadasz, Aniu! – zaśmiała się Diana. – Na pewno zostaniesz żoną jakiegoś bogatego i przystojnego chłopca, zapomnisz wtedy o wszystkich gościnnych pokojach i będziesz zadzierała nosa wobec dawnych przyjaciół z Avonlea.
– Szkoda by było, mój nos jest dość ładny i zdaje mi się, że zadzieranie zniekształciłoby go – Ania mówiła teraz z komiczną powagą. – Nie mam znowu tak wielu pięknych rysów, abym taki jeden możliwy nos skazywała na zeszpecenie. Toteż jeżeli nawet zostanę żoną Króla Zaczarowanej Wyspy, obiecuję ci, że na twój widok nosa zadzierać nie będę.
Dziewczęta rozstały się w wesołym nastroju. Diana pobiegła w stronę Sosnowego Wzgórza, Ania zaś skierowała się na pocztę. Tam oczekiwał już na nią list. Gdy kwadrans potem Gilbert Blythe spotkał ją na moście nad Jeziorem Lśniących Wód, zauważył na jej twarzy wyraz radosnego podniecenia.
– Priscilla Grant także jedzie do Redmondu! – zawołała. – Czyż nie nadzwyczajnie się składa? Lękałam się, że jej ojciec się na to nie zgodzi. Na szczęście, nie stawiał przeszkód i będziemy razem mieszkać. Mogę teraz całkiem spokojnie stanąć w obliczu całej plejady profesorów z uniwersytetu, skoro będę miała przy boku Priscillę.
– Sądzę, że polubimy Kingsport – rzekł Gilbert. – Jest to bardzo ładne, stare miasto i posiada podobno najpiękniejszy park na świecie. Opowiadano mi, że urządzenie parku jest po prostu nadzwyczajne.
– Wątpię, czy gdziekolwiek może być ładniej niż tutaj – rzekła Ania, rozglądając się wokoło z rozmarzeniem, jak gdyby miejsce, które nazywała „domem”, musiało być najpiękniejszym zakątkiem na świecie, choćby nie wiadomo ile pięknych krain znajdowało się pod obcym niebem.
Stali obydwoje, oparci o balustradę mostu, wchłaniając z rozkoszą upojną atmosferę zmierzchu. Tarcza zachodzącego słońca nie zniknęła jeszcze za szczytami pagórków, a już wzeszedł księżyc i odbijał się poświatą swych promieni w spokojnej tafli jeziora. Czar wieczoru zdawał się spowijać swą pieszczotą dwoje młodych, zasłuchanych w tajemnicze szepty przyrody.
– Czemuś taka milcząca, Aniu? – zapytał wreszcie Gilbert.
– Lękam się mówić, bo gotowa jestem spłoszyć to wszystko, co tonie w ciszy – szepnęła cichutko Ania.
Gilbert położył nagle dłoń na małej jej rączce, spoczywającej na balustradzie mostu. Duże jego oczy pociemniały jeszcze bardziej, a chłopięce wargi rozchyliły się w nagłej chęci wypowiedzenia czegoś, co od dawna już musiało przepełniać jego duszę. Lecz Ania cofnęła niespokojnie rękę i czar prysnął.
– Muszę wracać do domu! – zawołała z nieco sztuczną obojętnością. – Maryla miała dzisiaj straszną migrenę, więc sądzę, że nie będzie mogła zająć się bliźniętami. Nie powinnam była tak długo zostawać poza domem.
Przez całą drogę, aż do Zielonego Wzgórza, Ania mówiła bez przerwy i bezładnie, a biedny Gilbert nie odważył się już zmienić tematu rozmowy.
Gdy się pożegnali, Ania odetchnęła z ulgą. Od ostatniego zdarzenia w Chatce Ech zrodziło się w jej duszy dziwne uczucie dla Gilberta, do którego sama przed sobą wolała się nie przyznawać. Coś nieznanego wtargnęło do ustronia ich starej przyjaźni – coś, co jej wyraźnie zagrażało.
„Dawniej nie cieszyłam się tak, gdy Gilbert odchodził – pomyślała na poły z urazą, a na poły ze smutkiem, idąc śpiesznie do domu wąską ścieżką. – Jeszcze te głupstwa gotowe zniweczyć naszą przyjaźń. Ale tak się stać nie może, nie dopuszczę do tego! Och, dlaczego chłopcy są tacy niecierpliwi?!”
Niecierpliwością nazywała Ania nagłe, nieoczekiwane odruchy Gilberta, które wywoływały przeważnie niespokojne drżenie w jej duszy. Właściwie ta jego niecierpliwość nie sprawiała jej przykrości, odczuwała wobec niej coś zupełnie innego niż na przykład wówczas, gdy zbliżał się do niej Karol Sloane, jak to było podczas tańca w Białych Piaskach. Na samo wspomnienie tego tańca Ania wzdrygnęła się z niechęcią. Prędko jednak zapomniała o tym wszystkim, otoczona domową atmosferą wielkiej kuchni na Zielonym Wzgórzu, gdzie na szerokiej kanapie ośmioletni jej wychowanek zanosił się teraz od płaczu.
– Tadziu, co się stało? – zapytała Ania, chwytając go w objęcia. – Gdzie Maryla i Tola?
– Maryla kładzie Tolę do łóżka – szlochał Tadzio. – A ja płaczę, bo Tola spadła ze schodów... na głowę... do piwnicy i zdarła sobie skórę na nosie...
