Aniołek - Karol Górski - ebook + audiobook + książka

Aniołek ebook

Górski Karol

2,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tomek ma 25 lat i jest wyjątkowym nieudacznikiem. Mieszka z nadopiekuńczą matką i znienawidzoną siedemnastoletnią siostrą, Olką - wyszczekaną, wulgarną licealistką. Nie skończył żadnych studiów, nie ma pracy, nie potrafi nawet zrobić prawa jazdy. Całe dnie spędza w swoim pokoju, oglądając w telewizji mecze piłkarskie i pijąc piwo.

Pewnego dnia zmusza się do wyjścia na spotkanie ze znajomymi z liceum. Odnawia tam kontakt ze starym kumplem i nawiązuje znajomość z koleżanką z dawnej klasy, z którą wcześniej nie zamienił ani słowa. Znajomość ta od początku wydaje mu się aż podejrzanie obiecująca.

Ale wszystko schodzi na dalszy plan, gdy w życiu Tomka przypadkowo pojawia się Aniołek - przyjaciółka i rówieśniczka jego siostry. Tomek od razu uznaje, że to najpiękniejsza istota, jaką kiedykolwiek widział. Myśli o niej bez przerwy, wyobraża sobie wspólne życie, zakłada dla niej nawet profil na Instagramie. Początkowo niegroźna fascynacja szybko przeradza się w chorą obsesję. A wokół Aniołka robi się niebezpiecznie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 286

Oceny
2,8 (13 ocen)
1
5
2
1
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
taylor1428

Dobrze spędzony czas

Obraz faceta socjopaty, rozwinięty od początku do końca
00
Agatkabeatka

Z braku laku…

Kilka razy miałam ochotę rzucić książkę w kąt ale poleciła mi ją znajoma i w zasadzie nie chciałam jej zawieść. Wiem, że to debiut i jak na debiut całkiem dobrze napisana książka . Problem stanowi temat i główny bohater. Być może dużo jest takich ludzi jak Tomek ale to jest ich wybór i najlepiej trzymać się od nich z daleka. Fascynacja małolatą ,,koleżanką młodszej siostry to jedno ale to , co robi bohater , to normalnym ludziom nie mieści się w głowie. Nie wiem czy sięgnę po kolejną książkę autora , a z pewnością dokładnie sprawdzę o czym ona jest. Nie dajcie się nabrać , że Aniołek to typową literatura młodzieżowa , czy typowy obyczaj. .
00
kasiamarkiewicz13
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Główny bohater jak i sam autor są rówieśnikami mojej córki dlatego z ciekawością siegnęłam po tę książkę. Fabuła wciąga już od pierwszych stron opowiadając o perypetiach młodego chłopaczka,któremu jak się okazuje wyobraźni nie brakuje 😉 Młody,bez perspektyw,bez chęci i życia. Mieszka z mamą i siostrą,nie pracuje marnując życie na oglądanie telewizji i picie piwska. Z pozoru niewinne spotkanie klasowe odmienia los Toma i za sprawą kolegi Wojtka płynie bardziej towarzysko. Pojawia się też inny bodziec w postaci fascynacji koleżanką siostry. I zaczyna się dziać 🙈 Procesy myślowe Tomeczka nie są najwyższych lotów toteż doprowadzają Go do szeregu błędnych decyzji. Jest to świetna opowieść,w którą odrazu się zanurzamy i towarzyszymy w niej z niemałą ekscytacją. Obsesja jest niebezpieczną grą nad którą łatwo stracić kontrolę. Brak wzorców,motywacji to moim zdaniem główna przyczyna kłopotów. Jest to literatura młodzieżowa ale przecież nie samymi morderstwami człowiek żyje 😉 Z ul...
00

Popularność




Aniołek

Będzie tak: wpad­niemy na sie­bie przy­pad­kiem, na ulicy albo w cen­trum han­dlo­wym. Zajęty spraw­dza­niem wyni­ków w tele­fo­nie, wytrącę jej z ręki kubek kawy. Pod­kre­ślam, kubek kawy. Gdyby to była fil­mowa torba z poma­rań­czami, po pro­stu pozbie­rał­bym z ziemi owoce, prze­pro­sił za nie­zdar­ność i sobie poszedł. Nie wie­dział­bym, jak pocią­gnąć temat. Roz­lana kawa będzie dobrym pre­tek­stem do prze­dłu­że­nia spo­tka­nia. Zapro­po­nuję, że ją odku­pię. Chwilę się zasta­nowi, ale ja zapew­nię, że to nie żaden tani chwyt na pod­ryw i że chcę mieć po pro­stu czy­ste sumie­nie. Na cwa­niaka prze­cież nie wyglą­dam. Zgo­dzi się, bo cap­puc­cino z ame­ry­kań­skiej sie­ciówki to stały ele­ment jej sty­li­za­cji, a dwa­dzie­ścia pięć zło­tych pie­chotą jed­nak nie cho­dzi. Zde­rzymy się na tyle daleko od jej ulu­bio­nej kawiarni, że będziemy mieć kilka minut na roz­mowę.

Tutaj w mojej wizji poja­wia się czarna plama. Nie mam poję­cia, w jaki spo­sób ją zba­je­ruję, jak zain­te­re­suję sobą. Może rzucę parę uda­nych żar­tów, może zaim­po­nuję jej wie­dzą, któ­rej jesz­cze nie mam, a może po pro­stu wezmę ją na litość. W każ­dym razie kilka dni póź­niej znowu się spo­tkamy. Wspólne wyj­ście zapro­po­nuję ja, ale ona zgo­dzi się na nie bez więk­szych opo­rów.

Potem będzie już z górki. Na trze­ciej randce zła­pie mnie za rękę, na czwar­tej zaprosi do sie­bie. Po mie­siącu przed­stawi swoim rodzi­com. Jej ojciec polubi mnie na tyle, że zapro­po­nuje mi posadę w swo­jej fir­mie. Nie wiem dokład­nie, jaka to będzie branża, pew­nie coś zwią­za­nego z dewe­lo­perką albo cho­ciaż z nie­ru­cho­mo­ściami, na pewno gruby temat, wie­lo­mi­lio­nowe obroty, mię­dzy­kon­ty­nen­talne podróże służ­bowe i tego typu sprawy. Szybko okaże się, że nawet bez dobrej zna­jo­mo­ści angiel­skiego jestem znacz­nie lep­szym nego­cja­to­rem niż goście na wyż­szych sta­no­wi­skach. Jej stary z przy­jem­no­ścią wynie­sie mnie więc na szczyt fir­mo­wej struk­tury, potem włą­czy do zarządu. Firma będzie biła zarob­kowe rekordy, a ja zostanę milio­ne­rem, i to od razu raczej takim typu dyszka, a nie bańka czy dwie. Mimo opo­rów teścia bły­ska­wicz­nie spłacę kupione nam przez niego miesz­ka­nie na tyłach placu Trzech Krzyży. Przez więk­szą część roku i tak będzie stało puste, bo nie­długo póź­niej pod­pi­szę umowę kupna wypa­trzo­nego przez nią domu na Kor­syce.

Rodzinna sie­lanka legnie w gru­zach pod­czas okrą­głych uro­dzin jej mamy. Oczy­wi­ście już na star­cie zna­jo­mo­ści zauważę, że to nie­mal kopia córki, no i wyła­pię te łakome spoj­rze­nia, które mamuśka będzie posy­łać mi przy każ­dym spo­tka­niu. Ale dopiero morze wódki, w połą­cze­niu z lek­kim doł­kiem we wła­snym związku, sprawi, że pójdę z nią na zaple­cze knajpy. Kiedy „tata” – jak sam każe się nazy­wać – przy­ła­pie mnie mię­dzy nogami swo­jej żony, spu­ści mi ciężki wpier­dol na oczach gości. Następ­nego dnia dowiem się, że wszyst­kie moje związki z jego firmą zostały zerwane, podob­nie jak zwią­zek z jego córką. Dostanę też ano­ni­mowy cynk, że teść przy­po­mniał sobie o latach, w któ­rych dopiero budo­wał swoją pozy­cję na kra­jo­wym rynku, i wypy­tuje wschod­nich cyn­gli, na ile wyce­niają odstrze­le­nie żono­jebcy.

Pokor­nie zaszyję się więc na kor­sy­kań­skiej pro­win­cji, kupię sobie psa paster­skiego i kar­net na mecze dru­go­li­go­wego Ajac­cio. Na­dal będę miał miliony na kon­cie i setki war­to­ścio­wych kon­tak­tów w tele­fo­nie, ale stracę pociąg do pie­nią­dza. Miło­sne roz­cza­ro­wa­nie obu­dzi we mnie talent lite­racki. Będę wsty­dził się twór­czej weny, którą wywoła roz­sta­nie z uko­chaną. W pół roku stwo­rzę książkę, w któ­rej opi­szę swoje życie, przede wszyst­kim ostat­nie kilka lat, bo wcze­śniej nic się prze­cież w nim nie działo. Wydam ją za wła­sne pie­nią­dze, moty­wo­wany głów­nie sno­bi­styczną potrzebą zali­cze­nia krót­kiego romansu z fachem arty­sty, skut­kiem ubocz­nym szyb­kiej wspi­naczki po szcze­blach spo­łecz­nej dra­biny. Książka okaże się jed­nak abso­lut­nym hitem. Sprzeda się w dzie­siąt­kach milio­nów egzem­pla­rzy, prze­tłu­ma­czą ją na trzy­dzie­ści sześć języ­ków. Co prawda jej suk­ces zbu­dują głów­nie nie­ma­jące poję­cia o lite­ra­tu­rze nasto­latki, ale nie oszu­kujmy się, to wła­śnie one kreują dziś trendy i popyt. Zorien­tuję się, że jestem sławny, gdy przy bra­mie mojej kor­sy­kań­skiej rezy­den­cji zauważę tłum sko­śno­okich tury­stów uzbro­jo­nych w apa­raty.

