Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poczucie straty jest nieodłącznym doświadczeniem naszego życia. Strata to nie tylko śmierć kogoś bliskiego czy rozstanie z tymi, których kochamy, ale także zaakceptowanie tego, co nieuchronne. Mateusz Kęska w swojej powieści o rodzinach, które przechodzą właśnie przez tego rodzaju doświadczenie, odsłania przed nami głębszy jego wymiar. Okazuje się bowiem, że nawet na dnie rozpaczy można trafić na ślad anioła, który pomaga odzyskać nadzieję.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 126
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mateusz Kęska
© by Wydawnictwo Biblos, Tarnów 2025
Projekt okładki:
Mateusz Kowal
Druk: Poligrafia Wydawnictwa Biblos
ISBN (druk) 978-83-8354-119-8
ISBN (online) 978-83-8354-163-1
Plac Katedralny 6, 33-100 Tarnów
14 621 27 77
www.biblos.pl
@wydawnictwobiblos
Anioły nie muszą widzieć, by wiedzieć, w przeciwieństwie do ludzi, którzy nawet widząc – nie wiedzą.
Dorota Terakowska, Tam, gdzie spadają Anioły
Prolog
Osunęła się na ziemię. Zaczęła cicho płakać. Wciąż nie docierało do niej to, co się wydarzyło. Ból rósł z każdym oddechem. Oparła ręce o kolana. Nie miała sił. Tak bardzo wyczekiwane. Od razu pokochane. Dlaczego?! W jej głowie panował mrok. A jeśli to kara? Znak? Nie rozumiała. Z taką radością je przecież przyjęli. Tak bardzo je kochała. To byłoby ich drugie. Wojtek kończył właśnie szesnaście lat. Też bardzo się cieszył. A teraz? Teraz pozostał im tylko ból i łzy. Nic więcej. Żadnej nadziei.
Magda powoli wstała z podłogi. Była jak w transie. Mieszkanie, przytłaczająco puste i ciche, łączyło się z nią w bólu. Słychać było tylko jej miarowe kroki i głośne wzdychanie. Jej dziecko… ukochane dziecko! Bolesne kłucie w sercu nie ustawało nawet na chwilę. Wewnętrzna rozpacz zamieniała się w gniew szukający ujścia. Przyspieszyła kroku. Miała żal. Tylko do kogo? Do siebie? Do męża? A może do Boga? Podobno kocha dzieci, więc jak to możliwe, że… Ruszyła gwałtownie w kierunku ustawionej w kącie szafki. Chwyciła stojącą na niej doniczkę ze storczykiem i z całym impetem rzuciła nią o podłogę. Ozdobna donica rozpadła się na kawałki. Zdaje się, że była ona prezentem od męża na piątą rocznicę ich ślubu. Dla Magdaleny nie miało to teraz żadnego znaczenia. Ciężko oddychała. Wpatrywała się w rozsypaną obok jej stóp ziemię i gliniane skorupy. Po policzku spłynęła jej łza. Otarła ją ręką i przygryzła wargę, opanowując wzbierającą falę płaczu. Znów podbiegła do półki i ściągnęła z niej ceramiczną żyrafę.
– Dlaczego!? – cisnęła figurką o podłogę.
Z jej piersi wyrwał się krzyk. Znów osunęła się na kolana. Nie doczekała się żadnej odpowiedzi.
– Mamo, co się stało? – usłyszała zza pleców ciche pytanie. To Wojtek. Stał w drzwiach. W rękach trzymał plecak. – Dlaczego płaczesz? Co się dzieje?
Powiedzieć mu? A może lepiej nie? Tylko co niby miałoby dać to odwlekanie? Nie był już przecież małym dzieckiem. Niedługo i tak się dowie. Powoli wstała i usiadła w fotelu. Otarła rękawem oczy i nos. Wojtek położył plecak na ziemi i usiadł na sofie naprzeciwko. Jej twarz nie była twarzą, którą zwykle widywał. Trupio blada. Oczy napuchnięte od płaczu. Nie wiedział jeszcze, co się stało, ale przeczuwał najgorsze. Wzięła głęboki oddech.
– Odeszło – powiedziała głośnym szeptem.
Syn patrzył na nią przez chwilę w milczeniu z otwartymi ustami, jakby nie do końca zrozumiał jej słowa.
– Jak to? Dlaczego?
– Zmarło – Magda głośno przełknęła ślinę i dłonią dotknęła brzucha. Nie była w stanie powiedzieć nic więcej.
Wojtek nie mógł uwierzyć. A tak się cieszył na jego przyjście! Jak to możliwe? Wbił wzrok w podłogę. Małe, niewinne dziecko… Słyszał o takich dramatach, ale nigdy nie przyszłoby mu nawet do głowy, że stanie się ich uczestnikiem. Spojrzał na mamę. Rytmicznie kiwała się na boki, patrząc w jeden, tylko sobie wiadomy punkt. Wstał i podszedł do niej. Objął ją drżącymi dłońmi. Milczeli. Cisza była teraz najlepszą odpowiedzią na wszystkie pytania, które kotłowały się w ich głowach. Na zewnątrz zaczęło padać.
Anioły też się rodzą
Dwie kreski. Tam są dwie kreski! Była w ciąży! Oczywiście, będzie musiała to jeszcze skonsultować z lekarzem. Jeszcze raz spojrzała na test, po czym głośno krzyknęła z radości. W mieszkaniu nie było nikogo. Najwyżej sąsiedzi usłyszą i pomyślą, że Magda zwariowała. Ale jakie to miało teraz znaczenie? Była przecież w ciąży! Cóż może być piękniejszego? Chwyciła za telefon. Chciała jak najszybciej powiedzieć o tym Rajmundowi. Nie, zrobi mu niespodziankę. Położy test w łazience, na półce z jego kosmetykami, jakby przypadkowo go tam zostawiła. Mąż wróci przecież za jakieś dwie, trzy godziny. Gdy zobaczy, będzie w kompletnym szoku. Miała tylko nadzieję, że nie zejdzie na zawał. Nie, raczej dobrze to wpłynie na jego krążenie, z którym od jakiegoś czasu ma problem. Powinien jej podziękować, że tak o niego dba.
Odłożyła test na półkę i ruszyła do garderoby, aby się przebrać. A co! Dziś założy najładniejszą ze swoich sukienek. W końcu to wielki dzień! Wojtek już niedługo powinien wrócić ze szkoły. On też na pewno będzie szczęśliwy. Będzie od swojego brata lub siostry starszy o kilkanaście lat, ale to żaden problem. A nawet dobrze się składa, bo będzie mógł się czasami zająć dzieckiem, gdzieś je zabrać, coś pokazać…
Stanęła przed szafą i zaczęła przeglądać swoje ubrania. Nie mogła się zdecydować. Zielono-niebieska sukienka z motywem kwiatów czy bordowa w kropki? Ostatecznie wybrała tę w kropki. Ciągle się uśmiechając, usiadła na krześle w kuchni i przymknęła oczy. Wyobrażała sobie małą dziewczynkę albo chłopczyka… No właśnie, ciekawe, czy to on czy ona? Zobaczymy. Wolałaby dziewczynkę, bo wiadomo – w przyrodzie ważna jest równowaga, ale jak będzie chłopczyk, to też będzie szczęśliwa. Jej znakomity humor został wystawiony na próbę, gdy przeniosła wzrok na leżącą na desce marchewkę. Obiad sam się nie zrobi. Surowa rzeczywistość zawsze musi postawić człowieka na baczność. I to dosłownie surowa! Powoli wstała, przepasała się fartuchem i zabrała za obieranie. Manipulując sprawnie obieraczką, zastanawiała się, jak na wiadomość o ciąży zareagują jej koleżanki z pracy. Ostatnimi czasy robiły jej różne docinki. A to za mało dzieci, a to za stara na ciążę. „Taaa, za stara” – pomyślała i uśmiechnęła się pod nosem. „A gdyby tak… zamówić dzisiaj pizzę? Przecież jest co świętować!”.