– Och, ale nie płacz, kochanie. Rozumiem, że ci jej żal, ale twój płacz nic nie pomoże. Jutro na pewno będzie zupełnie zdrowa. Płacz nikomu nie pomaga, Tadziu.
– Ależ ja nie dlatego płaczę, że Tola spadła ze schodów! – zawołał Tadzio, przerywając potok słów Ani z jeszcze większym żalem. – Płaczę dlatego, że nie widziałem, jak spadała. Każda taka dobra zabawa musi mnie ominąć!
– Och, Tadziu! – Ania z trudem powstrzymała głośny wybuch śmiechu. – Więc to dla ciebie jest zabawne, że biedna Tola spadła ze schodów i tak strasznie się potłukła?
– Tak strasznie to się znów nie potłukła – rzekł Tadzio zuchwale. – Gdyby się zabiła, tobym na pewno się zmartwił. Ale Keithowie tak prędko się nie zabijają. Podobnie jak Blewettowie. Henio Blewett spadł w zeszłą środę ze strychu i stoczył się prosto do stajni, pod kopyta okropnie dzikiego, nieujeżdżonego wierzchowca, a jednak nic mu się nie stało. Jest zdrów, żyje, tylko trzy żebra złamał. Pani Linde powiada, że są na świecie tacy ludzie, których nawet siekierą nie zarąbiesz. Aniu czy pani Linde jutro się do nas sprowadza?
– Tak, Tadziu, i mam nadzieję, że będziesz dla niej zawsze grzeczny.
– Naturalnie że będę grzeczny. Ale, Aniu, czy ona mnie będzie kładła codziennie do łóżka?
– Możliwe. Bo co?
– Dlatego – rzekł Tadzio z powagą – że ja przy niej nie będę odmawiać pacierza, jak przy tobie, Aniu.
– Dlaczego?
– Dlatego że przy obcych nie powinno się rozmawiać z Panem Bogiem. Tola może mówić pacierz przy pani Linde, ale ja nie chcę. Zaczekam, aż odejdzie i wtedy dopiero się pomodlę. Dobrze, Aniu?
– Dobrze, jeżeli jesteś pewien, że potem nie zapomnisz.
– O, na pewno nie zapomnę! Ja bardzo lubię się modlić, ale zawsze większą przyjemność sprawiało mi, jak mówiłem pacierz przy tobie. Bardzo bym chciał, żebyś została w domu, Aniu. Nie rozumiem, dlaczego właściwie wyjeżdżasz i zostawiasz nas samych.
– I ja bym wolała zostać, Tadziu, ale czuję, że powinnam wyjechać.
– Jeżeli wolisz zostać, to po co jedziesz? Przecież jesteś już zupełnie dorosła. Jak ja dorosnę, to nie zrobię nic takiego, na co nie będę miał ochoty.
– W ciągu całego życia nieraz się zdarzy, że będziesz robił to, co ci nie będzie sprawiało przyjemności, Tadziu.
– Ani mi się śni! – zaprzeczył Tadzio gorąco. – Teraz robię to, co mi każą, nawet muszę chodzić spać, bo ty i Maryla tak chcecie. Ale jak będę dorosły, nikt mnie do niczego nie zmusi. Emilek Boulter słyszał, jak matka jego mówiła, że ty wyjeżdżasz na uniwersytet, aby złapać męża. Czy to prawda, Aniu? Chciałbym to wiedzieć.
Twarzyczkę Ani oblał krwawy rumieniec, zaraz jednak zaśmiała się wesoło, tłumacząc sobie, że wulgarne plotkarstwo pani Boulter nie powinno jej wcale obchodzić.
– Nie, Tadziu, to nieprawda. Jadę, żeby się nauczyć wielu mądrych rzeczy.
– Jakich rzeczy?
– Jak się kotu buty szyje i niegrzeczne dzieci bije – wyrecytowała Ania, śmiejąc się.
– Ale jak będziesz chciała znaleźć męża, to jak się do tego weźmiesz? Bardzo chciałbym to wiedzieć – indagował Tadzio, dla którego ta sprawa musiała mieć widocznie szczególne znaczenie.
– Zapytaj o to panią Boulter – odparła Ania całkiem bezmyślnie. – Ona zna się lepiej na tych sprawach ode mnie.
– Zapytam, jak tylko ją zobaczę – rzekł Tadzio, uspokojony już prawie zupełnie.
– Tadziu! Ani mi się waż! – zawołała Ania, zorientowawszy się nagle w popełnionym błędzie.
– Przecież sama mi kazałaś – zaprotestował Tadzio, patrząc na nią z niedowierzaniem.
– Już najwyższy czas, żebyś poszedł do łóżka – oznajmiła Ania z powagą, pragnąc przerwać niemiły temat rozmowy.
