Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dla S. było to zlecenie jak każde inne – po prostu miał zabić następnego człowieka. Lubił swoją pracę. Dokonując kolejnych zbrodni, czuł się wyjątkowy, był panem życia i śmierci. Pech chciał, że w tym samym czasie poznał piękną blondynkę, Anitę. Dziwna relacja płatnego mordercy i pracownicy banku doprowadza do nieoczekiwanego zwrotu wydarzeń.
Czy w bezwzględnym, pełnym zbrodni świecie, jest miejsce na uczucia i emocje? Czy jest w nim miejsce dla kobiet?
Zobacz, jak to się wszystko ładnie łączy. Miłość i śmierć zawsze razem – powiedział Marino i znów pokazał zęby w nieszczerym uśmiechu.
Nie odpowiedziałem. Śmierci tu przecież nie ma, wszyscy żyjemy. Spojrzałem na zawiniątko i tknęło mnie złe przeczucie. Jaśmina wsiadła do czarnego auta i posłała mi krzepiące spojrzenie. Straciłem jedyną kartę przetargową, byłem na muszce bladego typa, więc nie odwzajemniłem go.
Poczułem, że to jest ten moment, błyskawicznie wyciągnąłem broń i strzeliłem blademu facetowi w klatkę piersiową. Padł na ziemię, a Marino wsiadł do auta i ruszył, kryjąc się przed moimi pociskami.
– Kurwa! – wrzasnąłem z frustracją, gdy odjechał i po raz kolejny nie zdołałem go zabić.
Ewa Popławska
Urodziła się w 1994 roku. Pochodzi ze Słupska, ale na co dzień mieszka w Gdańsku. Ukończyła licencjat z filologii polskiej. Obecnie studiuje dziennikarstwo na Uniwersytecie Gdańskim. Powieść „Anita” to jej debiut wydawniczy. Oprócz literatury, interesuje się językiem węgierskim i skokami narciarskimi. Kocha zwierzęta, a zwłaszcza psy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 145
Rok wydania: 2017
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dwa lata temu życie pokazało mi środkowy palec. Fakolca mi wystawiło, krótko mówiąc. Obudziłem się dziś i stwierdziłem, że jednak istnieje różnica między życiem a dryfowaniem, że właśnie ja dryfuję. A – gwoli ścisłości – obudziłem się obok pięknej pani. Powinienem czuć, że żyję? Ciągle strzelam do własnej nadziei, którą odziedziczyłem chyba przez samo to, że jestem człowiekiem. Wierzycie, że można całkowicie wyzbyć się nadziei? Tak, żeby każda jej nić została przecięta zimnym ostrzem?
Miało nie być poetycko, a ja swoje.
Nie myślcie, że jestem filozofem. Moje powołanie składa się z bardziej przyziemnych czynników, nad którymi wcale a wcale się nie zastanawiam. Miałem skończyć z szerzeniem śmierci, dwa lata temu obiecałem to sobie tak solennie, że aż przeszył mnie dreszcz uniesienia. Tak mocno siedziała mi w głowie myśl o nowym życiu – bez pistoletu przy boku.
Przyznam, że mój zawód nie opiera się na strzelaniu i zacieraniu śladów. Trudno zabić człowieka – trzeba panować nad sobą, a także mieć zmysł i ustalony cel. Wszystko to oscyluje między kompletną hańbą a boskością.
Nie myślcie sobie, że moje rozważania są nienormalne. Uwierzcie mi, bo bardzo potrzebuję poczucia, że każdy zasługuje na szacunek. Z drugiej strony sam nigdy nie lubiłem i nie szanowałem kanarów. Bez słowa pozwalam im na wypisanie mandatu, czując się jak gnojek przyłapany na masturbacji. Morderca to jednak nie kanar, choć jeden i drugi zawód wiąże się z bezwzględnością. Mam czas na podróże, czasem nie ma mnie przez kilka miesięcy. Lubię zwiedzać, szczególnie podobało mi się Peru. Łaziłem od świtu do zmierzchu szlakami Inków, zastanawiając się, czy pasowałbym do nich. Chyba nie, bo jestem zbyt miejski, przesiąknięty brukiem, szarymi blokami i mijaniem masek z wymalowanymi zmarszczkami niepokoju i pośpiechu.