Wiedziała, że ciąża powoduje zmienność nastrojów, ale nie przypuszczała, że podrzuca tak wspaniałe pomysły! Odłożyła kawałek obranej marchewki do garnka i wzięła komórkę ze stołu. Wyszukała numer do Ex Pizzy, lokalnej pizzerii, w której zazwyczaj zamawiali jedzenie. Zamówiła dwie klasyczne margarity. Właściciel lokalu był znajomym jej męża, więc zawsze mogli liczyć na jakąś zniżkę. A dziś to pewnie dostałaby pizzę za darmo, ale wolała z rozgłaszaniem tej radosnej nowiny poczekać na powrót Rajmunda. Powinien dowiedzieć się jako pierwszy.
Obiad gotowy, teraz można trochę odpocząć – uśmiechnęła się sama do siebie i schowała fartuch do szuflady. Usiadła w fotelu i zaczęła szukać w Internecie akcesoriów dziecięcych. Co prawda, część ubranek i łóżeczko po Wojtku będzie można wykorzystać. Pozostała też tona zabawek. Tylko gdzie one są? W piwnicy? U dziadków? No i co, jeśli to będzie dziewczynka? Wtedy zamiast o samochodzikach trzeba będzie koniecznie pomyśleć o lalkach.
***
Jacek siedział na podjeździe z kubkiem kawy w ręku. Patrzył na powoli wschodzące słońce. Reszta rodziny jeszcze spała. O dziesiątej miał ruszać w kolejną dłuższą trasę, dlatego cieszył się z każdej chwili spędzonej we własnym domu. Praca kierowcy ciężarówki nie należała do najłatwiejszych. Długie, pokonywane w samotności kilometry potrafiły zmienić człowieka. Zaczynał w tej branży jako młody chłopak. Wówczas myślał, że to będzie ekscytująca przygoda, a przy okazji godziwy zarobek. Popracuje, pojeździ, pozwiedza. Chociaż z tym ostatnim bywało różnie, ostatnio coraz gorzej. Z natury był introwertykiem, więc lubił ciszę i spokój kabiny. Jednocześnie każdy niepokój i stres potrafił umiejętnie kamuflować. To czasami stawało się jego przekleństwem. Tłumił emocje. Rzadko z kimkolwiek rozmawiał o swoich problemach, bo nie uważał, aby były one w jakiś sposób ważne. Nawet z Asią. Poza tym nie chciał jej martwić. Zdarzało się, że nie było go nawet trzy, cztery tygodnie. Asia musiała sama ogarnąć dom i dzieci. Choć zarobki męża nie były złe, to od czasu do czasu starała się złapać też jakieś drobne zlecenia. Bardziej dla siebie niż dla kasy. Z zawodu była projektantką wnętrz. Gdy dzieci szły do szkoły i przedszkola, ona miała chwilę, by popracować. Zdecydowanie gorzej rozłąkę znosiły dzieci. Wiedziały, jaki jest powód tak długiej nieobecności ojca, ale bardzo za nim tęskniły. Domagały się wręcz, by zmienił pracę. Jacek obiecał sobie, że już wkrótce to zrobi. Wiedział, że musi częściej bywać w domu. Zwłaszcza teraz, kiedy okazuje się, że dzieci go naprawdę potrzebują. W życiu miał proste, ale żelazne zasady. Jedną z nich była prawda o tym, że rodzina jest ponad wszystko. Rzeczywiście, żona i dzieci były jego największym skarbem i dumą. Kochał je ponad życie. Nie chciał nigdy zawieść. Nie wyobrażał sobie, aby cokolwiek mogło im się stać. Szczególnie pod jego nieobecność. Nie wybaczyłby sobie tego. Dlatego codziennie w czasie przerwy lub wieczorem starał się dzwonić do domu. To przywracało mu spokój i dzięki temu mógł dalej pracować, odliczając dni do powrotu.
Wziął łyk kawy. Wstał i smutnym wzrokiem omiótł dom, który już za parę godzin opuści na kolejne trzy tygodnie. Nie znosił momentu rozstania, ale wiedział, że jeszcze tak trzeba.
Dochodziła szósta. Odłożył kubek na stolik i zrobił kilka pompek. Na ile mógł, na tyle dbał o formę fizyczną, bo – jak twierdził – „za kierownicą łatwo się ulać”. Nagle poczuł, że ktoś wskakuje mu na plecy. To był Krzyś. Wspiął się na niego i wyraźnie chciał, aby tata robił teraz pompki z „obciążeniem”.
– Nie wiem, czy dam radę, młody – powiedział Jacek z uśmiechem. Podjął jednak wyzwanie i z udawanym wysiłkiem zrobił jedną pompkę. – Uch… chyba jesteś za ciężki.
– A ty za cienki, tato – chłopczyk zeskoczył z jego pleców. – To może teraz ja cię podniosę?
– Oj głuptasie, przecież ja jestem dwadzieścia razy cięższy od ciebie. Nie ma szans… A tak w ogóle to dlaczego już nie śpisz?
– Nie chce mi się! – wykrzyknął syn, robiąc kilka energicznych pajacyków, jak gdyby chciał udowodnić ojcu, że on również pod względem fizycznym nie jest gorszy.
Jacek pogładził go po głowie, po czym usiadł na krześle, przypatrując się kolejnym akrobacjom: podskoki, brzuszki, bieg w miejscu. Uśmiechał się szeroko, choć w sercu znów poczuł ukłucie na myśl o rozstaniu.
– To co, mistrzu, upichcimy coś na śniadanie dla naszych dam, skoro obaj już nie śpimy?
– Możemy. A co będziemy jeść?
– Hmm… może jajecznicę z pomidorami?
– Mmm… wspaniały pomysł, mężu – odpowiedział głos zza drzwi.
Jacek i Krzyś spojrzeli w tamtą stronę. W progu stała mama. Ziewnęła, przeciągając się.
– Co wyście dzisiaj wszyscy poszaleli, aby tak wcześnie wstawać?! – żachnął się tata. – Jest dopiero szósta!
– Ale chcieliśmy cię pożegnać, bo musisz jechać. Musisz, prawda, tato? – zza mamy wyłoniła się sześcioletnia Julka. Przetarła zaspane oczka, podbiegła do Jacka i wtuliła się w jego nogi. To samo zrobił Krzyś.
