Anima vilis - Maria Rodziewiczówna - ebook

Anima vilis ebook

Maria Rodziewiczówna

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Akcja powieści „Anima vilis” rozgrywa się na Syberii. Antoni Mrozowiecki to człowiek uczciwy i pracowity. Jest przez to nielubiany przez cwaniaka o nazwisku Szumski, który uważa go za konkurenta w rywalizacji o Marię, córkę doktora.

Piękne opisy srogiej krainy, charakterystyka losów zesłańców, ich przeżycia oraz wielka miłość – to główne zalety powieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 237

Oceny
4,3 (8 ocen)
2
6
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Maria Rodziewiczówna
Anima vilis
Warszawa 2015
Rozdział I
Mróz trzydziestostopniowy mało dokuczał przy wielkiej ciszy powietrza. Zmarzły, zda się, wichry i prądy, i na białym oceanie śniegu najmniejszy ruch nie dawał się spostrzec, najlżejszy szmer uchwycić.

Szlak, co wiódł przez te obszary, znaczny po słupach wiorstowych, szklił się jak lustro; gdzieś hen na widnokręgu majaczyły marne krzaki, nigdzie większego drzewa ni śladu człowieka, a przy tym noc, od śniegu tylko jasna, bo ni księżyca, ni gwiazd nie dało niebo, jakby i te promienie zamarzły.

Jednakże tym szlakiem, w noc, w pustkę bezbrzeżną, szedł człowiek samotny. Dobrze był odziany i szedł raźno; miał w sobie jeszcze zapas ciepła, zaczerpnięty na stacji pocztowej ostatniej, gdzie się przed wieczorem zatrzymał.

Obejrzał urzędnik jego paszport, znalazł w porządku, spytał, dokąd chce jechać.

– Do wsi Lebiaży.

– To w stronę, ale konie dać mogę.

– Daleko ta wieś?

– Wiorst czterdzieści.

– A po drodze żadnej osady?

– Owszem, zaraz o wiorst dziesięć, Petrówka. Chcecie zaraz koni?

Wówczas podróżny bardzo się zaczerwienił, zawahał i wreszcie odparł z cicha:

– Nie, dziękuję! Pójdę pieszo.

Dziwne to było, ale człowiekowi posiadającemu legalny paszport, podróżującemu bez straży wolno mieć dziwactwa, więc pisarz pocztowy więcej nie nalegał i tylko rzekł:

– Posilcie się i wypijcie herbaty.

Na to zgodził się podróżny. W taki mróz i noc lepiej jest iść z pustą kieszenią, niż jechać z pustym żołądkiem. Zjadł tedy i zapłacił co do grosza. Zostało mu w woreczku dwadzieścia kopiejek. Tedy śmiało ruszył przed siebie.

Po chwili czerwone światełka pocztowego domu zmalały i zgasły, wędrowiec szedł cicho w wojłokowych butach i tylko niekiedy kij jego uderzał o śnieg. Zrazu ani się kłopotał, ani lękał. Ciepło mu było i lekko; nie było słupów wiorstowych, ale mu się zdało, że dziesięć wiorst to fraszka i coraz konturów wsi przed sobą wyglądał. Tyle setek, tysięcy wiorst przebył; co te kilka znaczą? Dłużyły się jednak, podwajał kroku na widok czegoś szarego w oddali, dochodził, były to wierzchy krzaków; znowu zwalniał tempa, zawiedziony.

Powoli, od bezustannego wpatrywania się w śnieg i pod wpływem mrozu, oczy mu zaszły łzami i paliły ogniem; gdy przymknął powieki, zamarzły natychmiast – otarł je grubą rękawicą i znowu poczuł, że mu drętwieją końce palców. Kark też bolał od ciężaru kożucha i skrzypiał śnieg, na podeszwach wojłoków zebrany. Potem się poślizgnął i upadł. Wtedy kożuch się przypadkiem rozchylił i chłód go chwycił za pierś. Otulił się szczelnie i zabił rękami po bokach, ale ciepło uleciało bezpowrotnie. Zdławił go jeden dreszcz i drugi, począł biec, ale wnet ustał.

Stanął chwilę i za siebie spojrzał. Może wrócić? Instynkt zachowawczy ciągnął go tam, a wstyd, ambicja i zapamiętanie desperackie popychało naprzód. Zgarnął się, zgarbił i poszedł dalej.

Opadał go strach i słabość, więc zsiniałymi usty począł coś śpiewać półgłosem. Ale zdało mu się, że z powietrzem kawały lodu połyka, więc umilkł.

Wreszcie jak maszyna szedł i majaczyły mu w myśli wilki, brodiagi, śmierć. Coś go weźmie z tych trzech alternatyw, ale co?

Może wszystko po kolei. Złoczyńcy obedrą go z odzieży, mróz z życia, wilki z ciała. Coraz wolniej szedł i sen go morzył. Nie dziesięć wiorst szedł, ale chyba sto; może zbłądził? Szlaku mało co było znać. Odstąpiła go wszelka siła i otucha.

Stanął, rozejrzał się przygasłymi oczami i półgłosem do siebie wyszeptał:

– Sądzono mi było dotąd zajść i tutaj stanąć. I nie wrócę do ludzi żyw, i nie dotrę do tej Petrówki. Nie ma już mnie!

Jeszcze raz poszukał po stepie oparcia dla oczu, nadziei, ale nic nie dojrzał, więc przykucnął na ziemi i zdał się na złe losy. Gdy tak powoli zamierał, przecie nareszcie zadrgało jakimś dźwiękiem to śmiertelne pustkowie. Dźwięk to był dzwonka i on go, szczęściem, jeszcze dosłyszał.

Poderwał się z ziemi. Może mu tak w uszach dzwoni?

Nie, to było zbawienie, to były sanki. Już i zgrzyt płozów dolatywał uszu, i twarde uderzenia kopyt, i ten dzwonek bił mu zmartwychwstania chwilę. Począł wołać ochrypłym głosem, a potem biec na ten odgłos, w bojaźni, że go miną. Ale oto i czarna plama stanęła na śniegu i ktoś na wołanie jego odchrząknął. Zamroczyło mu się w głowie i nieziemska radość ogarnęła.

Trójka koni leciała Ku niemu, dobiegła, zaryła się w miejscu.

– Kto ty, czego wołasz? – zagadnął woźnica.

– Na Bożą miłość, poratujcie mnie! – rzekł, jąkając się w obawie odmowy. – Daleko stąd do Petrówki?

– Trzy wiorsty. My tam jedziemy.

– To weźcie mnie, dam dwadzieścia kopiejek.

– Pani – obejrzał się woźnica na sanki – niech siada. Choć i zbój, nie da nam dwojgu rady.

Wtedy ta pani ozwała się po raz pierwszy:

– Siadaj, człowieku, tu, przy mnie. Nie odmroziłeś nóg czy rąk?

– Nie wiem. Zdaje się, żem już konał.

– Ot, głupstwo, takie z mrozu przechwałki – burknął woźnica. – Ty chyba nietutejszy?

– Nie, z Europy jadę.

– Aha! Nu, siadaj, nam nic do tego.

Człowiek chciał usiąść, ale z sań rozległo się złowrogie warczenie.

– Tam pies – rzekł – ugryzie!

– Nu, nie jego wina, żeś złodziej czy kryminalista – rzekł obojętnie furman. – Dobrego on nie zaczepi.

Wtedy człowiek rękę wsunął do sanek i dotknął zjeżonej sierści psa. Pies podniósł pysk, rękę tę obwąchał i przestał warczeć. Podróżny siadł spokojnie.

– Nu, ty nie gniewaj się, żem ciebie posądził – rzekł woźnica, zacinając konie – ten pies także warczał, nim ciebie nie poczuł.

Ruszyli jak wiatr. Nikt się nie odzywał, więc i podróżny milczał. Pies mu się położył na nogach i w cieniu świeciły jego zielone oczy. Badał nimi obcego. Wtem zaświeciły nad ziemią czerwone płomyki chat i już stali przed szynkiem.

– Oto Petrówka, gdzieś chciał stanąć – ozwała się kobieta.

Podróżny wysiadł i zatoczył się. Rozpiął kożuch, dobył woreczek z kieszeni i podał „pani” swoją ostatnią monetę.

– Dziękuję wam za uratowane życie – wymówił, zawstydzony małością datku.

Woźnica parsknął śmiechem, a kobieta ruszyła ramionami.

– Schowaj swoje pieniądze! Dość mi twego podziękowania. Tu zwróciła się do woźnicy i rzekła tonem nawykłym do rozkazów:

– Nie wykładaj koni, postaw, niech ostygną, załatwię się w pół godziny!

Wysiadła też, za nią wyskoczył pies ogromny, kasztanowaty, i skierowała się do szynku.

Podróżny wszedł za nią do izby ciepłej. Kilku siedzących tam chłopów spojrzało na nich i pozdrowili unisono:

– Zdrowia wam, Maria Kazimierowna!

– Zdrowia wam! – odparła uprzejmie.

Z alkierza ukazał się szynkarz. Temu podała rękę, pocałował ją z uszanowaniem. Ukazała się też żona szynkarza i dzieci. Wszyscy otoczyli nowo przybyłą jak dobrą znajomą, ożywiła się karczma.

Podróżny usiadł za stołem i zaczepił jednego z chłopów.

– Daleko stąd do Lebiaży?

– Wiorst dwadzieścia.

– A ile będzie kosztowała tam podwoda?

– Rubla, jeśli kto zechce jechać. Podróżny zwiesił głowę.

– A ty dokąd? – zagadnął chłop.

– Tamże.

– Aha! Na mieszkanie?

– Nie wiem.

– Ty zesłany?

– Nie. – Szybko dobył paszport i pokazał go, ale chłopi nie byli ciekawi.

– Z daleka? – spytano go.

– Z Europy. Trzy tygodnie już jadę.

