Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tomek ma 25 lat i jest wyjątkowym nieudacznikiem. Mieszka z nadopiekuńczą matką i znienawidzoną siedemnastoletnią siostrą, Olką - wyszczekaną, wulgarną licealistką. Nie skończył żadnych studiów, nie ma pracy, nie potrafi nawet zrobić prawa jazdy. Całe dnie spędza w swoim pokoju, oglądając w telewizji mecze piłkarskie i pijąc piwo.
Pewnego dnia zmusza się do wyjścia na spotkanie ze znajomymi z liceum. Odnawia tam kontakt ze starym kumplem i nawiązuje znajomość z koleżanką z dawnej klasy, z którą wcześniej nie zamienił ani słowa. Znajomość ta od początku wydaje mu się aż podejrzanie obiecująca.
Ale wszystko schodzi na dalszy plan, gdy w życiu Tomka przypadkowo pojawia się Aniołek - przyjaciółka i rówieśniczka jego siostry. Tomek od razu uznaje, że to najpiękniejsza istota, jaką kiedykolwiek widział. Myśli o niej bez przerwy, wyobraża sobie wspólne życie, zakłada dla niej nawet profil na Instagramie. Początkowo niegroźna fascynacja szybko przeradza się w chorą obsesję. A wokół Aniołka robi się niebezpiecznie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 286
Będzie tak: wpadniemy na siebie przypadkiem, na ulicy albo w centrum handlowym. Zajęty sprawdzaniem wyników w telefonie, wytrącę jej z ręki kubek kawy. Podkreślam, kubek kawy. Gdyby to była filmowa torba z pomarańczami, po prostu pozbierałbym z ziemi owoce, przeprosił za niezdarność i sobie poszedł. Nie wiedziałbym, jak pociągnąć temat. Rozlana kawa będzie dobrym pretekstem do przedłużenia spotkania. Zaproponuję, że ją odkupię. Chwilę się zastanowi, ale ja zapewnię, że to nie żaden tani chwyt na podryw i że chcę mieć po prostu czyste sumienie. Na cwaniaka przecież nie wyglądam. Zgodzi się, bo cappuccino z amerykańskiej sieciówki to stały element jej stylizacji, a dwadzieścia pięć złotych piechotą jednak nie chodzi. Zderzymy się na tyle daleko od jej ulubionej kawiarni, że będziemy mieć kilka minut na rozmowę.
Tutaj w mojej wizji pojawia się czarna plama. Nie mam pojęcia, w jaki sposób ją zbajeruję, jak zainteresuję sobą. Może rzucę parę udanych żartów, może zaimponuję jej wiedzą, której jeszcze nie mam, a może po prostu wezmę ją na litość. W każdym razie kilka dni później znowu się spotkamy. Wspólne wyjście zaproponuję ja, ale ona zgodzi się na nie bez większych oporów.
Potem będzie już z górki. Na trzeciej randce złapie mnie za rękę, na czwartej zaprosi do siebie. Po miesiącu przedstawi swoim rodzicom. Jej ojciec polubi mnie na tyle, że zaproponuje mi posadę w swojej firmie. Nie wiem dokładnie, jaka to będzie branża, pewnie coś związanego z deweloperką albo chociaż z nieruchomościami, na pewno gruby temat, wielomilionowe obroty, międzykontynentalne podróże służbowe i tego typu sprawy. Szybko okaże się, że nawet bez dobrej znajomości angielskiego jestem znacznie lepszym negocjatorem niż goście na wyższych stanowiskach. Jej stary z przyjemnością wyniesie mnie więc na szczyt firmowej struktury, potem włączy do zarządu. Firma będzie biła zarobkowe rekordy, a ja zostanę milionerem, i to od razu raczej takim typu dyszka, a nie bańka czy dwie. Mimo oporów teścia błyskawicznie spłacę kupione nam przez niego mieszkanie na tyłach placu Trzech Krzyży. Przez większą część roku i tak będzie stało puste, bo niedługo później podpiszę umowę kupna wypatrzonego przez nią domu na Korsyce.
Rodzinna sielanka legnie w gruzach podczas okrągłych urodzin jej mamy. Oczywiście już na starcie znajomości zauważę, że to niemal kopia córki, no i wyłapię te łakome spojrzenia, które mamuśka będzie posyłać mi przy każdym spotkaniu. Ale dopiero morze wódki, w połączeniu z lekkim dołkiem we własnym związku, sprawi, że pójdę z nią na zaplecze knajpy. Kiedy „tata” – jak sam każe się nazywać – przyłapie mnie między nogami swojej żony, spuści mi ciężki wpierdol na oczach gości. Następnego dnia dowiem się, że wszystkie moje związki z jego firmą zostały zerwane, podobnie jak związek z jego córką. Dostanę też anonimowy cynk, że teść przypomniał sobie o latach, w których dopiero budował swoją pozycję na krajowym rynku, i wypytuje wschodnich cyngli, na ile wyceniają odstrzelenie żonojebcy.
Pokornie zaszyję się więc na korsykańskiej prowincji, kupię sobie psa pasterskiego i karnet na mecze drugoligowego Ajaccio. Nadal będę miał miliony na koncie i setki wartościowych kontaktów w telefonie, ale stracę pociąg do pieniądza. Miłosne rozczarowanie obudzi we mnie talent literacki. Będę wstydził się twórczej weny, którą wywoła rozstanie z ukochaną. W pół roku stworzę książkę, w której opiszę swoje życie, przede wszystkim ostatnie kilka lat, bo wcześniej nic się przecież w nim nie działo. Wydam ją za własne pieniądze, motywowany głównie snobistyczną potrzebą zaliczenia krótkiego romansu z fachem artysty, skutkiem ubocznym szybkiej wspinaczki po szczeblach społecznej drabiny. Książka okaże się jednak absolutnym hitem. Sprzeda się w dziesiątkach milionów egzemplarzy, przetłumaczą ją na trzydzieści sześć języków. Co prawda jej sukces zbudują głównie niemające pojęcia o literaturze nastolatki, ale nie oszukujmy się, to właśnie one kreują dziś trendy i popyt. Zorientuję się, że jestem sławny, gdy przy bramie mojej korsykańskiej rezydencji zauważę tłum skośnookich turystów uzbrojonych w aparaty.
Na stole szybko pojawi się kilkadziesiąt ofert na ekranizację książki, finansowo jedna lepsza od drugiej. Zachowam się jednak patriotycznie i w pierwszej kolejności podejmę rozmowy z polskim producentem. Przerwę je, dopiero gdy oznajmi, że do roli teścia przewidział Karolaka…
Dobra, stop. Na razie oddziela mnie od niej szklany ekran. Musi mi to wystarczyć. Nie jestem przecież psychopatą, który przesiadywałby całymi dniami na drzewie przed jej oknem.