Żaden cień śmierci nie uszedł mojemu wprawnemu oku. Zabijając, nauczyłem się obserwować agonię: szybkie zatarcie spojrzenia i ledwo słyszalny krzyk duszy. Pewnie uważacie, że opisując to, posuwam się za daleko. I tak wszyscy skończymy w szponach nudnej śmierci. Trafimy do piachu – czy tego chcemy czy nie. Pod koniec życia, siedząc w bujanym fotelu, będziemy się nawzajem przekonywać, że to jeszcze nie teraz, jeszcze nie dzisiaj, nie jutro. Może pociągniemy kilka, kilkanaście lat. Potem zepsujemy się jak stary odkurzacz i przestaniemy wciągać brud. Po prostu się nim zatkamy. Torebka nam pęknie w środku od nadmiaru kurzu, spalin, papierosowego dymu i bezsilności wobec przeżytych emocji, niedokończonych scenariuszy miłosnych. Potraficie uciec ze szponów śmierci? Nikt tego nie potrafi, choć każdy tak mocno chce.
Wróćmy do sedna – państwo R. podpisali wyrok na własnego syna, czego mój wspólnik Protazy nie mógł zrozumieć. Dlaczego zamierzali mnie wynająć? Niedawno dowiedzieli się, że ich syn jest homoseksualistą, a co więcej – zamieszkał za miastem ze swoim partnerem. Jak to typowa para moherowych dewotów – nie pogodzili się z tym. Zażądali, bym zabił ich syna. Coś mi w tym ich miłosierdziu nie pasowało, no ale co ja tam wiem… Mam przecież tylko wykonać swoje zadanie.
Pozostało mi jedynie dostosować się do rozkazu i odszukać młodego. Nie okazało się to zbyt trudne i miałem mnóstwo okazji do zabójstwa. Postanowiłem jednak poczekać na zaliczkę, nie spieszyłem się też z likwidowaniem szczęśliwego, młodego człowieka. Bardzo dobrze wyglądał. Wysoki, szczupły, pełen energii, z uśmiechem w oczach. Dziewczyny, które nie były świadome jego orientacji, rzucały się pewnie na niego jak żul na amarenę. Piękniś w ciemnym wdzianku, sweterek z dzianyny, na koszulce, wszędzie śliczny, pan z żurnala.
Jakoś w tamtym czasie poznałem Anitę. Pracowała w banku. Na początku nasza znajomość ograniczała się do regulowania kwestii finansowych. W dokumentach miałem wpisany inny zawód, wszystko pięknie przemyślane. Byłem ornitologiem, wspaniale. To nic, że nie wiem nawet, jak wygląda szpak. Ważne było to, że mogłem bez wstydu i niepokoju patrzeć zza biurka na jej bladą twarz pochyloną nad dokumentami. Blond włosy spinała zazwyczaj w grubą kitkę, a policzki okraszała różem. Był wykwintny, zmieszany z jej cerą wyglądał jak amarantowa mgiełka. Z początku moje uwielbienie mieszało się z wyrzutami sumienia, lecz później wyzbyłem się wstydu i wizyty w banku stały się moim ulubionym zajęciem.
Moje kontakty z kobietami nie wyglądały szczególnie dobrze. Kilka łatwych kurew przewinęło się przez moje łóżko, wystarczyło pojawić się w jednym ze znanych barów w centrum miasta. Z prawdziwej miłości zostały mi tylko przebłyski tkliwej, zatartej już niemal radości. Serce rozgrzane jedynie od buntu wobec świata przestaje odgrywać swoją najważniejszą rolę, przestaje kochać. Staje się narzędziem w ręku szaleńca, rubinem, czerwoną skałą pokrytą szkaradnym graffiti z napisem Nie włazić tu, bo tu niewiele można ukraść. Z mojego serca nic by się nie dało ukraść, nie ma po co zatapiać zębów w puste zastawki, w których płynie tylko krew. Nie ma po co obszukiwać komór – są puste. Jeśli razem z posoką nie pędzą marzenia, to wszystko jest jedynie maszyną, a ja tylko żywym organizmem.