– Mario Kazimierowno! – ozwał się jeden z chłopów. – Ten także do was jechać chce.

Wtedy podróżny obejrzał się na swą wybawicielkę. Rozebrana z futer, siedziała naprzeciw szynkarza nad księgą i stosem pieniędzy, robiła rachunki widocznie. Młoda była i bardzo smutna. Oczy jej zdawały się wypłakane, usta zacięte, jakby w wielkim bólu, twarz mizerna i poważna.

Podniosła powoli głowę, popatrzała na obcego. Teraz go dopiero zobaczyła. Ciemną miał czuprynę, a twarz szeroką i nieładną. Ozdabiała ją chyba młodość i para oczu ciemnych, o prostym, uczciwym spojrzeniu. Zresztą barczysty był, wysoki, bardzo silny i zdrów.

Spotkali się spojrzeniem, on jakby zawstydzony swą biedą i potrzebą, ona obojętna. Nic nie odpowiedziała i dalej sumowała rachunki. Tymczasem woźnica jej wniósł do izby sporą baryłkę i wór napakowany. Żona szynkarza przyjęła to od niego i wyniosła do alkierza.

Woźnica usiadł obok podróżnego, podano mu szklankę herbaty. Zaczęli rozmowę, obcy zafundował mu czarkę wódki, ale sam nic nie pił.

– Wy do Lebiaży jedziecie? Może się tam spotkamy? – rzekł.

– Pewnie, wieś nie świat. A wy do kogo?

– Do doktora Gostyńskiego.

– Uch, to nie dziw, że się spotykamy! Toż mój gospodarz, a to jego córka! Panienko – zawołał – toć my gościa sobie ze śniegu podjęli.

Teraz kobieta obejrzała się żywiej, a podróżny wstał.

– Przepraszam panią – rzekł zawsze nieśmiało – może brat pani wspominał o mnie?

– Pan jest Antoni Mrozowicki?

– Tak, pani.

– Brat mój i wspominał, i oczekiwał pana – odparła głucho, a usta jej ledwie wymawiały wyrazy – tylko jego już nie ma.

Odwróciła twarz i chwilę pasowała się ze swym bólem.

– On umarł przed dwoma tygodniami! – dodała wreszcie z wysiłkiem.

Podróżny słowa nie rzekł. Odwrócił się i on do okna i poczęły mu z oczu biec łzy jedna po drugiej, jak groch wielkie.

Szynk zaległo grobowe milczenie. Kobieta rachowała niby, ale nie widziała cyfr ni pamiętała, gdzie jest i po co. Od okna słychać było ciężki oddech obcego.

Wreszcie szynkarz głos podniósł:

– Boża wola! Nie płaczcie, panienko! A woźnica hałaśliwie nos otarł i dodał:

– Bodaj ta śmierć na złodziejów! Za co ona jego wzięła, gołąbka!

Chłopi pokiwali głowami.

– Sprawiedliwiej wzięłaby starego, a nie młodego. Ale na jaki sąd ją pozwać? Nie ma rady!

Podróżny nie zmienił postawy. Do okna ciemnego zwrócony, nocy się skarżył cichymi łzami, wobec tego ciosu zapominając o swym ciężkim położeniu.

Ktoś do niego zagadał, nie zrozumiał ani odpowiedział. Dopiero gdy poczuł rękę na ramieniu, wzdrygnął się i obejrzał.

Dziewczyna stała za nim, otulona jak do drogi i znów spokojna.

– Jedźmy, panie! – rzekła z prostotą, jakby to było rzeczą z dawna ułożoną.

On w milczeniu usłuchał.

Usiadł obok niej w saniach i ruszyli cwałem.

– Przed miesiącem pisał do mnie Antoni – ozwał się wreszcie nieśmiało.

– W parę dni potem przeziębił się, dostał zapalenia płuc i nie wytrzymał. Tak to szło piorunem. O, zima, ta zima! Trzeba do niej przywyknąć. On był bardzo delikatny.

– A ojciec?

– Żyjemy jakoś – odparła posępnie. – Żeby ból miał moc śmierci! Ale on ma tylko jej rozpacz i pustkę! Pan dawno z kraju?

– Trzy tygodnie.

– Ja już pięć lat tli jestem, od śmierci matki, ojciec już dwadzieścia. Dopiero w tym roku zima i do nas po ofiarę przyszła.

– Proszę pani – rzekł żywo – może ojcu pani ja zrobię przykrość. Może ja państwu uczynię wspomnienie bólu żywszym. Proszę mię w takim razie do domu swego nie wprowadzać i ojcu o mnie nic nie mówić.

– Nie zwykliśmy tutaj udawać. Czekaliśmy pana i radzi widzimy. Antek kochał pana.

– Dziękuję pani – rzekł półgłosem.

– Ot, my i w domu – ozwał się woźnica. Rzeczywiście sanie wbiegły w ulicę wioskową, ciemną i pustą, i stanęły wreszcie przed parkanem, oddzielającym od drogi porządny dom piętrowy. Świeciło się w nim i gdy dziewczyna otworzyła furtkę, dwa psy wpadły na nią w radosnych podskokach, a drzwi domostwa skrzypnęły i ukazał się człek z lampką, szpetny, chuderlawy, pokazując w uśmiechu powyszczerbiane zęby.

– Dobry wieczór, Siergieju, otwórz Grini wrota! – rzekła, biorąc mu z rąk lampkę.

Znaleźli się w sieni, na schodach prowadzących na piętro.

Wtem ktoś otworzył drzwi na dole. Wionęły z nich kuchenne zapachy i ciepło, a w progu stanęła stara kobieta w czepcu i zawołała:

– To ty, Maryniu?

– Ja, ciotko.

– Chwała Bogu! Już się pan niepokoił. Zaraz ci przyniosę wieczerzę.

– Ojciec sam?

– Był ksiądz Ubysz, ale odszedł do siebie.

Na górze, w pierwszym pokoju, dziewczyna się rozebrała z futer i za jej przykładem Mrozowjcki. Został tylko w kurcie skórzanej i wojłokach, zawstydzony takim strojem i brakiem tłumoka. Trząsł się jak w febrze z niewczasu, głodu i zmęczenia.

– Proszę pana! – wezwała go za sobą dziewczyna.

W drugiej izbie ogień się palił na kominie, a przy stole stary doktor Gostyński coś czytał z zajęciem. Obejrzał się na córkę i wyciągnął do niej ręce, uśmiechając się smutno.

– Nic ci się złego nie przytrafiło?

– Nie, ojcze. Przywiozłam z sobą gościa. Pan Mrozowicki.

Starzec wstał żywo. Mocny był jeszcze, krzepki, zdrów, tylko zarost i włosy miał białe jak śnieg. Przystąpił do młodego człowieka, popatrzał nań i bez słowa do piersi przycisnął. I zrozumieli się tym milczeniem.

– Gdzież pan spotkał moją córkę? – spytał stary po chwili.

Młody poczerwieniał gwałtownie.

– Powiem od razu wszystko – rzekł. – W Tobolsku miałem wypadek. Zmęczony byłem okropnie, wstąpiłem do pierwszego lepszego zajazdu, żeby parę dni wypocząć, ale tej samej nocy wykradziono mi tłomok i pieniądze.

– Dziękuj pan Bogu, że nie zarżnęli!

– Nie; zostawili mi kilkanaście rubli. Jechałem więc pocztą, póki mi ich starczyło; potem, stąd o wiorst czterdzieści, poszedłem piechotą.

– Szaleństwo!

– Przerachowałem się i byłbym zamarzł, gdyby pani mnie nie zabrała z sobą.

Dziewczyny już nie było w pokoju.

– No, udało się cudownie. Nie odmroziłeś pan twarzy czy rąk?

– Nie, wszystko w całości.

– Cóż, jakże się panu Syberia podobała?

– Straszna! – szczerze odparł Mrozowicki.

– O! A jak byś pan ją nazwał, żeby zamiast tej pogodnej nocy „burian” śnieżny rozszalał się na powitanie. To dopiero orgia stepu!

Mówił spokojnie i prędko, jakby się bał, że go obcy o syna spyta, a zarazem czuł, że objaśnić go trzeba, a nie czuł się na siłach. Ale przybysz ani pytał, ani się oglądał.

Mało też czasu zostawali sami, bo do pokoju wpadła z impetem stara kobieta, którą na schodach widział.

– To pan od nas jedzie? – zagadnęła go bez żadnego wstępu, a oczy jej dziwnie świeciły.

– Z Wilna, proszę pani.

– Mój Boże, mój Boże! To pan tak niedawno na tych kamieniach klęczał przed Ostrą Bramą?

– W dzień wyjazdu.

– O! To pan pewnie i księdza proboszcza tam widział. Mój to brat rodzony, panie.

– Widziałem, ale żebym o pokrewieństwie był słyszał, tobym do niego wstąpił przed drogą.

– Niby pan myśli, że to ich krewny – zawołała, wskazując gospodarza – gdzie zaś, mój tylko. Ja tu obca, z rodu innego całkiem; ja z Szeygwiłów, Utowiczowa. Ksiądz proboszcz Szeygwił to mój brat. Postarzał pewnie, dwadzieścia lat jak ja już tutaj z mężem zjechałam. Pewnie już siwy, co, panie?

– Ten, któregom widział przy mszy, ciemne miał włosy.

– Doprawdy? Może być, w naszym rodzie nie siwieją długo; ja tom zbielała, ale to od klimy tutejszej.

Pokiwała głową i zamyśliła się o tych czarnych jeszcze włosach brata.

– Zdrów widocznie, choć już pięć lat, jak nie pisze. Antek obiecywał się o niego dowiedzieć, ale zapomniał nieborak.

Mrozowicki na tę wzmiankę o zmarłym podniósł nieśmiało oczy na starego i aż się przestraszył, bo doktor na niego patrzał. Znowu się zrozumieli tym niemym spojrzeniem i ojciec odetchnął. Nie będzie potrzebował opowiadać tego, co przeżył.