Dlaczego ten wąsaty czereśniak nic nie mówił? Odkąd wyjechaliśmy z terenu ośrodka egzaminacyjnego, odezwał się tylko dwa razy. Najpierw kazał się włączyć do ruchu w prawą stronę, dosłownie sekundę później poprosił, żebym skręcił w lewo. Potem musiałem jeszcze raz pokręcić kierownicą w prawo, ale tak prowadziła mnie droga, więc komenda była zbędna. Teraz zbliżałem się do skrzyżowania, a on nadal milczał. Mogłem jechać prosto albo skręcić w lewo. Skoro nic nie mówił, postawiłem na pierwszą opcję. Nie przekraczając prędkości trzydziestu kilometrów na godzinę, wjechałem w wąską uliczkę z domami jednorodzinnymi. Przejechałem jeszcze jakieś dziesięć metrów, zanim wcisnął hamulec.
– Coś nie tak?
– Proszę się cofnąć.
Spełniłem jego polecenie. Powoli puściłem sprzęgło. Cofałem się, nie dociskając gazu. Czułem, że to koniec, ale nie dawałem tego po sobie poznać.
– Wystarczy – mruknął spod wąsa egzaminator. – Poznaje pan ten znak? – wskazał na przysłonięte liśćmi białe kółko z czerwoną obwódką.
– Poznaję.
– Zakaz wjazdu, panie Tomku – wyjaśnił mimo wszystko. – Obowiązuje każdego poza mieszkańcami tego osiedla. Ale proszę mi nie mówić, że jest pan jednym z nich. Już paru cwaniaczków próbowało wykręcić się w ten sposób. Podczas egzaminu ta zasada nie działa.
Oczywiście nie zamierzałem mu wmawiać, że to moja ulica. Doceniałem tych, którzy podejmowali tę rozpaczliwą próbę. Mnie taki unik nie przyszedł nawet do głowy. Zastanawiałem się za to nad przekonywaniem go, że znak był zasłonięty liśćmi i nie miałem prawa go zobaczyć. Ale przecież to i tak by nie przeszło.
– Przepraszam. To już się nie powtórzy – zapewniłem.
– No jasne, że się nie powtórzy – facet o czerwonych policzkach nie mógł pohamować śmiechu. – Nie powtórzy się, bo na tym kończymy egzamin.
Kurwa. Niby człowiek wiedział, a jednak się łudził. Czereśniak szybko opanował śmiech i wygłosił właściwą dla tej sytuacji oficjalną formułkę. Potem poprosił, żebyśmy zamienili się miejscami, i usiadł za kierownicą. W drodze powrotnej do bramy WORD-u1, która trwała nie dłużej niż minutę, z żadnej strony nie padło ani jedno słowo. Po zatrzymaniu auta egzaminator przestrzegł mnie przed popełnianiem takich, jak to ujął, czeskich błędów i radził, bym od razu umówił się na kolejną próbę, bo terminy są odległe, a wolne miejsca szybko znikają. Podziękowałem mu za wszystko i wysiadłem z auta. W sumie nie miałem do niego pretensji. Wsadził mnie na minę, ale taka jego rola. Żal mogłem mieć do instruktora, który ani razu nie pokazał mi podchwytliwego skrzyżowania znajdującego się jakieś, kurwa, trzysta metrów od bramy ośrodka.
Zgodnie z radą od razu poszedłem się zapisać na kolejny egzamin. Czereśniak nie kłamał, termin wyznaczyli mi dopiero za trzy tygodnie. Trudno, nigdzie mi się nie spieszyło. To miało być już dziewiąte podejście. Czyli jeszcze jeden błąd i będę miał na koncie dwucyfrówkę. Dziesiąty egzamin powinien być darmowy. Przecież i tak wpompowałem do ich kasy prawie dwa koła. Mogliby okazać stałemu klientowi trochę szacunku.
Ale nie pieniądze były tu największym problemem, a już na pewno nie brak prawka – nie zamierzałem za często z niego korzystać. Dokąd niby miałbym jeździć? Bolała mnie sama świadomość poniesienia porażki. Większość znajomych zdała egzamin za pierwszym albo drugim razem. Wiem, że jedna dziewczyna, z którą przez chwilę chodziłem na studia, podchodziła do niego pięciokrotnie. To był najgorszy wynik, nie licząc mojego, jaki kojarzyłem. A ja? Ja byłem na dobrej drodze do jego zdublowania. Jak zawsze, jak we wszystkim – najgorszy i na szarym końcu. W nauce, w pracy, w sporcie, teraz jeszcze na drodze. O stosunkach damsko-męskich przez jakąś tam sympatię do samego siebie nawet nie wspomnę.
Nazywam się Tomek, mam dwadzieścia pięć lat i wychodzi na to, że jestem nieudacznikiem.
Obrońcy Górnika Łęczna zablokowali kolejne dośrodkowanie skrzydłowego Zagłębia Lubin, a ja otworzyłem kolejną puszkę piwa. Denerwowały mnie padające na telewizor promienie słońca, ale nie miałem siły, żeby wstać z kanapy, podejść do okna i zasłonić rolety. W sumie nie robiło mi większej różnicy, co dzieje się na boisku. Raz, że piłkę oglądam raczej z nudów niż z pasji, dwa – to i tak była powtórka. Ligowy weekend rozciągnęli już od piątku do poniedziałku, ale w czwartkowe wczesne popołudnia jeszcze nie grają. Znałem wynik (Górnik przegra i zmniejszy swoje szanse na utrzymanie niemal do zera), wiedziałem, kiedy padną gole (a właściwie to jeden gol). Gapiłem się w ekran, bo nie miałem nic lepszego do roboty. Głupio jednak łoić piwsko, patrząc się w ścianę, zwłaszcza w środku dnia. To już patologiczne nieróbstwo.
Ktoś zapukał do drzwi pokoju. Mówię „ktoś”, ale oczywiście była to moja poczciwa mamuśka – bo niby kto inny. Szybko schowałem puszkę za kanapą i oznajmiłem jej, że może wejść.
– Jak tu duszno! – stwierdziła całkiem słusznie mama, po czym od razu ruszyła w kierunku okna. Po drodze postawiła na stoliku jeszcze parujące jedzenie. Wyglądało to na pulpety w jakimś sosie. Nastawiłem się już trochę na zamawianie pizzy, ale niech będą pulpety, zawsze to dodatkowe cztery dyszki w kieszeni. Takie teraz ceny, zwłaszcza w dostawie.
Kiedy mama otworzyła okno, do pokoju wleciało jeszcze więcej słońca.
– Błagam, zamknij to – zawyłem, przysłaniając oczy i wyginając się przy tym jak wampir o świcie.
– Nie narzekaj, Tomuś. Przewiew dobrze ci zrobi.
Darowałem sobie ripostę. Może faktycznie przyda mi się trochę powietrza. Nie wpuszczałem go tu od jakichś trzech dni. Duchota nigdy specjalnie mi nie przeszkadzała. Zasadniczo nie zwracałem przesadnej uwagi na temperaturę i gęstość powietrza. Mama tymczasem zainteresowała się lecącym w telewizji meczem. Czyżby zahipnotyzował ją rajd Michała Maka lewym skrzydłem?
– Ciągle oglądasz tylko te mecze. Może sam pouprawiałbyś jakiś sport? Kiedyś chodziłeś na basen, pamiętasz?