Na stole szybko pojawi się kil­ka­dzie­siąt ofert na ekra­ni­za­cję książki, finan­sowo jedna lep­sza od dru­giej. Zacho­wam się jed­nak patrio­tycz­nie i w pierw­szej kolej­no­ści podejmę roz­mowy z pol­skim pro­du­cen­tem. Prze­rwę je, dopiero gdy oznajmi, że do roli teścia prze­wi­dział Karo­laka…

Dobra, stop. Na razie oddziela mnie od niej szklany ekran. Musi mi to wystar­czyć. Nie jestem prze­cież psy­cho­patą, który prze­sia­dy­wałby całymi dniami na drze­wie przed jej oknem.

Rozdział 1

Dla­czego ten wąsaty cze­re­śniak nic nie mówił? Odkąd wyje­cha­li­śmy z terenu ośrodka egza­mi­na­cyj­nego, ode­zwał się tylko dwa razy. Naj­pierw kazał się włą­czyć do ruchu w prawą stronę, dosłow­nie sekundę póź­niej popro­sił, żebym skrę­cił w lewo. Potem musia­łem jesz­cze raz pokrę­cić kie­row­nicą w prawo, ale tak pro­wa­dziła mnie droga, więc komenda była zbędna. Teraz zbli­ża­łem się do skrzy­żo­wa­nia, a on na­dal mil­czał. Mogłem jechać pro­sto albo skrę­cić w lewo. Skoro nic nie mówił, posta­wi­łem na pierw­szą opcję. Nie prze­kra­cza­jąc pręd­ko­ści trzy­dzie­stu kilo­me­trów na godzinę, wje­cha­łem w wąską uliczkę z domami jed­no­ro­dzin­nymi. Prze­je­cha­łem jesz­cze jakieś dzie­sięć metrów, zanim wci­snął hamu­lec.

– Coś nie tak?

– Pro­szę się cof­nąć.

Speł­ni­łem jego pole­ce­nie. Powoli puści­łem sprzę­gło. Cofa­łem się, nie doci­ska­jąc gazu. Czu­łem, że to koniec, ale nie dawa­łem tego po sobie poznać.

– Wystar­czy – mruk­nął spod wąsa egza­mi­na­tor. – Poznaje pan ten znak? – wska­zał na przy­sło­nięte liśćmi białe kółko z czer­woną obwódką.

– Poznaję.

– Zakaz wjazdu, panie Tomku – wyja­śnił mimo wszystko. – Obo­wią­zuje każ­dego poza miesz­kań­cami tego osie­dla. Ale pro­szę mi nie mówić, że jest pan jed­nym z nich. Już paru cwa­niacz­ków pró­bo­wało wykrę­cić się w ten spo­sób. Pod­czas egza­minu ta zasada nie działa.

Oczy­wi­ście nie zamie­rza­łem mu wma­wiać, że to moja ulica. Doce­nia­łem tych, któ­rzy podej­mo­wali tę roz­pacz­liwą próbę. Mnie taki unik nie przy­szedł nawet do głowy. Zasta­na­wia­łem się za to nad prze­ko­ny­wa­niem go, że znak był zasło­nięty liśćmi i nie mia­łem prawa go zoba­czyć. Ale prze­cież to i tak by nie prze­szło.

– Prze­pra­szam. To już się nie powtó­rzy – zapew­ni­łem.

– No jasne, że się nie powtó­rzy – facet o czer­wo­nych policz­kach nie mógł poha­mo­wać śmie­chu. – Nie powtó­rzy się, bo na tym koń­czymy egza­min.

Kurwa. Niby czło­wiek wie­dział, a jed­nak się łudził. Cze­re­śniak szybko opa­no­wał śmiech i wygło­sił wła­ściwą dla tej sytu­acji ofi­cjalną for­mułkę. Potem popro­sił, żeby­śmy zamie­nili się miej­scami, i usiadł za kie­row­nicą. W dro­dze powrot­nej do bramy WORD-u1, która trwała nie dłu­żej niż minutę, z żad­nej strony nie padło ani jedno słowo. Po zatrzy­ma­niu auta egza­mi­na­tor prze­strzegł mnie przed popeł­nia­niem takich, jak to ujął, cze­skich błę­dów i radził, bym od razu umó­wił się na kolejną próbę, bo ter­miny są odle­głe, a wolne miej­sca szybko zni­kają. Podzię­ko­wa­łem mu za wszystko i wysia­dłem z auta. W sumie nie mia­łem do niego pre­ten­sji. Wsa­dził mnie na minę, ale taka jego rola. Żal mogłem mieć do instruk­tora, który ani razu nie poka­zał mi pod­chwy­tli­wego skrzy­żo­wa­nia znaj­du­ją­cego się jakieś, kurwa, trzy­sta metrów od bramy ośrodka.

Zgod­nie z radą od razu posze­dłem się zapi­sać na kolejny egza­min. Cze­re­śniak nie kła­mał, ter­min wyzna­czyli mi dopiero za trzy tygo­dnie. Trudno, ni­gdzie mi się nie spie­szyło. To miało być już dzie­wiąte podej­ście. Czyli jesz­cze jeden błąd i będę miał na kon­cie dwu­cy­frówkę. Dzie­siąty egza­min powi­nien być dar­mowy. Prze­cież i tak wpom­po­wa­łem do ich kasy pra­wie dwa koła. Mogliby oka­zać sta­łemu klien­towi tro­chę sza­cunku.

Ale nie pie­nią­dze były tu naj­więk­szym pro­ble­mem, a już na pewno nie brak prawka – nie zamie­rza­łem za czę­sto z niego korzy­stać. Dokąd niby miał­bym jeź­dzić? Bolała mnie sama świa­do­mość ponie­sie­nia porażki. Więk­szość zna­jo­mych zdała egza­min za pierw­szym albo dru­gim razem. Wiem, że jedna dziew­czyna, z którą przez chwilę cho­dzi­łem na stu­dia, pod­cho­dziła do niego pię­cio­krot­nie. To był naj­gor­szy wynik, nie licząc mojego, jaki koja­rzy­łem. A ja? Ja byłem na dobrej dro­dze do jego zdu­blo­wa­nia. Jak zawsze, jak we wszyst­kim – naj­gor­szy i na sza­rym końcu. W nauce, w pracy, w spo­rcie, teraz jesz­cze na dro­dze. O sto­sun­kach dam­sko-męskich przez jakąś tam sym­pa­tię do samego sie­bie nawet nie wspo­mnę.

Nazy­wam się Tomek, mam dwa­dzie­ścia pięć lat i wycho­dzi na to, że jestem nie­udacz­ni­kiem.

Rozdział 2

Obrońcy Gór­nika Łęczna zablo­ko­wali kolejne dośrod­ko­wa­nie skrzy­dło­wego Zagłę­bia Lubin, a ja otwo­rzy­łem kolejną puszkę piwa. Dener­wo­wały mnie pada­jące na tele­wi­zor pro­mie­nie słońca, ale nie mia­łem siły, żeby wstać z kanapy, podejść do okna i zasło­nić rolety. W sumie nie robiło mi więk­szej róż­nicy, co dzieje się na boisku. Raz, że piłkę oglą­dam raczej z nudów niż z pasji, dwa – to i tak była powtórka. Ligowy week­end roz­cią­gnęli już od piątku do ponie­działku, ale w czwart­kowe wcze­sne popo­łu­dnia jesz­cze nie grają. Zna­łem wynik (Gór­nik prze­gra i zmniej­szy swoje szanse na utrzy­ma­nie nie­mal do zera), wie­dzia­łem, kiedy padną gole (a wła­ści­wie to jeden gol). Gapi­łem się w ekran, bo nie mia­łem nic lep­szego do roboty. Głu­pio jed­nak łoić piw­sko, patrząc się w ścianę, zwłasz­cza w środku dnia. To już pato­lo­giczne nie­rób­stwo.

Ktoś zapu­kał do drzwi pokoju. Mówię „ktoś”, ale oczy­wi­ście była to moja poczciwa mamuśka – bo niby kto inny. Szybko scho­wa­łem puszkę za kanapą i oznaj­mi­łem jej, że może wejść.