Staruszka oprzytomniała nieco.

– Gadam ja, a wieczerza stygnie. Mówił mi Grinia, co się panu przytrafiło. Proszę do jadalni. Marynia zaraz przyjdzie, do kramiku poszła na chwilę.

Mrozowicki zrozumiał, że była w domu tym gospodynią, a doktor, korzystając, że babina znikła za drzwiami, rzekł:

– Nie w Ostrej Bramie jej brat, ale na Rossie. Ale po co mówić. Dość ma strat wiadomych! Wdowa i sierota. Od dziesięciu lat z nami żyje. Pochowała tu męża i dwoje dzieci.

Weszli do jadalni. Ukazała się panna Maria i zasiedli we dwoje do posiłku. Mrozowicki mało co jadł. Czuł, że pada ze zmęczenia. Utowiczowa zarzucała go pytaniami, a tymczasem panna Maria zdawała ojcu sprawę z podróży.

– W Krynce odebrałam siedemdziesiąt rubli, a w Petrówce pięćdziesiąt trzy. Po wódkę do Kurhanu trzeba jutro posyłać. Pojadę sama, bo i do kramiku wiele mi brakuje.

– Może by lepiej Grinię posłać z listem do Szumskiego. Ten załatwi.

– Zawsze jak najgorzej. Wolę sama to zrobić.

– Jak chcesz. A przygotowaliście gościowi kwaterę?

– Tutaj chyba nie zamieszka?

– Dlaczego? Jest przecie pusty pokój!

Dziewczyna nic nie odrzekła. Wstała i wnet posłyszał Mrozowicki, jak Siergiejowi wydawała rozporządzenia. Po chwili kobiety się usunęły. Doktor wskazał przybyłemu drzwi przeciwległe i rzekł głucho:

– Ten pokój teraz pusty. Wygodnie panu będzie. Proszę darować, że nie przeprowadzam, ale ja tam od dwóch tygodni nie byłem.

To rzekłszy, odwrócił się prędko i wyszedł do siebie.

Pusty pokój niedawno był zamieszkały, urządzony wygodnie ciepły, jasny. Podłogę osłaniał miękki wojłok, na ścianach wisiała broń, skóry, wypchane ptaki, gdzieniegdzie kirgiskie osobliwości, dziwaczne stroje i „idoły” ich monstrualne.

Badacz tu mieszkał, turysta, uczony, człowiek wykształcony i czynny. Szafy ksiąg były pełne, w innych było widać lekarskie narzędzia. Trochę kurzu osiadło na wszystkim i zapach pleśni czuć było.

Mrozowicki jednak nie miał już sił do myśli ciężkiej o zmarłym przyjacielu. Zasnął kamiennym snem.

Rozdział II
Nad śpiącym stanął Siergiej w kuchennym stroju, a za nim wszedł kot biały i też ciekawie zaglądał na łóżko. Mrozowicki się zbudził i zerwał, przerażony jasnym dniem. Zaspał widocznie.

– Która godzina? – spytał.

– Godzina to głupstwo. Śpisz już dwie doby – odparł kucharz ze śmiechem.

– Być nie może! – zawołał młody człowiek, prędko się ubierając.

– Czemu nie może? Ja umiem i trzy doby spać, kiedym chory. Nieprawda, Katałaj? – zwrócił się do kota. – Przysyła mnie tu stara nasza, powiada, że pan może chory. Uch, co ma młody chorować!

– Państwo w domu?

– Gospodarz poszedł do chorych, młoda pojechała do miasta po towary, stara w sklepiku siedzi. U nas zawsze tak. Ksiądz w kuchni siedzi, bo mu wszędzie zimno. Jak młody żył, to on jeździł, a teraz jego nie ma. Nu, Katałaj, chodźmy do kotletów!

Skierował się do odwrotu, kot za nim.

– Nie widział ty, jaki on rozumny?

– Kto?

– Mój Katałaj. On by ich tutaj, tych Sybiraków, chrzcić mógł.

– Ty nietutejszy?

– Boże broń! Ja z Europy. Kucharzem byłem w Moskwie w restauracji. Teraz ja nieszczęsny! Nu, skocz, Katałaj!

Podstawił kotu nogę, ten dal susa i tak wyszli za drzwi.

Mrozowicki ubrał się i stanął w oknie. Widać było przez nie podwórze, budynki gospodarskie, dalej ogród pusty, a dalej step bezbrzeżny.

Młody człowiek zastanowił się nad swym położeniem. Jechał do przyjaciela, który go wzywał po wielokroć. Tam, w Europie, szło jak z kamienia, brakło pracy i chleba. Tutaj, byle trochę grosza, kariera była gotowa. Tak pisał do zniechęconego zawodami druh serdeczny, podpora, dusza bratnia, wierna. Trochę grosza zebrał biedak ciężką pracą i ruszył. Teraz był u wymarzonego celu, ale bez zasobu żadnego i bez przyjaciela. Co robić? U grobu jego się pomodlić i wracać. Ale jak? Piętnaście kopiejek miał całego funduszu i tę jedną odzież na grzbiecie.

Co robić? Co robić? Myślał wciąż jedno, nie mogąc dalej się posunąć, nie mogąc znaleźć logicznego wyjścia z położenia, pełnego upokorzenia i wstydu. Chyba żebrać u tych obcych?

– Czy pan już wstał? – rozległ się głos Utowiczowej z jadalni.

Ocknął się, przetarł ręką czoło i oczy i wyszedł, witając staruszkę.

– Odpoczął pan już, chwała Bogu! Proszę do kuchni na śniadanie!

Zeszli na dół do wielkiej izby, gdzie gospodarzył Siergiej z Katałajem. Przy stole siedział ksiądz stary, popijając herbatę. Ukłonił mu się Mrozowicki, a Utowiczowa przedstawiła:

– To ksiądz Ubysz, nasz lokator, a to, księże, pan Mrozowicki, który temu miesiąc był w Ostrej Bramie i brata proboszcza widział.

– I ja byłem w Ostrej Bramie! – odparł ksiądz apatycznie.

– Kiedy? Sto lat temu.

– No, to i co? Jak zechcę, to znowu będę! – zawołał stary zgryźliwie.

Utowiczowa za jego plecami pokazała na czoło, a potem rozłożyła ręce, szepcząc:

– Wie pan, biedak trochę wariat! Wiadomo, klima tutejsza!

Potem ugościła Mrozowickiego i mówiła:

– To pan znał naszego Antosia! Złote było dziecko, takich Bóg zawsze prędko zabiera. Biedny pan doktor – hodował – no, i co z tego? Teraz sobie darować nie może, że go tutaj na tę klimę sprowadził. Ale to tak. Daje Bóg jedno, to drugiego nie daje. Fortuna sprzyjała. O, bogaty on! Tenże dom własny i pola ma sporo – krowy, konie, a i w handlu nad wyraz szczęśliwy. Latem bydłem handluje, zimą zbożem – to w step – to na jarmarki, a grosz płynie. Nawet sklep się opłaca i z szynków dobry dochód. Ano, to szczęście zgubiło Antosia. Kiedy pięć lat temu umarła pani, ja sama doradziłam, by sprowadzić Marynię i do pomocy, i do towarzystwa. Napisali do niej, na pensji w Wilnie była, i zaraz ją Antoś przywiózł. On wtedy w Petersburgu na uniwersytecie był.

Marynia została, on precz odjechał na te studia. Aż gdy skończył i już na doktora zdał egzamin, pan w głowę wziął tu go zabrać. Roboty tyle jest, pomocy gwałtu trzeba było. Prawda! Ano, i serce za nim zostało. I on tego chciał – i tak wszystko na złe szło! Robaczek, niebożątko! Krótko pomagał, mało napracował, a długi ból został, a wiele łez pociekło.

– Sakramenty przyjął! – wtrącił ksiądz Ubysz spokojnie, kiwając głową, jakby dodawał – dobrze mu, nie ma co się troskać!

– Łatwo księdzu mówić, kiedy własnych dzieci nie miał! – zawołała Utowiczowa.

– Nie, nie miałem! – odparł staruszek. – Parafię miałem w farze! – i zasępił się nagle.

– Teraz o Marynię co dzień się modlę. Zdrowa ona niby, ale też delikatna, a robota bratnia na jej ramiona spadła. Oj, bogactwa te, bogactwa! Ciężkie one i frasobliwe! A już sama nie wiem, co dalej będzie! Bo to, panie drogi, ona zaręczona z panem Szumskim, co u kupca Szyszkina gorzelniami zawiaduje. Trzy lata ma tu być, a potem może wrócić zechce i ją zabierze. Co wtedy my dwoje z panem doktorem poradzimy? Ot, ciekawość!

Zamyśliła się, ale w tejże chwili dwóch chłopów zajrzało do kuchni i zażądało siarki i tytoniu.

– Zobaczże pan nasz sklepik! – wezwała Mrozowickiego za sobą.

Sklep mieścił się naprzeciw kuchni. Posiadał wszystko: od cukru, herbaty, perkalu do smarowidła, pierników, sznurów i rzemieni.

Chłopi kupili siarki i wychodząc gryźli ją jak cukierek; po nich weszło kilkoro dziewcząt i zażądało tasiemek, mydła i bielidła do twarzy. Patrząc na ich grube postaci i ospowate, szpetne twarze, Mrozowicki nie mógł nawet uśmiechu powstrzymać.

– A jakże, różują się i bielą – potwierdziła Utowiczowa, zupełnie to znajdując naturalnym.

Zasiedli na stałe w sklepiku, bo wciąż ktoś wchodził. Młody człowiek przypatrywał się ciekawie tym obcym typom. Ogólnie rośli byli, dobrze zbudowani, o uczciwym wyrazie twarzy. Dostatnio się mieli, wyglądali jak wolni obywatele. Większość miała poodmrażane nosy i policzki, a mróz ten ciągły czynił przygnębiające wrażenie. Mało kto wesoły był, mało kto zagadał.