Asię zawsze wzruszał ten obrazek. Podeszła do rodziny i dała Jackowi buziaka na powitanie.
– Tak… tatuś musi jechać – na jej twarzy pojawił się wymuszony uśmiech. Odetchnęła głęboko i wtuliła się w męża.
***
Drzwi do domu gwałtownie się otworzyły.
– Ale jestem głodny! – już od progu było słychać, że Wojtek nie żartuje. Szybko ściągnął buty i odłożył je na półkę. Zrzucił plecak i ruszył do kuchni. Mama stała przy zlewie. Zanim zdążył się przywitać, rzucił okiem na kuchenkę. Zmartwił go fakt, że nic na niej nie stało.
– Hej, mamo! – pomachał energicznie przed jej twarzą. – Dzisiaj biegaliśmy na kilometr. Co będzie na obiad?
– Hej. Nic – odpowiedziała z kamienną twarzą Magda.
Wojtek zmrużył oczy.
– Jak to nic?
– Nic, jeśli zaraz nie pójdziesz do łazienki i nie umyjesz rąk. A kysz! – mama nie wytrzymała i zaczęła gonić syna, nacierając na niego ze ścierką. – Dziś będzie niespodzianka. A nawet dwie!
– Oby tylko była duża, bo jestem dzisiaj naprawdę głodny – Wojtek odkręcił kurek z ciepłą wodą.
– Będzie, będzie – Magda wróciła do kuchni. – Tata dzwonił może do ciebie? Wiesz, kiedy wraca?
– Nie, ale wczoraj mówił, że po szesnastej, to za chwilę powinien już być – skłamał chłopak.
– Dobra. Podaj talerze i szklanki – rozporządziła, stawiając na stole butelkę dwuipółlitrowej coli.
– Powinien już być i jest! – zza ściany wyłonił się Rajmund. – Hej!
– Cześć, Rajek! – twarz żony rozjaśniła się uśmiechem. – Zamiast montażystą, powinieneś był zostać agentem służb specjalnych. Nie było słychać, jak wszedłeś.
– Hej, tato – syn podniósł rękę, udając, że wcześniej go nie spotkał. – A tak w ogóle, mamo, to od kiedy mówisz do taty „Rajek”? Chyba pierwszy raz to słyszę.
– Mnie też te uprzejmości wydają się podejrzane – Rajmund spojrzał na żonę, jakby pierwszy raz zetknął się z tą formą swojego imienia, choć pamiętał, że dawniej Magda używała takiego zdrobnienia. Ale to było jakoś na początku, bo „Rajek” to jego ksywka jeszcze z czasów szkolnych.
Poznali się w liceum. Oboje należeli wówczas do szkolnej sekcji artystycznej. W jednej ze sztuk grali razem małżeństwo. Dla Magdy było to spełnienie marzeń. Od jakiegoś czasu Rajmund bardzo jej się podobał. A że miał podobne zainteresowania? To tylko wzmagało nadzieję. Natomiast Rajmund – jak sam nieraz wspominał – nie był w tym czasie zakochany w Magdzie. Co tam zakochany, on zupełnie jej nie zauważał! Granie z nią było tylko zwykłą koniecznością. Ale z czasem jej skromność i delikatność zaczęły go pociągać. Sam nie wiedział, kiedy i jak zdecydował, że zaprosi ją na randkę do miejscowego baru „Jesion”. Właśnie tam po raz pierwszy nazwała go Rajkiem. Bardzo mu się to spodobało. W ogóle to miejsce – „Jesion” – było dla nich wyjątkowe. Chodzili do niego dosyć regularnie. I to tam obiecali sobie, że jeśli nawet kiedykolwiek się pokłócą, to zrobią wszystko, aby z „Jesiona” wyjść w zgodzie. Obietnicy dotrzymywali od niemal dwudziestu lat.
Zadzwonił dzwonek.
– Rajek, idź, otwórz – poprosiła Magda. – A, i weź to, przyda ci się – rzuciła mu portfel.
Zaśmiał się. O co chodzi z tym starym wspomnieniem? Może sobie po prostu przypomniała. I tyle. Nie miał w zwyczaju rozmyślać zbyt długo nad rzeczami, które od niego nie zależały. Wolał skupić się na tym, co jest do zrobienia.
Otworzył drzwi. Zdziwił się nieco, kiedy zobaczył dostawcę ze znajomej pizzerii. Trzy razy duża pizza? No cóż, czasami można zaszaleć. Zapłacił za zamówienie, a nawet dorzucił dostawcy parę złotych napiwku. Zatrzymał się w korytarzu, próbując sobie przypomnieć, czy aby na pewno nie zapomniał o jakimś ważnym rodzinnym wydarzeniu. Byłby wstyd. Przywołał w myślach najważniejsze daty i doszedł do wniosku, że żadna z nich nie wypada dzisiaj. Coś mu tutaj nie pasowało. Magda ubrana w piękną sukienkę i pizza na obiad. Co to za okazja? I kto zje tyle pizzy?
Na to pytanie natychmiast odpowiedział sobie w myślach. Uśmiechnął się pod nosem i ruszył z jedzeniem do kuchni.
– Nie wiem, co tu się dzieje, ale jeśli chodzi o mnie, to możemy mieć taki obiad codziennie.
Wojtek zatarł ręce. Pizza. Lepiej być nie mogło.
– Rajek, czy nie powinieneś umyć rąk, bo chyba jeszcze nie zajrzałeś do łazienki po powrocie? – uśmiech nie schodził z twarzy Magdy.
Mąż spojrzał zdziwiony na swoje dłonie. Magda nigdy nie robiła mu tego rodzaju uwag. Coś tu nie grało… Może umycie rąk miało w tej ukrytej grze jakieś znaczenie? Może to jakiś kod? Trzeba to sprawdzić. Wstał od stołu i z lekka zakłopotaną miną ruszył w kierunku łazienki.
***
Krople deszczu miarowo stukały o szybę samochodu. Rajmund samotnie przemierzał ponure przedmieścia. Włączył radio, aby nie zasnąć. Może skoczne piosenki trochę go orzeźwią. Mimo senności był zadowolony. Właśnie zakupił wózek dla dziecka. Uśmiechnął się sam do siebie, wyobrażając sobie, jak to będzie. Od kiedy dowiedział się o ciąży Magdy, częściej się uśmiechał i wstąpiły w niego jakieś nowe siły. Starał się pomagać żonie, jak tylko potrafił najlepiej. Różnie wychodziło, ale w gruncie rzeczy robił wszystko z czystej miłości, a to przecież najważniejsze.
Deszcz nie przestawał padać. Rajmund wyjechał z centrum i za chwilę powinien być w domu. Mieszkali w dosyć zacisznym miejscu na obrzeżach. Z zamyślenia wyrwał go pisk opon. Spojrzał w prawo. Jakiś samochód o mało co w niego nie uderzył. Jego maska znalazła się dosłownie kilka centymetrów od drzwi Rajmunda. Zrobiło mu się cieplej. Dopiero po chwili zorientował się, co się stało. Wyjechał komuś z podporządkowanej. Całkowicie nieświadomie. Spojrzał na kierowcę i przeprosił go uniesieniem dłoni. Wycofał. Na szczęście mężczyzna z drugiego samochodu nie miał zamiaru się awanturować. Popatrzył tylko karcącym wzrokiem i powoli odjechał. Rajmund również ruszył dalej. Byle tylko bez takich wpadek… Przetarł ręką czoło. Było wilgotne od potu. Do głowy zaczęły przychodzić mu okropne myśli o innych możliwych konsekwencjach tej sytuacji. Zbliżył dłoń do radioodbiornika i podkręcił głośność. Zdarza się. Akurat leciała piosenka Avicii Fly with me.