Pewnie, pamiętałem. Miałem wtedy z dziesięć lat. Dzieciaki wołały na mnie „baryła”, a instruktorzy mówili, że mam za ciężkie kości i zawsze będę szedł na dno. Po kilku miesiącach udało mi się opanować bardzo uproszczoną odmianę kraula. Nie pływałem, raczej unosiłem się na wodzie. Jak baryła.
– A co ty taki ponury? Pewnie martwisz się tym prawkiem – sama odpowiedziała na swoje pytanie.
– Troszkę – powiedziałem, choć o oblanym egzaminie dawno już nie pamiętałem. Poza tym nie byłem bardziej ponury niż zwykle. Mniej chyba też nie, tak w granicach normy.
– Nie przejmuj się – zaczęła łagodnie. – Następnym razem już na pewno się uda. Naprawimy punciaka i będziesz miał czym jeździć.
– Nie mam za bardzo dokąd, ale pewnie, naprawić zawsze można.
Mama miała na myśli kilkunastoletniego fiata punto, którego nie uruchamiała od ponad roku. Ledwie chodziły w nim hamulce, raz miała na drodze jakąś sytuację podbramkową. Wtedy uznała, że jazda samochodem jest zbyt niebezpieczna, a furka od miesięcy stoi pod blokiem i czeka na moje prawko.
– Idę do szpitala, mam nockę. Będę w domu o szóstej – poinformowała mnie.
– Powodzenia.
– Masz jakieś plany na wieczór?
Oczywiście spytała wyłącznie pro forma, spodziewała się z pewnością standardowego „nie”. Ale dziś wyjątkowo czekała na nią niespodzianka.
– Tak się składa, że mam – oznajmiłem z dumą. Pulpety zaczynały już stygnąć, ale nie zamierzałem zacząć jeść, dopóki stąd nie wyjdzie. Nienawidzę jedzenia w towarzystwie. Krępuje mnie gryzienie i przeżuwanie mięsa pod naporem cudzego wzroku.
Moja niespodziewana odpowiedź wprawiła mamuśkę w stan specyficznego rodzicielskiego podniecenia. W jej oczach widziałem szaleństwo.
– Wychodzisz? – dopytywała.
– Tak, wychodzę – miarkowałem napięcie.
– Dokąd?
– Do centrum.
– Ale z kim?
– Ze znajomymi.
– Którymi?
Przesłuchanie zaczynało mnie już irytować, więc postanowiłem wyłożyć kawę na ławę.
– Mamy licealne spotkanie klasowe w jakimś barze. Wiesz, coś jak zjazd absolwentów, tylko że poza szkołą.
– Super! Będą wszyscy? – dociekała mama.
– Chyba nie. Przyjdzie pewnie kilkanaście osób.
Mamuśka prawdopodobnie miała na końcu języka jeszcze parę pytań, ale na szczęście przypomniała sobie, że musi lecieć do roboty. Ucałowała mnie w policzek, życzyła powodzenia na spotkaniu i poprosiła, żebym wstawił talerz do zmywarki. Spytała też, o której zamierzam wrócić. Dobre pytanie. Moje wszystkie wieczorne wyjścia ze znajomymi można było policzyć na palcach jednej ręki. Nie miałem pojęcia, ile trwają takie imprezki. Koło północy, rzuciłem, na co mama odparła, żebym broń Boże nie wracał nocnym, tylko sobie zamówił taksówkę czy co tam teraz się zamawia. Obiecała, że zasponsoruje ten kurs.
Przed wyjściem z pokoju odwróciła się jeszcze na pięcie i kilka razy siorbnęła nosem. Wyglądała jak ten kudłaty pies szukający trufli.
– Wydaje mi się, czy śmierdzi tutaj browarem?
– Wypiłem wczoraj do snu dwa piwka. Przecież sama mi je kupiłaś. Chyba masz rację, powinienem częściej wietrzyć.
Ta pokorna odpowiedź w pełni ją usatysfakcjonowała. Wyszła z pokoju, grzecznie zamykając za sobą drzwi. Kilka sekund później usłyszałem odgłos przekręcanego w zamku klucza. Wyjąłem zza kanapy piwo i upiłem solidny łyk. Niestety zdążyło się trochę wygazować. Zanim zabrałem się za pulpety, zorientowałem się jeszcze, że w trakcie gadki z mamą przegapiłem gola Filipa Starzyńskiego.
Obalenie dwóch browarków pod domowy obiadek i powtórkę meczu Górnika Łęczna w gorące wiosenne popołudnie szybko przymknęło mi powieki. Musiałem kimać dość długo, bo kiedy otworzyłem oczy, słońce schowało się już za blokami. Obudził mnie discopolopodobny jazgot, klubowy bit całkiem pasował do wycia o całonocnej zabawie i „dużych oczach” jakiejś panny. Sięgnąłem po leżący na stoliku telefon, żeby sprawdzić godzinę. Dochodziła dziewiętnasta. Przypomniałem sobie o spotkaniu, byliśmy umówieni na dwudziestą. Przed wyjściem wypadało jeszcze wziąć prysznic, więc musiałem się sprężać. Z największym trudem zwlokłem się z łóżka. Wyłączyłem telewizor i opuściłem przyjazne terytorium.
Miałem iść prosto do łazienki, ale piosenka o dużych oczach grała coraz głośniej. Nie wytrzymałem. Bez pukania wparowałem do pomieszczenia, z którego dobiegały doprowadzające mnie do szału dźwięki.
– Wypierdalaj stąd, zboczeńcu! – taki okrzyk przywitał mnie, zanim zdążyłem przekroczyć próg pokoju.
Jego autorką była Olka, moja młodsza siostra. Stwierdzić, że nie nadajemy na tych samych falach, to jakby nazwać Józka Wojciechowskiego całkiem zamożnym człowiekiem. Olka kilka miesięcy temu skończyła siedemnaście lat. Jest klasową gwiazdką i aspirującą influencerką. Co kilka tygodni przyprowadza do domu innego chłopaczka. Wszyscy wyglądają, jakby upolowała ich na schodach przed Złotymi Tarasami. Nie posądzam mamuśki o żadne skoki w bok, ale naprawdę trudno uwierzyć, że płynie w nas ta sama krew. A o ile mi wiadomo, ojca mamy tego samego. Do niego wrócę zresztą za chwilę, dłuższą chwilę. Albo i nie. Nieważne. Ciotki powtarzają, że fizycznie jesteśmy do siebie z Olką całkiem podobni, tyle że ja tego podobieństwa za cholerę nie mogę dostrzec.
– Weź to ścisz – burknąłem. – A najlepiej wyłącz.
W odpowiedzi Olka zaserwowała mi swój ulubiony gest: wyciągnięty w kierunku sufitu środkowy palec. Stała przed lustrem w dżinsowych szortach i sportowym staniku, między nimi aż za dobrze widać było lekko otłuszczony brzuch i błyszczący wewnątrz pępka srebrny kolczyk. W ręku trzymała błyszczyk albo inne kobiece mazidło, nie wiem, ekspertem nie jestem. Na biurku, przy małym, okrągłym lusterku, stał składający się z co najmniej kilkunastu elementów zestaw do makijażu. Na łóżku zalegał stos sukienek. Wyglądało na to, że nie zdecydowała jeszcze, co dziś na siebie zarzucić.