– Jak tu duszno! – stwier­dziła cał­kiem słusz­nie mama, po czym od razu ruszyła w kie­runku okna. Po dro­dze posta­wiła na sto­liku jesz­cze paru­jące jedze­nie. Wyglą­dało to na pul­pety w jakimś sosie. Nasta­wi­łem się już tro­chę na zama­wia­nie pizzy, ale niech będą pul­pety, zawsze to dodat­kowe cztery dyszki w kie­szeni. Takie teraz ceny, zwłasz­cza w dosta­wie.

Kiedy mama otwo­rzyła okno, do pokoju wle­ciało jesz­cze wię­cej słońca.

– Bła­gam, zamknij to – zawy­łem, przy­sła­nia­jąc oczy i wygi­na­jąc się przy tym jak wam­pir o świ­cie.

– Nie narze­kaj, Tomuś. Prze­wiew dobrze ci zrobi.

Daro­wa­łem sobie ripo­stę. Może fak­tycz­nie przyda mi się tro­chę powie­trza. Nie wpusz­cza­łem go tu od jakichś trzech dni. Duchota ni­gdy spe­cjal­nie mi nie prze­szka­dzała. Zasad­ni­czo nie zwra­ca­łem prze­sad­nej uwagi na tem­pe­ra­turę i gęstość powie­trza. Mama tym­cza­sem zain­te­re­so­wała się lecą­cym w tele­wi­zji meczem. Czyżby zahip­no­ty­zo­wał ją rajd Michała Maka lewym skrzy­dłem?

– Cią­gle oglą­dasz tylko te mecze. Może sam poupra­wiał­byś jakiś sport? Kie­dyś cho­dzi­łeś na basen, pamię­tasz?

Pew­nie, pamię­ta­łem. Mia­łem wtedy z dzie­sięć lat. Dzie­ciaki wołały na mnie „baryła”, a instruk­to­rzy mówili, że mam za cięż­kie kości i zawsze będę szedł na dno. Po kilku mie­sią­cach udało mi się opa­no­wać bar­dzo uprosz­czoną odmianę kraula. Nie pły­wa­łem, raczej uno­si­łem się na wodzie. Jak baryła.

– A co ty taki ponury? Pew­nie mar­twisz się tym praw­kiem – sama odpo­wie­działa na swoje pyta­nie.

– Troszkę – powie­dzia­łem, choć o obla­nym egza­mi­nie dawno już nie pamię­ta­łem. Poza tym nie byłem bar­dziej ponury niż zwy­kle. Mniej chyba też nie, tak w gra­ni­cach normy.

– Nie przej­muj się – zaczęła łagod­nie. – Następ­nym razem już na pewno się uda. Napra­wimy pun­ciaka i będziesz miał czym jeź­dzić.

– Nie mam za bar­dzo dokąd, ale pew­nie, napra­wić zawsze można.

Mama miała na myśli kil­ku­na­sto­let­niego fiata punto, któ­rego nie uru­cha­miała od ponad roku. Led­wie cho­dziły w nim hamulce, raz miała na dro­dze jakąś sytu­ację pod­bram­kową. Wtedy uznała, że jazda samo­cho­dem jest zbyt nie­bez­pieczna, a furka od mie­sięcy stoi pod blo­kiem i czeka na moje prawko.

– Idę do szpi­tala, mam nockę. Będę w domu o szó­stej – poin­for­mo­wała mnie.

– Powo­dze­nia.

– Masz jakieś plany na wie­czór?

Oczy­wi­ście spy­tała wyłącz­nie pro forma, spo­dzie­wała się z pew­no­ścią stan­dar­do­wego „nie”. Ale dziś wyjąt­kowo cze­kała na nią nie­spo­dzianka.

– Tak się składa, że mam – oznaj­mi­łem z dumą. Pul­pety zaczy­nały już sty­gnąć, ale nie zamie­rza­łem zacząć jeść, dopóki stąd nie wyj­dzie. Nie­na­wi­dzę jedze­nia w towa­rzy­stwie. Krę­puje mnie gry­zie­nie i prze­żu­wa­nie mięsa pod napo­rem cudzego wzroku.

Moja nie­spo­dzie­wana odpo­wiedź wpra­wiła mamuśkę w stan spe­cy­ficz­nego rodzi­ciel­skiego pod­nie­ce­nia. W jej oczach widzia­łem sza­leń­stwo.

– Wycho­dzisz? – dopy­ty­wała.

– Tak, wycho­dzę – miar­ko­wa­łem napię­cie.

– Dokąd?

– Do cen­trum.

– Ale z kim?

– Ze zna­jo­mymi.

– Któ­rymi?

Prze­słu­cha­nie zaczy­nało mnie już iry­to­wać, więc posta­no­wi­łem wyło­żyć kawę na ławę.

– Mamy lice­alne spo­tka­nie kla­sowe w jakimś barze. Wiesz, coś jak zjazd absol­wen­tów, tylko że poza szkołą.

– Super! Będą wszy­scy? – docie­kała mama.

– Chyba nie. Przyj­dzie pew­nie kil­ka­na­ście osób.

Mamuśka praw­do­po­dob­nie miała na końcu języka jesz­cze parę pytań, ale na szczę­ście przy­po­mniała sobie, że musi lecieć do roboty. Uca­ło­wała mnie w poli­czek, życzyła powo­dze­nia na spo­tka­niu i popro­siła, żebym wsta­wił talerz do zmy­warki. Spy­tała też, o któ­rej zamie­rzam wró­cić. Dobre pyta­nie. Moje wszyst­kie wie­czorne wyj­ścia ze zna­jo­mymi można było poli­czyć na pal­cach jed­nej ręki. Nie mia­łem poję­cia, ile trwają takie imprezki. Koło pół­nocy, rzu­ci­łem, na co mama odparła, żebym broń Boże nie wra­cał noc­nym, tylko sobie zamó­wił tak­sówkę czy co tam teraz się zama­wia. Obie­cała, że zaspon­so­ruje ten kurs.

Przed wyj­ściem z pokoju odwró­ciła się jesz­cze na pię­cie i kilka razy siorb­nęła nosem. Wyglą­dała jak ten kudłaty pies szu­ka­jący tru­fli.

– Wydaje mi się, czy śmier­dzi tutaj bro­wa­rem?

– Wypi­łem wczo­raj do snu dwa piwka. Prze­cież sama mi je kupi­łaś. Chyba masz rację, powi­nie­nem czę­ściej wie­trzyć.

Ta pokorna odpo­wiedź w pełni ją usa­tys­fak­cjo­no­wała. Wyszła z pokoju, grzecz­nie zamy­ka­jąc za sobą drzwi. Kilka sekund póź­niej usły­sza­łem odgłos prze­krę­ca­nego w zamku klu­cza. Wyją­łem zza kanapy piwo i upi­łem solidny łyk. Nie­stety zdą­żyło się tro­chę wyga­zo­wać. Zanim zabra­łem się za pul­pety, zorien­to­wa­łem się jesz­cze, że w trak­cie gadki z mamą prze­ga­pi­łem gola Filipa Sta­rzyń­skiego.

Oba­le­nie dwóch bro­war­ków pod domowy obia­dek i powtórkę meczu Gór­nika Łęczna w gorące wio­senne popo­łu­dnie szybko przy­mknęło mi powieki. Musia­łem kimać dość długo, bo kiedy otwo­rzy­łem oczy, słońce scho­wało się już za blo­kami. Obu­dził mnie disco­po­lo­po­dobny jazgot, klu­bowy bit cał­kiem paso­wał do wycia o cało­noc­nej zaba­wie i „dużych oczach” jakiejś panny. Się­gną­łem po leżący na sto­liku tele­fon, żeby spraw­dzić godzinę. Docho­dziła dzie­więt­na­sta. Przy­po­mnia­łem sobie o spo­tka­niu, byli­śmy umó­wieni na dwu­dzie­stą. Przed wyj­ściem wypa­dało jesz­cze wziąć prysz­nic, więc musia­łem się sprę­żać. Z naj­więk­szym tru­dem zwlo­kłem się z łóżka. Wyłą­czy­łem tele­wi­zor i opu­ści­łem przy­ja­zne tery­to­rium.

Mia­łem iść pro­sto do łazienki, ale pio­senka o dużych oczach grała coraz gło­śniej. Nie wytrzy­ma­łem. Bez puka­nia wpa­ro­wa­łem do pomiesz­cze­nia, z któ­rego dobie­gały dopro­wa­dza­jące mnie do szału dźwięki.

– Wypier­da­laj stąd, zbo­czeńcu! – taki okrzyk przy­wi­tał mnie, zanim zdą­ży­łem prze­kro­czyć próg pokoju.