Rajmund wjechał na posesję. Kilka lat temu zakupili tutaj nieduży domek jednorodzinny. Zrobili mały remont i odnowili otoczenie, w tym ogródek. Może dom nie był najnowocześniejszy, ale im w zupełności wystarczał. Był w nim taras z widokiem na okolicę, a z tyłu rosło sporo sosen, tworząc cichy, uroczy zagajnik, a jednocześnie osłaniając ich siedzibę przed wiatrem.
Wjechał do garażu. Wyszedł z samochodu i otworzył bagażnik, aby wydobyć z niego nową zdobycz. Postawił ją tymczasowo na tarasie. Wózek prezentował się znakomicie. Przykrył go folią ochronną. Teraz trzeba będzie pokazać go reszcie. Wszedł do mieszkania. Panowała względna cisza. „Może śpią” – pomyślał, ściągając kurtkę.
– Halo! Wróciłem. I mam nowy pojazd – zawołał z przedpokoju, odkładając buty. Nikt nie odpowiadał. Dziwne. Przeszedł do kuchni. Na gazie stał garnek z niezjedzonymi parówkami ze śniadania. – Halo? Gdzie jesteście?
– Tu, tato… Chodź – z pokoju obok usłyszał cichy głos syna. Gdy wszedł do salonu, serce skoczyło mu do gardła. Zobaczył Magdę siedzącą pod ścianą. Twarz chowała w dłoniach. Lekko kiwała się na boki. Na fotelu siedział blady Wojtek. Obok na podłodze leżały kawałki rozbitej donicy. Co tu się stało? Jeszcze nie wiedział, ale głos zamarł mu w gardle i cały zaczął drżeć. Magda podniosła głowę i spojrzała na niego bolesnym wzrokiem.
– Straciliśmy je…
To wystarczyło. Zrozumiał. Nogi się pod nim ugięły, a z jego piersi wyrwał się szloch.
***
Jacek zjeżdżał właśnie na dłuższą nocną przerwę. Powoli zapadał zmrok. Siedem i pół godziny ciągłej jazdy. W końcu będzie mógł się zatrzymać i zadzwonić do rodziny. Wyłączył silnik. Rozłożył siedzenie i sięgnął do schowka po prowiant. W plastikowym pudełku czekała na niego smakowita tortilla z warzywami przygotowana przez Asię. Oblizał się i sięgnął po zestaw sztućców. Zapach warzyw przywodził mu na myśl dzieciństwo. Jego mama zawsze robiła pyszne kanapki wiosenne. Sałatka, ser, szynka, pomidor, ogórek, rzodkiewka i szczypiorek. Uwielbiał je. Mógł je jeść nawet trzy razy dziennie. Gdy wróci do domu, zrobi takie same Asi i dzieciom. Będą im smakować. Powoli rozpoczął konsumowanie zawartości pojemnika. Włączył radio i wyszukał stację. Leciała piosenka Madan Bakermata. Od razu poprawił mu się humor. Gdy skończył skromny posiłek, wstawił wodę. Postawił kubek w cup holderze i wsypał do niego zawartość saszetki z kawą rozpuszczalną. Ściszył radioodbiornik i wyciągnął telefon.
– Hej! – usłyszał okrzyk synka w słuchawce.
– Hej, synu, co tam porabiacie? – uśmiechnął się do telefonu.
– Yyy… mama robi nam galaretkę – w tle rzeczywiście słychać było gotującą się w czajniku wodę.
– Jaki smak, mistrzu, wybrałeś?
Woda na kawę Jacka również prawie wrzała. Spojrzał za okno. Po prawej stronie zajazdu był gęsty las. Przez chwilę wydawało mu się, że coś białego mignęło między drzewami. Podniósł się i oparł na łokciu, by lepiej widzieć. Uważnie obserwował przerwy pomiędzy drzewami, ale drugi raz nie zobaczył tam nic.
– …i dlatego wybrałem arbuzową.
Jacek ocknął się i choć nie wiedział, jaka była wcześniejsza część wywodu Krzysia, stwierdził, że arbuzowy to nie najgorszy smak.
– A jak tam Julcia?
– Bawi się w sprzedawczynię. Przed chwilą byłem u niej, ale nie miała nic ciekawego do sprzedania. Zresztą miała takie ceny, że powiedziałem jej jak ty mówisz.
– Serio? Jak ja? A jak ja mówię?
– No ty mówisz, że szkoda portek trzepać.
Jacek zaśmiał się głośno. Asia, słuchająca po drugiej stronie, też parsknęła śmiechem.
– Rzeczywiście, czasami tak mówię. Ale wiesz, jak nie kupisz niczego u Julki, to nic nie zarobi, nie będzie mogła inwestować… rozumiesz? W końcu zrezygnuje ze swojego sklepu… Handel upadnie – Jacek nie przypuszczał, że będzie kiedyś w ten sposób swojemu synkowi tłumaczył podstawy ekonomii. Chwila ciszy, jaka zapanowała po jego wywodzie, oznaczała, że Krzyś się głęboko zastanawia.
– No dobra… to pójdę coś kupić. Ale maksymalnie do dwudziestu złotych.
Krzyś poważnie podchodził do własnego budżetu. Nie chciał być rozrzutny, ale z drugiej strony tata miał rację. Julka musi coś zarobić. A na nadmiar klientów nie mogła narzekać.
Woda zawrzała. Jacek zestawił ją z małej kuchenki gazowej. Teraz telefon przejęła Julka, która właśnie przyszła ze sklepu.
– Skończyłaś zmianę? – zagadnął tata.
– Jeszcze nie, tatusiu, będę musiała tam potem posprzątać, zanim zamknę mój sklep.
– To ile pieniążków dziś zarobiłaś?
– Niewiele. Ale może ty byś coś chciał kupić? – w jej głosie słychać było nadzieję.
– Hmm… na razie zachęć Krzysia, a jak tylko wrócę, to na pewno coś kupię.
– Dobrze… dobrze, tato! To ja idę poukładać towar – wykrzyknęła i czym prędzej wróciła do pracy, ciągnąc za sobą brata. Wizja pierwszego klienta od razu zmieniła jej nastawienie.
– Hej, kochanie – usłyszał łagodny głos żony. Uśmiechnął się szeroko i westchnął. – Ja już tęsknię, ale oni jeszcze bardziej – powiedziała półgłosem Magda. – Jak tam się dzisiaj jechało?