Najgorzej wspominam rozmowy z tak zwanymi dziewczynkami z dobrego domu. Głupie niczym kuropatwy w czasie godów. Pchały się w ramiona w wyuzdany, acz subtelny sposób. Nade wszystko potrzebowały zapewnień o moim uczuciu, którego najczęściej w ogóle nie było. Jednak dla przyjemności ich i własnej szybko nauczyłem się kłamać im prosto w oczy. One też łgały, w przezabawny sposób robiły mi wyrzuty o każde rozbite uczucie, każdą misę tajemnic. Porcelanowe umysły badały, jak się pozbyć konkurencji i być tą jedyną.
Anita była całkiem inna niż większość kaszalotów, z którymi miałem „zaszczyt” przebywać. Błyskotliwa, sprytna, powabna; przypominała mi Maję, dziewczynę z sąsiedztwa, za którą szalałem, będąc jeszcze szczeniakiem. Czasem tęsknię do tych czasów, w których komputery były rzadkością. Wtedy wszyscy zbieraliśmy się na podwórku i od rana do wieczora biegaliśmy jak szaleni, wymyślając coraz to nowsze zabawy. Nie przypuszczałem, że oprócz beztroskiego życia jest jeszcze inne: wiejące chłodem, przyjebane mułem, odgrodzone od radości i spokoju. Nie miałem sprecyzowanych planów na przyszłość a mój wybór zawodu był dziełem przypadku zapoczątkowanym spotkaniem Protazego.
Mojego przyjaciela zobaczyłem po raz pierwszy na stacji kolejowej w małej, zabitej deskami dziurze, której nazwy już nie pamiętam. Przypatrywałem się mu na peronie z wielką dokładnością, gdyż jego twarz wydała mi się specyficzna i trochę przypominała łeb kurczaka. Delikatne rysy, małe, głęboko osadzone oczy, spiczasty nos. Istna kura. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, z jakim napięciem czeka na pociąg. Kiedy usłyszał przez głośnik zapowiedź ekspresu, twarz nagle ściągnęła mu się w grymasie bólu i rezygnacji. Podszedł ciężkim krokiem do linii, poza które już nie wolno było wchodzić, i zauważyłem na jego twarzy odbijające słońce łzy. Zdawałem sobie sprawę z tego, że zamierza rzucić się pod pociąg, ale nie reagowałem i postanowiłem obserwować, co się stanie dalej. Nigdy wcześniej nie podejrzewałbym siebie o taką obojętność, więc właśnie wtedy zrozumiałem, że powstaje we mnie coś nowego i okrutnego. Na początku człowiek bardzo się przejmuje takimi spostrzeżeniami. Nie wzbudziły one we mnie woli walki o życie tamtego smutnego i zgnębionego człowieka. Pragnąłem, żeby przeszedł test, i wierzyłem mocno w siłę jego woli. Ten niemy egzamin, którego wynik obstawiałem w swoim umyśle, napawał mnie dumą i czynił z tamtego mężczyzny stłamszoną ofiarę, czyli po prostu mojego królika doświadczalnego.
Pociąg dał sygnał z oddali i usłyszałem stukot torów oraz ciężki pęd wiatru przerywający spokojne i stałe masy ciepłego powietrza. Poczułem w swojej wyobraźni ruchy trakcyjne i widziałem, jak nieznajomy z rozszerzonymi ze strachu źrenicami patrzy na horyzont, widziałem ciężkie wagony zmierzające ku stacji. Dostrzegając jego desperację, przez chwilę się zawahałem, choć prawie miałem pewność, że silna psychika nie pozwoli mu skoczyć że człowiek mimo swoich problemów podejmie walkę. Coś krzyczało we mnie, żeby pobiec mu na ratunek tym bardziej, że nikogo innego nie było na peronie i nikt nie zatroszczyłby się o tego biedaka. Mimo to zbyłem mój wewnętrzny głos litości.
Piękna chwila, gdy kura przymierzyła się do skoku, a potem, płacząc, upadła z bezsilności na beton, będzie mi towarzyszyła do końca życia.