– Głuchy jesteś? Wypierdalaj – powtórzyła Olka, wykorzystując to, że piosenka właśnie się skończyła.
Za chwilę miałem za nią zatęsknić. Po paru sekundach błogiej ciszy z głośnika buchnęła ta słodka do porzygu ballada o polu z fiołkami, którą w zeszłym roku ciągle grali w radiu. Nie żebym słuchał radia, musiało wlecieć mi do głowy jednym uchem podczas samochodowych przejażdżek z mamą.
– Wychodzisz gdzieś? – kontynuowałem rodzinną pogawędkę.
– Nie, tak się stroję – odparła coraz bardziej podminowana siostrzyczka. – Jasne, kurwa, że wychodzę.
– Mama wie?
– Nie twoja sprawa.
– Wyluzuj, idź sobie, gdzie chcesz.
– Dzięki, kurwa, za pozwolenie, stary.
Oho, „stary”. W męskiej formie brzmi to jeszcze znośnie, ale kiedy Olka zaczyna zwracać się do koleżanek per „stara”, mam ochotę sprzedać jej liścia. No przepraszam, wiem, że nie powinno się fantazjować o policzkowaniu młodszej siostry. Co mam jednak poradzić, że Ola jest tak irytującą rurą?
– Tylko weź klucze, ja wrócę do północy – oznajmiłem, głównie po to, żeby pochwalić się wyjściem. Z praktycznego punktu widzenia ta informacja była całkowicie bezużyteczna. Przecież Olka nie wróci z imprezy przed północą. A klucze i tak zawsze bierze ze sobą.
– Ty gdzieś wychodzisz? – nie dowierzała moja siostra. Zainteresowało ją to na tyle, że ściszyła nawet muzykę.
– No.
– Niby gdzie?
– Nie twoja sprawa – uciąłem temat w jej stylu i wykonałem w tył zwrot.
– Poczekaj – usłyszałem za sobą. – Jeszcze jedno. Dwie laski z klasy będą dziś u mnie spały. Mieszkają daleko, nie mają jak wrócić. Jedną przekimam u siebie, druga położy się na kanapie.
Wzruszyłem ramionami, choć wizja poranka z trzema dziewuszkami w stylu Olki, jeszcze pewnie podpitymi, całkiem mnie przerażała. Ale co tam, niech matka się z nimi użera. Ja nie wystawię nosa z pokoju, dopóki te małolaty sobie nie pójdą.
– I pamiętaj – ciągnęła siostra. – Jeśli przyłapię cię na podglądaniu albo wąchaniu ich bielizny, zniszczę ci życie.
Teraz to mnie wkurwiła. Chciałem ją zwyzywać, ale w ostatniej chwili powstrzymałem się przed zejściem do jej poziomu. Jakie podglądanie, jaka bielizna?! Co ona sobie ubzdurała? Jak pewnie zdążyliście zauważyć, nie jestem zbyt sympatycznym gościem, może nawet wpisuję się w profil kryptozboczeńca. Ale wąchanie majtek jakichś małolatek? No błagam. Brzydzę się tymi gówniarami z papką zamiast mózgu. Wyszedłem z pokoju, z trzaskiem zamykając za sobą drzwi. Olcia nie pozostała mi dłużna – rozkręciła muzykę na cały regulator. Utwór poznałem po jednej nutce, to był ten miłosny hit Maty. Co one miały z tymi raperami? Gdzie się podziała stara dobra Taylor Swift?
Kiedy wyszedłem ze stacji metra Nowy Świat-Uniwersytet na powierzchnię, zdałem sobie sprawę, że w tym roku nie byłem jeszcze w centrum. Generalnie staram się nie opuszczać Bemowa, ba, najchętniej nie wyściubiałbym nosa poza niewadzące nikomu osiedle na tyłach ulicy Czumy. No ale czasami, wiadomo, trzeba ruszyć się te kilka kilometrów w tę czy w tamtą stronę. W ostatnich miesiącach mój wszechświat szczęśliwie ograniczał się jednak do niewielkiego obszaru między zajezdnią Osiedle Górczewska a centrum handlowym Wola Park.
Od mojej ostatniej wizyty na skrzyżowaniu Nowego Światu i Świętokrzyskiej krajobrazowo nie zmieniło się zbyt wiele. Zdecydowanie większe zmiany zaszły w strukturze społecznej miasta. Z językiem rosyjskim, albo przynajmniej ze wschodnim akcentem, wypływającym z każdego okna i każdej bramy, Warszawa brzmiała jak mały Kijów. Z kolei dominujący na jezdniach dostawcy jedzenia o ciemnej cerze upodabniali ją do Bombaju.
W oczy rzuciła mi się też transformacja gówniar w wieku Olki. O ile dobrze pamiętałem, ich znakiem rozpoznawczym były krótkie skórzane kurtki oraz wąskie białe spodnie, na których piątkowe i sobotnie wieczory pozostawiały swoje autografy, na przykład za pomocą rozlanej wiśniówki. Teraz te wszystkie chudonogie sarenki ubierały się jak prekursorzy kultury hip-hop po przedawkowaniu VHS-ów zza oceanu. Workowate spodnie, przyduże bluzy, koszykarskie buty. Czyli nagłe przestawienie się Oli na rozległe T-shirty nie było żadnym buntem wobec panującej mody. To było do przewidzenia – moja siostra, choć rozhisteryzowana i całkiem wygadana, nie jest typem dziewczyny płynącej pod prąd.
Pod prąd szedłem za to ja, i to dosłownie. Po wyjściu z metra skręciłem w lewo, w Krakowskie Przedmieście. Umówiliśmy się w irlandzkim pubie niedaleko placu Zamkowego. Oczywiście nigdy wcześniej tam nie byłem, ale z widzenia kojarzyłem to miejsce. Z trudem przeciskałem się przez chodnik. Gówniarska fala przelewała się w przeciwnym kierunku. O co chodziło? Przecież to Starówka była popularnym miejscem na wieczorowe wyjścia. Albo samo Krakowskie – pełno tam knajp i barów. W stronę placu Zamkowego szła jednak zaledwie garstka spacerowiczów, głównie rodzin z dziećmi i japońskich turystów. Cała reszta zmierzała w kierunku palmy. Co oni, będą sobie z nią zdjęcia robić? W Chorwacji nigdy nie byli?
Nagle ktoś położył mi rękę na plecach. Wzdrygnąłem się, nienawidzę, jak ludzie dotykają mnie bez pozwolenia. Potem wykonałem obrót. Stała przede mną niebrzydka blondynka, sięgająca mi może do brody. Szeroki uśmiech sprawiał wrażenie przypiętego do jej buzi. Potrzebowałem paru sekund milczenia, żeby zorientować się, że to Karolina, dziewczyna z mojej licealnej klasy.
– Co ty, nie poznajesz mnie? – zaczęła, nie przestając się szczerzyć.