– Miałem trochę zamieszania przy paletach, ale ogólnie nie było źle. Pogoda dobra. Żadni buce się nie trafili, więc na plus. Ale brakuje mi twojego ciepła…
Ostatnie słowa wypowiedział cichym szeptem. Wyrażały stan, który zresztą oboje teraz odczuwali. W tej tęsknocie było coś słodkiego. Przez chwilę pomilczeli. Omówili bieżące sprawy, pożartowali i Jacek pożegnał się z rodzinką. Teraz zostało mu tylko dopić kawę, odmówić modlitwę i spokojnie położyć się na łóżku, albo – jak zwykł nazywać to, na czym spał – leżance. Opłukał kubek i odłożył go do wyschnięcia. Oparł dłonie na kierownicy i zaczął modlitwę:
– Panie Boże, dziękuję Ci za bezpieczną jazdę dzisiaj i za to, że się wyrobiłem ze zleceniami. Za dobrą pogodę też. Dziękuję Ci za moją rodzinę i proszę Cię, opiekuj się nimi. Przecież widzisz, że się staram. Pracuję dla nich. Spraw też, Panie, bym miał więcej cierpliwości do ludzi, bo ostatnio mi jej brakuje. Bo widzisz… jak tu się nie zdenerwować, jak robią w tych kartach odbioru błędy, potem nikt tego nie sprawdza, trzeba czekać na poprawki. Ale dobra, nie będę Ci tu narzekał. Dziękuję Ci, Jezu, przepraszam Cię i proszę o spokojną noc dla wszystkich, zwłaszcza kolegów po fachu.
Chwilę jeszcze trwał w milczeniu, po czym odsunął fotel i wgramolił się na łóżko. Przykrył się kocem i po kilku minutach w kabinie słychać było już tylko jego cichy, miarowy oddech.
***
– Zastanawiam się, czy ten pogrzeb jest potrzebny, wiesz? – Marek siedział przy stole, przeglądając korespondencję z ostatnich dwóch tygodni. Trochę tego było. Ludzie mieli wiele ciekawych pytań, ale zdarzali się też złośliwcy, którzy marnowali swoją energię na głupie komentarze. Takie listy od razu targał i wrzucał do kosza.
– Jak to po co? Marek… przecież oni kochali to dziecko. Nie pamiętasz już, jak my… jak ty cieszyłeś się z Antosia, zanim przyszedł na świat? – Weronika przerwała krojenie ogórka i oparła się o blat.
– Wiem… wiem, ale nie lepiej byłoby skupić się na czymś innym? Myślisz, że taki pogrzeb nie pogłębi ich traumy? – odłożył list i podparł brodę. Sam nie wiedział, co zrobiłby w tak tragicznej sytuacji. Przeszedł go dreszcz. Z Magdą i Rajmundem przyjaźnili się od liceum. Mieszkali w tej samej okolicy i dosyć często się odwiedzali. Westchnął. – Pytałaś Madzię, czy można im jakoś pomóc? Papiery, załatwianie… Oni mogą nie mieć teraz do tego głowy… ani tym bardziej siły.
– Zaproponowałam pomoc, ale Rajmund powiedział, że zrobi to sam. W razie czego ma zadzwonić. Oboje są w kiepskim stanie. Magda jest na lekach. Teraz na pewno potrzebują czasu. Żałoba musi potrwać. I może te wszystkie formalności są Rajmundowi potrzebne na tym jej etapie? Przynajmniej tak mi się wydaje…
– A jak Wojtek?
– Też jest zdruzgotany. Nie może tego zrozumieć. Wczoraj chwilę z nim rozmawiałam. Wyżalił mi się. Mówił, że nie wie, jak Bóg mógł dopuścić do takiej tragedii.
– I co mu odpowiedziałaś? – przerwał jej Marek.
– Co mogłam odpowiedzieć – rozłożyła ręce. – Powiedziałam tylko, że ja sama do końca tego nie rozumiem i nie chcę nic mówić, bo żadne tłumaczenie nie polepszy sprawy. Ból musi być. Jedyne, co myślę, to że Pan Bóg jest bliżej ich rozpaczy, niż nam się wydaje. Tylko że my tego nie widzimy…
– Nie wiem. Ciężko to pojąć. – Marek wrócił do lektury korespondencji. Do przeczytania miał jeszcze ponad dziesięć listów z zapytaniami. Niektóre miały nawet kilka stron.
Z zawodu był prawnikiem. Miał też własny blog, na którym opisywał niektóre przypadki prawne. W ten sposób starał się pomagać ludziom. Zapraszał ich do opisywania swojej sytuacji w listach. Rozwiązania tych, które miały charakter bardziej powszechny, umieszczał na forum. Wyjątkowe przypadki omawiał w prywatnej korespondencji. Mocno wierzył, że ta charytatywna działalność jest warta zachodu. Nie był pazerny na pieniądze. Miał ideały. To sprawiało, że nie narzekał na brak pracy. To zresztą przysparzało mu renomy i wielu klientów. W całej plątaninie paragrafów starał się pamiętać, że człowiek to nie tylko jakiś casus prawny – to żywy człowiek. I to był jego największy atut. Czasami uśmiech po rozwiązaniu problemu ciągnącego się latami był wart więcej niż jakiekolwiek pieniądze.
Zadzwonił telefon. Weronika wytarła ręce ścierką i poszła do sąsiedniego pokoju.
– Madzia? Co się stało, kochana?
– Proszę… przyjdź na chwilę do nas… jeśli… możesz.
– Ale co się stało?
– Proszę… przyjdź – usłyszała głos Magdy w telefonie.
– Dobrze, dobrze… spokojnie. Już wychodzę – Weronika starała się opanować, ściągając z wieszaka płaszcz. Na dworze padało.
– Co się stało? Gdzie idziesz? – Marek znów przerwał pracę.
– Do Magdy – wyjaśniła, wyciągając z szafki małą parasolkę. – To ona dzwoniła. Chce, abym do niej przyszła, ale nic konkretnego nie powiedziała.
– Podwieźć cię?
– Nie trzeba. W razie czego bądź pod telefonem – rzuciła na odchodne.
Wyszła. Marek wstał i podszedł do drzwi wejściowych. Oparł się o futrynę. Podrapał się po głowie i westchnął głęboko. A więc nici z ich wieczornego spaceru w deszczu.
***
Wrócę niedługo. Nie martwcie się o mnie. Jestem na spacerze.
Rajmund oparł się o futrynę drzwi i uporczywie wpatrywał w kremową karteczkę. Ręką nerwowo pocierał czoło. Cholera! A jeśli wpadł na jakiś głupi pomysł… Wyciągnął komórkę i wybrał numer syna. Nic z tego. Gdzieś z kąta pokoju dobiegły go odgłosy wibracji telefonu syna. Wzdrygnął się i zszedł powoli do kuchni. Magda i Weronika siedziały przy kuchennym stole w całkowitej ciszy. Dosiadł się i wziął z talerza kanapkę z pasztetem. Ugryzł kawałek i powoli przeżuwał. Magda ocknęła się z odrętwienia.
– Przyjdzie?
Rajmund wziął drugi kęs. Przepił go herbatą. Była zdecydowanie za gorąca. Syknął.
– Poszedł na spacer – powiedział cichym głosem, spuszczając głowę.