Podszedłem do niego i z udawanym gniewem złapałem go za ramiona.
– Co ty wyrabiasz?! – krzyknąłem mu prosto w ucho. – Wstawaj i chodź ze mną – dodałem spokojniej. Chciałem go poznać i dowiedzieć się czegoś więcej o jego pobudkach, chociaż nigdy wcześniej nie zaczepiłbym nikogo na stacji kolejowej, a już tym bardziej niedoszłego samobójcy.
Nieznajomy bez trudu dał się poprowadzić przez maleńki dworzec, zwykłą polską piździawkę. Skulony szlochał, jakbym go uratował z próby samobójczej, aż mnie tym trochę zdenerwował, bo poczułem się winny, chociaż przecież nic nie zrobiłem; ani go nie wepchnąłem pod ten pociąg, ani nie odciągnąłem. Dałem mu wybór i on z niego skorzystał. Chciałem poznać powody jego płaczu i odporny na spojrzenia zaciekawionych ludzi, bez stresu, wiodłem go ze sobą ku centrum miasteczka. Weszliśmy do przydrożnej kawiarni.
– Siadaj – rozkazałem, sadzając wyjącą kurę siłą na brązowe krzesło z miękkim, bordowym obiciem – i uspokój się wreszcie.
Sam zająłem miejsce obok i obserwowałem z zaciekawieniem, jak ten załamany człowiek próbuje przywrócić do porządku swoje emocje.
– Dlaczego pan nie próbował mnie odciągnąć? – zapytał mężczyzna, przesuwając drżącą dłonią po łysej głowie.
– Nie chciałem ci przeszkadzać. To twoje życie i twoja śmierć… I przede wszystkim nie mój interes. Miałbyś mi za złe, gdybym cię odciągnął, bo ty sam musiałeś zadecydować, czy się zabić, a ja chciałem mieć tylko czyste sumienie.
– To po co się teraz wtrącasz? – burknął nieznajomy, patrząc tępo w blat stołu.
– Jak ci na imię? – zapytałem zaintrygowany.
– Protazy.
– Jak?! – dopytałem z niedowierzaniem, które musiało odbić się w moich oczach.
– Protazy.
– Istnieje takie imię?!
– Niestety tak – odpowiedział widocznie zawstydzony.
W tym momencie chciałem wybuchnąć śmiechem, ale się powstrzymałem, bo mogłem urazić mojego nowego znajomego i nic by wtedy z siebie nie wydusił.
– Chciałem to zrobić, bo mam nieczyste sumienie – powiedział nagle.
– Co, zdrada czy zabójstwo? – zapytałem pobłażliwie, nie spodziewając się otrzymanej odpowiedzi.
– To drugie – szepnął z rezygnacją w głosie, jakby nie dbał o to, że jestem nieznajomym i mogę w każdej chwili donieść na niego na policję.
Oparłem się wygodnie na miękkim bordowym oparciu, nie czując ani strachu, ani współczucia. Było mi dobrze, co skonstatowałem z niejasnym zdumieniem.
– Jestem płatnym mordercą – wyznał.
W tym momencie stwierdziłem w duchu, że musiał oszaleć, gdyż nigdy jeszcze nie spotkałem żadnego przedstawiciela tego zawodu w Polsce. Myślałem, że w naszym kraju nie ma czegoś takiego, jednak po plecach przeszedł mi dreszcz strachu.
– Powiadasz? – zapytałem, udając brak zainteresowania.
– Tak – odparł lakonicznie i nadal patrzył w stół, unikając mojego wzroku. Widać było, że bardzo się nad czymś namyślał, gdyż jego czoło spowiły zmarszczki, a brwi ściągnęły się ku sobie jak dwa ruchome patyki.
– Zawód jak zawód – zauważyłem ostrożnie.
Wreszcie spojrzał na mnie wielkimi zielonymi oczami, w których ciągle lśniły łzy.