Jego autorką była Olka, moja młod­sza sio­stra. Stwier­dzić, że nie nada­jemy na tych samych falach, to jakby nazwać Józka Woj­cie­chow­skiego cał­kiem zamoż­nym czło­wie­kiem. Olka kilka mie­sięcy temu skoń­czyła sie­dem­na­ście lat. Jest kla­sową gwiazdką i aspi­ru­jącą influ­en­cerką. Co kilka tygo­dni przy­pro­wa­dza do domu innego chło­paczka. Wszy­scy wyglą­dają, jakby upo­lo­wała ich na scho­dach przed Zło­tymi Tara­sami. Nie posą­dzam mamuśki o żadne skoki w bok, ale naprawdę trudno uwie­rzyć, że pły­nie w nas ta sama krew. A o ile mi wia­domo, ojca mamy tego samego. Do niego wrócę zresztą za chwilę, dłuż­szą chwilę. Albo i nie. Nie­ważne. Ciotki powta­rzają, że fizycz­nie jeste­śmy do sie­bie z Olką cał­kiem podobni, tyle że ja tego podo­bień­stwa za cho­lerę nie mogę dostrzec.

– Weź to ścisz – burk­ną­łem. – A naj­le­piej wyłącz.

W odpo­wie­dzi Olka zaser­wo­wała mi swój ulu­biony gest: wycią­gnięty w kie­runku sufitu środ­kowy palec. Stała przed lustrem w dżin­so­wych szor­tach i spor­to­wym sta­niku, mię­dzy nimi aż za dobrze widać było lekko otłusz­czony brzuch i błysz­czący wewnątrz pępka srebrny kol­czyk. W ręku trzy­mała błysz­czyk albo inne kobiece mazi­dło, nie wiem, eks­per­tem nie jestem. Na biurku, przy małym, okrą­głym lusterku, stał skła­da­jący się z co naj­mniej kil­ku­na­stu ele­men­tów zestaw do maki­jażu. Na łóżku zale­gał stos sukie­nek. Wyglą­dało na to, że nie zde­cy­do­wała jesz­cze, co dziś na sie­bie zarzu­cić.

– Głu­chy jesteś? Wypier­da­laj – powtó­rzyła Olka, wyko­rzy­stu­jąc to, że pio­senka wła­śnie się skoń­czyła.

Za chwilę mia­łem za nią zatę­sk­nić. Po paru sekun­dach bło­giej ciszy z gło­śnika buch­nęła ta słodka do porzygu bal­lada o polu z fioł­kami, którą w zeszłym roku cią­gle grali w radiu. Nie żebym słu­chał radia, musiało wle­cieć mi do głowy jed­nym uchem pod­czas samo­cho­do­wych prze­jaż­dżek z mamą.

– Wycho­dzisz gdzieś? – kon­ty­nu­owa­łem rodzinną poga­wędkę.

– Nie, tak się stroję – odparła coraz bar­dziej pod­mi­no­wana sio­strzyczka. – Jasne, kurwa, że wycho­dzę.

– Mama wie?

– Nie twoja sprawa.

– Wylu­zuj, idź sobie, gdzie chcesz.

– Dzięki, kurwa, za pozwo­le­nie, stary.

Oho, „stary”. W męskiej for­mie brzmi to jesz­cze zno­śnie, ale kiedy Olka zaczyna zwra­cać się do kole­ża­nek per „stara”, mam ochotę sprze­dać jej liścia. No prze­pra­szam, wiem, że nie powinno się fan­ta­zjo­wać o policz­ko­wa­niu młod­szej sio­stry. Co mam jed­nak pora­dzić, że Ola jest tak iry­tu­jącą rurą?

– Tylko weź klu­cze, ja wrócę do pół­nocy – oznaj­mi­łem, głów­nie po to, żeby pochwa­lić się wyj­ściem. Z prak­tycz­nego punktu widze­nia ta infor­ma­cja była cał­ko­wi­cie bez­u­ży­teczna. Prze­cież Olka nie wróci z imprezy przed pół­nocą. A klu­cze i tak zawsze bie­rze ze sobą.

– Ty gdzieś wycho­dzisz? – nie dowie­rzała moja sio­stra. Zain­te­re­so­wało ją to na tyle, że ści­szyła nawet muzykę.

– No.

– Niby gdzie?

– Nie twoja sprawa – ucią­łem temat w jej stylu i wyko­na­łem w tył zwrot.

– Pocze­kaj – usły­sza­łem za sobą. – Jesz­cze jedno. Dwie laski z klasy będą dziś u mnie spały. Miesz­kają daleko, nie mają jak wró­cić. Jedną prze­ki­mam u sie­bie, druga położy się na kana­pie.

Wzru­szy­łem ramio­nami, choć wizja poranka z trzema dzie­wusz­kami w stylu Olki, jesz­cze pew­nie pod­pi­tymi, cał­kiem mnie prze­ra­żała. Ale co tam, niech matka się z nimi użera. Ja nie wysta­wię nosa z pokoju, dopóki te mało­laty sobie nie pójdą.

– I pamię­taj – cią­gnęła sio­stra. – Jeśli przy­ła­pię cię na pod­glą­da­niu albo wącha­niu ich bie­li­zny, znisz­czę ci życie.

Teraz to mnie wkur­wiła. Chcia­łem ją zwy­zy­wać, ale w ostat­niej chwili powstrzy­ma­łem się przed zej­ściem do jej poziomu. Jakie pod­glą­da­nie, jaka bie­li­zna?! Co ona sobie ubz­du­rała? Jak pew­nie zdą­ży­li­ście zauwa­żyć, nie jestem zbyt sym­pa­tycz­nym gościem, może nawet wpi­suję się w pro­fil kryp­to­zbo­czeńca. Ale wącha­nie maj­tek jakichś mało­la­tek? No bła­gam. Brzy­dzę się tymi gów­nia­rami z papką zamiast mózgu. Wysze­dłem z pokoju, z trza­skiem zamy­ka­jąc za sobą drzwi. Olcia nie pozo­stała mi dłużna – roz­krę­ciła muzykę na cały regu­la­tor. Utwór pozna­łem po jed­nej nutce, to był ten miło­sny hit Maty. Co one miały z tymi rape­rami? Gdzie się podziała stara dobra Tay­lor Swift?

Rozdział 3

Kiedy wysze­dłem ze sta­cji metra Nowy Świat-Uni­wer­sy­tet na powierzch­nię, zda­łem sobie sprawę, że w tym roku nie byłem jesz­cze w cen­trum. Gene­ral­nie sta­ram się nie opusz­czać Bemowa, ba, naj­chęt­niej nie wyściu­biał­bym nosa poza nie­wa­dzące nikomu osie­dle na tyłach ulicy Czumy. No ale cza­sami, wia­domo, trzeba ruszyć się te kilka kilo­me­trów w tę czy w tamtą stronę. W ostat­nich mie­sią­cach mój wszech­świat szczę­śli­wie ogra­ni­czał się jed­nak do nie­wiel­kiego obszaru mię­dzy zajezd­nią Osie­dle Gór­czew­ska a cen­trum han­dlo­wym Wola Park.

Od mojej ostat­niej wizyty na skrzy­żo­wa­niu Nowego Światu i Świę­to­krzy­skiej kra­jo­bra­zowo nie zmie­niło się zbyt wiele. Zde­cy­do­wa­nie więk­sze zmiany zaszły w struk­tu­rze spo­łecz­nej mia­sta. Z języ­kiem rosyj­skim, albo przy­naj­mniej ze wschod­nim akcen­tem, wypły­wa­ją­cym z każ­dego okna i każ­dej bramy, War­szawa brzmiała jak mały Kijów. Z kolei domi­nu­jący na jezd­niach dostawcy jedze­nia o ciem­nej cerze upo­dab­niali ją do Bom­baju.

W oczy rzu­ciła mi się też trans­for­ma­cja gów­niar w wieku Olki. O ile dobrze pamię­ta­łem, ich zna­kiem roz­po­znaw­czym były krót­kie skó­rzane kurtki oraz wąskie białe spodnie, na któ­rych piąt­kowe i sobot­nie wie­czory pozo­sta­wiały swoje auto­grafy, na przy­kład za pomocą roz­la­nej wiśniówki. Teraz te wszyst­kie chu­do­no­gie sarenki ubie­rały się jak pre­kur­so­rzy kul­tury hip-hop po przedaw­ko­wa­niu VHS-ów zza oce­anu. Wor­ko­wate spodnie, przy­duże bluzy, koszy­kar­skie buty. Czyli nagłe prze­sta­wie­nie się Oli na roz­le­głe T-shirty nie było żad­nym bun­tem wobec panu­ją­cej mody. To było do prze­wi­dze­nia – moja sio­stra, choć roz­hi­ste­ry­zo­wana i cał­kiem wyga­dana, nie jest typem dziew­czyny pły­ną­cej pod prąd.

Pod prąd sze­dłem za to ja, i to dosłow­nie. Po wyj­ściu z metra skrę­ci­łem w lewo, w Kra­kow­skie Przed­mie­ście. Umó­wi­li­śmy się w irlandz­kim pubie nie­da­leko placu Zam­ko­wego. Oczy­wi­ście ni­gdy wcze­śniej tam nie byłem, ale z widze­nia koja­rzy­łem to miej­sce. Z tru­dem prze­ci­ska­łem się przez chod­nik. Gów­niar­ska fala prze­le­wała się w prze­ciw­nym kie­runku. O co cho­dziło? Prze­cież to Sta­rówka była popu­lar­nym miej­scem na wie­czo­rowe wyj­ścia. Albo samo Kra­kow­skie – pełno tam knajp i barów. W stronę placu Zam­ko­wego szła jed­nak zale­d­wie garstka spa­ce­ro­wi­czów, głów­nie rodzin z dziećmi i japoń­skich tury­stów. Cała reszta zmie­rzała w kie­runku palmy. Co oni, będą sobie z nią zdję­cia robić? W Chor­wa­cji ni­gdy nie byli?