Ułożywszy Tadzia w łóżeczku, Ania zeszła na dół i wolnym krokiem poczęła iść w stronę lasu. Przysiadła nad brzegiem strumyka, zapatrzona w srebrzystą tarczę księżyca i zasłuchana w duet szemrzącej wody i wiatru. Ania zawsze bardzo kochała strumyk. Wiele marzeń dziecięcych snuła nad jego bystrymi falami podczas owych dni, które już dawno minęły. Tu zapominała o dziewczęcych uczuciach bez wzajemności, o złośliwych obmowach sąsiedzkich, o wszystkich kłopotach dzieciństwa. Tu siłą swej wyobraźni płynęła po niezmierzonych obszarach dalekich mórz i dostrzegała chwilami w oddali brzegi zagubionej Atlantydy lub gwiazdę wieczorną, wskazującą drogę do upragnionej Krainy Czarów. W godzinach marzeń była bogatsza niż w rzeczywistości, bo rzeczy widzialne mijają, niewidzialne natomiast trwają bez końca.
Następny tydzień minął szybko na załatwianiu niezliczonej ilości „rzeczy ostatecznych”, jak je Ania nazywała. Składała i przyjmowała pożegnalne wizyty, mniej lub bardziej miłe, zależnie od tego, czy darzyła owych ludzi sympatią i czy podzielali oni jej poglądy. Niektórzy z nich uważali, że Ani przewróciło się w głowie z powodu uniwersytetu, i starali się ją ściągnąć z owego... piedestału wyższości.
Z okazji wyjazdu Ani i Gilberta K.M.A. urządziło pożegnalne przyjęcie w mieszkaniu Józi Pye, wybierając dom ten dlatego, że był dość obszerny i wygodny. Poza tym obawiano się, że Pye’ówny nie zechciałyby wziąć udziału w zabawie, gdyby odrzucono zaofiarowane przez nie mieszkanie. Przyjęcie było ogromnie miłe, bo Pye’ówny mówiły wyjątkowo niewiele i nie psuły harmonii, jaka panowała wśród całego towarzystwa. Józia też była tego wieczoru niezwykle sympatyczna i nawet do Ani zwróciła się raz z nadzwyczajną uprzejmością:
– Bardzo mi się podoba twoja nowa suknia, Aniu. Naprawdę wyglądasz w niej prawie zupełnie ładnie.
– Jakże miło z twojej strony, żeś to zauważyła – odparła Ania, patrząc na Józię figlarnie. Miała już duże poczucie humoru i uwagi, które ją raziły w czternastym roku życia, teraz bawiły ją ogromnie. Józi zdawało się, że Ania śmieje się z niej w duszy. Ulżyła więc sobie, szepcząc do Gabryni, że nareszcie Ania nabierze ogłady, gdy wyjedzie na uniwersytet.
Wszyscy starzy znajomi zebrali się podczas tego pożegnalnego wieczoru i mieszkanie Pye’ówien rozbrzmiewało weselem głośnych rozmów. Uroda Diany Barry potęgowała się jeszcze bardziej, gdy dziewczyna znajdowała się przy boku wiernego Alfreda; Janka Andrews była jak zwykle miła, stateczna i pełna prostoty; Ruby Gillis wyglądała prześlicznie w kremowej jedwabnej bluzce, z kwiatem czerwonej geranii w złocistych włosach; Gilbert Blythe i Karolek Sloane starali się przebywać jak najbliżej Ani; Carrie Sloane była blada i melancholijna, bo ojciec jej niechętnie spoglądał na zaloty Olivera Kimballa, a Billy Andrews siedział przez cały wieczór w najodleglejszym kącie pokoju z wyrazem zadowolenia na piegowatej twarzy i nie spuszczał oka z Ani.
Wieść o uroczystym przyjęciu dotarła do Ani oczywiście już wcześniej, nie wiedziała ona jednak, że przygotowano także pożegnalną przemowę dla niej i Gilberta, jako założycieli towarzystwa, i podarunki w dowód wdzięczności (Ania otrzymała dzieła Szekspira, a Gilbert wieczne pióro).
Ania była tak wzruszona niespodzianką i tym wszystkim, co zawierało przemówienie – Moody Spurgeon wygłosił je niezwykle uroczystym głosem – że nie mogła opanować łez, które na chwilę zaćmiły blask jej oczu.
Ania pracowała dla K.M.A. z wielkim oddaniem, toteż miło jej było usłyszeć gorące słowa uznania, a poza tym wszyscy byli tacy serdeczni, przyjacielscy i weseli, nawet Pye’ówny siedziały spokojnie i nie wtrącały swoich zwykłych złośliwych uwag! Tego wieczoru Ania darzyła miłością wszystkich ludzi na świecie.
Przyjęcie upłynęło w doskonałym nastroju, lecz sam jego koniec zepsuł miłe wrażenie. Była to wina Gilberta. Gdy spożywano wieczerzę na werandzie, oświetlonej blaskiem księżyca, Gilbert znowu ośmielił się wyszeptać pod adresem Ani kilka czułych słów. Ażeby go ukarać, Ania stała się nagle uprzejma dla Karolka Sloane’a i pozwoliła mu się nawet odprowadzić do domu. Potem jednak zorientowała się, że właściwie ta straszna zemsta ją samą najbardziej dotknęła. Gilbert wyszedł z domu Pye’ów w towarzystwie Ruby Gillis i Ania słyszała z daleka ich wesoły śmiech, rozbrzmiewający dźwięcznie w czystym powietrzu cichego jesiennego wieczoru. Widocznie dobrze im było razem, gdy tymczasem ona nudziła się śmiertelnie w towarzystwie Karolka Sloane’a, który mówił bez ustanku, i to nic godnego słuchania. Ania tylko czasem rzucała nieznacznie „tak” lub „nie” i bez przerwy myślała o tym, że Ruby dzisiaj wyglądała wyjątkowo ładnie, że oczy Karolka, wieczorem, przy świetle księżyca, zdają się jeszcze bardziej wyłupiaste niż we dnie i że właściwie świat nie jest wcale taki piękny, jaki jej się jeszcze niedawno wydawał.