Utowiczowa raz tylko zgiełk podniosła, otrzymawszy fałszywą asygnatę.

– Co to takiego? To śmiecie! Kirgizom w step posyłajcie! Ja nie taka głupia!

Zresztą targ odbywał się spokojnie, bez swarów i długich protestów.

Wreszcie i Mrozowicki pomagać zaczął, bo staruszka rachowała z trudnością, a łatwo traciła głowę. Potem Siergiej ją wywołał w jakiejś sprawie kulinarnej.

– Panie drogi – rzekła wychodząc – na każdym towarze cena jest napisana. Niech mnie pan na minutę zastąpi.

Został chętnie. Robota rozrywała jego ciężkie myśli. Ważył tedy, mierzył, pieniądze do szuflady zgarniał i tak był zajęty, że nie słyszał dzwonków sań i nie zauważył, że panna Maria zajrzała do sklepiku. Z nią stał jakiś mężczyzna.

– Ciotko! – zawołała, ale wnet się poprawiła i nie okazując najmniejszego zdziwienia, dodała tym właściwym sobie tonem, stanowczym a smutnym:

– Grinia tu wnet przyniesie kupione towary. Proszę, rozpakuj je pan!

– Dobrze, pani! – odparł, zajęty właśnie wyliczaniem zdawkowej monety.

Poszła na górę, a za nią ów obcy mężczyzna.

– Jak babcię kocham – mówił ze śmiechem – Antoni miał oryginalny gust! To jest więc ten wybrany przyjaciel! Co za cudaczny pasażer! Istna pokraka. O sto sążni czuć go parafią, zacofaniem i niezaradnością! To mi dopiero ananas!

– Aleś go pan ledwie widział! – zauważyła panna Maria.

– To mi wystarcza. Mam szczególny talent fizjonomisty! Spojrzę i wiem, co zacz jest. O, proszę pani, w naszym wieku szalonego ruchu i zmian ten tylko coś wie, kto w lot pojmuje. Ja mam tę wiedzę.

Z wyszukaną grzecznością pomógł jej rozebrać się z futer.

– Ojciec jeszcze nie wrócił, widzę. Musi mieć dużo chorych.

Młody człowiek poszedł za Marią do gabinetu. Był tu na poufałej stopie przyszłego zięcia i gorliwie spełniał swą rolę.

– Zziębła pani! O, biedne rączki! – ubolewał. – Kiedyż ten czas nadejdzie, gdy je uczynię bezczynnymi?

– To stanowczo nigdy nie nastąpi – odparła.

– O, pani! Nie rozdzieraj mi tęczowych marzeń! Dzień i noc śnię o tym. Uczynię panią w mym domu królową, bóstwem; postawię na ołtarzu mej czci i uczucia. Rozkazywać nawet nie będziesz potrzebowała, bo wszystko naprzód będzie spełnione. Nie zniosę troski na tym białym czole, trudu najmniejszego rąk. O, nie! Ja wszystko za ciebie uczynię!

Panna Maria poruszyła brwiami i uśmiechnęła się blado.

– Ten program nie dla mnie. Biorę to za żart, boć przecie zna mnie pan i o takiej roli myśleć nie może. Nie stworzonam na bóstwo, ale na pomocnicę człowieka.

– Tak się pani zdaje. Tutejsze życie zamienia każdego w jakieś jestestwo niższe, pracujące jak wół. A przecież nie tu, szczęściem, żyć będziemy. Jednego dnia nad termin tu nie pozostanę. Uwiozę swój skarb do mojej ukochanej Warszawy. Tam inne życie, towarzystwo, działanie! Palcami by mnie wytykano, żebym żonie pracować pozwolił. Jesteśmy ludzie zamożni. Ja mogę sobie na zbytek nawet pozwolić.

– Niech mnie pan do zbytku tylko nie zalicza. A zresztą, co o tym mówić? To takie dalekie!

Wzięła z biura księgę rachunkową i zapisywała poczynione zakupy. Szumski przed lustrem poprawił krawat, musnął wąsiki, spojrzał na stół, a wreszcie począł coś nucić półgłosem. Dziewczyna skrzywiła się na ten śpiew, ale on w swej żywości nie spostrzegł się, że niestosowność popełnia. Urwał dopiero na odgłos kroków gospodarza i wybiegł na jego spotkanie.

– A, jesteś pan – powitał go doktor. – Cóż słychać na świecie? Gorzelnie idą?

– Klasycznie! Piramidalne rezultaty. Przywiozłem panu dobrodziejowi pieniądz za żyto. Oczekujemy dalszych transportów.

– Dobrze! Jutro pojadę do Szczedryńska po zboże. A woły moje na wywarach?

– O, tyją w oczach!

– Nie mogę dać rady wszystkiego sam dopatrzeć, ale liczę na pana i nie dowiaduję się do tych gorzelni. Spokojnym o nie.

– Jak na Zawiszy proszę polegać.

– Właśnie to czynię. Maryniu, każ dawać jeść! A gdzie Mrozowicki?

– W kramiku zajęty.

– Już? A toście go prędko wciągnęły w robotę.

– Nie ja, zapewne ciotka.

– Kto by zresztą pracował, jak nie on!

– Dlaczego? Znasz go pan?

– Widziałem, to mi wystarcza.

– No, i jak się panu zdał?

– Ano, krótko i węzłowato: anima vilis!

– Powoli, powoli!

– Słowo honoru daję! Na dowód wezmę go na spytki przy obiedzie. Zobaczy pan, pewnie nie zrozumie nic cienkiego, a ciąć go można bezkarnie jak hipopotama! Ja mam do tego talent nie lada!

– Oj, wy, Gaskończyki! – pobłażliwie rzekł doktor. – Cóż mówią o jarmarku w Kurhanie?

– Świetnie się zapowiada. Pan dobrodziej ma co na sprzedaż?

– Masło tylko i woły.

– Ładny kawałek grosza kapnie.

– Zaraz i wyciecze, bo drugą partię wołów postawię na waszych gorzelniach, jeśli dam rady tyle skupić. Trzeba by w step zajrzeć. Oj, co roboty!

Mówił to z radością, ale Szumski tonu nie pojął i rzekł:

– Pan dobrodziej zbytnio się utrudza. Czas by było spocząć, pieniążków nie brak.

– Pieniążki, albo o nie chodzi? Dosyć jest, bardzo wiele. Gdybym tyle roboty nie miał, o czym bym myślał, wiadomo; ja zaś nie pozwalam sobie myśleć, bo mam jeszcze jedno dziecko i żyć trzeba, i skończyć po bożemu. Maryniu, weź te pieniądze za żyto i wciągnij w księgę, a oto masz pan pokwitowanie!

Utowiczowa zjawiła się z obiadem. Szumski pomagał jej do stołu nakrywać i przekomarzał się ze starą. Wziął też na fundusz księdza Ubysza i śmiechem napełniał jadalnię. Śmiech ten dziwnie brzmiał przy żałobie gospodarzy, ale Szumskiemu wolno było dokazywać bezkarnie. Z żywością jego już się zżyli ci poważni ludzie i lubili go może właśnie za ten humor niefrasobliwy.

Gdy podano wódkę, panna Maria zbiegła na dół. W sklepiku, chwilowo pustym, siedział Mrozowicki, cierpliwie rozpakowując towary.

– Naprawdę, ciotka za wcześnie wyzyskuje pana – rzekła dziewczyna.

– A cóż bym robił? – odparł smutno. – Dawno już byłem bez zajęcia. Aż mi dziw, że na coś się zdam! W kraju przywykłem patrzeć, jak ludzie czekają na pracę, choćby najlichszą, całe lata.

– Tutaj tego pan nie ujrzy! Ale dosyć tymczasem. Chodźmy na obiad. Mamy gościa, rodaka.

– Czy to pan Szumski?

– Właśnie! Zna go pan może?

– Nie, ale mówiła mi pani Utowiczowa, że jest zarządzającym nad kilku gorzelniami. Myślałem więc, że mi może da posadę. Technik jestem.

– Jak pan sobie życzy! – odparła, ruszając brwiami, co u niej znaczyło niezadowolenie.

Wprowadziła go do jadalni. Doktor go uścisnął szczerze. Szumski z daleka się ukłonił. Przy wódce i zakąsce rozpoczęła się między młodymi pierwsza szermierka.

Mrozowicki, zbiedzony i nieśmiały, zbył pierwszy żart milczeniem.

– Cóż tu pan myśli robić? Zawojujemy Syberię, co?... Pan specjalista pewnie w jakim fachu? W Europie zapoznano, wysortowano? Co?

– Cokolwiek pracować potrafię – odparł przybysz nieśmiało, a twarz jego nie wyrażała żadnej obrazy za ten lekceważący egzamin.

– A w jakiej gałęzi świeciłeś pan dotąd? Co? Tatuś pewnie pieścił, mama chuchała? Straszno się tutaj zdaje?

– Nie mam rodziców.

– Jakimże innym sposobem na świat pan zawitał? Tak z wiatru czy pary?

Mrozowicki popatrzył na Szumskiego wielkimi oczyma i ani drgnął.

– Nie wiem o żadnym innym sposobie. Ja technik jestem – odparł spokojnie, jedząc dalej.

Teraz już wszyscy słuchający nie mogli wstrzymać uśmiechu. Panna Maria przelotnie nań spojrzała. Szumski miał rację: ciężki to był umysł! Za co go Antoś tak cenił i kochał? Za łagodność i rzetelność zapewne.

– Nauki musiały panu łatwo przychodzić? Pamięć świetna, myśl lotna. Pewnie w rok zbywał pan dwie klasy gimnazjalne?

– Nie słyszałem, żeby to wolno było. Może tacy zdolni są? Ja przechodziłem gimnazjum siedem lat, akuratnie.