– Zupełnie nie wiesz, o czym mówisz – stwierdził smutno, a jednak na jego twarzy zagościł przez chwilę cień uśmiechu. – Zabiłem w życiu dwie osoby, każdą za pieniądze. Myślałem, że sobie poradzę, więc wziąłem trzecie zlecenie, ale nie potrafię go wykonać. Zatem uciekłem z zaliczką i nikt nie może mnie znaleźć, bo jeśli to zrobi, to albo ja zabiję, albo sam zostanę zabity.
– Rozumiem. Więc w ramach walki z rzeczywistością postanowiłeś strzelić sobie samobója. Niewiele w tym tkwi rozsądku – osądziłem, patrząc mu w oczy.
– A w czym na tym świecie tkwi w ogóle rozsądek? – zapytał filozoficznie, z rezygnacją zwieszając łysą głowę.
– W miłości? – spróbowałem.
– Przeczysz sobie, człowieku. Od zawsze wiadomo, że miłość i rozsądek nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego.
– I dlatego, że od zawsze to wiadomo, mam to uznawać za absolutną i jedyną prawdę? – zapytałem pogardliwie. – Powiem ci, że jeśli w czymkolwiek istnieje jakiś sens, to jest to właśnie miłość – stwierdziłem z przekonaniem, choć niewiele wiedziałem wówczas o prawdziwym uczuciu. Przecież w moich żyłach krew płynęła mozolnie, żadne marzenie jej nie napędzało.
Protazy wzruszył ramionami i przyglądał mi się przez pewien czas.
– I śmierć – stwierdził po chwili.
Nie mam zielonego pojęcia, co tak skrupulatnie analizował w mojej twarzy, ale nie obchodziło mnie to zbytnio. Może też wyglądałem jak kura lub przypominałem mu inne zwierzę.
Ściemniało się i słońce, wyglądające jak wielka, pomarańczowa kula zawieszona w przestrzeni, rzucało promienne refleksy wpadające od zachodniej strony do wnętrza kawiarni. Namyślałem się, czy mógłbym pomóc mojemu nowo poznanemu koledze, zwłaszcza że rodził się w mojej głowie pomysł przyłączenia się do jego chorego fachu.
– A kogo masz zabić? – nie potrafiłem powstrzymać pytania.
– Taki jeden gruby i łysy. Dziany facet – podsumował swoją niedoszłą ofiarę Protazy.
– Jesteś beznadziejny, skoro po zabiciu dwóch ludzi odzywa się w tobie sumienie – zauważyłem.
– Potrafiłbyś strzelić chociaż do jednego? – zapytał ze zdumieniem mężczyzna, patrząc na mnie z ukosa.
– Jesteś słaby, bo uciekasz – podsumowałem, zastanawiając się poważnie nad sensem tej konwersacji. – Mógłbyś wykonać powierzone ci zadanie, a tak, jesteś zwykłym tchórzem, który wziął kasę za nic i jeszcze chciał się zabić. Gdybyś to zrobił, byłbyś w moich oczach zwykłym śmieciem. Należy dotrzymywać obietnic i to wiedzą wszyscy, a wypełniają szlachetni, zaś szmaty rzucające słowa na wiatr postępują tak jak ty – wyznałem bez ogródek, patrząc mu głęboko w oczy.
– Nic o mnie nie wiesz – wycedził przez zęby, powoli wstając z miejsca i nachylając się nad stołem. – Uważasz, że jesteś lepszy, a tak naprawdę zwykły z ciebie chuj bez krzty współczucia – syczał, czerwieniejąc na twarzy i coraz wyraźniej mając ochotę na bójkę. Na szczęście zachował resztki pozorów, mówiąc cicho, więc miałem pewność, że nikt z ludzi przebywających w kawiarni nie usłyszy przedmiotu naszej kłótni.
– Jeśli chcesz – powiedziałem niespodziewanie dla samego siebie – sprzątnę tego faceta, ale za to dostanę całą kasę, a ty będziesz uratowany.
Nie mam pojęcia, dlaczego to wówczas zaproponowałem, ale natychmiast przeszedł mnie lodowaty dreszcz, mimo że było ciepło. Protazy z wrażenia usiadł z powrotem na swoim krześle i puknął się palcem w czoło. Widać było, że wściekłość miesza się w nim z nadzieją i goryczą.