– Jestem tylko zmęczona i dlatego patrzę na wszystko w ten sposób – rzekła do siebie, znalazłszy się wreszcie w swym pokoiku. Istotnie wierzyła, że jedynym powodem tego niezwykłego u niej pesymizmu było zmęczenie... Lecz następnego wieczoru odczuła dziwną radość i jakby tchnienie wiosny odezwało się w jej serduszku, gdy ujrzała Gilberta idącego od strony Lasu Duchów i dążącego w kierunku Zielonego Wzgórza. Więc jednak Gilbert nie miał zamiaru spędzić tego ostatniego wieczoru w towarzystwie Ruby Gillis!
– Wyglądasz dziwnie zmęczona, Aniu – zauważył.
– Jestem zmęczona i bez humoru. Zmęczona, bo przez cały dzień szyłam i pakowałam rzeczy, a na brak humoru wpłynęły ostatnie pożegnalne wizyty sześciu sąsiadek, z których każda usiłowała dawać mi zbawienne rady na przyszłość. Dzięki tym radom świat wydaje mi się bezbarwny, szary, brzydki i ponury jak w listopadowy poranek.
– Głupie babska – wyraził Gilbert rycersko swe niezadowolenie.
– Och, nie, nie mów tak! – powiedziała Ania z powagą. – To jest właśnie najgorsze. Gdyby to były tylko głupie baby, nie przejmowałabym się tym. Ale one nie miały nic złego na myśli. To bardzo poczciwe kobiety, które ogromnie mnie lubią, i ja też je lubię. Troszczą się po prostu o moją przyszłość. Starają się udowodnić mi, że mój wyjazd do Redmondu jest zupełnie nie na miejscu i że niepotrzebnie pragnę się dalej kształcić. Pani Sloane powiedziała mi z głębokim westchnieniem, że na pewno opuści mnie energia, nim zdążę dobrnąć do końca. Oczywiście, po takim powiedzeniu wydało mi się nagle, że jestem biedną ofiarą życia. Pani Eben Wright zaznaczyła, że takie cztery lata w Redmondzie będą kosztowały bardzo dużo pieniędzy; ja oczywiście od razu poczułam się winna wobec Maryli i przez chwilę miałam nawet ochotę zaniechać upragnionego wyjazdu. Pani Jasper Bell wyraziła nadzieję, że uniwersytet nie zepsuje mnie, bo w ogóle tamtejsze życie bardzo źle oddziałuje na skromne dziewczęta. Usłyszawszy te słowa, oczami wyobraźni ujrzałam siebie kroczącą przez ulicę Avonlea z dumnie podniesioną głową i patrzącą z góry na wszystko i wszystkich. Natomiast pani Eliza Wright dodała, że wszystkie dziewczęta w Redmondzie, a zwłaszcza te z uniwersytetu, są pretensjonalnie ubrane i nadęte, i wątpi, czy będę się dobrze wśród nich czuła. Od razu zobaczyłam siebie jako brzydko ubraną, pogardzoną wiejską dziewczynę, zagubioną wśród wspaniałych sal uniwersyteckich.
Ania zaśmiała się głośno z tych wszystkich nieprzyjemnych przepowiedni, jednakże jej uczuciowa natura nie pozwalała zapomnieć o nich prędko. Ania usiłowała nie przywiązywać wagi do tych wszystkich avonlejskich bredni, ale w tej chwili jej zdrowy rozsądek zdawał się chwiać jak wątły płomień świecy zapalonej na wietrze.
– Przypuszczam, że nie bierzesz tego wszystkiego do serca – zauważył Gilbert. – Wiesz przecież, że widnokrąg myślowy tych wszystkich pań jest bardzo ciasny, aczkolwiek są miłe i dobre. Ich zdaniem to wszystko, czego one same nie doświadczyły w młodości, jest ekscentryczne i nieprzyzwoite. Jesteś pierwszą dziewczyną z Avonlea, która odważyła się wyjechać na studia uniwersyteckie. Wiesz doskonale, że wszyscy pionierzy zmuszeni są pokonywać wiele przeszkód, a opinia ogółu ocenia ich z początku jako ludzi niepoczytalnych.
– O, wiem o tym! Lecz to, co się czuje, nie ma nic wspólnego z tym, co się wie. Rozsądek mój zgadza się zupełnie z tobą, ale przychodzą chwile, kiedy rozsądek jest słabszy od uczucia. Wówczas ogarnia mnie zwątpienie. Tak też było po owych sześciu wizytach. Po pożegnaniu z ostatnią, panią Elizą, byłam tak zmęczona, że po prostu nie miałam siły wziąć się do pakowania rzeczy.
– I teraz jesteś zmęczona, Aniu. Zapomnij o wszystkim i przejdź się ze mną trochę. Chodźmy do lasu. Pragnę ci pokazać coś ciekawego.
– Niemożliwe! Istotnie znalazłeś coś ciekawego w lesie?