– Ooo, jak pan to dobrze wyrachował. Siedem klas, siedem lat! Matematyczna głowa! No, a siła też pan miał lat, jak zdał maturę?

– Siedemnaście.

– No, no, proszę! Zwykle w tym wieku jest się skończonym hebesem!

Ksiądz Ubysz uczynił dywersję, bo począł wołać tonem grymaśnego dziecka:

– Ćwikła! Ja chcę ćwikły! Podano mu ją, a Mrozowicki rzekł:

– Pan dobrodziej pewnie z Warszawy?

– Skąd to pan odgadł?

– Ot tak! Zdało mi się. Pracowałem rok w Warszawie, w fabryce, i poznałem tamtejszych ludzi. Weseli są.

– Ach, nawet i w Warszawie pan był! Cóż, jakże się tam powodziło? Rozrywały sobie pana kobiety i fabrykanci?

– Nie, służyłem rok na jednym miejscu w warsztatach kolejowych.

– Na posadzie jeneralnego dyrektora?

– Nie, jako technik.

– Pi, pi! Z gimnazjum, to sztuka!

– Ech, jużem wtedy był odbył wojskową służbę. Niedawno, dwa lata temu. Zerwałem dla interesów osobistych.

– Oho! Pewnie teraz usłyszymy coś o kobiecie!

– Co tam ciekawego. Każdy to samo przechodzi. Uczy się, potem zdobywa jakie takie stanowisko, a potem się żeni.

– Co? Więc pan żonaty? Z całym szacunkiem! Ukłonił się ironicznie.

Mrozowicki odkłonił się poważnie.

– Dziękuję panu, ale to na potem. Mam narzeczoną zaledwie.

– A zatem prześlij jej pan moje uszanowanie. Żałuję, że nie poznam. Więc tutaj pan myśli zakładać gniazdko?

– Bóg wie! – lakonicznie odparł przybysz. – Tutaj chciałbym pracę znaleźć. Może u pana w gorzelni znajdzie się dla mnie posada?

– Ach, panie! Smutnym nauczeni doświadczeniem wymagamy kwalifikacyj, świadectw, prób, dowodów. Potrzebujemy fachowych ludzi, samoucy nie popłacają!

– Pewnie! – potwierdził Mrozowicki. – Ale dotąd, gdziem pracował, zadowoleni ze mnie byli! Tylko ta okropna konkurencja w kraju tu mnie zagnała. Mam świadectwa i jeśli pryncypał pański zechce, mogę je przedstawić.

– Och, mój pryncypał nie zwykł beze mnie decydować. Zresztą, pomyślę o tym. Może się pan na co zdasz!

Doktor z córką do rozmowy się nie wtrącali ani bawiły ich podobne żarty; jedna Utowiczowa śmiała się niekiedy i ksiądz wybuchał idiotycznym śmiechem, zawsze nie w porę.

Wreszcie powstano od obiadu. Mrozowicki, zakłopotany, cofnął się do swego pokoju, nie chcąc być wśród tej rodziny natrętem, ale go doktor zawołał.

– Nie palisz pan? – spytał.

– Dziękuję panu! – odparł wymijająco.

Palaczem był namiętnym, ale wstydził się korzystać z cudzego tytoniu, a kupić nie miał za co. Odzwyczai się na ten czas, nim grosz zdobędzie.

Zabawił chwilę i wysunął się na dół. Utowiczowa rada go ujrzała w kramiku i zaraz posadziła na swym miejscu. Miała mnóstwo gospodarskich robót.

Siedział cierpliwie do zmroku. Widział odjazd Szumskiego, który mu protekcjonalnie kiwnął głową; widział pannę Marię, snującą się po domu i zawsze zajętą. Wreszcie pod wieczór doktor go odwiedził.

– Cóż, targ dobry? – spytał, siadając obok.

– Bardzo dobry, o ile mi się zdaje.

– Dobry to interes. Był jeszcze lepszy. Teraz takich samych kramików jest trzy we wsi. Konkurencja i u nas, panie.

Weszli kupujący, jakiś stary poważny gospodarz. Zaczęła się rozmowa.

– To ty drugiego sprowadził syna, Kazimir Stanisławowicz? Nu, ten zuch, pomocniejszy będzie od tamtego. Z tym ty możesz sporo napracować.

Doktor głową potrząsnął:

– Nie mój to syn. Swojak przyjechał w gościnę.

– Tak ty jego nie puszczaj wracać! Niechaj tobie pomaga, za syna jego weź, kiedy Bóg tamtego wziął. Tamtego zaś z ryżą brodą wygoń, bo on do niczego; temu córkę daj i będzie znowu siła u was. Ty stary, sam nie dasz rady, a dziewczyna, choć pracowita, za chłopca nie stanie. Ten junak dobrze patrzy, będą z niego ludzie.

– U nas tak się nie robi, Nikito Iwanicz.

– Czemu? To interes nie kręty, czysty.

Tu protekcjonalnie poklepał Mrozowickiego po ramieniu i dodał dobrodusznie:

– Tobie po co tam wracać? Dobry nasz kraj! Ty służ i słuchaj Kazimira Stanisławowicza, tobie dobrze będzie!

Zapłacił swą należność i wyszedł. Doktor milczał, wyglądając zamyślony przez okienko, Mrozowicki miał minę, jakby coś ukradł. Dla pokrycia zmieszania począł dzienny targ obliczać.

Przez drzwi zajrzała panna Maria, weszła, zapaliła lampkę i pochyliwszy się, pomagała mu. Zsumowała prędko, zapisała w księgę, uporządkowała towary. Czyniła to wprawnie, prędko, mało co mówiąc. Umysł jej, uczucia, całą duszę pochłaniała praca i cyfry. Targ był skończony. Poprosiła gościa i ojca na górę, zamknęła sklepik.

Mrozowicki udał się na chwilę do swego pokoju, a potem wsunął się z cicha do jadalni i stojąc przy oknie, wyglądał na pustą ulicę. Jeszcze światła nie zapalono i myślał, że w mieszkaniu nikogo nie ma, gdy wtem z pokoju doktora doleciał go głos panny Marii:

– Tatusiu ukochany, nie płacz. Nie, nie, nie trzeba płakać. Już i tak żyć trudno! Mój złoty, mój serdeczny, ja wiem, że ci go nie zastąpię, ale ja cię tak kocham!

– To nie, to nie! – odparł stłumiony głos doktora. – Ja pamiętam, że cię mam, o, ja to dobrze pamiętam. Widzisz przecie, jaki spokojny jestem, ani się skrzywię dzień cały. Ale ta godzina zmroku przecie nasza! I ty wtedy sobie płakać pozwalasz, dajże i moim oczom tego żaru się pozbyć, co je pali. Ile to czasu jest?

– Siedemnaście dni. Jak my je przeżyliśmy?!

– Ciebie połowy nie stało. W oczach nikniesz, pewnie nie śpisz?

– Nie, tatusiu.

– Mało pracujemy. Więcej trzeba robić, mordować się, więcej, więcej! Pamiętasz? O tej porze on nam śpiewał zawsze.

– Pamiętam. Wieczorami czytywał lub o kraju opowiadał. Teraz te wieczory nieskończenie ciężkie. Mój Boże, jak mu też tam okropnie na tym cudzym cmentarzu!

– Doczekała się matka syna, a może prędko i mnie się doczekają. Pamiętasz, jak on do matki na grób co niedziela chodził? Pamiętasz?

Długo żadne się nie odzywało. Dziewczyna do ojcowskiej piersi przytuliła głowę, jego łzy padały na jej ciemne włosy. Ciche, tajemne łkanie drżało w pokoju. Coraz ciemniejszy wieczór zapadał.

Nagle do jadalni Utowiczowa weszła z lampą.

– A gdzie to państwo? Herbatę podaję.

– Może pani pomóc? – ofiarował się Mrozowicki.

– I owszem, panie drogi, Siergieja nie ma. Wykradł się do szynku. Może raz przecie zmarznie ten pijak zatracony. Chodź pan do kuchni! Samowar ciężki na moje ręce.

Gdy po chwili Mrozowicki wniósł szumiący samowar, lampa już się paliła w gabinecie i doktor coś pisał, a panna Maria siedziała z robotą u jadalnego stołu, ta sama spokojna, trochę ponura, pochłonięta pracą i cyframi.

– Ciotka, jak widzę, zupełnie pana zawojowała – rzekła do młodego człowieka.

– Śmielej zjem kawałek chleba państwa, kiedy w czym dopomogę.

– To chleb Antosia, po cóż więc pan jego pamięci ubliża? – . Przepraszam panią. On, co mnie znał, toby się nie obraził. Takim ja szorstki dla każdego.

– To niedobrze – rzekła łagodnie. Doktor wszedł do pokoju.

– Jutro do Szczedryńska po żyto ruszę – ozwał się – jeżeli burian się nie zerwie.

Zasiedli do herbaty.

– Proszę pana – spytał Mrozowicki – gdzie mieszka Szyszkin, właściciel gorzelni?

– W Kurhanie, jeśli jest w domu. Co, na serio chce pan tam posady?

– Byle zechciał przyjąć.

– A pan kwalifikacje po temu masz?

Młody wyjął pugilares stary i dobył zeń kilka arkuszy papieru.

– Mam to świadectwo z ukończenia technologicznego instytutu i to drugie z fabryki w Warszawie.

– Ślicznie! Dziś przy obiedzie odpowiadał pan tak niewyraźnie, żem sądził mieć do czynienia z dyletantem.

– Jak mnie pan Szumski pytał, takem odpowiadał. Lubi żartować, po co mu miałem przeszkadzać w tej zabawie.

Spojrzała panna Maria na niego mocno zdziwiona. Mówił, jak zwykle, serio, a twarz miała ten sam nic nieznaczący wyraz. Jednakże zbudziło się w niej podejrzenie, że ten wyraz i ton były maską, zgoła co innego kryjącą. Doktor przejrzał świadectwa tymczasem.