Nagle ktoś poło­żył mi rękę na ple­cach. Wzdry­gną­łem się, nie­na­wi­dzę, jak ludzie doty­kają mnie bez pozwo­le­nia. Potem wyko­na­łem obrót. Stała przede mną nie­brzydka blon­dynka, się­ga­jąca mi może do brody. Sze­roki uśmiech spra­wiał wra­że­nie przy­pię­tego do jej buzi. Potrze­bo­wa­łem paru sekund mil­cze­nia, żeby zorien­to­wać się, że to Karo­lina, dziew­czyna z mojej lice­al­nej klasy.

– Co ty, nie pozna­jesz mnie? – zaczęła, nie prze­sta­jąc się szcze­rzyć.

– Poznaję, pew­nie – wyją­ka­łem. – Idziesz na spo­tka­nie?

– Nie, tak sobie przy­pad­kowo prze­cho­dzę w oko­licy.

Fakt, śred­nio inte­li­gentne pyta­nie. Wspo­mi­na­łem już, że ni­gdy nie byłem mistrzem small tal­ków?

Karo­lina rzu­ciła coś na spóź­nione przy­wi­ta­nie i bez ostrze­że­nia dała mi deli­kat­nego buziaka w poli­czek. Oblał mnie zimny pot. Dawno nie wita­łem się tak z dziew­czyną. W ogóle dawno nie wita­łem się z żadną dziew­czyną. Nawet ciotki zby­wa­łem mach­nię­ciem ręką.

– No to… Co tam sły­chać? – spy­tała Karo­lina. Ja aku­rat ska­no­wa­łem jej twarz, a potem ciało. Albo mi się wyda­wało, albo od liceum cał­kiem się wyro­biła.

– Wszystko okej – odpo­wie­dzia­łem, wzru­sza­jąc ramio­nami.

– I tyle? Przy­po­mnij mi, co ty stu­dio­wa­łeś? – męczyła mnie Karo­lina. Ta, „przy­po­mnij”. No na pewno gene­ral­nie dosko­nale zna­łaś moją aka­de­micką ścieżkę, tylko aku­rat jakimś dziw­nym tra­fem teraz wypa­dła ci ona z głowy.

– Zaczy­na­łem kilka kie­run­ków – skła­ma­łem. Tak naprawdę to zaczą­łem jeden, socjo­lo­gię. Pod­da­łem się po nie­ca­łym roku, przed drugą sesją. – Ale jakoś żaden mnie nie prze­ko­nał – zazna­czy­łem.

– To pew­nie gdzieś pra­cu­jesz?

– Pra­co­wa­łem tu i tam – to aku­rat było prawdą. – Teraz roz­glą­dam się za jakąś nową robotą – a to zde­cy­do­wa­nie nie było prawdą.

– O, super. Coś kon­kret­nego? – docie­kała. Zaczy­nała przy­po­mi­nać mamuśkę.

– Zer­kam po róż­nych bran­żach, nie ma o czym gadać. Opo­wia­daj lepiej, co u cie­bie.

No i spro­wo­ko­wa­łem jej sło­wo­tok. Mówiła o stu­diach praw­ni­czych na UKSW, stażu w kan­ce­la­rii, który prze­ro­dził się póź­niej w posadę asy­stentki, a następ­nie awans na sta­no­wi­sko młod­szego praw­nika (czy młod­szej praw­niczki, chyba użyła femi­na­tywu), o prze­pro­wadzce z Łomia­nek na Moko­tów, o Era­smu­sie w Walen­cji i chło­paku z Włoch, któ­rego tam poznała i z któ­rym roz­stała się tuż przed ostat­nią Wiel­ka­nocą.

Mono­log trwał dobrą minutę. Prze­rwał go Woj­tek, mój naj­lep­szy kum­pel z liceum. Dzia­łało to w jedną stronę – on miał sta­tus mojego zde­cy­do­wa­nie naj­lep­szego kolegi, ja u niego nie mie­ści­łem się pew­nie nawet w czo­ło­wej dzie­siątce. Ale był cał­kiem okej mimo wad, o któ­rych opo­wiem póź­niej. Od skoń­cze­nia szkoły widzia­łem go może ze trzy razy, z czego dwa spo­tka­nia były przy­pad­kowe i trwały nie wię­cej niż dzie­sięć minut. Woj­tek nie czuł naj­wy­raź­niej skrę­po­wa­nia przy powi­ta­niu po latach, zaszedł mnie od tyłu i z całej siły zła­pał za ramiona. Znowu pod­sko­czy­łem.

– Siema, Tome­czek! – krzyk­nął.

Przy­bi­li­śmy piątkę, on doło­żył do tego przy­ja­ciel­skie pokle­pa­nie po ple­cach. Woj­tek do matury grał w piłkę w róż­nych junior­skich dru­ży­nach, żad­nej Legii czy Polo­nii, raczej pod­rzęd­nych zespo­łach dla chło­pa­ków z oko­licy. Ale pił­kar­skim kli­ma­tem prze­siąkł tak, jakby otarł się o eks­tra­klasę. A dla­czego o tym teraz wspo­mi­nam? Bo zawsze uwa­ża­łem, że ten durny zwy­czaj z obma­cy­wa­niem odcinka lędź­wio­wego krę­go­słupa wyniósł z szatni. Ni­gdy nie potra­fi­łem zro­zu­mieć tej cie­le­snej bez­po­śred­nio­ści, którą ema­no­wały pił­ka­rzyki.

– Kopę lat, stary, co? – powie­dział Woj­tek, wita­jąc się w mię­dzy­cza­sie z Karo­liną. Kto tak, kurwa, mówi? A to mnie Olka nazywa boome­rem.

– Tro­chę minęło.

– Ale się spa­słeś!

– No wiesz, dobro­byt – odgry­złem się, pokle­pu­jąc mój fak­tycz­nie nie­pa­su­jący do wieku piwny brzu­szek.

Wymie­ni­li­śmy jesz­cze kilka uprzej­mo­ści, to zna­czy – on rzu­cał jakieś uwagi, ja zdaw­kowo na nie odpo­wia­da­łem, a Karo­lina nie­śmiało się uśmie­chała. Póź­niej oni zaczęli o czymś gadać, a ja wsze­dłem w aż za dobrze mi znaną rolę pią­tego koła u wozu. Choć nie przy­po­mi­na­łem sobie, żeby Woj­tek i Karo­lina w liceum zamie­nili choć jedno słowo, roz­ma­wiali jak sta­rzy przy­ja­ciele. Jak oni wszy­scy to robią? Ja zamar­twia­łem się wła­śnie, czy znajdę jaki­kol­wiek wspólny temat z Wojt­kiem – jak już wspo­mnia­łem, niby moim naj­lep­szym lice­al­nym kum­plem.

Kiedy dotar­li­śmy do drzwi irlandz­kiego pubu, ja i Woj­tek zwol­ni­li­śmy, żeby puścić Karo­linę przo­dem. Podzię­ko­wała i ruszyła po scho­dach w górę. My zosta­li­śmy parę kro­ków za nią. Woj­tek dźgnął mnie łok­ciem w żebra i wymow­nie łyp­nął oczami w kie­runku jej tyłka. Czyli nie tylko ja odnio­słem wra­że­nie, że z Karo­liny zro­biła się nie­zła sztuka.

– Dobrze się bawi, co? – mój koleżka znów się­gnął po odzywkę ze słow­nika języka pił­kar­skiego.

Uśmiech­ną­łem się i przy­tak­ną­łem, ale – szcze­rze mówiąc – nie widzia­łem związku mię­dzy dobrą zabawą a zgrab­nym cia­łem kole­żanki.

Było jesz­cze gorzej, niż prze­wi­dy­wa­łem, a nasta­wia­łem się prze­cież skraj­nie pesy­mi­stycz­nie. Nie cho­dziło o to, że mnie ole­wali. Wręcz prze­ciw­nie, zamie­ni­łem słowo z więk­szo­ścią uczest­ni­ków spo­tka­nia; było ich mniej wię­cej dwa­dzie­ścioro. Pro­blem w tym, że prak­tycz­nie każda roz­mowa koń­czyła się, gdy tylko zna­jomi zauwa­żali, że na żadne z pod­sta­wo­wych pytań nie zamie­rzam odpo­wia­dać wię­cej niż trzema sło­wami.

– Co tam sły­chać?

– Wszystko w porządku (alter­na­tyw­nie: jakoś leci).

– Co pora­biasz?

– A, nic takiego.

– Masz kogoś?

– Nie.

– Stu­diu­jesz coś?

– Nie.

– Pra­cu­jesz?

– Chwi­lowo nie.

– Wypro­wa­dzi­łeś się?

– Jesz­cze nie.

– Napi­jemy się?