– Mam nadzieję, że to „coś” jeszcze znajdziemy, choć widziałem to bardzo dawno, bo wczesną wiosną. Chodźmy. Niech nam się zdaje, że jesteśmy znowu dwojgiem dzieci i pragniemy pójść z wiatrem w zawody.
Ruszyli ochoczo naprzód. Pamiętając o przykrościach ostatniego wieczoru, Ania była niezwykle miła dla Gilberta, on zaś zrozumiał już, jak należy z nią postępować i postanowił być dla niej tylko dawnym szkolnym towarzyszem. Pani Linde i Maryla obserwowały młodych z okna kuchni.
– Kiedyś będzie z nich para – odezwała się pani Linde z pobłażliwym uśmiechem.
Maryla cofnęła się nieznacznie od okna. W głębi duszy marzyła o takiej przyszłości dla Ani, lecz wolałaby nie słyszeć tego z ust pani Małgorzaty, która na pewno rozniesie swoje przypuszczenie po całej wsi.
– Przecież obydwoje są jeszcze prawie dziećmi – odparła krótko.
Pani Linde zaśmiała się dobrodusznie.
– Ania ma już osiemnaście lat; w jej wieku byłam dawno mężatką. My, starsi, moja Marylo, mamy ten dziwny zwyczaj, że nie dostrzegamy, iż dzieci nasze z biegiem lat stają się dorosłymi ludźmi. Ania jest już młodą kobietą, a Gilbert dojrzałym mężczyzną i jest w niej wyraźnie zakochany, każdy to widzi. To porządny chłopiec i dla Ani bardzo odpowiedni. Sądzę, że Ania, będąc na uniwersytecie, nie zawróci sobie głowy jakimś pierwszym lepszym studentem. Nie pochwalam obecnego systemu studiów, bo uważam, że mieszane towarzystwo na uniwersytecie nie daje naszym dziewczętom nic dobrego. Nie wierzę w to – kończyła pani Linde uroczyście – by studenci na uniwersytetach zajmowali się czymś innym poza flirtem.
– Przecież muszą się uczyć trochę – wtrąciła Maryla z uśmiechem.
– Kto by w to wierzył? – rzekła ironicznie pani Małgorzata. – Chociaż sądzę, że Ania będzie się uczyć. Nigdy specjalnie nie interesowała się chłopcami. Ale myślę, że nie docenia Gilberta tak, jak on na to zasługuje. O, ja znam dobrze dziewczęta! Karolek Sloane także jest nią zajęty, ale nigdy bym nie radziła jej wyjść za niego. Sloane’owie to dobrzy i uczciwi ludzie, ale zawsze zostaną tylko Sloane’ami.
Maryla skinęła potakująco głową. Chociaż powiedzenie przyjaciółki, że Sloane’owie zawsze zostaną tylko Sloane’ami, nie było zbyt jasne, to jednak Maryla doskonale zrozumiała intencję pani Małgorzaty. W każdej wsi musi istnieć taka jedna rodzina: dobrzy, uczciwi, porządni ludzie, ale Sloane’ami są i zostaną na zawsze, chociażby mówili językiem samych aniołów.
Tymczasem Gilbert i Ania, nie zdając sobie sprawy z tego, że pani Małgorzata uczyniła tak ważne postanowienie na temat ich przyszłości, zagłębiali się coraz bardziej w zarośla Lasu Duchów. Na skraju lasu widać było poszarzałe, ogołocone pola, łączące się na horyzoncie z sinym od chmur niebem. Drzewa miały barwę zaśniedziałego brązu, a długie ich cienie padały na ustronne, zielone niegdyś polany. Ponure wycie wiatru przypominało co chwila o tym, że jesień panowała już w całej pełni.
– Ten las jest naprawdę zaczarowany, rządzą w nim duchy wiosennych wspomnień – szepnęła Ania, zbierając złociste liście, których stosy pokrywały leśne ścieżki. – Mam wrażenie, że obydwie z Dianą jesteśmy jeszcze małymi dziewczynkami i bawimy się tutaj w naszym ulubionym miejscu przy Fontannie Driad, i rozmawiamy z duchami. Wiesz, że nigdy o zmierzchu nie mogę przejść tą dróżką, aby nie odczuć dziwnego lęku, jaki nawiedzał mnie w dzieciństwie? Wyobraziłyśmy sobie kiedyś ducha zamordowanego dziecka i zdawało nam się, że czujemy dotknięcie jego zimnych palców. Muszę przyznać, że jeszcze dzisiaj nie mogę się oprzeć temu uczuciu i gdy przechodzę tędy późnym wieczorem, zdaje mi się zawsze, że słyszę za sobą jakiś odgłos lekkich kroków. Nie lękam się ani śmierci, ani człowieka bez głowy, ani kościotrupów, lecz o tym duchu zamordowanego dziecka wolałabym nie myśleć. Pamiętam gniew Maryli i pani Barry, gdyśmy kiedyś z Dianą wspomniały o tym – kończyła Ania, śmiejąc się cichutko.
Cały las dokoła przystrojony był, niby wielką koroną, sklepieniem purpurowych liści, drżących teraz pod wpływem powiewów jesiennego wiatru. Za kępką starych sosen i poza szeroką polaną, tonącą podczas lata w promieniach słonecznych, znaleźli wreszcie to „coś”, czego Gilbert tak zawzięcie szukał.
– Ach, oto jest! – zawołał w pewnej chwili z radością.