– Świetnie! I ludzie z takimi dokumentami muszą aż tutaj pracy szukać.

– Trzeba do wszystkiego szczęścia, panie. Moje życie wlokło się zaś jak po grudzie.

– Opowiedz no pan cokolwiek o sobie!

– Znudzę państwa.

– Nie, z pewnością.

– To powiem, kiedy wola – odparł z prostotą.

– Posłucham i ja, jeśli pan pozwoli – wtrąciła pani Utowiczowa. – Zawszeć pan w gawędzie o nasze strony zawadzi.

– Proszę pani. Opowiadać mogę śmiało, dzięki Bogu, sekretu żadnego nie chowam. Nędza wszelaka, bieda, ciężkość, jak każdy żywot.

Po herbacie tedy zasiedli w gabinecie. Doktor pasjans kładł machinalnie, kobiety szyły, Mrozowicki ognia na kominie pilnował i opowiadał:

– Do dziewiątego roku życia byłem bardzo bogaty. Ojciec mój miał duże dobra na Podlasiu, Promieniew; było nas tylko dwoje u niego, ja i siostra o parę lat młodsza. Matki nie pamiętam.

W dziewiątym roku straciliśmy wszystko – ojca, majątek, a nawet dobre imię. Wtedy tego nie wiedziałem; dużo później objaśniono mnie, że ojciec miał długi i że wielu ludzi zostało pokrzywdzonych. Promieniew nabył pan Burski, który go już od dawna w dzierżawie trzymał, przyjaciel ojca. Zostaliśmy tedy z siostrą u niego na wychowaniu. Człowiek to był twardy, sknera i mizantrop, ale nas nie pokrzywdził, bo dał, co biednemu potrzebne: naukę i hart na całe życie. Złe było jadło, gruba odzież, chłód i niedostatek w domu. Zwykliśmy do wszystkiego, a z nami razem znosiła ten system, rodzona jego córka, jedyna dziedziczka wielkiej fortuny, bo Burski bogaty był, bardzo bogaty.

Dwa lata żyłem tak, zanim mnie do szkół oddano, a i tam trzeba było sobie wszystkiego odmawiać, bo oprócz wpisowego i kwatery nie dostawałem nic. Kiedym wyrósł z odzieży, nie śmiałem prosić o nową, więc od trzeciej klasy zacząłem dawać korepetycje i przepisywać nocami, i tak sobie dawałem radę.

Na wakacje jeździłem zawsze w swoje strony. Bawiłem u Burskich, a czasem u dalekiego krewnego matki, Wistyckiego, co w sąsiedztwie mieszkał. Walka, moja siostrzyczka, hodowała się z Antosią Burską i też na los nie narzekała, zapomniawszy, jako inaczej się działo, kiedy była bardzo maleńka.

Zmienił się też nasz Promieniew. Murowany dom mieszkalny zniesiono na cegłę, wycięto park na drwa, sad wykorzeniono na pole. Spieniężył, co mógł, Burski. Z roku na rok bardziej był dwór obdarty i pusty, a stary gorzej tetryczał.

Kiedym doszedł do piątej klasy, odmówił mi zapomogi, bo „czasy ciężkie”, mawiał. Nie wiem jak dla niego, bo dla mnie to były bardzo trudne. Te trzy lata gimnazjalne, sam nie wiem, jak przebyłem. Bez dobrych ludzi nigdy bym nie zdołał przebrnąć. Kiedym mu maturę przywiózł i pokazał, nie zdziwił się ani pochwalił. Już się mnie wyrzekł zupełnie. Walkę trzymał, ale też pracowała mu jak klucznica bezpłatnie.

Nie było kogo się poradzić i czego wracać w te strony. Ludzie źle wspominali mego ojca, krzywo na mnie patrzyli; owych dwoje dziewczątek swoich miałem i tyle. Więc wypocząwszy parę miesięcy, ruszyłem do Petersburga. Wtedy to w tej drodze spotkałem się z Antosiem i to spotkanie doprowadziło mnie do dobrego celu.

Mrozowicki urwał, bojąc się zapędzić za daleko. Spod oka spojrzał na słuchających.

Zadrżeli oboje, ale doktor po chwili wstał, przystąpił do komina i siadając blisko niego, rzekł:

– Mów pan, mów! Jak to było? Wszystko mów!...

– Poznaliśmy się w wagonie. Zabrakło mi pieniędzy na resztę drogi i taka mnie depresja ogarnęła, żem się zdecydował prosić. Spojrzałem po wszystkich i do niego się zbliżyłem, alem nie potrafił żebrać, tyłkom zapłakał gorzko.

A on, jak był wesół a serdeczny, i nie pytał.

„Mazgaju! – powiada. – A jakże ty po narzeczonej rozpaczać będziesz, kiedy o podły pieniądz beczysz? Ani dbaj, wystarczy nam dla dwóch! Trzymaj się mnie, kiedyś taka fanta!”

Mój Boże! Trzymał on mnie jak tonącego dobry pływak nad wodą, jak ojciec dziecko, jak brat słabszego brata, i jak żywot długi, nie będzie tej godziny, żebym go nie błogosławił, nie pamiętał, nie kochał. I płakać będę, a jak łez nie starczy, niech choć za nim krew serdeczna płynie.

I mówiąc to, zapłakał ciężko, a doktor go za głowę objął i mocno przycisnął do piersi, w której łkanie grało.

Teraz panna Maria zrozumiała, za co tego nieświetnego człowieka kochał jej brat – badacz. Za tę jasność uczucia, za prostą duszę, za wierność i wdzięczność pamięci.

Tymczasem młody się pohamował, w milczeniu ujął rękę doktora i ucałował ją.

– Żyliśmy razem i on płacił za mnie dwa lata. Potem dostałem stypendium. W ostatnim roku tak mi dobrze szło, żem nawet sto rubli zebrał i jemu chciał zwrócić. I wtedy raz pierwszy rozgniewał się na mnie.

„Co to – powiada – oczu nie masz, rozumu? Nie widzisz, ilu kolegów w nędzy żyje? Ty mi, błaźnie, ośle, ich fundusze przynosisz? Precz mi zaraz! Nie wiesz, że Zatorski chory leży, że Mirecki raz na trzy dni obiad je! Marsz mi tam, idioto jeden!”

Wiem ci ja od tej pory, komum winien te zapomogi i płacić będę!

On już doktorski egzamin złożył i w Warszawie praktykował, kiedym ja skończył i za nim pociągnąłem. Takeśmy przywarli do siebie, że jeden bez drugiego nieswój się czuł. Znalazłem pracę łatwo z moim świadectwem. Wyżej tysiąca rubli miałem w rok, ale też nagły dobrobyt po tylu latach biedy w głowie mi pomieszał i począłem hulać. Antoś to spostrzegł, karcił, napominał, a wreszcie, widząc, że rady nie da, powiada:

„Słuchaj no, chleb masz, o byt spokój, teraz się żeń, bo inaczej do szczętu się rozhultaisz!”

Kiedy mi to rzekł, stanęła mi przed oczami Antosia Burska i niedługo myśląc, wziąłem urlop na tydzień i pojechałem do Promieniewa. Zastałem wszystko po dawnemu: ruderę, pustkę i starego, skąpszego tylko. Antosia dorosła była, cicha, zalękła i dobra dla mnie, jak zwykle. Powiedziałem swój zamiar Walce, popatrzała na mnie i krótko odparła: „Nic z tego nie będzie!”

„Czemu?” – pytam.

„Dlatego, że ci jej ojciec nie da, a po wtóre, że ci się nie godzi brać córkę tego, kto twego ojca zamordował”.

Patrzę na nią bez ducha, a ona mówi:

„Niedawnom się dowiedziała i chciałam pisać do ciebie, ale mi żal było Antosi. Był u ojca stary kamerdyner Tomasz?”

„Był”.

„Otóż on był świadkiem, jak ojciec, bardzo chory, dał Burskiemu pieniądze na spłatę długów. Wówczas wziął spadek po ciotce Wistyckiej. Burski pieniądze wziął, wierzycielom przedstawił ojca jako bankruta, długi za pół ceny kupił dla siebie. Rachował na rychłą śmierć ojca i w tajemnicy to trzymał. Traf zdarzył, że wierzyciel jeden dotarł do ojca i srodze go dotknął, swoją krzywdę opowiadając i skarżąc się na Burskiego. Wtedy ojciec, konający, do miasta z nim pojechał i tam, prawdę posłyszawszy, w zajeździe, apopleksją tknięty, umarł”.

Wziąłem się za głowę, zupełnie oszołomiony, a Walka mówiła dalej:

„Tyś tam na świecie zapomniał o wszystkim. Ja, tu siedząc, zatracona i nędzna z łaski Burskiego – słucham – co ludzie mówią. Pozbierałam skrzętnie wspomnienia ojca, pozbierałam te krzywdy nasze i chowałam w sercu, aby ci zdać, skoro człowiekiem zostaniesz. Tobie trzeba ojca pamięć oczyścić i tych ludzi pognębić, co nas odarli. Dawno to już wiem, alem nie chciała tobie nauk przerywać, cierpiałam i czekałam”.

„Gdzie ten Tomasz, niech mi to powtórzy!” – rzekłem.

„Umarł. Za milczenie wziął trzysta rubli – i milczał do ostatniej chwili. Wtedy po mnie przysłał i opowiedział, nie chcąc z grzechem tym, jak mówił, do grobu iść”.

„To fałsz! – zawołałem. – Wuj Wistycki wtedy marszałkiem był, on by się za nami ujął”.