– Przecież ty nawet nie wiesz, jak się strzela – burknął ze zdumieniem.
– To co za problem, żebyś mnie tego nauczył? – zapytałem zdecydowanie. Już wiedziałem, że nie wycofam się z tego pomysłu za nic w świecie.
Z kawiarni wyszliśmy pogodzeni i tak zostaliśmy kumplami. Moja nauka trwała dwa miesiące, po których nie miałem wątpliwości, że dzięki Protazemu znalazłem swoje powołanie. Uważałem się za boga życia i śmierci – byłem wtedy zbyt głupi, żeby wiedzieć, jakim darem jest poprawne wykorzystywanie swoich umiejętności. Gdy dziś już to wiem, nie mam nic.
Łysego faceta zabiłem bez skrupułów i otrzymałem pieniądze. To nie było zbyt trudne. Gdy pociągałem za spust, czułem tylko lekką tremę. Protazy przyglądał się przemianie wewnętrznej, jaka we mnie zaszła. Zawsze byłem bardziej w cieniu, nie lubiłem hałasu i rozgłosu; to się przydało. Po kilku tygodniach do moich introwertycznych cech doszły brutalność, stanowczość i wyostrzenie zmysłów. Czułem się tak, jakbym stąpał nad ziemią, wyżej niż inni ludzie; gardziłem nimi i zacząłem bardziej przypatrywać się zwyczajom zwykłych szaraków.
Tylko przy jednej osobie czułem się trochę idiotycznie – była nią Anita. Załatwiając sprawy bankowe, łapałem jej wnikliwe, łagodne spojrzenie, podziwiałem szlachetne rysy i rozkoszowałem się widokiem karminowych ust. Była piękna jak bursztynowy świerzop, gryka i dzięcielina razem wzięte. Tak sobie teraz myślę, że ona mogła od początku widzieć we mnie zwykłego bandytę, jednak zawsze jej wzrok muskał moje źrenice tym samym dobrym spojrzeniem. Próbowałem za wszelką cenę ją rozbawić bez używania typowych, banalnych tekstów. Patrzyła na mnie pobłażliwie, jakbym robił coś śmiesznego, a zarazem nieodpowiedniego, a jej perlisty śmiech wprowadzał moje ciało w drżenie. Wiedziałem, że wodzi za mną wzrokiem, kiedy się oddalam. Patrzyłem wtedy dyskretnie w wielkie zawieszone z boku lustro i zawsze jej oczy skierowane były w moją stronę; miały zamglony i rozmarzony wyraz. Zawsze chciałem, by ktoś tak na mnie patrzył. Te krótkie chwile zajmowały cały mój umysł.
Zimą, między kolejnymi zleceniami, postanowiłem zaczekać na Anitę przed bankiem. Od pół roku doskonale wiedziałem, o której kończy pracę, lecz ani razu nie przyszedłem, by z nią wtedy porozmawiać. Marzyłem o spotkaniu z tą cudowną blond dziewczyną, ale po prostu się jej bałem. To może wam się wydawać śmieszne – człowiek, który zabija za pieniądze, odczuwa lęk przed piękną pracownicą banku z różowymi policzkami. Leżąc w łóżku i patrząc w sufit, zastanawiałem się, czy to możliwe, że się zakochałem. To wydawało się dość nieprawdopodobne, zwłaszcza że na co dzień nie czułem praktycznie nic. Moja egzystencja składała się z zadań, które mam wykonać, miejsc, w których mam się pojawić, i ludzi, których dane mam zapamiętać. Żadnej odskoczni, żadnego strachu, żadnych wątpliwości czy wyrzutów sumienia. Jakże więc wśród nijakości miałem poczuć miłość? A może była ona we mnie i już nierozerwalnie złączona ze mną nie pozwalała o sobie myśleć? Grunt, że postanowiwszy poznać Anitę, po raz pierwszy od wielu miesięcy poczułem prawdziwy, przeogromny lęk.