– Jabłonka, i to w takim ustroniu! – wykrzyknęła Ania w zachwycie.
– Tak, prawdziwa jabłonka, tutaj, w otoczeniu sosen i buków, w odległości mili od jakiegokolwiek sadu. Zaszedłem tu pewnego dnia wczesną wiosną i ujrzałem ją w całej krasie białego kwiecia. Postanowiłem przyjść jesienią, aby się przekonać, czy będzie miała owoce. Spójrz, przeciążona jest jabłkami. Wyglądają jak smagłe policzki dzieci, zaróżowione nieco od słońca. Dzikie drzewka rodzą przeważnie owoce zielone i niemożliwe do jedzenia.
– Przypuszczam, że padło tu jakieś ziarnko zagnane podmuchem wiatru – szepnęła Ania zadumana. – Ziemia przygarnęła biedactwo, a ono potem wyrosło samo, samiuteńkie między obcymi roślinami!
– Widzisz to przewrócone drzewo, porośnięte mchem tworzącym miękką poduszkę? Siądźmy na nim, Aniu. Będzie ono dla nas tronem w tej cudnej leśnej krainie. Ja wejdę na drzewo, żeby zerwać kilka jabłek. Rosną bardzo wysoko, widocznie jabłoneczka usiłowała dosięgnąć złocistej, ciepłej tarczy słonecznej.
Jabłka okazały się wyśmienite. Pod rumianą skórką znajdował się bielusieńki miąższ, poprzerzynany gdzieniegdzie drobnymi, czerwonymi żyłkami. Oprócz smaku właściwego ogrodowym jabłkom, posiadały rozkoszny smak dzikości, jakiego nigdy nie miało żadne jabłko wyhodowane ludzką ręką.
– Legendarne jabłko z rajskiego drzewa nie mogło mieć lepszego smaku – zauważyła Ania w pewnej chwili. – Ale pora już wracać do domu. Popatrz, trzy minuty temu był jeszcze dzień, a teraz już jest księżyc na niebie. Jaka szkoda, że nie uchwyciliśmy momentu przeobrażania dnia w noc. Niestety chwila ta nigdy chyba nie daje się uchwycić wzrokiem.
– Wróćmy do domu Aleją Zakochanych. Czy i teraz jesteś jeszcze tak zniechęcona jak przed godziną, Aniu?
– Ale skądże! Te jabłka były niby niebieska manna dla mojej zgłodniałej duszy. Czuję, że bardzo prędko pokocham Redmond i świetnie spędzę te długie cztery lata.
– A co po tych czterech latach?
– Znajdzie się jakiś nowy cel – odparła Ania wesoło. – Dzisiaj trudno przewidzieć. Zresztą lepiej nie wiedzieć, co przyszłość przyniesie.
Aleja Zakochanych była tego wieczoru jeszcze ładniejsza niż zwykle i jeszcze bardziej tajemnicza w jasnej poświacie księżycowych promieni. Ania i Gilbert postępowali w milczeniu, lękając się rozmową zakłócić tajemniczą, upojną ciszę.
„Gdyby Gilbert był zawsze taki jak dzisiaj wieczorem, jakżeby było miło przebywać w jego towarzystwie” – myślała Ania.
Gilbert tymczasem spoglądał na nią, gdy wchodziła już do domu. W lekkiej swej sukience, powiewającej na wietrze, przypominała mu wysoki kwiat białej lilii.
„Wątpię, czy zwróci na mnie kiedykolwiek uwagę” – pomyślał z uczuciem dotkliwego bólu w zakochanym młodzieńczym sercu.
Następnego poniedziałku rano Karol Sloane, Gilbert Blythe i Ania Shirley opuszczali Avonlea.
Ania pokładała wielkie nadzieje w tym niezwykłym dniu swojej pierwszej samodzielnej podróży. Diana miała ją odwieźć na dworzec, chcąc spędzić z ukochaną przyjaciółką ostatnie godziny przed rozstaniem. Lecz gdy w niedzielę wieczorem Ania udawała się na spoczynek, zerwał się nagle wiatr wschodni, który począł huczeć tuż nad Zielonym Wzgórzem, i nie ustąpił aż do następnego rana. Zbudziły Anię rzęsiste krople deszczu, spływające po szybach i tworzące wielkie kałuże wody przed domem. Góry i morze spowijała gęsta mgła, a cały świat tonął w jakiejś beznadziejnej szarości. Ania ubierała się pośpiesznie w sinym świetle poranka, aby zdążyć na pociąg, który przychodził do miasta portowego zaledwie na kilka minut przed odpłynięciem statku. Siłą powstrzymywała łzy cisnące się do oczu. Miała opuścić ten dom, który był jej tak drogi, a jakiś głos mówił jej w duszy, że opuszcza go na zawsze. W każdym razie była pewna, że dawne szczęśliwe dni nie wrócą, chociaż nawet znowu zawita na Zielone Wzgórze podczas wakacji. Jakież tu było wszystko kochane i drogie: mały pokoik na facjatce – świątynia marzeń najwcześniejszej młodości, stara Królowa Śniegu za oknem, szemrzący strumyk opodal, Fontanna Driad, Las Duchów i Aleja Zakochanych – te wszystkie miłe miejsca, z którymi wiązały się wspomnienia najdawniejszych lat dzieciństwa. Czy gdzie indziej będzie się czuć tak szczęśliwa?