– Jak to na spacer? Rajmund! O co chodzi?! – Magda wbiła wzrok w męża. Przełknął głośno kęs kanapki i biorąc głęboki wdech, wyjął z kieszeni małą karteczkę. Magda natychmiast wyrwała ją z jego rąk i przeczytała. Weronika przysunęła się, aby zrobić to samo.
– Jezus Maria! – w oczach Magdy pojawiły się łzy. – Jak to na spacerze? Trzeba jak najszybciej zadzwonić na policję, straż… nie wiem, może pogotowie! Niech zaczną go szukać! A jeśli on sobie coś zrobi…
Nie dokończyła. Zaczęła płakać. Za dużo przeszła w ostatnich dniach, aby znieść jeszcze taką próbę. Rajmund objął ją ramieniem.
– Madziu, zaraz przejadę się po okolicy. Jeśli rzeczywiście jest na spacerze, to wiem mniej więcej, gdzie może być. Jeśli go tam nie będzie… zadzwonimy na policję.
Udawał opanowanie, na ile tylko potrafił. Gdy Magda się nieco uspokoiła, podniósł się, aby się ubrać. Weronika była już gotowa. Na bladozieloną kurtkę zarzuciła wełniany szalik.
Magda pozostała przy stole, z twarzą schowaną w dłoniach.
– Ja… ja nie… nie mam siły… – wyszeptała.
– Spokojnie. Znajdziemy go. Idź się położyć, ale trzymaj telefon przy sobie – Rajmund podszedł do niej, aby przytulić ją na pożegnanie.
Magdzie huczało w głowie. Bolały ją mięśnie. Wstała od stołu i poszła do sypialni. Zamknęła oczy, choć wiedziała, że i tak nie zaśnie. Szum w głowie zelżał tylko trochę. Ścisnęła mocniej trzymany w ręce telefon.
***
Jacek ostrożnie wyszedł z kabiny ciężarówki. Wiedział, że nie może wydać nawet najmniejszego odgłosu, jeśli chce zobaczyć, co kryje się w tamtym miejscu. Zbliżył się do granicy lasu. Choć było już zupełnie ciemno, teren oświetlały lampy zamontowane na słupach. Teraz widział wyraźniej. Jakiś biały kawałek materiału wystawał zza pnia drzewa i rosnących wokół niego niskich krzewów. Zatrzymał się i stał przez chwilę w milczeniu. Cokolwiek to było, jeszcze przed chwilą na pewno biegało między drzewami. A może to zwykły strzęp materiału, który unosił wiatr? Przez chwilę nie był pewien, czy to „coś” nie było wymysłem jego bujnej wyobraźni. Ostrożnie zrobił dwa kroki naprzód. Do drzewa pozostało jakieś półtora, może dwa metry. Znów zaczął nasłuchiwać. I usłyszał. Cichutki oddech, lekko świszczący. Serce zabiło mu mocniej. Co ktoś robi w środku nocy w lesie przylegającym do parkingu? I czemu się przed nim chował? W pewnym momencie tajemnicza postać zza drzewa chyba zorientowała się, że jest widoczna dla Jacka, bo szybko skryła się głębiej. Jacek nie zamierzał bawić się w podchody. Skoczył w kierunku drzewa. Znieruchomiał. Na ziemi leżało białe prześcieradło. Tak, zwykłe białe prześcieradło. Szybko rozejrzał się wokół. W jednym miejscu zobaczył, że gałęzie krzewu są lekko rozchylone i poruszają się nieznacznie. To tam schowała się istota, której szukał. Do tego miejsca było zaledwie kilka kroków, ale dla pewności wyciągnął z kieszeni telefon. Włączył latarkę i skierował ją wprost na krzew. Zamarł.
– Hej, tato! – zza gałązek wydobył się stłumiony okrzyk jego własnego syna.
– Jak ty tu… – urwał zdziwiony, słysząc własny głos. Był nienaturalnie niski i pozbawiony wyrazu. Zupełnie jakby znalazł się gdzieś w zaświatach. – Co ty tu robisz? I po co ci to prześcieradło?
Chłopczyk gramolił się powoli ze swojej kryjówki:
– Uciekałem, uciekałem…
– Jak to uciekałeś? Przed kim?
– Przed niebezpieczeństwem.
Jacek poczuł mocny zawrót głowy. Nie mógł utrzymać równowagi. Rozpaczliwie chciał się czegoś chwycić, ale jak na złość nie mógł uczepić się żadnej gałązki. Obraz całkowicie mu się rozmył. Upadł na ziemię.
Dopiero po chwili powoli otworzył oczy. Zastanawiał się, co się z nim stało. Jednocześnie rękami sprawdzał powierzchnię wokół. Była miękka niczym… niczym jego koc… Właśnie! Zerwał się i rozejrzał wokół. Odetchnął głęboko. To był tylko zły sen. Przez cały ten czas leżał spokojnie w środku ciężarówki. Przetarł czoło. Nie ufał sennikom ani żadnym przepowiedniom. Zgadzał się jednak z tym, że mówią wiele o naszych głębokich i nieuświadomionych lękach. Z niepokojem spojrzał na wyświetlacz. Było pięć po drugiej. Czysto. Zero powiadomień czy połączeń z domu. Położył się z powrotem i starał się zapanować nad oddechem. Wpatrywał się w ciemność. To był tylko sen. Krzyś spał przecież w swoim łóżku w domu. Ze swoim ulubionym misiem – Bobkiem. Bobek to prezent na jego trzecie urodziny. Prawie nigdy się z nim nie rozstawał. Zeszłego lata zabrał go nawet nad morze, mimo protestów ze strony Asi. Bo przecież „Bobek też musi mieć wakacje”.
„Niebezpieczeństwo” wciąż odbijało się nieznośnym echem w głowie Jacka. Nie rozumiał. Jakie? Gdzie? Kiedy? Przecież nie było żadnego niebezpieczeństwa.
***
Powoli spacerował pomiędzy drzewami. Obserwował runo pod stopami, tętniące swoim życiem w skali mikro. Myślał o niesprawiedliwości. Tej, która go dotknęła. I dotyka tylu innych ludzi. Nie rozumiał zupełnie słów Weroniki o tym, że Pan Bóg jest blisko nich w tych dniach. Przecież to brednie. Jak ktoś, podobno tak dobry, najlepszy, może dopuszczać niezawinione cierpienie? On sam wierzył w Boga tylko z konieczności. Czasami głębiej zastanawiał się nad tym, czy rzeczywiście to wszystko ma jakikolwiek sens. Religia jednak, w żadnym ze scenariuszy, nie była mu potrzebna. Po prostu wystarczy dać coś z siebie innym. „Bóg, honor, ojczyzna” – głosił wielki biało-czerwony baner z orłem, wiszący na jednej ze ścian jego pokoju. Nie wiedział jeszcze, kim w przyszłości zostanie, ale w każdym razie jego praca miała być związana z ojczyzną. Działaniem na jej rzecz.