– Poznaję, pewnie – wyjąkałem. – Idziesz na spotkanie?
– Nie, tak sobie przypadkowo przechodzę w okolicy.
Fakt, średnio inteligentne pytanie. Wspominałem już, że nigdy nie byłem mistrzem small talków?
Karolina rzuciła coś na spóźnione przywitanie i bez ostrzeżenia dała mi delikatnego buziaka w policzek. Oblał mnie zimny pot. Dawno nie witałem się tak z dziewczyną. W ogóle dawno nie witałem się z żadną dziewczyną. Nawet ciotki zbywałem machnięciem ręką.
– No to… Co tam słychać? – spytała Karolina. Ja akurat skanowałem jej twarz, a potem ciało. Albo mi się wydawało, albo od liceum całkiem się wyrobiła.
– Wszystko okej – odpowiedziałem, wzruszając ramionami.
– I tyle? Przypomnij mi, co ty studiowałeś? – męczyła mnie Karolina. Ta, „przypomnij”. No na pewno generalnie doskonale znałaś moją akademicką ścieżkę, tylko akurat jakimś dziwnym trafem teraz wypadła ci ona z głowy.
– Zaczynałem kilka kierunków – skłamałem. Tak naprawdę to zacząłem jeden, socjologię. Poddałem się po niecałym roku, przed drugą sesją. – Ale jakoś żaden mnie nie przekonał – zaznaczyłem.
– To pewnie gdzieś pracujesz?
– Pracowałem tu i tam – to akurat było prawdą. – Teraz rozglądam się za jakąś nową robotą – a to zdecydowanie nie było prawdą.
– O, super. Coś konkretnego? – dociekała. Zaczynała przypominać mamuśkę.
– Zerkam po różnych branżach, nie ma o czym gadać. Opowiadaj lepiej, co u ciebie.
No i sprowokowałem jej słowotok. Mówiła o studiach prawniczych na UKSW, stażu w kancelarii, który przerodził się później w posadę asystentki, a następnie awans na stanowisko młodszego prawnika (czy młodszej prawniczki, chyba użyła feminatywu), o przeprowadzce z Łomianek na Mokotów, o Erasmusie w Walencji i chłopaku z Włoch, którego tam poznała i z którym rozstała się tuż przed ostatnią Wielkanocą.
Monolog trwał dobrą minutę. Przerwał go Wojtek, mój najlepszy kumpel z liceum. Działało to w jedną stronę – on miał status mojego zdecydowanie najlepszego kolegi, ja u niego nie mieściłem się pewnie nawet w czołowej dziesiątce. Ale był całkiem okej mimo wad, o których opowiem później. Od skończenia szkoły widziałem go może ze trzy razy, z czego dwa spotkania były przypadkowe i trwały nie więcej niż dziesięć minut. Wojtek nie czuł najwyraźniej skrępowania przy powitaniu po latach, zaszedł mnie od tyłu i z całej siły złapał za ramiona. Znowu podskoczyłem.
– Siema, Tomeczek! – krzyknął.
Przybiliśmy piątkę, on dołożył do tego przyjacielskie poklepanie po plecach. Wojtek do matury grał w piłkę w różnych juniorskich drużynach, żadnej Legii czy Polonii, raczej podrzędnych zespołach dla chłopaków z okolicy. Ale piłkarskim klimatem przesiąkł tak, jakby otarł się o ekstraklasę. A dlaczego o tym teraz wspominam? Bo zawsze uważałem, że ten durny zwyczaj z obmacywaniem odcinka lędźwiowego kręgosłupa wyniósł z szatni. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć tej cielesnej bezpośredniości, którą emanowały piłkarzyki.
– Kopę lat, stary, co? – powiedział Wojtek, witając się w międzyczasie z Karoliną. Kto tak, kurwa, mówi? A to mnie Olka nazywa boomerem.
– Trochę minęło.
– Ale się spasłeś!
– No wiesz, dobrobyt – odgryzłem się, poklepując mój faktycznie niepasujący do wieku piwny brzuszek.
Wymieniliśmy jeszcze kilka uprzejmości, to znaczy – on rzucał jakieś uwagi, ja zdawkowo na nie odpowiadałem, a Karolina nieśmiało się uśmiechała. Później oni zaczęli o czymś gadać, a ja wszedłem w aż za dobrze mi znaną rolę piątego koła u wozu. Choć nie przypominałem sobie, żeby Wojtek i Karolina w liceum zamienili choć jedno słowo, rozmawiali jak starzy przyjaciele. Jak oni wszyscy to robią? Ja zamartwiałem się właśnie, czy znajdę jakikolwiek wspólny temat z Wojtkiem – jak już wspomniałem, niby moim najlepszym licealnym kumplem.
Kiedy dotarliśmy do drzwi irlandzkiego pubu, ja i Wojtek zwolniliśmy, żeby puścić Karolinę przodem. Podziękowała i ruszyła po schodach w górę. My zostaliśmy parę kroków za nią. Wojtek dźgnął mnie łokciem w żebra i wymownie łypnął oczami w kierunku jej tyłka. Czyli nie tylko ja odniosłem wrażenie, że z Karoliny zrobiła się niezła sztuka.
– Dobrze się bawi, co? – mój koleżka znów sięgnął po odzywkę ze słownika języka piłkarskiego.
Uśmiechnąłem się i przytaknąłem, ale – szczerze mówiąc – nie widziałem związku między dobrą zabawą a zgrabnym ciałem koleżanki.
Było jeszcze gorzej, niż przewidywałem, a nastawiałem się przecież skrajnie pesymistycznie. Nie chodziło o to, że mnie olewali. Wręcz przeciwnie, zamieniłem słowo z większością uczestników spotkania; było ich mniej więcej dwadzieścioro. Problem w tym, że praktycznie każda rozmowa kończyła się, gdy tylko znajomi zauważali, że na żadne z podstawowych pytań nie zamierzam odpowiadać więcej niż trzema słowami.
– Co tam słychać?
– Wszystko w porządku (alternatywnie: jakoś leci).
– Co porabiasz?
– A, nic takiego.
– Masz kogoś?
– Nie.
– Studiujesz coś?
– Nie.
– Pracujesz?
– Chwilowo nie.
– Wyprowadziłeś się?
– Jeszcze nie.
– Napijemy się?
– Napijemy.
– Zdrowie!
– Zdrowie.
I tak dalej, i tak dalej. Ja też – rzadko, bo rzadko, ale jednak – zadawałem pytania, zazwyczaj bardzo podstawowe. Myśleli pewnie, że jestem gburem i że nie chcę się integrować. W tym pierwszym było chyba trochę prawdy, ale gdybym nie chciał się integrować, po prostu zostałbym w domu. Pojawiłem się tam ze złymi przeczuciami, ale dobrymi intencjami. Autentycznie chciałem pobyć wśród ludzi.