Pamiętam ten dzień. Długo leżałem w łóżku, fantazjując na temat obiektu mojego zainteresowania. Podjąwszy decyzję, wstałem i ze ściskiem w żołądku oraz szybszym biciem serca, zacząłem przygotowywać sobie śniadanie. Dzień minął mi na wymyślaniu tematów rozmowy. Nie było to wcale łatwe, bo i o czym może rozmawiać z piękną kobietą mężczyzna, który trudni się zabijaniem ludzi? Wyszedłem wieczorem z domu, zapaliłem papierosa i z ulgą wciągnąłem dym do płuc. Nie miałem żadnego planu B, niczego, co sugerowałoby powodzenie mojej akcji. Planu A też zresztą nie miałem. Przed bankiem byłem już prawie pewny, że nie zdołam zobaczyć Anity, bo ze strachu ucieknę gdzie pieprz rośnie. Powietrze mroziło moją twarz i pomagało zwalczyć otumanienie.
Wreszcie wyszła z szarego budynku, ubrana w biały płaszczyk i czarne kozaki na niewielkim obcasie. Na jej plecy opadały włosy wysoko spięte w kitę. Zgasiłem milionowego papierosa, pogratulowałem sobie w myślach zabrania gum do żucia, włożyłem jedną do ust i ruszyłem w kierunku dziewczyny.
– Cześć – powiedziałem zmieszany. Miało to wyglądać na spontaniczne spotkanie, ale czułem, że mój głos jest wystudiowany.
– O, witam – poznała mnie. Jej zielone oczy w blasku rozweselenia zalśniły jak dwa szmaragdy. Ucieszyłem się, że mnie poznała. Stojąc przed nią, doznałem całkowitego wstrząsu, po prostu mnie sparaliżowało. Na szczęście ona nie miała tego problemu i miłym, łagodnym głosem zapytała: – Dokąd pana poniosło?
– Chciałem panią zobaczyć – odparłem z idiotycznym zamyśleniem, rezygnując z opowieści o przypadkowym spotkaniu. Ujawniłem swoje intencje i poczułem się bardzo niepewnie.
– Od dawna mnie pan interesuje – powiedziała z prostotą, a ja poczułem, że krew napływa mi do twarzy. Spojrzałem w jej zaciekawione oczy, w których nie było ani śladu skrępowania.
– Może ma pani ochotę na herbatę? – zapytałem, czując, że zyskuję grunt pod nogami. Jej spokój podziałał na mnie kojąco.
– Owszem. Właśnie skończyłam pracę, więc możemy iść do jakiejś kawiarni.
Ruszyliśmy w stronę centrum. Zimny wiatr smagał nasze twarze i właśnie zaczął sypać śnieg. Białe płatki osiadały na włosach i Anita z zachwytem wystawiała ręce w czarnych skórzanych rękawiczkach, na które leciał puch. Lgnął do niej, po chwili miała całe rękawice w śniegu. Bez przerwy dźwięcznym głosem szczebiotała o tym, jak bardzo lubi tę porę roku. Odpowiadało mi to, chciałem, żeby mówiła jak najwięcej i nie pytała mnie o nic. Bo i co ja jej miałem o sobie opowiedzieć?
Usiedliśmy w przytulnej kawiarni niedaleko mojego domu. Anita zachowywała się bardzo spontanicznie, co mi się podobało. Trochę zbyt wiele mówiła, jednak wolałem to niż niebezpieczną ciszę, której chęć przerwania niosła ryzyko nieodpowiednich słów. Bałem się, że zacznę coś bredzić o jej pięknych włosach, porównam je do pszenicy lub czegoś równie durnego i dziewczyna skończy spotkanie, kiedy tylko przestanę odstawiać monolog.
– A pan? – zapytała w końcu – jest pan ornitologiem?
– Pamięta pani? – zapytałem z uśmiechem i z nieszczęśliwą miną przytaknąłem – jestem ornitologiem.
– Pierwszy raz rozmawiam z kimś, kto się tym zajmuje. Lubi pan swoją pracę?
– Bardzo – stwierdziłem, czując się jak kompletny kretyn. Nie odróżniam dzięcioła od modliszki i nigdy nie zajmowała mnie ornitologia. Faktem jest, że przez te wszystkie miesiące, w których marzyłem o rozmowie z Anitą, nie przyszło mi do głowy, że zapyta o mój zawód.