– Napi­jemy.

– Zdro­wie!

– Zdro­wie.

I tak dalej, i tak dalej. Ja też – rzadko, bo rzadko, ale jed­nak – zada­wa­łem pyta­nia, zazwy­czaj bar­dzo pod­sta­wowe. Myśleli pew­nie, że jestem gbu­rem i że nie chcę się inte­gro­wać. W tym pierw­szym było chyba tro­chę prawdy, ale gdy­bym nie chciał się inte­gro­wać, po pro­stu został­bym w domu. Poja­wi­łem się tam ze złymi prze­czu­ciami, ale dobrymi inten­cjami. Auten­tycz­nie chcia­łem pobyć wśród ludzi.

Jed­nak z każdą spę­dzoną w barze minutą nabie­ra­łem coraz moc­niej­szego prze­ko­na­nia, że kom­plet­nie nie pasuję ani do tego, ani do jakie­go­kol­wiek innego towa­rzy­stwa. Wyglą­dało też na to, że więk­szość klasy utrzy­my­wała ze sobą regu­larny kon­takt. Gadali nie jak na spo­tka­niu po latach, tylko piąt­ko­wym wyj­ściu na mia­sto ze zna­jo­mymi z pracy. Cza­sami uda­wało mi się zamie­nić parę zdań z Wojt­kiem, ale nie­stety mojego kum­pla z każ­dym wla­nym w gar­dło piwem, a tym bar­dziej z każ­dym wla­nym w gar­dło kie­lisz­kiem, coraz bar­dziej cią­gnęło w kie­runku dam­skiego towa­rzy­stwa. Dosia­dłem się więc do Rafała, innego fra­jera. No, wie­cie, gościa podob­nego do mnie. Lamusa, jak to mawiało się gdzieś na prze­ło­mie gim­na­zjum i liceum. W szkole prak­tycz­nie nie mie­li­śmy kon­taktu – on był powszech­nym typem fra­jera z pod­krą­żo­nymi od kom­pu­tera gałami i koszul­kami kapeli roc­ko­wych popu­lar­nych w poko­le­niu naszych rodzi­ców, ja rzad­kim typem fra­jera gar­dzą­cym meta­lo­wymi ner­dami. Cóż, z bie­giem lat nie­wiele się zmie­niło – dwa minusy na­dal nie dawały plusa. Nie potra­fi­li­śmy nawią­zać sen­sow­nej kon­wer­sa­cji. Gadka z Rafa­łem tylko mnie wkur­wiła – oka­zało się, że nawet ten gla­nia­sty bru­das zna­lazł sobie jakąś babkę, w dodatku przy­tu­lił cie­płą posadkę w dziale IT. O kasie nie roz­ma­wia­li­śmy, ale od razu zało­ży­łem, że musi wycią­gać kon­kretny hajs, pew­nie przy­naj­mniej dzie­sięć koła na łapę. A idź pan w chuj z takimi fra­jerami.

W tej sytu­acji nie pozo­stało mi więc nic innego, jak ogłu­szyć się bro­wa­rami. Na licz­niku była już czwórka albo piątka, do tego trzeba dodać kilka kie­lo­nów, na które dałem się namó­wić, gene­ral­nie cał­kiem szu­miało mi w gło­wie. Pamię­tam, że po kolej­nym piwie w końcu udało mi się roz­luź­nić. Nie sta­łem się co prawda lep­szym roz­mówcą, ale przy­naj­mniej przesta­łem się krę­po­wać swoim aspo­łecz­nym zacię­ciem. Z coraz więk­szym zain­te­re­so­wa­niem wsłu­chi­wa­łem się w ota­cza­jące mnie roz­mowy. Choć więk­szość obec­nych była już dobrze zawiana, na­dal gadali o tym samym – o stu­diach, pracy, nowych miesz­ka­niach. O ile nie dzi­wiło mnie to, że każdy zna­lazł jakąś robotę, o tyle nie mogłem zro­zu­mieć, dla­czego tak cią­gnęło ich do wypro­wa­dzek. Naprawdę tak źle wam było z mamuś­kami, bando nie­wdzięcz­ni­ków? Prze­szka­dzały wam wypra­so­wane ubra­nia w sza­fie i szama pod­sta­wiona pod nos?

Piłem coraz wię­cej. Pamię­tam, że w pew­nym momen­cie Woj­tek spy­tał, czy nie mam już dość. Kaza­łem mu wypier­da­lać, co, nie wie­dzieć czemu, bar­dzo go ucie­szyło. Pokle­pał mnie po ple­cach i zapro­po­no­wał nawet kolej­nego strzała. Oczy­wi­ście zgo­dzi­łem się. Wznie­śli­śmy jakiś neu­tralny toast, za Kazi­mie­rza Gre­nia albo Cze­sia Mich­nie­wi­cza, i wla­li­śmy porząd­nie zmro­żoną sub­stan­cję do gar­deł. Potem wró­ci­łem do bro­wa­rów. Roz­mowy były coraz mniej wyraźne, podob­nie jak moje wspo­mnie­nia. Nagle dosia­dła się do mnie Karo­lina, ta, którą spo­tka­łem po dro­dze. Byłem zasko­czony, bo wyda­wało mi się, że mają się ku sobie z Wojt­kiem. Nie jestem pewny, o czym z nią roz­ma­wia­łem. Chyba popro­siła, żebym już wię­cej nie pił. Raczej nie poskut­ko­wało, bo gdzieś w oko­li­cach tej roz­mowy cał­ko­wi­cie urwał mi się film.

Ock­ną­łem się na przy­stanku auto­bu­so­wym naprze­ciwko uni­wer­sy­tetu. Zaczy­nało robić się widno. Na ulicy było pusto, przed nosem prze­je­chała mi śmie­ciarka. Sie­dzia­łem oparty o szklaną wiatę, z głową zwi­sa­jącą bez­wład­nie w dół. Pode mną leżała plama rzy­go­win. Mimo wszystko mia­łem nadzieję, że moich wła­snych. Obok sie­dział Woj­tek. Był pijany, choć nie aż tak jak ja. Spraw­dzał coś w tele­fo­nie. Kiedy zoba­czył, że się ock­ną­łem, par­sk­nął śmie­chem.

– O stary, ale cię odcięło.

– Takie, kurwa, śmieszne?

– Wylu­zuj, Tomuś. Każ­demu się cza­sem zda­rzy.

Poma­ca­łem kie­sze­nie. Tele­fon – był, port­fel – był, klu­cze – były. Wyglą­dało na to, że niczego nie zgu­bi­łem. Cho­ciaż tyle.

– Dużo wypi­łem? – zabrzmiało to jak coś pomię­dzy pyta­niem a stwier­dze­niem.

– Dużo? – Woj­tek wró­cił do entu­zja­stycz­nego tonu. – Gościu, wyje­ba­łeś chyba z dwa­na­ście bro­wa­rów! Żad­nego szota nie odmó­wi­łeś! No ja pier­dolę, nie wie­dzia­łem, że taki z cie­bie zawod­nik! – teraz mój koleżka nie­mal krzy­czał. Nawet led­wie kon­tak­tu­jąc, nie potra­fi­łem zro­zu­mieć, dla­czego tak wielką przy­jem­ność spra­wiało mu to, że jego kum­pel wlał w sie­bie morze piwa i gorzały.

– Która godzina?

– Po czwar­tej – odpo­wie­dział Woj­tek, zer­ka­jąc na tele­fon.

– Idę do metra.

Wsta­łem, zarzu­ciło mną w lewą stronę. Ude­rzy­łem bar­kiem o ściankę przy­stanku. Odsko­czy­łem, z tru­dem zła­pa­łem rów­no­wagę. Woj­tek znowu się śmiał.

– Ty, Johnny Wal­ker – tra­dy­cyj­nie nie zro­zu­mia­łem, ale zabrzmiało to bar­dzo pił­kar­sko. – Sia­daj na dupie, bo sobie guza nabi­jesz. Jakie metro, odje­bało ci? Zama­wiaj Ubera.

– Nie mam – wzru­szy­łem ramio­nami. Czu­łem, że łapie mnie czkawka.

– Luźna guma, chło­pak. Ja ci zamó­wię, tylko podaj adres.

Nie było to łatwe, ale jakoś wybeł­ko­ta­łem nazwę wła­ści­wej ulicy. Zorien­to­wa­łem się już, że o wła­snych siłach nie dotrę nawet na skrzy­żo­wa­nie ze Świę­to­krzy­ską, a co dopiero na Bemowo, więc nie­ocze­ki­wa­nie sta­łem się zwo­len­ni­kiem pomy­słu z Ube­rem. Gdy­bym czę­ściej gdzieś wycho­dził, sam bym sobie to ścią­gnął. Podał­bym tylko numer karty mamuśki, bo nie ufam cyfro­wej ban­ko­wo­ści. Woj­tek zamó­wił prze­jazd, kie­rowca miał być tu za osiem minut.

– Dzięki, jutro oddam.

– A prze­stań – zaśmiał się Woj­tek. – Nie będziesz nic odda­wał.