Szedł teraz przez zagajnik, oddalony o jakieś dwa kilometry od jego domu. To tu często przychodził z rodzicami, gdy był mały. Bez trudu rozpoznawał miejsca, gdzie razem z tatą budował szałasy z gałęzi. Tak, to była zdecydowanie ich ulubiona zabawa. Usiadł pod jednym z drzew. Zamknął oczy. Głowę oparł o chropowaty pień. Co byłoby, gdyby temu dziecku dane było się urodzić? Na pewno zabierałby je tutaj. Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy chrzęst ściółki. Odwrócił się i przykucnął odruchowo, mierząc wzrokiem najbliższą okolicę. Dźwięk nasilił się. Kilka kroków dalej stała mała sarenka, wpatrując się w niego uporczywie. Uśmiechnął się i zastygł w bezruchu, aby jej nie spłoszyć. Patrzyła na niego jeszcze przez kilka sekund, po czym ruszyła w swoją stronę. Las był piękny, ale właśnie przez kontrast z tym pięknem odsłaniała się brutalna prawda o rzeczywistości, która nie zważała na nic. Jaki to wszystko ma sens, skoro na tak wiele rzeczy nie mamy żadnego wpływu? Czy warto się starać? Znów usiadł. Palcem rozgrzebywał ziemię obok siebie. Jego oczom ukazał się jakiś robak. Wojtek pomyślał, że gdyby nim był, miałby o wiele mniej problemów. I nie musiałby rozmyślać… Objął kolana rękoma i zaczął rytmicznie kiwać się na boki, wpatrując się w obrany gdzieś w leśnej przestrzeni punkt. Myślał o tym, co czeka go w najbliższym czasie. Pogrzeb. Nigdy nawet nie przyszło mu na myśl, że można żegnać kogoś, kto się nie narodził. Teraz jednak stało się dla niego jasne, że dziecko, które nosiła pod sercem jego matka, to nie był żaden „zlepek komórek” czy „zaczątek człowieka”. To byłczłowiek. Prawdziwy. Członek ich rodziny. Konkretny, nie abstrakcyjny. Przywiązali się do niego. Wytworzyła się prawdziwa więź i towarzyszyła jej prawdziwa radość. Chwalił się nawet przed kolegami. Teraz czuł bolesną pustkę. Przenikał go autentyczny ból straty, którego nic nie było w stanie ukoić. Kiedy minie? I czy w ogóle minie? A może to wszystko jest jednak potrzebne? Znów usłyszał wyraźny szelest. Wstał i ponownie przebiegł wzrokiem po okolicy. Tym razem to nie była sarenka.
***
Magda obudziła się z potwornym bólem głowy. Spojrzała na zegarek wiszący na ścianie. Minęło tylko kilkanaście minut. Jednak przysnęła. Wstała i poszła do kuchni. Wyjęła z szuflady małe pudełko oznakowane zielonym krzyżykiem. Wzięła z niego dwie tabletki środka przeciwbólowego. Połknęła i popiła wodą. Zerknęła na wyświetlacz telefonu. Jeszcze nie dzwonił. Wybrała pozycję „Mąż”.
– I jak, Rajmund? Jest? – zapytała słabym głosem.
– Pamiętasz ten las niedaleko naszego domu? Na pewno tam spaceruje. Idziemy z Weroniką po ścieżce i widać, że niedawno ktoś tędy przechodził… znaczy Wojtek… to na pewno ślady jego butów – Rajmund poprawił się od razu. Jego głos brzmiał stanowczo i pewnie. Umiejętnie maskował okropne myśli, które kotłowały się teraz w jego głowie. Przebiegł go mimowolny dreszcz. Przyspieszył kroku. Weronika szła kawałek za nim, rozglądając się uważnie. Nagle zza drzew wyskoczyła na ścieżkę sarna. Przystanęli. Rajmund uderzył się dłonią w głowę. Olśniło go! Zboczył ze ścieżki i udał się w kierunku, z którego przed chwilą przebiegło zwierzę. Szedł pewnym krokiem, ostrożnie uchylając gałęzie, tak by, wracając na swoje miejsce, nie uderzyły idącej po jego śladach Weroniki. Widać było, że dobrze zna te okolice. Po dwóch minutach wyszli na dużo szerszy leśny trakt. W zasięgu wzroku pod jednym z drzew stał Wojtek. Rajmund odetchnął.
– Jesteś! – wykrzyknęła Weronika i podbiegła do niego. Ani drgnął, kiedy objęła go ramieniem.
– Jestem… Dlaczego tu przyszliście, przecież napisałem wam wiadomość – wycedził przez zęby. – No tak, pewnie mama się martwiła. Chciałem pobyć sam. Naprawdę. Chciałem tylko pobyć sam…
– Wiemy i rozumiemy, ale baliśmy się o ciebie. Po prostu mogłeś nam powiedzieć, gdzie i na jak długo wychodzisz, zrozumielibyśmy. Albo przynajmniej wziąć telefon – odpowiedział spokojnie Rajmund i podał mu swoją komórkę. – Proszę, zadzwoń do mamy i daj jej znać, że wszystko jest w porządku.
Wojtek westchnął głęboko i wybrał z listy kontaktów numer mamy. Nie odebrała.
– Może śpi – Rajmund powtórzył połączenie, ale bez rezultatu. To samo zrobiła Weronika. Magda nie odbierała.
– To co? Wracasz z nami? – zapytała Weronika.
– Wrócę sam. Dajcie mi czas. – Wojtek spojrzał na nich obolałym wzrokiem. Potrzebował teraz samotności.
– Bądź z powrotem przed dwudziestą pierwszą – poprosił tata i razem z Weroniką oddalił się w kierunku pozostawionego pod lasem samochodu.
Wojtek zdziwił się, że nie próbowali na siłę go przekonywać. Poczuł ulgę. Znów usiadł pod drzewem. Zapach i odgłosy lasu zdawały się łagodzić jego wewnętrzne rozdarcie. Może to tu znajdzie odpowiedź.
***
Oślepiające światło, znów ciemność i głośny klakson. Jacek instynktownie nacisnął z całej siły pedał hamulca. Ciężarówka zapiszczała przeciągle. Dopiero gdy się zatrzymała, miał odwagę otworzyć oczy. Pusta droga? Przed nim rozciągała się zupełnie pusta autostrada. Słońce powoli wyłaniało się zza widnokręgu, oblewając wszystko wokół świetlistą poświatą. Cisza. Uświadomił sobie, że wciąż szarpie za kierownicę. Nic się nie stało… Wyrównał oddech. Dlaczego przed chwilą zdawało mu się, że jakiś pojazd pędzi wprost na niego? Wyszedł powoli z ciężarówki. Nie kojarzył zupełnie tego odcinka trasy. Obszedł pojazd dookoła. Nigdzie ani śladu jakiegokolwiek zderzenia. Jeden z zaczepów plandeki lekko się obluzował. Poprawił go i wsiadł z powrotem do kabiny. I w tej chwili zamarł. Na siedzeniu pasażera usadowiła się Julka.
– Jezus Maria, dziecko. Co ty tu robisz?! – zapytał przerażonym głosem. Chciał jak najszybciej obudzić się z tego snu!
– Uważaj! Uważaj na niebezpieczeństwa – usłyszał przytłumiony głos dochodzący gdzieś z oddali. Julka zniknęła. Podniósł się na łokciu i przetarł oczy. Dalej znajdował się w swoim łóżku. Odetchnął głęboko i spojrzał na zegarek. Do końca przerwy pozostało mu już tylko dwadzieścia minut. Na szczęście.