„Ująłby się, gdyby go Burski na mocy plenipotencji ojca nie pokwitował z całego spadku po ciotce, wziąwszy tylko połowę. Ujął się wuj Wistycki, bo bojąc się, by mu dwoje dzieci nie spadło na kark, powagą marszałkowską zobowiązał Burskiego, że nas wychowywać będzie. Tak się i stało; ale niedrogo kosztowaliśmy, sądzę”.

„Ależ dowody mi daj – wołam – świadectwo umarłego nic nie znaczy!”

„Żyje jeszcze drugi świadek, felczer, który był wówczas przy ojcu, Drozdowski”.

„Gdzież on?”

„Nie wiadomo. Rozruchy wtedy były. Zginął bez wieści. Żeby go odnaleźć!”

„Na sądzie bożym zatem będzie ta sprawa! – odparłem smutno. – Biedna Antosia!”

„Biedna, ale jej się świetny los rokuje. Młody Wistycki chce się z nią żenić. Oni bankrutują, a Burskiemu trudno o zięcia. Ustąp zatem, Antku, niech błoto idzie do błota!”

Ustąpiłem, goryczy mając pełną duszę. Żal mi było Antosi dobrej, a gorzko po tym chlebie Burskiego, którym tyle lat jadł. Nieskorą mam duszę do zemsty, alem tej łaski wroga syt był, jak topielec wody. Bezsilny byłem do walki i ogłuszony ciosem. Poszedłem jednak do Burskiego, oznajmiając, że zabiorę siostrę; sprzeciwiał się temu. Wygodna mu była taka pracownica bezpłatna. Tedy mu rzekłem:

„Zabrał nam pan ojca i dobre imię, i fundusz, i stanowisko. Dziewczyna się wypłaciła za chleb, ja sobie zdobyłem sam stanowisko. Czas i jej o bycie pomyśleć. Pójdziemy sobie stąd, a pana niech Bóg sądzi!”

Skoczył do mnie jak zwierz, miotał się, pluł. Alem ja i do kłótni nieskory, wyszedłem. Zabrałem Walkę i zamiast z żoną, wróciłem z nią do Warszawy.

Od tej pory zaczęły się też biedy moje. Nie zastałem już miejsca w fabryce, poczyniono oszczędności, a wprędce potem i Antoś wyjechał. Biliśmy się z Walką jak ryby o lód. Ja chodziłem od fabryki do fabryki, szukając roboty; ona zarabiała szyciem. Półtora roku nam tak zeszło; a co było zapasu młodej siły i wiary, to nam ta nędza odebrała. W najgorszej chwili Burski przez młodego Wistyckiego zaproponował nam pomoc. Nie zechcieliśmy jej. Taka gorycz nas żarła, że byśmy śmierci radzi byli, ale takiej pomocy za nic.

I znowu, jakoś pod koniec, lżej się zrobiło. Dostałem niezły zarobek na prowincji, u bogatego gospodarza – przemysłowca. Stawiałem mu tartaki i młyny, zebrałem trochę grosza, a Antoś mnie tutaj wzywał. Więc po naradzie z Walką postanowiłem szczęścia próbować. Jej się też roiło, że za Uralem owego Drozdowskiego odszukam, a mnie, że dorobię się czegoś. Jesienią, zebrawszy pięćset rubli, ruszyłem. O nią byłem spokojny, bo robotę stałą i pewną miała, ano i we dwie teraz są, z moją narzeczoną. Ale snadź sądzono mi niczego nie dostać, jako inni, szczęśliwsi, dostają.

Takem doszedł, jak mnie panna Maria z tego stepu śmiertelnego podjęła. To i wszystko!

Umilkł Mrozowicki. Doktor z córką długo się nie odezwali, zamyśleni, tylko ksiądz Ubysz, który na stole układał z kart domki, żałośnie rzekł:

– Buduj, buduj, a co postawisz, to już upadło! Biedny ja, biedny!

Utowiczowa zaś, składając pracowite ręce na kolanach, spytała:

– To jakże tam było, kiedy pan odjeżdżał? Czy jeszcze zielono?

– Zielone były runie po polach, a drzewa, choć w połowie ogołocone, złote i czerwone!

– Mój Boże, mój Boże! Dwadzieścia lat jesienią runi nie widziałam. Wiadomo, klima tutejsza. Wiosną sieją i prędko, prędko sprzątają, bo jak we wrześniu mrozy staną, to aż w maju odejdą! A drzeważ te, lipy, topole, klony? Tutaj ino brzozy i sośnina. Przywiózł nam Antoś bzu krzaczek, posadziliśmy od południa przy domu, jak wino. Zimą nawozem okrywamy. Jednakowoż, zda mi się, że i bez tak nie pachnie jak tam lipa, gdy zakwitnie. A pszczół na niej, Boże mój! Nie przywiózłże pan ze sobą żadnej takiej pamiątki?

– Wiozłem, bo i mnie Antoś prosił. Nasiona różne i kwiaty zeschłe, ale mi wszystko zabrali złodzieje w Tobolsku. Medalik mi jeden został na szyi z Ostrej Bramy.

– O, taki i ja mam, i oni noszą. To nie pamiątka, to nasze herby!

Doktor z córką patrzyli tymczasem na siebie; oni się tak rozumieli bez słów, przez oczy wypłakane. Dziewczyna skinęła głową. Wtedy stary wyciągnął rękę i położył ją na włosach Mrozowickiego.

– Zabrał mi Bóg syna na tej pokutnej drodze żywota, nadzieję i cel – rzekł uroczyście. – Może się potem użalił bólu mego i sprawił, że nie kto inny, tylko my ciebie z tego stepu podnieśli. Zostańże u nas jak brat, jak swojak! Chcesz?

– Na co pan pyta? Służyć będę z całych sił – wybąkał Mrozowicki wzruszony.

– To dobrze. Tylko o jedno cię jeszcze proszę. Daruj staremu. Będę na ciebie wołał: Antoś! – wyszeptał doktor drżącymi usty.

Mrozowicki nic nie odparł, tylko rękę jego długo całował, a potem wstał i do panny Marii nieśmiało przystąpił.

– Dziękuję pani! – zamruczał.

Ona podniosła oczy poważne i w milczeniu podała mu dłoń. Czuł w uścisku, że czyn ojca przyjmowała z przykrością i ścisnęło mu się serce upokorzeniem, że może nadużył wzruszenia starego i przyjął tak łatwo rolę, która z prawa należała się Szumskiemu. Cała radość nagle zgasła i całe ciepło go odbiegło. Znowu nieswój się poczuł, zawstydzony, gorzej jak obcy, bo intruz i wróg mimowolny.

Odstąpił o krok i nie wiedział, co rzec, gdy wtem ksiądz Ubysz znowu o losie swych karcianych domków zawiadomił:

– Że się walą, kiedy źle stawiam, no, to rozumiem. Ale kiedy dobrze robię, także się walą! To dlaczego? Nie będę więcej budował.

W tejże chwili psy na podwórzu podniosły okropne szczekanie i pisk. Utowiczowa porwała się z miejsca.

– To pewnie Siergiej wraca. Obrzydły pijak. Znowu trzy dni będzie chorował.

Kasztanowaty pies panny Marii zawtórował towarzyszom, a doktor wstał.

– Jednakże trzeba wyjrzeć, co się dzieje. Spojrzał na Mrozowickiego i dodał:

– Wyjdź no i zbierz tego pijaka z podwórza! Pewnie do drzwi nie trafił.

Mrozowicki skoczył na dół.

Na dziedzińcu leżał w śniegu Siergiej. Psy go obaliły witając i teraz skubały z radości, a on słabym głosem się odzywał:

– Nu, nu, Pucyk! Nu, nu, Mucik! Leżeć, Sybiraki! Kotletów chcecie? Ha?

Wstawać zaś wcale nie próbował. Mrozowicki wziął go na ręce i wniósł do kuchni. Tam ciepło odurzyło do reszty kucharza. Stracił czucie i ruch.

– Oj, chory ja! Oj, chory! – stęknął i zasnął.

Młody człowiek, ułożywszy go, poszedł do siebie, na górę. Domowi już się rozeszli i cisza panowała głęboka. Tułacz usiadł na posłaniu zmarłego przyjaciela i ciężko się zamyślił. Teraz żałował, że ofiarę doktora tak lekko przyjął, uległszy chwilowemu wrażeniu. Straszno mu było, pusto i smutno. Kobiety miał przeciw sobie, z Szumskim spotykać się będzie zmuszony często, położenie będzie dwuznaczne. I po co się zgodził? Lepiej było iść na oślep w pogoni za chlebem, jak to przyjąć. Pokusa go zdjęła, chciałby uciec choć tak, wśród nocy, potem wystarawszy się o posadę, wrócić i przeprosić, i podziękować. Ale tego się powstydził. Podniósł oczy i wzrok padł na dużą fotografię przyjaciela, który jakby patrzał nań z wyrzutem.

Spojrzenie tego przewodnika jeszcze z wizerunku moc zachowało nad nim. Westchnął z głębi serca.

– Nie godzi mi się jego ojcu odmawiać – wyszeptał. – Niech się dzieje, co chce! Ścisnę zęby i będę cierpiał.

Tej nocy mało odpoczywał. Na jutrzejszą niedzielę jedyną swą koszulę uprał, potem odzienie poczyścił i pozszywał, jak umiał. Byle długo trwało, choć do lata, gdzie za byle co można się ubrać. Wtedy będzie można kożuch zbyć, a potem... Machnął ręką. Całe życie na to „potem” nie miewał odpowiedzi, a przecie przebrnął.

Nazajutrz cała kolonia swoja zeszła się do domu doktora Gostyńskiego i poznał tych rodaków Mrozowicki. Było ich dziesięciu. Starzy, dożywający wieku, młodzi, tu wychowani lub niedawno przybyli. Większość, przeważnie starzy, mieli w oczach i głosie tępą rezygnację i spokój, reszta wyglądała zuchwale; hałaśliwi byli i zdziczali na wzór tubylców. Biedni byli wszyscy. Zajmowali się drobnym handlem, siedzieli po szynkach, służyli u kupców; starzy wegetowali z kilku rubli miesięcznej zapomogi. Na ten dzień świąteczny odziali się porządnie i zebrali się w komplecie, a każdy, co wchodził, jedno pytanie miał na ustach:

– Jakże dzisiaj ksiądz się miewa?