To było cał­kiem miłe. Zresztą na jego miej­scu zapro­po­no­wał­bym pew­nie to samo. Ale byłem jesz­cze na bani, więc hoj­ność kolegi nie­sa­mo­wi­cie mnie ura­ziła.

– A ty, kurwa, co? Mój spon­sor? – powie­dzia­łem agre­syw­nie jak ni­gdy wcze­śniej.

Woj­tek aż zbladł. Nie koja­rzył mnie z takim tonem.

– Myślisz, że jak nie noszę T-shir­tów za cztery stówy, to trzeba mi od razu sta­wiać taksę? Że trzeba… – zro­bi­łem wymu­szoną przez czkawkę pauzę. – Że trzeba się nade mną lito­wać, bo miesz­kam na pięć­dzie­się­ciu metrach z matką i przy­głu­pią sio­strą? Albo dla­tego, że stary nie zapi­sał mnie na tenisa i nie brał na waka­cje do Azji, tylko spier­do­lił, zanim zaczą­łem cho­dzić? Tak myślisz, nie, Woj­tuś?

– Stary, wylu­zuj… – popro­sił zdez­o­rien­to­wany Woj­tek. Zer­k­nął na tele­fon, ewi­dent­nie marzył tylko o tym, żeby Saszka czy inny Dymitr jak naj­szyb­ciej zabrał mnie na Bemowo.

– Zamknij ryj, jesz­cze nie skoń­czy­łem!

Woj­tek, zwy­kle wyszcze­kany i pewny sie­bie gość, natych­miast zamilkł.

– Tobie… – znowu poko­nała mnie czkawka. – Tobie się naprawdę wydaje, że ja nie widzę, jak wy na mnie wszy­scy patrzy­cie?

Wygła­sza­jąc swoją pijacką tyradę, buja­łem się na wszyst­kie strony. Z każ­dym wyrzu­co­nym z ust zda­niem coraz więk­szą trud­ność spra­wiało mi utrzy­ma­nie już nie tyle rów­no­wagi, ile jako takiego pionu. Mówiąc pro­ściej: w każ­dej chwili mogłem wyrżnąć mordą o beton.

– Ale o czym ty gadasz? – Woj­tek naj­wi­docz­niej na dobre zaprzy­jaź­nił się z tonem skre­ty­nia­łego pazia.

– Już ty dobrze wiesz, o czym ja, kurwa, gadam – cią­gną­łem. W tym miej­scu zro­bi­łem krótką prze­rwę, po czym pod­nio­słem ton o przy­naj­mniej kilka decy­beli. – Gadam o tym, że jestem dla was ścier­wem. Pier­do­loną ścierą do pod­łogi. Bez­ro­bot­nym mamin­syn­kiem. Zasił­ko­wi­czem z jedną parą butów. Dwu­dzie­sto­pię­cio­lat­kiem, który ni­gdy nie widział dziew­czyny bez bluzki. I nawet nie ma prawa jazdy. Ula­nym gobli­nem, jeba­nym socjo­patą zamknię­tym w beto­no­wej klatce. Boicie się, że któ­re­goś dnia mi odpier­doli i ruszę z kała­chem na przed­szkole, roz­ry­wać śru­tem bebe­chy dzie­ciacz­ków, któ­rych ni­gdy nie będę miał, bo kto by, kurwa, chciał mieć ze mną dzieci. Nikt! Prze­cież naj­pierw trzeba by je jakoś zmaj­stro­wać. No a mnie żadna niuńka kijem przez szmatę by nie ruszyła! Ani żaden chłop! Nawet gdy­bym został peda­łem, i to ostat­nim na świe­cie peda­łem bez HIV-a! – teraz to już naprawdę dar­łem japę na Wojtka.

On nie cho­wał już nawet tele­fonu do kie­szeni, roz­pacz­li­wie łypał psimi śle­piami na ekran, jakby chciał przy­cią­gnąć tu Saszkę siłą spoj­rze­nia. Jed­no­cze­śnie pró­bo­wał utrzy­my­wać ze mną kon­takt wzro­kowy, chyba na wypa­dek jakby już do końca mi odpier­do­liło – żebym przy­pad­kiem nie uznał patrze­nia w tele­fon za znie­wagę, zasłu­gu­jącą na pijacką szarżę. Oczy­wi­ście w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach Woj­tas zło­żyłby mnie połową ciosu, i to lewą ręką, ale musiał wyczuć, że to nie były nor­malne oko­licz­no­ści.

Ja tym­cza­sem ciężko dysza­łem. Mani­fest nie­udacz­nika solid­nie dał mi w kość. Opar­łem ręce na kola­nach, wychy­li­łem się jak Żyła na progu, gar­bik i fajeczka, coś w tym stylu. Prze­mó­wi­łem dopiero po kilku sekun­dach.

– Ale wiesz, co jest naj­gor­sze? – spy­ta­łem już zupeł­nie spo­koj­nym tonem. – Naj­gor­sze jest to, że macie rację.

Woj­tek chyba chciał coś mi odpo­wie­dzieć, ale obaj zauwa­ży­li­śmy, że przy przy­stanku zatrzy­mała się biała fabia.

– Dobry z cie­bie chło­pak, Woj­tas – stwier­dzi­łem na odchodne, po czym pod­sze­dłem do wciąż oszo­ło­mio­nego kum­pla i poca­ło­wa­łem go w czoło. Nie cze­ka­jąc na jego reak­cję, odwró­ci­łem się i wpa­dłem na tylną kanapę skody. Ostat­nie, co pamię­tam, to, że kie­rowca, o dziwo, mówił po pol­sku. I to bez wschod­niego akcentu.

Rozdział 4

Obu­dzi­łem się we wła­snym łóżku. Nie mia­łem poję­cia, jak się tam zna­la­złem. Pękał mi łeb, w ustach pano­wała susza. Zer­k­ną­łem na leżący na skraju łóżka tele­fon, docho­dziła jede­na­sta trzy­dzie­ści. O tej porze nie wypa­dało już prze­wra­cać się na drugi bok, zwłasz­cza że był pią­tek, czyli jed­nak dzień robo­czy, jak­kol­wiek śmiesz­nie brzmi to w moich ustach. Nie­chęt­nie wygra­mo­li­łem się więc spod koł­dry i spu­ści­łem nogi na pod­łogę. Mało bra­ko­wało, a wdep­nął­bym pro­sto w pozo­sta­wiony przy łóżku talerz z kanap­kami. Obok niego stał kubek z kawą. Nie wyglą­dała na gorącą, ale na wszelki wypa­dek nie­pew­nym ruchem dłoni spraw­dzi­łem tem­pe­ra­turę kubka. Nie parzył, nawet nie grzał. Kawa była co naj­wy­żej let­nia. Prze­płu­ka­łem usta luro­watą cie­szą. Jed­nak oka­zała się cał­ko­wi­cie zimna. Kiedy płyn dotarł do żołądka, poczu­łem, jak wczo­raj­sze bro­wary, i chuj wie co jesz­cze, pod­cho­dzą mi do gar­dła. Sta­wi­łem jed­nak czoła odru­chowi wymiot­nemu, po paru głęb­szych wde­chach naj­gor­szy kry­zys był już za mną.

Powoli wra­cały do mnie wspo­mnie­nia z poprzed­niej nocy. Nie umia­łem odtwo­rzyć dokład­nie biegu wyda­rzeń z knajpy, zresztą śred­nio mnie to obcho­dziło. Prze­cież i tak mieli mnie za skraj­nego dzi­waka. Ba, schle­wa­jąc się do nie­przy­tom­no­ści, poka­za­łem może nawet, że nie jestem aż taką zesztyw­niałą kłodą, za jaką mnie mieli. Poza tym wła­ści­wie wszy­scy łoili równo, pew­nie więk­szo­ści cho­ciaż na chwilę urwał się film.

Ale spo­koju nie dawały mi moje pijac­kie wynu­rze­nia z przy­stanku. O ile dobrze pamię­ta­łem, poprzed­niej nocy w końcu wyrzu­ci­łem z sie­bie nara­sta­jący we mnie od wielu lat żal do całego świata. Samo w sobie nie było to takie złe. Świat niczego mi nie zaofe­ro­wał, więc mia­łem prawo tro­chę na niego pona­rze­kać. Było mi jed­nak głu­pio, że padło aku­rat na Wojtka.

Bo widzi­cie, ten Woj­tas to naprawdę porządny gość. Pew­nie zauwa­ży­li­ście już, że na pierw­szy rzut oka nie do końca do sie­bie pasu­jemy. On jest towa­rzy­ski, pewny sie­bie, wyga­dany, momen­tami chyba aż za bar­dzo, taki kapi­tan dru­żyny fut­bo­lo­wej z ame­ry­kań­skiego filmu dla nasto­lat­ków. W dodatku z boga­tej, choć nie inte­li­genc­kiej rodziny. Stary ma firmę budow­laną, sta­wiają w całej Pol­sce bie­dronki czy inne lidle.