Jednak z każdą spędzoną w barze minutą nabierałem coraz mocniejszego przekonania, że kompletnie nie pasuję ani do tego, ani do jakiegokolwiek innego towarzystwa. Wyglądało też na to, że większość klasy utrzymywała ze sobą regularny kontakt. Gadali nie jak na spotkaniu po latach, tylko piątkowym wyjściu na miasto ze znajomymi z pracy. Czasami udawało mi się zamienić parę zdań z Wojtkiem, ale niestety mojego kumpla z każdym wlanym w gardło piwem, a tym bardziej z każdym wlanym w gardło kieliszkiem, coraz bardziej ciągnęło w kierunku damskiego towarzystwa. Dosiadłem się więc do Rafała, innego frajera. No, wiecie, gościa podobnego do mnie. Lamusa, jak to mawiało się gdzieś na przełomie gimnazjum i liceum. W szkole praktycznie nie mieliśmy kontaktu – on był powszechnym typem frajera z podkrążonymi od komputera gałami i koszulkami kapeli rockowych popularnych w pokoleniu naszych rodziców, ja rzadkim typem frajera gardzącym metalowymi nerdami. Cóż, z biegiem lat niewiele się zmieniło – dwa minusy nadal nie dawały plusa. Nie potrafiliśmy nawiązać sensownej konwersacji. Gadka z Rafałem tylko mnie wkurwiła – okazało się, że nawet ten glaniasty brudas znalazł sobie jakąś babkę, w dodatku przytulił ciepłą posadkę w dziale IT. O kasie nie rozmawialiśmy, ale od razu założyłem, że musi wyciągać konkretny hajs, pewnie przynajmniej dziesięć koła na łapę. A idź pan w chuj z takimi frajerami.
W tej sytuacji nie pozostało mi więc nic innego, jak ogłuszyć się browarami. Na liczniku była już czwórka albo piątka, do tego trzeba dodać kilka kielonów, na które dałem się namówić, generalnie całkiem szumiało mi w głowie. Pamiętam, że po kolejnym piwie w końcu udało mi się rozluźnić. Nie stałem się co prawda lepszym rozmówcą, ale przynajmniej przestałem się krępować swoim aspołecznym zacięciem. Z coraz większym zainteresowaniem wsłuchiwałem się w otaczające mnie rozmowy. Choć większość obecnych była już dobrze zawiana, nadal gadali o tym samym – o studiach, pracy, nowych mieszkaniach. O ile nie dziwiło mnie to, że każdy znalazł jakąś robotę, o tyle nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak ciągnęło ich do wyprowadzek. Naprawdę tak źle wam było z mamuśkami, bando niewdzięczników? Przeszkadzały wam wyprasowane ubrania w szafie i szama podstawiona pod nos?
Piłem coraz więcej. Pamiętam, że w pewnym momencie Wojtek spytał, czy nie mam już dość. Kazałem mu wypierdalać, co, nie wiedzieć czemu, bardzo go ucieszyło. Poklepał mnie po plecach i zaproponował nawet kolejnego strzała. Oczywiście zgodziłem się. Wznieśliśmy jakiś neutralny toast, za Kazimierza Grenia albo Czesia Michniewicza, i wlaliśmy porządnie zmrożoną substancję do gardeł. Potem wróciłem do browarów. Rozmowy były coraz mniej wyraźne, podobnie jak moje wspomnienia. Nagle dosiadła się do mnie Karolina, ta, którą spotkałem po drodze. Byłem zaskoczony, bo wydawało mi się, że mają się ku sobie z Wojtkiem. Nie jestem pewny, o czym z nią rozmawiałem. Chyba poprosiła, żebym już więcej nie pił. Raczej nie poskutkowało, bo gdzieś w okolicach tej rozmowy całkowicie urwał mi się film.
Ocknąłem się na przystanku autobusowym naprzeciwko uniwersytetu. Zaczynało robić się widno. Na ulicy było pusto, przed nosem przejechała mi śmieciarka. Siedziałem oparty o szklaną wiatę, z głową zwisającą bezwładnie w dół. Pode mną leżała plama rzygowin. Mimo wszystko miałem nadzieję, że moich własnych. Obok siedział Wojtek. Był pijany, choć nie aż tak jak ja. Sprawdzał coś w telefonie. Kiedy zobaczył, że się ocknąłem, parsknął śmiechem.
– O stary, ale cię odcięło.
– Takie, kurwa, śmieszne?
– Wyluzuj, Tomuś. Każdemu się czasem zdarzy.
Pomacałem kieszenie. Telefon – był, portfel – był, klucze – były. Wyglądało na to, że niczego nie zgubiłem. Chociaż tyle.
– Dużo wypiłem? – zabrzmiało to jak coś pomiędzy pytaniem a stwierdzeniem.
– Dużo? – Wojtek wrócił do entuzjastycznego tonu. – Gościu, wyjebałeś chyba z dwanaście browarów! Żadnego szota nie odmówiłeś! No ja pierdolę, nie wiedziałem, że taki z ciebie zawodnik! – teraz mój koleżka niemal krzyczał. Nawet ledwie kontaktując, nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego tak wielką przyjemność sprawiało mu to, że jego kumpel wlał w siebie morze piwa i gorzały.
– Która godzina?
– Po czwartej – odpowiedział Wojtek, zerkając na telefon.
– Idę do metra.
Wstałem, zarzuciło mną w lewą stronę. Uderzyłem barkiem o ściankę przystanku. Odskoczyłem, z trudem złapałem równowagę. Wojtek znowu się śmiał.
– Ty, Johnny Walker – tradycyjnie nie zrozumiałem, ale zabrzmiało to bardzo piłkarsko. – Siadaj na dupie, bo sobie guza nabijesz. Jakie metro, odjebało ci? Zamawiaj Ubera.
– Nie mam – wzruszyłem ramionami. Czułem, że łapie mnie czkawka.
– Luźna guma, chłopak. Ja ci zamówię, tylko podaj adres.
Nie było to łatwe, ale jakoś wybełkotałem nazwę właściwej ulicy. Zorientowałem się już, że o własnych siłach nie dotrę nawet na skrzyżowanie ze Świętokrzyską, a co dopiero na Bemowo, więc nieoczekiwanie stałem się zwolennikiem pomysłu z Uberem. Gdybym częściej gdzieś wychodził, sam bym sobie to ściągnął. Podałbym tylko numer karty mamuśki, bo nie ufam cyfrowej bankowości. Wojtek zamówił przejazd, kierowca miał być tu za osiem minut.
– Dzięki, jutro oddam.
– A przestań – zaśmiał się Wojtek. – Nie będziesz nic oddawał.
To było całkiem miłe. Zresztą na jego miejscu zaproponowałbym pewnie to samo. Ale byłem jeszcze na bani, więc hojność kolegi niesamowicie mnie uraziła.
– A ty, kurwa, co? Mój sponsor? – powiedziałem agresywnie jak nigdy wcześniej.
Wojtek aż zbladł. Nie kojarzył mnie z takim tonem.
– Myślisz, że jak nie noszę T-shirtów za cztery stówy, to trzeba mi od razu stawiać taksę? Że trzeba… – zrobiłem wymuszoną przez czkawkę pauzę. – Że trzeba się nade mną litować, bo mieszkam na pięćdziesięciu metrach z matką i przygłupią siostrą? Albo dlatego, że stary nie zapisał mnie na tenisa i nie brał na wakacje do Azji, tylko spierdolił, zanim zacząłem chodzić? Tak myślisz, nie, Wojtuś?