– Dobrze, dobrze! – odpowiadała Utowiczowa z kuchni, gdzie w zastępstwie „chorego” Siergieja przyrządzała obiad.

Ksiądz Ubysz był dziwnie dnia tego uroczysty i przytomny. Od świtu dreptał po domu, głośno odmawiając łacińskie pacierze, wertował rubrycelkę, przekładał wstążki w wytartym mszale i do nikogo zresztą się nie odzywał. Przybywający mówili półgłosem, w milczeniu witali gospodarza domu, skupieni w jadalni, spoglądali na zamknięte drzwi gabinetu.

– Będzie msza, dzięki Bogu! – szeptano z westchnieniem ulgi.

Tak co niedzieli przychodzili zawsze niepewni. Ksiądz Ubysz miewał napady melancholii, czasem fantazje dziwaczne i wtedy wcale świętej Ofiary spełniać nie chciał. Nabożeństwo odbywało się wówczas bez niego. Najstarszy odmawiał modlitwy, na zakończenie intonował śpiewy obrzędowe i na tym poprzestawano. Ksiądz nawet wcale ze swej stancyjki nie wychodził. Ostatnimi czasy właśnie coś doń przystąpiło. Trzy niedziele zabrakło biedakom nabożeństwa, ale dzisiaj za to ksiądz był szczególnie łaskaw.

Gdy tak stali skupieni, ukazał się we drzwiach gabinetu. Za nim na przenośnym ołtarzyku jarzyły się już świece woskowe, oświetlając obraz częstochowski.

– Chcecie może spowiedzi? – spytał donośnie. – To chodźcie, wysłucham was przede mszą.

Kilku starych wystąpiło naprzód i poszło za nim do improwizowanej kaplicy, a do pozostałych wyszła panna Maria i spytała o Rogowskiego.

– Nie ma go. Posłał go Szyszkin do Szczedryńska.

– Któż z panów go zastąpi?

– Nikt nie pamięta ministranturki – odparł któryś z młodych.

– Może pan księdzu usłuży? – zwróciła się do Mrozowickiego.

– W szkołach będąc, służyłem. Żeby jaka książka z tekstem, tobym się połapał.

– Idź, idź, Antosiu! – zawołał nań doktor.

Wtedy cała kolonia zwróciła na niego oczy. Dotąd, swoim zwyczajem, stał na uboczu.

– Kto to? – pytano doktora.

– Kolega syna. Pomocnik mój – odparł lakonicznie. Na dalsze pytania nie było czasu, dzwonek się rozległ i runęli wszyscy do kaplicy.

Pokazały się w rękach książki bardzo stare, a słuchali mszy klęcząc i modląc się tak głośno, że ten szmer czasem aż głuszył łacińskie słowa rytuału. Ksiądz Ubysz nie ten codzienny był; jakiś inny, skupiony, poważny, z ogniem w oczach zwykle błędnych, z namaszczeniem w ruchach. Mrozowicki nie pomylił się ani razu.

Z kuchni przybiegła Utowiczowa i krzyżem padłszy, wzdychała z głębi duszy.

– Wieczne odpocznienie! – mówiła ciągle i ciągle. Dużo tych dusz miała, dla których o światłość wiekuistą błagała.

Na zakończenie ksiądz odmówił pacierze, a potem głosem zmęczonym i drżącym zaczął: „Pod Twoją obronę...”

Tutaj już wszyscy, złożywszy książki, na pamięć, patrząc w obraz, śpiewać poczęli. Brzmiały tony stare, młode, fałszywe, od mrozu i wódki pochrypłe; brzmiał dyszkant Utowiczowej i nawet głęboki bas doktora, aż i Mrozowickiego to objęło i on nieśmiało, półgłosem, do tej prośby się przyłączył.

Od świec jarzących blask bił o te twarze stępiałe, zdziczałe, spodlone nędzą lub zaostrzone chorobą i nudą, kładł na nie odrobinę rozjaśnienia, co aż w głąb przez oczy wzierało. Ksiądz wstał z klęczek pierwszy, spiesznie się z szat mszalnych rozebrał, sprzęty święte schował i już do powszedniego trybu wracając, pobiegł prawie do kuchni na kawę. Za nim pojedynczo wychodzili do jadalni inni. Jeszcze chwilę panowało skupienie, aż młodzi podnieśli gwar i sprzeczkę o termin jarmarku i wnet ogólna wrzawa napełniła pokój.

Uważał Mrozowicki, że doktor, wbrew obowiązkom gospodarza domu, do rozmów się nie mieszał. Usiadł przy stole i po gościach swoich spoglądał zamyślony.

Wreszcie na Mrozowickiego skinął i z cicha mu rzekł:

– Wyjdź no, Antosiu, na chwilę! Możesz sobie słuchać. Przepraszam ciebie. Muszę szanować ich drażliwość.

Gdy się drzwi za nim zamknęły, stary do gości się zwrócił i spytał:

– Dlaczegóż nie ma Rogowskiego, Łukowski? Zainterpelowany, drab zuchwały, zaśmiał się:

– A cóż? Złapał go pan zeszłej niedzieli. Zaprzysiągł więcej się nie pokazać.

– Czy nie miałem racji go napomnieć?

– Owszem – odparł Łukowski – ale przecie każdy ma swoją ambicję.

– Powinien ją mieć, aby się nie szargać! A jeśli mi przyznajesz słuszność, to czemu postępujesz jak on? Zamiast pracować, urządzacie szulerki, przegrywacie zarobione pieniądze, a jak nie stanie, będziecie nadużywać Szyszkina.

– My nie złodzieje! – burknął Łukowski.

– Kto idzie w bagno, powinien wiedzieć, że może wpaść po szyję, i cofnąć się, gdy ledwie buty obłocił. Nas szanował tu dotąd każdy, wierzył i cenił. Tej opinii strzec winniśmy jak skarbu. Gubicie zatem nie tylko siebie, ale swoją nazwę. A my tę nazwę wszyscy nosimy i wszyscy wam rozkazujemy ją szanować. Jeśliś dobry i rozumny, zrozumiesz mnie i usłuchasz. My tu sami siebie pilnować musimy, bośmy bez żadnej opieki i zdroju, skąd byśmy moc i zdrowie czerpać mogli. Powiedz też Rogowskiemu, niech wróci do swoich.

Łukowski, zawstydzony, milczał, a doktor do drugiego młodzieńca się zwrócił, który zupełnie po chłopsku był ubrany.

– A ty, Rudnicki, prawda to, co gadają, że z córką chłopa z Nagornej chcesz się żenić?

– Ej, tom tak na żart powiedział – tłumaczył się zagadnięty.

– Jeśli to żart był, nazwę go bardzo głupim, a jeśli naprawdę pomyślałeś o tym kiedy, to...

– Kiedy bo z nudy czasem człowieka desperacja ogarnia! – zamruczał Rudnicki.

Jeden ze starych, chudy, schorowany, o dziwnie cierpiącej twarzy, rzekł głucho:

– A Tobół nie płynie ci pod chatą, gdy cię nuda żre?

– Cyt, Walenty! – zawołał nań doktor. – Kiedy cię nuda żre, Rudnicki, to wstąpże do mnie wieczorami. Książka się znajdzie i gawęda swoja. Towarzysza też młodego teraz znajdziesz, proszę cię, jam zawsze wam rad!

Rudnicki kilkakroć palce ze stawów wyłamywał, zakłopotany, wreszcie zaśmiał się głupowato.

– Jednakże ja bym się ożenić chciał.

Tu wybuchnęli wszyscy wielkim śmiechem, a jeden ze starych się ozwał:

– No, kiedyś taki amator, to czemu do mnie nie wstąpisz?

– Albo mi pan swoją córkę da?

– Czemu? Nie mnie ona się hoduje, ale któremu z was.

– To czemu nie mnie? Albo mnie? – kilku naraz się odezwało.

– Ja pierwszy! – wołał Rudnicki.

Doktor nic już widocznie nie miał do powiedzenia, bo nie broniąc wrzawy, jął z Walentym na stronie rozmawiać, a wtem i Utowiczowa weszła z nakryciem do obiadu. Mrozowickiego zawołał gospodarz i przed posiłkiem przedstawił kolegom. Po chwili traktowano go jak starego znajomego, poufale, szorstko. Pytano go też o ten Zachód daleki, o drzewa, o wody, o ludzi dawno pomarJych. Byli starzy, którym jeszcze polityka z głowy nie wywietrzała, i z Marcinkowskim, ojcem owej córki tyle pożądanej, Mrozowicki podzielił siedem razy Europę, coraz fantastyczniej.

Spożyto obiad z wilczym apetytem i poczęli się rozchodzić, rozjeżdżać.

Gdy za ostatnim zamknięto wrota, doktor ciężką rękę na ramieniu młodego oparł i rzekł powoli:

– To, patrz, jest gałąź od pnia odcięta, trudno ją na nowy grunt przesadzić, trudno utrzymać zieloną! A jedną myśl mają i ci, co fortunę robią, i ci, co głodem mrą! Wracać tam, wracać! Do gorszego...

– A pan nie wróci? – nieśmiało szepnął młody.

– Ale mnie trzeba zostać. Uważasz, tyle lat ten dom oni znają! Gdzie by poszli w niedzielę? Do szynku? Mnie trzeba zostać!

I gdy to mówił, oczy jego tkwiły w szybie okna, którą śnieg zamurował, i były pełne cichego, smutnego uspokojenia. A Mrozowicki z cicha potwierdził:

– Tak jest. Panu trzeba zostać.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.