***
Weronika weszła do domu najciszej, jak tylko się dało. Było grubo po dwudziestej drugiej. Marek powinien spać. Gdy weszła do kuchni, zastała go pochylonego nad ekranem laptopa.
– Hej, kochanie, i jak? Z Wojtkiem już lepiej? – zapytał, nie odrywając wzroku od ekranu.
– Tak, tak. A przynajmniej tak mi się wydaje – odpowiedziała, rozwiązując wełniany szalik i ściągając kurtkę. – Ty jeszcze nie śpisz?
– Wiesz co, zacząłem szukać trochę w Internecie. Chodzi o ten pogrzeb i procedury z nim związane. Szok. Trzeba być bardzo silnym człowiekiem, aby się zdecydować na pochowanie dziecka osobiście…
– Niektórzy się decydują, inni nie, to ich święte prawo. Niektórzy chcą przeżyć żałobę właśnie w ten sposób. Mam nadzieję, że Magdzie i Rajmundowi to pomoże. Powiem ci szczerze, że chociaż Rajmund zewnętrznie niby trzyma się najlepiej, to w środku ledwie stoi na nogach.
– I nie dziwię się… wcale… – odparł cicho. – Ale popatrz, co znalazłem. Fundację, która zajmuje się szyciem symbolicznych ubranek dla dzieci poronionych. Może poprosimy ich o taką szatkę dla tego dziecka. Jak myślisz?
– Jak na to patrzę, od razu chce mi się płakać. Ci ludzie mają bardzo dobre serca – głos Weroniki wyraźnie drżał – ale nie wiem, jak Rajmund z Magdą to przyjmą. Czy chcieliby taką szatkę?
– Też się nad tym zastanawiam. Myślę, że można im ją sprezentować, a oni sami zdecydują.
– Dobrze więc, tak zrobimy – oczy Weroniki zaszły mgłą. Przytuliła się do męża. Dzisiejszy dzień nie był łatwy. Pomyślała o wszystkich tych kobietach, które przeżywają podobny dramat. Zamknęła oczy. Co by zrobiła?
Aby przegonić czarne scenariusze, jakie zaczęły kłębić się w jej głowie, postanowiła zaparzyć herbatę. Marek dalej szukał możliwości szybkiego sprowadzenia szatki na pogrzeb. Miał się odbyć za tydzień, więc czasu było niewiele. Postanowił, że napisze maila bezpośrednio do fundacji, co może przyspieszy cały proces.
Żona usiadła obok z gorącym kubkiem herbaty. Wpatrywała się w ekran laptopa, ale zdawała się być zupełnie nieobecna. Marek zauważył to. Wiedział, że mocno przeżywała ostatnie wydarzenia.
– Weruś… możesz być spokojna. Robimy, co w naszej mocy, a ty szczególnie. Jestem z ciebie dumny i myślę, że twoi rodzice powiedzieliby to samo. Wiesz, jak wiele poświęcili dla innych. Ty w pełni odziedziczyłaś po nich tę dobroć – przytulił ją i pocałował w czoło.
Rzeczywiście, rodzice Weroniki byli przez wiele lat wolontariuszami w różnych krajach, głównie na południu Afryki. Mocno wierzyli, że misją człowieka jest nigdy nie pozostawić drugiego bez pomocy. Tę wiarę odziedziczyła po nich. Nie pojechała co prawda na misję, ale została psychologiem. Pracowała też po godzinach i często udzielała ludziom bezpłatnych porad. Była bardzo wrażliwa. Czasami było to sporym problemem, szczególnie gdy trafiało się na wewnętrzny opór człowieka, któremu chciało się pomóc. Tego najbardziej nie znosiła. W takiej sytuacji nie mogła zdziałać wiele. Choćby przekonywała kogoś na tysiąc różnych sposobów, to zdawała sobie sprawę, że jeśli on sam nie wyrazi chęci, to sprawa i tak zakończy się fiaskiem. Marek starał się wspierać ją w tych działaniach. Nierzadko jednak uważał, a Weronika przyznawała mu rację, że w niektórych przypadkach to jej bardziej zależy na dobru pacjentów niż im samym. Wówczas studził jej zapał i prosił, by spojrzała na to na chłodno, bez emocji. Nie lubiła tego robić, ale terapia opierała się na założeniu, że to sam pacjent musi wykonać pewną konkretną pracę. Bez tego terapia nie mogła przynosić efektów.
– Wiem, wiem – wstała, aby odłożyć kubek do zlewu. – Chodźmy spać. Na dzisiaj wystarczy.
Marek posłusznie zamknął laptop i włożył go do torby. Zupełnie nie zauważył, że w jego skrzynce mailowej czekała już odpowiedź od fundacji.
***
Wojtek wracał leśną ścieżką. Pomimo zmroku pewnie stawiał kroki. Ziemia w niektórych miejscach była rozmoknięta, ale nie zwracał na to uwagi. Wokół panowała zupełna cisza. Gdy wyszedł z lasu, przystanął na chwilę. W oddali zobaczył zarys rodzinnego domu, który stał się schronieniem dla trzech pogrążonych w smutku dusz. Dusz, które rozpaczliwie szukały nadziei.
Gdy wrócił do domu, zastał rodziców w kuchni. Tata siedział przed talerzem z nadgryzioną kanapką, a mama bawiła się torebką z herbatą wrzuconą do kubka. Podszedł i przytulił ją. Odwzajemniła uścisk. Bała się o niego. To było oczywiste. Nikt nie odezwał się ani słowem. Nie było takiej potrzeby. Weronika widocznie już poszła. Zauważył, że mama trochę ogarnęła kuchnię, bo jej stan był o wiele lepszy niż rano. Ściągnął sweter. Musiał przyznać, że po spacerze czuł się trochę lepiej. Posmarował kromkę masłem. Nagle usłyszał głuche uderzenie i krzyk taty. Magda leżała bezwładnie na podłodze w nienaturalnie wykrzywionej pozycji. Musiała zemdleć.
– Madziu, Madziu! – ojciec poklepywał ją po policzkach w nadziei, że się ocknie. – Magda, nie wygłupiaj się. Budź się, Madziu.
Był przerażony. Dźwignął żonę i położył ją w bezpiecznej pozycji. Pobiegł do sypialni po kilka poduszek by podłożyć je Magdzie pod nogi.
– Woda, Wojtek, woda! – krzyknął do syna, sprawdzając oddech żony. Był płytki, ale był. Tym razem próbował ocucić ją, nawilżając twarz. Poskutkowało. Powoli otwierała oczy. Poruszyła też kilka razy ustami, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie miała wystarczająco dużo siły.
– Już dobrze, kochanie, już dobrze – uspokajał ją Rajmund. Sam bał się nie mniej. Cały się trząsł. Tylko Wojtek klęczał obok zupełnie znieruchomiały. Nie wiedział dlaczego, ale coś go zablokowało. Nie mógł się ruszyć. Usiadł na dywanie i złapał mamę za rękę. Po dłuższej chwili, gdy twarz Magdy znów lekko się zaróżowiła, Rajmund pomógł jej usiąść. Oparł ją o ścianę i podał szklankę z wodą. Wypiła jednym haustem.