– Stary, wyluzuj… – poprosił zdezorientowany Wojtek. Zerknął na telefon, ewidentnie marzył tylko o tym, żeby Saszka czy inny Dymitr jak najszybciej zabrał mnie na Bemowo.
– Zamknij ryj, jeszcze nie skończyłem!
Wojtek, zwykle wyszczekany i pewny siebie gość, natychmiast zamilkł.
– Tobie… – znowu pokonała mnie czkawka. – Tobie się naprawdę wydaje, że ja nie widzę, jak wy na mnie wszyscy patrzycie?
Wygłaszając swoją pijacką tyradę, bujałem się na wszystkie strony. Z każdym wyrzuconym z ust zdaniem coraz większą trudność sprawiało mi utrzymanie już nie tyle równowagi, ile jako takiego pionu. Mówiąc prościej: w każdej chwili mogłem wyrżnąć mordą o beton.
– Ale o czym ty gadasz? – Wojtek najwidoczniej na dobre zaprzyjaźnił się z tonem skretyniałego pazia.
– Już ty dobrze wiesz, o czym ja, kurwa, gadam – ciągnąłem. W tym miejscu zrobiłem krótką przerwę, po czym podniosłem ton o przynajmniej kilka decybeli. – Gadam o tym, że jestem dla was ścierwem. Pierdoloną ścierą do podłogi. Bezrobotnym maminsynkiem. Zasiłkowiczem z jedną parą butów. Dwudziestopięciolatkiem, który nigdy nie widział dziewczyny bez bluzki. I nawet nie ma prawa jazdy. Ulanym goblinem, jebanym socjopatą zamkniętym w betonowej klatce. Boicie się, że któregoś dnia mi odpierdoli i ruszę z kałachem na przedszkole, rozrywać śrutem bebechy dzieciaczków, których nigdy nie będę miał, bo kto by, kurwa, chciał mieć ze mną dzieci. Nikt! Przecież najpierw trzeba by je jakoś zmajstrować. No a mnie żadna niuńka kijem przez szmatę by nie ruszyła! Ani żaden chłop! Nawet gdybym został pedałem, i to ostatnim na świecie pedałem bez HIV-a! – teraz to już naprawdę darłem japę na Wojtka.
On nie chował już nawet telefonu do kieszeni, rozpaczliwie łypał psimi ślepiami na ekran, jakby chciał przyciągnąć tu Saszkę siłą spojrzenia. Jednocześnie próbował utrzymywać ze mną kontakt wzrokowy, chyba na wypadek jakby już do końca mi odpierdoliło – żebym przypadkiem nie uznał patrzenia w telefon za zniewagę, zasługującą na pijacką szarżę. Oczywiście w normalnych okolicznościach Wojtas złożyłby mnie połową ciosu, i to lewą ręką, ale musiał wyczuć, że to nie były normalne okoliczności.
Ja tymczasem ciężko dyszałem. Manifest nieudacznika solidnie dał mi w kość. Oparłem ręce na kolanach, wychyliłem się jak Żyła na progu, garbik i fajeczka, coś w tym stylu. Przemówiłem dopiero po kilku sekundach.
– Ale wiesz, co jest najgorsze? – spytałem już zupełnie spokojnym tonem. – Najgorsze jest to, że macie rację.
Wojtek chyba chciał coś mi odpowiedzieć, ale obaj zauważyliśmy, że przy przystanku zatrzymała się biała fabia.
– Dobry z ciebie chłopak, Wojtas – stwierdziłem na odchodne, po czym podszedłem do wciąż oszołomionego kumpla i pocałowałem go w czoło. Nie czekając na jego reakcję, odwróciłem się i wpadłem na tylną kanapę skody. Ostatnie, co pamiętam, to, że kierowca, o dziwo, mówił po polsku. I to bez wschodniego akcentu.
Obudziłem się we własnym łóżku. Nie miałem pojęcia, jak się tam znalazłem. Pękał mi łeb, w ustach panowała susza. Zerknąłem na leżący na skraju łóżka telefon, dochodziła jedenasta trzydzieści. O tej porze nie wypadało już przewracać się na drugi bok, zwłaszcza że był piątek, czyli jednak dzień roboczy, jakkolwiek śmiesznie brzmi to w moich ustach. Niechętnie wygramoliłem się więc spod kołdry i spuściłem nogi na podłogę. Mało brakowało, a wdepnąłbym prosto w pozostawiony przy łóżku talerz z kanapkami. Obok niego stał kubek z kawą. Nie wyglądała na gorącą, ale na wszelki wypadek niepewnym ruchem dłoni sprawdziłem temperaturę kubka. Nie parzył, nawet nie grzał. Kawa była co najwyżej letnia. Przepłukałem usta lurowatą cieszą. Jednak okazała się całkowicie zimna. Kiedy płyn dotarł do żołądka, poczułem, jak wczorajsze browary, i chuj wie co jeszcze, podchodzą mi do gardła. Stawiłem jednak czoła odruchowi wymiotnemu, po paru głębszych wdechach najgorszy kryzys był już za mną.
Powoli wracały do mnie wspomnienia z poprzedniej nocy. Nie umiałem odtworzyć dokładnie biegu wydarzeń z knajpy, zresztą średnio mnie to obchodziło. Przecież i tak mieli mnie za skrajnego dziwaka. Ba, schlewając się do nieprzytomności, pokazałem może nawet, że nie jestem aż taką zesztywniałą kłodą, za jaką mnie mieli. Poza tym właściwie wszyscy łoili równo, pewnie większości chociaż na chwilę urwał się film.
Ale spokoju nie dawały mi moje pijackie wynurzenia z przystanku. O ile dobrze pamiętałem, poprzedniej nocy w końcu wyrzuciłem z siebie narastający we mnie od wielu lat żal do całego świata. Samo w sobie nie było to takie złe. Świat niczego mi nie zaoferował, więc miałem prawo trochę na niego ponarzekać. Było mi jednak głupio, że padło akurat na Wojtka.
Bo widzicie, ten Wojtas to naprawdę porządny gość. Pewnie zauważyliście już, że na pierwszy rzut oka nie do końca do siebie pasujemy. On jest towarzyski, pewny siebie, wygadany, momentami chyba aż za bardzo, taki kapitan drużyny futbolowej z amerykańskiego filmu dla nastolatków. W dodatku z bogatej, choć nie inteligenckiej rodziny. Stary ma firmę budowlaną, stawiają w całej Polsce biedronki czy inne lidle.
A jaki jestem ja, mogliście usłyszeć poprzedniej nocy, podsumowałem się akurat całkiem trafnie. Zawsze jednak udawało nam się znaleźć z Wojtkiem wspólny język. Złapaliśmy kontakt, bo usadzono nas w jednej ławce. Poza standardowymi poznawczymi gadkami rozmawialiśmy głównie o piłce. Wojtek pomyślał nawet, że ja też coś kopię, namawiał mnie, żebym wpadł na trening jego drużyny (grał wtedy w Józefovii Józefów albo Starcie Otwock). Na szczęście na pierwszym WF-ie wyprowadziłem go z błędu. Już podczas rozgrzewki zrozumiał, że jestem wyłącznie teoretykiem futbolu.