– I całymi dniami obserwuje pan ptaki? – pytała dalej dość zaciekawiona.
– Nie tak całymi, choć przyznam, że czasem trzeba czekać kilka godzin, żeby zobaczyć to, co się chce – spontanicznie brnąłem w kłamstwo. Błagałem ją w myślach, żeby nie pytała mnie o ulubione ptaki czy o miejsce pracy.
– A jaki jest pana ulubiony ptak?
– Wróbel – odpowiedziałem bez zastanowienia i spuściłem wzrok, myśląc, że na pewno nie uwierzy w moje kłamstwa.
– To dość prozaiczne – roześmiała się perliście. – Myślałam, że wymieni pan jakąś nazwę, której w życiu nie słyszałam.
– Lubię również kolibry – dodałem, bo faktycznie mi się podobają.
– Pracuje pan w lesie czy na jakimś innym terenie?
– Las… – rzuciłem zawstydzony po uszy. Nie miałem pojęcia, gdzie dokładnie pracują ornitolodzy.
– Mam ochotę na jakieś dobre wino. Zamówimy? – zapytała, a w jej oczach dostrzegłem jakąś szelmowską iskrę. Chciałem powiedzieć, że nie. Jeszcze weźmie mnie za pijaka.
– Oczywiście – zamiast tego zgodziłem się. Skierowaliśmy potem rozmowę na inne tory. Pociąg dyskusji różnego typu toczył się po nich przez kilka godzin. Alkohol lał się strumieniami, jedno wino to był początek, kurtuazyjny zresztą. Po północy byliśmy kompletnie pijani. Czułem miłe ciepło i kręciło mi się w głowie. Stres znikł, a instynkt samozachowawczy leżał jeszcze nie do końca dobity.
– Pójdziemy do ciebie? – zapytała miękko. Ostatnia nitka trzeźwości w moim umyśle chciała zaprzeczyć, ale nie wytrzymała naporu mojego pożądania, więc przerwała się.
– Tak.
Wyszliśmy z kawiarni, trzymając się za ręce i ciesząc jak dzieci. Właściwie to ona się cieszyła, zaś ja byłem lekko przytłumiony całą sytuacją. Nie pamiętam dokładnie drogi do mojego domu, wiem tylko, że w pewnej chwili rzuciliśmy się na ziemię i zaczęliśmy robić orły na śniegu. Mimo że nie byłem skrępowany, wciąż czułem się jak głupek. Bardzo pilnowałem się, żeby nie zdradzić mojej tajemnicy, przez co czułem, że rozsądek jednak w jakimś stopniu działa.
Przestał działać, kiedy weszliśmy na klatkę schodową. Anita pchnęła mnie na ścianę i wyszeptała, dotykając wargami mojego ucha:
– Pragnę cię. Jesteś taki tajemniczy.
– Nie jestem – zdążyłem zaprzeczyć dość topornie i już całowałem jej delikatne usta. Byłem nieco zdumiony tą sytuacją.
Chwiejąc się, weszliśmy na trzecie piętro. Stała za mną, ściśle do mnie przylegając i odpinając mi pasek, gdy otwierałem drzwi do mieszkania. Weszliśmy, a raczej wpadliśmy do niego, zrzuciliśmy z siebie płaszcze i już znajdowaliśmy się na moim wielkim łóżku, zdejmując z siebie ubrania.
Jej skóra była gładka jak wypolerowane lustro. Przesuwałem po niej palcami, dotykałem śliskiego od potu brzucha. Jeszcze nigdy nie uprawiałem równie dobrego seksu. Czułem się jak w niebie i chciałem, żeby była przy mnie na dłużej, a nie na jedną noc.
Anita
Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8083-706-5
© Ewa Popławska i Wydawnictwo Novae Res 2017
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczytjakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazuwymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Małgorzata Broszko
KOREKTA: Kalina Taczkowska, Małgorzata Szymańska
OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska
KONWERSJA DO EPUB/MOBI:InkPad.pl
WYDAWNICTWO NOVAE RES
al. Zwycięstwa 96 / 98, 81-451 Gdynia
tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Wydawnictwo Novae Res jest partnerem
Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.