A jaki jestem ja, mogli­ście usły­szeć poprzed­niej nocy, pod­su­mo­wa­łem się aku­rat cał­kiem traf­nie. Zawsze jed­nak uda­wało nam się zna­leźć z Wojt­kiem wspólny język. Zła­pa­li­śmy kon­takt, bo usa­dzono nas w jed­nej ławce. Poza stan­dar­do­wymi poznaw­czymi gad­kami roz­ma­wia­li­śmy głów­nie o piłce. Woj­tek pomy­ślał nawet, że ja też coś kopię, nama­wiał mnie, żebym wpadł na tre­ning jego dru­żyny (grał wtedy w Józe­fo­vii Józe­fów albo Star­cie Otwock). Na szczę­ście na pierw­szym WF-ie wypro­wa­dzi­łem go z błędu. Już pod­czas roz­grzewki zro­zu­miał, że jestem wyłącz­nie teo­re­ty­kiem fut­bolu.

Póź­niej Woj­tek zaczął coraz bar­dziej wsią­kać w lice­alne towa­rzy­stwo. Doce­nia­łem, że chciał być lojalny wobec sta­rego druha z pierw­szych dni wrze­śnia i cią­gle wkrę­cał mnie na imprezy, na które oczy­wi­ście jako jeden z nie­licz­nych w kla­sie nie otrzy­my­wa­łem zapro­sze­nia. Zwy­kle odma­wia­łem, ale ze dwa czy trzy razy udało mu się wycią­gnąć mnie do ludzi. Zawsze koń­czyło się tak samo: przez pół godziny roz­ma­wia­łem z Wojt­kiem i paroma innymi chło­pa­kami na jakieś losowe tematy, potem towa­rzy­stwo się inte­gro­wało, a ja sie­dzia­łem przy ścia­nie, popi­ja­łem piwo, zer­ka­łem na zega­rek i modli­łem się, żeby wybiła już godzina upo­waż­nia­jąca do kul­tu­ral­nego wyj­ścia. Ani razu nie dotrwa­łem do pół­nocy. Woj­tek nie jest taki głupi, na jakiego się robi, więc szybko sku­mał, że pasuję do jego zna­jo­mych jak pięść do nosa. Dał sobie spo­kój z zabie­ra­niem mnie na melanże. Ale przez cały czas utrzy­my­wa­li­śmy dobry kon­takt, co jakiś czas łapa­li­śmy się nawet po szkole, żeby roz­pra­co­wać czte­ro­pak albo dwa.

Ta histo­ria nie­bez­piecz­nie odbija w kie­runku opo­wie­ści o nie­odwza­jem­nio­nej gejow­skiej miło­ści, ale spo­koj­nie – to nie to. Woj­tek był po pro­stu jedy­nym rówie­śni­kiem od cza­sów wcze­snej pod­sta­wówki, z któ­rym potra­fi­łem gadać dłu­żej niż trzy minuty. Dla­tego głu­pio mi, że swoje żale wyla­łem aku­rat na niego.

Mia­łem jed­nak zde­cy­do­wa­nie gor­szy pro­blem – nara­sta­ją­cego z każdą minutą kaca. Pul­su­jący ból obej­mo­wał swoim zasię­giem coraz więk­szą część prze­cią­żo­nej łepe­tyny. Zmu­si­łem się do wsta­nia z łóżka. Znów zro­biło mi się nie­do­brze, obraz przed moimi oczami zawi­ro­wał, jak­bym wsiadł do heli­kop­tera. Ponow­nie wzią­łem głę­boki wdech i na chwilę zatrzy­ma­łem powie­trze w płu­cach. Poskut­ko­wało, na­dal czu­łem się podle, ale byłem już w sta­nie posu­nąć się o kilka kro­ków do przodu bez ryzyka zafaj­da­nia wymio­ci­nami pod­łogi. Plan był pro­sty: lodówka i chłodna woda, a potem szybko pod prysz­nic. Przez ścianę sły­sza­łem, że ta mała rura oglą­dała coś na lap­to­pie.

Czy ona w ogóle cho­dzi jesz­cze do szkoły? Prze­cież był dopiero maj, powinna sie­dzieć na lek­cjach. Mija­łem aku­rat lustro, odru­chowo wle­pi­łem w nie wzrok. Wyglą­da­łem okrop­nie. Nie przy­pusz­cza­łem, że jest aż tak źle. Nie byłem już lekko ulany, jak lubi­łem sobie wma­wiać. Sta­łem się peł­no­praw­nym gru­ba­sem. Ster­cza­łem naprze­ciwko lustra i obser­wo­wa­łem fałdy tłusz­czu opa­da­jące na przy­cia­sne slipki. Tłuszcz obfi­cie odkła­dał się też na policz­kach, a kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów niżej na dobre roz­go­ścił się podwójny pod­bró­dek. Roz­kle­ko­tane na wszyst­kie strony tłu­ste włosy dopeł­niały obraz fizycz­nej degren­go­lady. Kiedy ja ostat­nio upra­wia­łem jakiś sport? To tro­chę prze­ra­ża­jące, ale chyba naprawdę było to pod koniec liceum, czyli dokład­nie osiem lat temu. A więc rocz­nica jesz­cze nie okrą­gła, ja za to już okrą­glutki jak bączek.

Z obrzy­dze­niem ode­rwa­łem się od tego odra­ża­ją­cego widoku. Wysze­dłem z pokoju, zamkną­łem za sobą drzwi. Szybko pomkną­łem w kie­runku kuchni. Za wszelką cenę chcia­łem unik­nąć kon­fron­ta­cji z Olką. Ale mia­łaby uży­wa­nie, gdyby zoba­czyła mój potężny bęben. Nie poka­zy­wa­łem się jej bez koszulki od ostat­nich wspól­nych waka­cji, czyli gdzieś tak od momentu, gdy skoń­czyła dzie­sięć lat. Usły­sza­łem dźwięk otwie­ra­nej lodówki. Zatem mama była jed­nak w domu. Czę­ściowa nagość w jej obec­no­ści mnie aku­rat nie krę­po­wała. Pospiesz­nie scho­wa­łem się przed wężo­wym wzro­kiem sio­strzyczki za kuchen­nymi drzwiami.

Gdyby to był film, w tle uję­cia, na któ­rym stoję nagi w progu kuchni i otwie­ram coraz sze­rzej usta, roz­le­głoby się roz­rze­dzone syn­te­za­to­rem wark­nię­cie Olki. „Dwie kole­żanki będą dziś u mnie spały” – przy­po­mniałby brzę­czący w gło­wie głos sio­stry.

Zostańmy na chwilę przy fil­mo­wej ter­mi­no­lo­gii. Cię­cie. Fade in. Akcja.

Rozdział 5

Stoi obok otwar­tej lodówki, wspina się aku­rat na palce, żeby się­gnąć po coś z naj­wyż­szej półki. Wyciąga ręce do góry, wor­ko­wata biała koszulka unosi się, ale nie odsła­nia poślad­ków. Zatrzy­muje się na ich dol­nej linii. Spod T-shirtu wystają opa­lone nogi – drobne, może nawet zbyt drobne, ale to tylko dodaje jej uroku. Nie zauważa mnie od razu. Widzę jej lewy pro­fil. W oczy rzuca mi się lekko zadarty nosek. Zabaw­nie marsz­czy go, gdy wącha jogurt, który wycią­gnęła z lodówki. Po jej reak­cji widzę, że raczej nie jest zepsuty. Wciąż sto­jąc twa­rzą do lodówki, przy­sta­wia usta do pla­sti­ko­wej butelki. Kiedy je od niej odrywa, nad ustami poja­wia się podłużny biały ślad. Wtedy odwraca się w moim kie­runku. Od razu się do mnie uśmie­cha. Nie wie, że poma­zała sobie buźkę jogur­tem, mój mały Anio­łek.

– Cześć – odzywa się.

A mnie przed oczami zaczyna prze­la­ty­wać nasze wspólne życie. Pierw­sza randka – nie mam poję­cia, gdzie w War­sza­wie – ani żad­nym innym mie­ście – wycho­dzi się z dziew­czy­nami. Ale na pewno byłby prze­łom wio­sny i lata, taki wcze­sny czer­wiec. Sie­dzie­li­by­śmy w zie­lo­nym ogródku na Żoli­bo­rzu albo Saskiej Kępie, to chyba modne dziel­nice. Oboje zamó­wi­li­by­śmy maka­ron. Ona pew­nie z owo­cami morza, wygląda na taką, któ­rej do twa­rzy w towa­rzy­stwie mał­żo­wych musze­lek. Ja musiał­bym wybrać coś innego, bo obrzy­dzają mnie te wodne stra­szy­dła. Posta­wił­bym pew­nie na bolo­gnese, nie ma co zba­czać z utar­tych ście­żek. Do kola­cji wypi­li­by­śmy dwie butelki wina. Na głowę. Nie, dobra, nie prze­sa­dzajmy. Po pro­stu dwie. Sta­wiam ja – a co! Się nie wydaje, się ma. Oczy­wi­ście wolał­bym czte­ro­pak piwa, no ale w tej sytu­acji jakoś nie wypada, sami rozu­mie­cie…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

WORD – woje­wódzki ośro­dek ruchu dro­go­wego. [wróć]