Później Wojtek zaczął coraz bardziej wsiąkać w licealne towarzystwo. Doceniałem, że chciał być lojalny wobec starego druha z pierwszych dni września i ciągle wkręcał mnie na imprezy, na które oczywiście jako jeden z nielicznych w klasie nie otrzymywałem zaproszenia. Zwykle odmawiałem, ale ze dwa czy trzy razy udało mu się wyciągnąć mnie do ludzi. Zawsze kończyło się tak samo: przez pół godziny rozmawiałem z Wojtkiem i paroma innymi chłopakami na jakieś losowe tematy, potem towarzystwo się integrowało, a ja siedziałem przy ścianie, popijałem piwo, zerkałem na zegarek i modliłem się, żeby wybiła już godzina upoważniająca do kulturalnego wyjścia. Ani razu nie dotrwałem do północy. Wojtek nie jest taki głupi, na jakiego się robi, więc szybko skumał, że pasuję do jego znajomych jak pięść do nosa. Dał sobie spokój z zabieraniem mnie na melanże. Ale przez cały czas utrzymywaliśmy dobry kontakt, co jakiś czas łapaliśmy się nawet po szkole, żeby rozpracować czteropak albo dwa.
Ta historia niebezpiecznie odbija w kierunku opowieści o nieodwzajemnionej gejowskiej miłości, ale spokojnie – to nie to. Wojtek był po prostu jedynym rówieśnikiem od czasów wczesnej podstawówki, z którym potrafiłem gadać dłużej niż trzy minuty. Dlatego głupio mi, że swoje żale wylałem akurat na niego.
Miałem jednak zdecydowanie gorszy problem – narastającego z każdą minutą kaca. Pulsujący ból obejmował swoim zasięgiem coraz większą część przeciążonej łepetyny. Zmusiłem się do wstania z łóżka. Znów zrobiło mi się niedobrze, obraz przed moimi oczami zawirował, jakbym wsiadł do helikoptera. Ponownie wziąłem głęboki wdech i na chwilę zatrzymałem powietrze w płucach. Poskutkowało, nadal czułem się podle, ale byłem już w stanie posunąć się o kilka kroków do przodu bez ryzyka zafajdania wymiocinami podłogi. Plan był prosty: lodówka i chłodna woda, a potem szybko pod prysznic. Przez ścianę słyszałem, że ta mała rura oglądała coś na laptopie.
Czy ona w ogóle chodzi jeszcze do szkoły? Przecież był dopiero maj, powinna siedzieć na lekcjach. Mijałem akurat lustro, odruchowo wlepiłem w nie wzrok. Wyglądałem okropnie. Nie przypuszczałem, że jest aż tak źle. Nie byłem już lekko ulany, jak lubiłem sobie wmawiać. Stałem się pełnoprawnym grubasem. Sterczałem naprzeciwko lustra i obserwowałem fałdy tłuszczu opadające na przyciasne slipki. Tłuszcz obficie odkładał się też na policzkach, a kilkanaście centymetrów niżej na dobre rozgościł się podwójny podbródek. Rozklekotane na wszystkie strony tłuste włosy dopełniały obraz fizycznej degrengolady. Kiedy ja ostatnio uprawiałem jakiś sport? To trochę przerażające, ale chyba naprawdę było to pod koniec liceum, czyli dokładnie osiem lat temu. A więc rocznica jeszcze nie okrągła, ja za to już okrąglutki jak bączek.
Z obrzydzeniem oderwałem się od tego odrażającego widoku. Wyszedłem z pokoju, zamknąłem za sobą drzwi. Szybko pomknąłem w kierunku kuchni. Za wszelką cenę chciałem uniknąć konfrontacji z Olką. Ale miałaby używanie, gdyby zobaczyła mój potężny bęben. Nie pokazywałem się jej bez koszulki od ostatnich wspólnych wakacji, czyli gdzieś tak od momentu, gdy skończyła dziesięć lat. Usłyszałem dźwięk otwieranej lodówki. Zatem mama była jednak w domu. Częściowa nagość w jej obecności mnie akurat nie krępowała. Pospiesznie schowałem się przed wężowym wzrokiem siostrzyczki za kuchennymi drzwiami.
Gdyby to był film, w tle ujęcia, na którym stoję nagi w progu kuchni i otwieram coraz szerzej usta, rozległoby się rozrzedzone syntezatorem warknięcie Olki. „Dwie koleżanki będą dziś u mnie spały” – przypomniałby brzęczący w głowie głos siostry.
Zostańmy na chwilę przy filmowej terminologii. Cięcie. Fade in. Akcja.
Stoi obok otwartej lodówki, wspina się akurat na palce, żeby sięgnąć po coś z najwyższej półki. Wyciąga ręce do góry, workowata biała koszulka unosi się, ale nie odsłania pośladków. Zatrzymuje się na ich dolnej linii. Spod T-shirtu wystają opalone nogi – drobne, może nawet zbyt drobne, ale to tylko dodaje jej uroku. Nie zauważa mnie od razu. Widzę jej lewy profil. W oczy rzuca mi się lekko zadarty nosek. Zabawnie marszczy go, gdy wącha jogurt, który wyciągnęła z lodówki. Po jej reakcji widzę, że raczej nie jest zepsuty. Wciąż stojąc twarzą do lodówki, przystawia usta do plastikowej butelki. Kiedy je od niej odrywa, nad ustami pojawia się podłużny biały ślad. Wtedy odwraca się w moim kierunku. Od razu się do mnie uśmiecha. Nie wie, że pomazała sobie buźkę jogurtem, mój mały Aniołek.
– Cześć – odzywa się.
A mnie przed oczami zaczyna przelatywać nasze wspólne życie. Pierwsza randka – nie mam pojęcia, gdzie w Warszawie – ani żadnym innym mieście – wychodzi się z dziewczynami. Ale na pewno byłby przełom wiosny i lata, taki wczesny czerwiec. Siedzielibyśmy w zielonym ogródku na Żoliborzu albo Saskiej Kępie, to chyba modne dzielnice. Oboje zamówilibyśmy makaron. Ona pewnie z owocami morza, wygląda na taką, której do twarzy w towarzystwie małżowych muszelek. Ja musiałbym wybrać coś innego, bo obrzydzają mnie te wodne straszydła. Postawiłbym pewnie na bolognese, nie ma co zbaczać z utartych ścieżek. Do kolacji wypilibyśmy dwie butelki wina. Na głowę. Nie, dobra, nie przesadzajmy. Po prostu dwie. Stawiam ja – a co! Się nie wydaje, się ma. Oczywiście wolałbym czteropak piwa, no ale w tej sytuacji jakoś nie wypada, sami rozumiecie…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
WORD – wojewódzki ośrodek ruchu drogowego. [wróć]