Tego poranka śniadanie na Zielonym Wzgórzu było ceremonią nader smutną. Tadzio po raz pierwszy w swym życiu nie miał apetytu, a tylko grzebał bezmyślnie widelcem w talerzu. Zresztą nikt zdaje się nie był głodny, z wyjątkiem Toli, która pochłaniała wszystko z nadzwyczajną szybkością. Tola, jak nieśmiertelna, rozważna Charlotta, która „krajała zawzięcie chleb, smarując go masłem”, gdy ciało jej ukochanego składano do mogiły, należała do tych istot, które rzadko kiedy przejmują się tym, co dotyczy ich otoczenia. Żałowała, że Ania wyjeżdża, oczywiście, ale to przecież nie mogło być powodem, dla którego miałaby się wyrzec smacznego śniadania. Widząc, że Tadzio nic nie je, Tola postanowiła zjeść i jego porcję.
Zaraz po śniadaniu zjawiła się Diana w lekkim powoziku, zaprzężonym w parę koni, otulona w długi nieprzemakalny płaszcz.
Nadeszła ostatnia chwila pożegnania. Pani Linde wyszła ze swego pokoju, aby uściskać czule Anię i udzielić jej zbawiennej rady, by zawsze dbała o swoje zdrowie. Maryla, jak zwykle surowa, pocałowała Anię w policzek, zaznaczając, że ma nadzieję otrzymać od niej wiadomość, gdy tylko przybędzie na miejsce. Obojętny widz mógłby przypuszczać, że Ania nie jest dla Maryli szczególnie drogą istotą, gdyby nie dostrzegł wyrazu jej oczu. Tola pocałowała Anię w oba policzki i uroniła dwie łzy. Tylko Tadzio, który już od godziny, nim jeszcze wszyscy wstali od śniadania, płakał po cichutku na stopniach werandy, odmówił ostatniego pożegnania ze swą ukochaną opiekunką. Gdy Ania podeszła ku niemu, chłopiec zerwał się na równe nogi, wbiegł na schody i ukrył się w pokoiku na facjatce, skąd za żadne skarby nie chciał wyjść. Jego stłumione łkanie było ostatnim dźwiękiem, jaki dobiegł Anię opuszczającą Zielone Wzgórze.
Deszcz padał przez całą drogę do Jasnej Rzeki, dokąd dziewczęta zdążały na dworzec – linia kolejowa z Carmody nie miała połączenia z miastem portowym. Na peronie zastały już Karola i Gilberta, a pociąg miał odejść za chwilę. Ania zdążyła jeszcze kupić bilet, odebrać kwit bagażowy, pożegnać się śpiesznie z Dianą i wskoczyć do wagonu. Wolałaby teraz wracać wśród deszczu do Avonlea w towarzystwie Diany; wiedziała, że tęsknota za domem będzie dla niej nie do zniesienia. Żeby chociaż ten deszcz przestał padać, bo ma się wrażenie, że cały świat płacze, że wiosna już nigdy nie wróci i że wszystkie radości życia przestały istnieć na zawsze! Nawet obecność Gilberta nie uprzyjemniała jej podróży, bo przecież był także Karol Sloane, a jego mogła jeszcze tolerować jedynie podczas pogody. Przy jednostajnym plusku deszczowych kropel wydawał jej się jeszcze bardziej niesympatyczny.
Jednakże gdy statek opuszczał port w Charlottetown, wszystko zaczęło przybierać lepszy obrót. Deszcz przestał padać, a słońce przedarło się przez ołowiane chmury i spokojna tafla morza zabłysła tysiącem złocistych refleksów, w których ginęło wprawdzie wybrzeże oddalającej się Wyspy, ale jednocześnie w serca podróżnych wstępowała nadzieja jaśniejszej przyszłości. Poza tym Karol Sloane dostał nagle morskiej choroby i musiał zejść do dolnej kajuty, dzięki czemu Ania i Gilbert pozostali sami na pokładzie.
„Cieszę się, że wszyscy Sloane’owie cierpią na chorobę morską, gdy tylko opuszczą stały ląd – pomyślała Ania niemiłosiernie. – Nie mogłabym przesłać ostatniego pożegnania Wyspie, gdyby Karol stał przy mnie i patrzył swym wiecznie sentymentalnym wzrokiem”.
– Już nie widać wybrzeża – zauważył Gilbert bez odrobiny tęsknoty w głosie.
– Czuję się jak bajronowski „Childe Harold”, chociaż to nie jest mój „rodzinny brzeg” – rzekła Ania wpatrzona w niknącą w oddali Wyspę. – Moją ojczyzną jest Nowa Szkocja. Ale uważam, że ojczyzną każdego człowieka jest ten kraj, który najbardziej pokocha. Wcale mi się nie zdaje, że na Wyspie Księcia Edwarda mieszkam zaledwie od kilku lat. Tamte lata, przed przybyciem tutaj, wydają mi się tylko snem. Już siedem lat minęło od tego pamiętnego dnia, kiedy pani Spencer przywiozła mnie z Hopetown. Jeszcze dzisiaj widzę siebie w tej starej, dziwacznej sukience i w szerokim, marynarskim kapeluszu zaglądającą do wszystkich kajut okrętowych i biegającą nieprzytomnie po pokładzie. Piękny był wtedy wieczór; wybrzeże Wyspy zdawało się płonąć w czerwonych płomieniach zachodzącego słońca. Teraz znowu jadę tą samą drogą. Och, Gilbercie, miałam wrażenie, że polubię Redmond, ale teraz jestem pewna, że to nigdy nie nastąpi!
– A gdzież twoja życiowa filozofia, Aniu?
– Przytłoczona została wielką falą samotności i tęsknoty za domem. Od trzech lat marzyłam o wyjeździe do Redmondu, a teraz, gdy marzenia te się ziściły, wolałabym raczej nie jechać! Nie trzeba się jednak poddawać! Może filozofia moja i zwykła pogoda ducha wróciłyby znowu, gdybym się mogła porządnie wypłakać. Niestety, muszę zaczekać do chwili, aż znajdę się w swoim pensjonatowym pokoju i nikt mego płaczu nie zobaczy. Wtedy będę znowu dawną Anią. Ciekawa jestem, czy Tadzio wyszedł już wreszcie ze swego ukrycia.
Dochodziła prawie dziewiąta wieczorem, gdy statek zacumował w Kingsporcie. Po chwili wszyscy troje znaleźli się na przystani wypełnionej różnobarwnym tłumem. Ania rozglądała się dokoła ze smutkiem, lecz chwilę potem znalazła się już w przyjacielskich objęciach Priscilli Grant, która przybyła do Kingsportu jeszcze w sobotę.
– Nareszcie jesteś, kochana! Przypuszczam, że czujesz się zmęczona tak jak ja, kiedy dotarłam tutaj przedwczoraj wieczorem.
– Zmęczona? Prissy, nie mów o tym. Jestem zmęczona, nieszczęśliwa i czuję się jak opuszczona mała dziewczynka. Na litość boską, zabierz swoją biedną przyjaciółkę dokądś, gdzie mogłaby choć na chwilę zebrać swobodnie myśli.
– Zawiozę cię prosto do naszego pensjonatu. Powóz czeka w pobliżu.
– Dzięki Bogu, że ty jesteś, Prissy! Gdyby ciebie nie było, usiadłabym chyba na środku jezdni i zatonęłabym w gorzkich łzach. Jakże to miło ujrzeć twarz przyjaciółki pośród tylu twarzy zupełnie obcych ludzi!
– Aniu, czy to Gilbert Blythe tam stoi? Jakże on urósł i spoważniał w ciągu tych ostatnich lat! Przecież był jeszcze uczniem, gdy ja prowadziłam już szkołę w Carmody. A to jest oczywiście Karolek Sloane. Ten się wcale nie zmienił! Musiał tak samo wyglądać zaraz po urodzeniu i tak samo będzie wyglądał, gdy dobrnie do osiemdziesiątki. Tędy, kochanie! Za dwadzieścia minut będziemy w domu.
– W domu! – oburzyła się Ania. – Masz na myśli jakiś wstrętny pensjonat i jeszcze bardziej wstrętny pokój z widokiem na ciemne podwórze.
– Ależ ten pensjonat nie jest wcale wstrętny, Aniu. Tutaj jest nasz powóz. Wsiadaj, stangret zabierze twoje walizki. O, naturalnie, pensjonat nie jest najprzyjemniejszym miejscem na świecie, ale jutro rano, po spokojnie przespanej nocy, na pewno będziesz widziała wszystko w innych kolorach. Pensjonat mieści się w starym murowanym domu przy ulicy Świętego Jana, niedaleko od uniwersytetu. Niegdyś dom ten musiał być rezydencją jakichś znakomitych ludzi, lecz obecnie sława ulicy Świętego Jana zatonęła w cieniu i wysokie domy śnią tylko o wspaniałych dniach przeszłości. Domy te są tak wielkie, że ludzie postanowili urządzić w nich pensjonaty, aby je jakoś zapełnić. Nasze gospodynie widocznie też wpadły na ten pomysł. Bardzo są miłe, Aniu, naprawdę.
– Ileż ich jest tych gospodyń?
– Dwie. Panna Hanna Harvey i panna Ada Harvey. Urodziły się bliźniętami mniej więcej przed pięćdziesięciu laty.
– Widocznie bliźnięta mnie prześladują. – Ania uśmiechnęła się. – Gdziekolwiek się zwrócę, wszędzie natykam się na bliźnięta.
– Och, teraz już one nie są bliźniętami, kochanie. Po ukończonej trzydziestce przestały być w jednym wieku. Panna Hanna starzeje się z każdym rokiem, gdy tymczasem panna Ada zatrzymała się na trzydziestce i ani rusz dalej. Właściwie nie umiem ci powiedzieć, czy panna Hanna kiedykolwiek w życiu się śmiała, ale za to panna Ada śmieje się ustawicznie, i to, według mnie, jest jeszcze gorsze. Poza tym jednak obydwie są bardzo miłe, bardzo dobre i co roku przyjmują dwie pensjonariuszki, bo panna Hanna, jako osoba oszczędna, nie mogłaby żyć, nie wykorzystując każdego wolnego miejsca, o czym panna Ada zdążyła mnie już powiadomić siedem razy od soboty wieczór. Co do naszych pokojów, to muszę przyznać, że nie są one miłe, i mój istotnie wychodzi na podwórze. Twój pokój jest frontowy, z widokiem na stary cmentarz Świętego Jana, który graniczy z ulicą.
Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji