Bezdroża - Ewa Popławska - ebook + książka

Bezdroża ebook

Ewa Popławska

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Po wojnie Anna i Kazimierz Warszawscy, zmuszeni opuścić Wilno, wyjeżdżają do Gdańska. Ania szybko znajduje pracę w sklepie. Kazik, który jest wykształconym muzykiem, po jakimś czasie dostaje posadę w orkiestrze. Początkowo jest sfrustrowany koniecznością grania dla komunistów, ale gdy zyskuje uznanie publiczności, przestaje mu to przeszkadzać.
Małżonkowie z każdym dniem zaczynają oddalać się od siebie. Kazika pochłaniają obowiązki zawodowe. Ania natomiast nie może się odnaleźć w nowej rzeczywistości, wciąż wracają do niej tragiczne wspomnienia.
Życie kobiety zmienia się, gdy dostaje nietypową propozycję - ma uwodzić ludzi podejrzanych o kolaborację z komunistami. Szybko okazuje się, że Ani odpowiada rola femme fatale, choć cały czas próbuje przekonać samą siebie, że robi to, aby ocalić niewinnych ludzi.
Czy da się jednoznacznie stwierdzić, czym jest miłość?
Czy można uciec od traumatycznej przeszłości?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 333

Oceny
3,7 (11 ocen)
4
2
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia warta przeczytania Polecam
00
Arlenap89

Całkiem niezła

Fabuła taka sobie, główni bohaterowie na początku budzą współczucie a potem antypatie.
00

Popularność




Au­tor: Ewa Po­pław­ska
Re­dak­cja: Ma­riusz Ku­lan
Ko­rekta: Ka­ta­rzyna Zioła-Ze­mczak
Pro­jekt gra­ficzny okładki: Anna Jam­róz
Skład: Ja­ro­sław Hess
Zdję­cia na okładce: Adobe Stock: Vic­to­ria Chu­di­nova
Re­dak­tor pro­wa­dzący: Agnieszka Kna­pek
Kie­row­nik re­dak­cji: Agnieszka Gó­recka
© Co­py­ri­ght by Ewa Po­pław­ska © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej książki nie może być po­wie­lana lub prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­menty tek­stu.
Biel­sko-Biała 2023
Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o. ul. Za­pora 25 43-382 Biel­sko-Biała tel. 338282828, fax 338282829pas­cal@pas­cal.plwww.pas­cal.pl
ISBN 978-83-8317-103-6
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

CZĘŚĆ I

1945

ROZ­DZIAŁ I

Do mia­sta do­je­chali cię­ża­rówką, która rzę­ziła przy każ­dym ha­mo­wa­niu. Sie­dzieli w niej ści­śnięci wraz z kil­ku­dzie­się­cioma ob­cymi oso­bami. Zmę­czone ko­biety w śred­nim wieku, dwoje dzieci trzy­ma­ją­cych się za ręce – za­pewne ro­dzeń­stwo – mło­dzi męż­czyźni, po­dróżni. Na­wet je­śli przy­je­chali z da­leka, mieli ze sobą tylko jedną wa­lizkę, którą sta­rali się umiesz­czać mię­dzy ści­śnię­tymi no­gami, by zaj­mo­wała jak naj­mniej miej­sca. Trzech kom­pa­nów al­ko­ho­li­ków awan­tu­ro­wało się, że wa­lizki obi­jają im w łydki.

Wcze­śniej, na obrze­żach mia­sta, po­wie­dziano im, że z po­wodu znisz­czeń nie ma in­nego trans­portu, po­ciągi i au­to­busy nie kur­sują. Po­wie­dziano im też, że w mie­ście nic nie ma. I od razu było wi­dać, kto przy­był z da­leka, bo ta wia­do­mość wy­wo­łała po­ru­sze­nie wśród przy­jezd­nych. Miej­scowi sia­dali na przy­droż­nych pień­kach i kra­węż­ni­kach, nie zwra­ca­jąc uwagi na za­sko­czone twa­rze. Wo­leli pa­trzeć w zie­mię, pa­lić pa­pie­rosy i roz­my­ślać nad swo­imi spra­wami.

Dwoje mło­dych lu­dzi z wa­lizką było szcze­gól­nie po­ru­szo­nych. Chcieli się do­wie­dzieć cze­goś wię­cej, ni­gdy tu nie byli, wła­ści­wie ni­gdy nie wy­jeż­dżali da­lej niż do są­sied­nich wio­sek, te­raz zresztą na­le­żą­cych już do Li­twy.

– A czy wie pani, co się stało, że jeż­dżą tylko cię­ża­rówki?

Tej ko­biety nie po­winni za­ga­dy­wać, a tym bar­dziej w ta­kiej spra­wie. Stara, nie­miła baba po­pa­trzyła z nie­chę­cią na parę, fuk­nęła i oznaj­miła, że mia­sto jest w ru­inie. Ale po­wie­działa to ta­kim to­nem, jakby była lep­sza, jakby stała po­nad tym wszyst­kim i nie do­świad­czała co­dzien­nie lęku.

– W ru­inie?

Dziew­czyna ra­czej po­wtó­rzyła in­for­ma­cję niż za­py­tała. Baba od­wró­ciła się, nie kry­jąc wro­go­ści. Po­my­ślała, że mło­dzi lu­dzie są na­iwni.

Mło­dej ko­bie­cie strasz­nie chciało się pić. Pra­gnęła her­baty, w osta­tecz­no­ści wody z cu­krem – cu­kru też nie mieli, a z je­dze­nia zo­stał im tylko ka­wa­łek kieł­basy naj­gor­szej ja­ko­ści i trzy su­che kromki chleba.

– Aniu, a kiedy ta cię­ża­rówka ma przy­je­chać?

Mąż na­chy­lił się ku żo­nie. Wo­lał szep­tać, bo wszę­dzie do­strze­gał wro­gie spoj­rze­nia. Oba­wiał się, że każdą, na­wet naj­zwy­klej­szą uwagę, prze­ina­czą w my­ślach i uznają za ob­razę.

– Nie wiem, ale tam hen na dro­dze coś wi­dać.

Pal­cem wska­zała kie­ru­nek. Po­pa­trzyli w dal, mru­żąc oczy. Na dro­dze ma­ja­czyło coś nie­wiel­kiego, jakby ciemna kropka. Prze­miesz­czała się szosą, ro­sła, przy­bie­rała kształt naj­pierw ma­łej, po­tem już cał­kiem spo­rej cię­ża­rówki.

Tego dnia go­rąco już nie do­ku­czało po­dróż­nym, od pół­nocy za­wie­wał chłodny wiatr.

***

Je­chali te­raz cię­ża­rówką, która wio­zła ich nie wia­domo do­kąd, bo prze­cież mia­sta po­noć już nie było. Ania nie wi­działa ni­czego poza mo­rzem głów – ły­sych, przy­kry­tych za­wsza­wio­nymi wło­sami albo ko­lo­ro­wymi chu­s­tami. Po­sta­no­wiła pa­trzeć na męża. Wi­dok Ka­zi­mie­rza uspo­ka­jał ją, od po­czątku po­dróży wie­działa, że bez niego nie da­łaby rady na­wet wsiąść do po­ciągu.

Nie od­wa­ży­łaby się na wiele rze­czy, gdyby nie Ka­zik. Choć jego spoj­rze­nie zdra­dzało nie­po­kój, na twa­rzy nie po­ja­wił się ża­den gry­mas. Był po­są­go­wym męż­czy­zną, spo­koj­nym, peł­nym god­no­ści. Pew­nie dla­tego przy­cią­gał nie­na­wistne spoj­rze­nia pro­stych lu­dzi, zwy­czaj­nie się od nich róż­nił.

– Duszno – szep­nęła Ania.

– Ano duszno. Wy­trzy­maj jesz­cze tro­chę.

– Stań na pal­cach i zo­bacz, gdzie je­ste­śmy.

Ka­zik istot­nie pró­bo­wał sta­nąć na pal­cach, ale za­chwiał się na za­krę­cie i wła­śnie tym roz­ju­szył wście­kłą ko­bietę, którą Ania wcze­śniej py­tała o trans­port.

– Po­suń się pan! Nie­długo trzeba bę­dzie z cyr­klem jeź­dzić i na­kłu­wać ta­kich zbo­czeń­ców!

Roz­le­gły się po­mruki nie­za­do­wo­le­nia. Gniew udzie­lił się na­tych­miast po­zo­sta­łym, każdy chciał coś po­wie­dzieć na te­mat rzu­co­nej uwagi. Zwłasz­cza trzej pi­jani męż­czyźni, któ­rzy od tej pory spe­cjal­nie pusz­czali uchwyty przy za­krę­tach.

– Za­mknij się, stara pu­der­nico! Czło­wiek in­te­li­gentny chciał się tylko ro­zej­rzeć!

– Wła­śnie, kto by cię tam chciał tknąć! Tfu, chyba ki­jem od szczotki!

– Ci­sza tam, dzieci mi stra­szy­cie! – krzyk­nęła ko­bieta sto­jąca na przo­dzie paki.

– Prze­pra­szamy...

– Jaka da­mulka.

W at­mos­fe­rze po­wszech­nej wro­go­ści, przy akom­pa­nia­men­cie no­wych kłótni i wy­zwisk, Anna i Ka­zi­mierz zmie­rzali do Gdań­ska.

***

– Wy­siadka.

Ast­ma­tyczny, gruby kie­rowca otwo­rzył burtę i lu­dzie za­częli wy­ska­ki­wać.

– Ja­cyś tu wszy­scy nie­mili. – Ania ośmie­liła się na gło­śną uwagę.

Otrze­pała burą su­kienkę, ale nie chciała się po­zbyć brudu, tylko cie­pła ob­cych ciał. Ze­sko­czyła wprost na za­ku­rzoną drogę i pod­nio­sła wzrok, by zo­ba­czyć osła­wione mia­sto, do któ­rego tak długo je­chali.

Wi­dok zmro­ził jej serce. To nie było mia­sto, ra­czej po­zo­sta­ło­ści po nim, ża­ło­sne kupy gru­zów, spod któ­rych wy­zie­rały czarne szcze­liny. Nie­które bu­dynki stały smęt­nie bez okien i da­chów, gdzie­nie­gdzie za­cho­wały się szkie­lety gro­żące za­wa­le­niem. Osma­lone, po­zba­wione sensu kon­struk­cje, ży­jące reszt­kami sił, wzno­siły się nad gru­zo­wi­skiem – mar­twymi gła­zami kry­ją­cymi nie­gdyś ta­jem­nice lo­ka­to­rów. Nie było w nich te­raz żad­nego se­kretu, ni­czego do ukry­cia ani scho­wa­nia przed świa­tem. Wszystko na wierz­chu, pod bo­żym słoń­cem i są­dem.

Wo­kół prze­cha­dzało się mnó­stwo lu­dzi – sta­no­wili oni do­wód na to, że w zglisz­czach można żyć. Ko­biety w chu­s­tach na gło­wach ofe­ro­wały marne za­stawy, chyba zna­le­zione pod gru­zami, bo le­dwo omie­cione z pia­chu. Gdzie in­dziej sprze­da­wano ro­bótki ręczne, na­wet te naj­mniej­sze, dzier­gane spe­cjal­nie na wiel­ka­nocne jajka, choć był prze­cież śro­dek sierp­nia. Nie bra­ko­wał też in­nych sur­re­ali­stycz­nych wi­do­ków: Ania zo­ba­czyła, że przy chy­bo­tli­wej kon­struk­cji ba­wią się nie­miec­kie dzieci, ale gdy osło­niła oczy i przyj­rzała się do­kład­niej, zdała so­bie sprawę, że nie cie­szą się, lecz wy­krzy­wiają chude twa­rze w gry­ma­sie pła­czu i szu­kają je­dze­nia. Lu­dzie wę­dro­wali po gru­zo­wi­sku, co ja­kiś czas od­ko­pu­jąc na bok za­wa­dza­jące ka­mie­nie.

Da­lej, w głębi ulicy, gru­pami cho­dzili męż­czyźni bez pod­ko­szul­ków. Od­gru­zo­wy­wali przej­ście i ła­do­wali ka­mie­nie na cię­ża­rówki. W tym miej­scu koń­czył się prze­jazd, nie było mowy o au­to­bu­sach i tram­wa­jach, o któ­rych Ania czy­tała w li­ście od ciotki.

– Prze­cież... – szep­nęła zdru­zgo­tana, nie znaj­du­jąc słów.

Ka­zik za­cze­pił prze­cho­dzą­cego męż­czy­znę.

– Prze­pra­szam pana, co to za mia­sto?

– To pan nie wie, gdzie pan jest? – od­burk­nął nie­zna­jomy.

Wi­docz­nie uznał py­ta­nie za nie­śmieszny żart, bo tylko po­krę­cił głową, mach­nął ręką, ale ja­koś z ża­lem, i po­szedł.

– Jaka ruda wie­wióra! – za­krzyk­nęło dwóch ro­ze­bra­nych do pasa chło­pa­ków, może w wieku dwu­na­stu lat.

Prze­szli obok Ani, rzu­ca­jąc lu­bieżne spoj­rze­nia. Ka­zi­mierz ła­god­nie ści­snął przed­ra­mię żony.

– Aniu, wszy­scy się na nas pa­trzą. Chyba po­win­ni­śmy stąd pójść.

– Ale do­kąd? Prze­cież tu nic nie ma.

Miała ochotę usiąść na gru­zach i się roz­pła­kać. Wo­kół żad­nej przy­ja­znej du­szy, ni­kogo życz­li­wego, kto by ich po­kie­ro­wał na Oru­nię, do ciotki. Tylko śmierć i po­wszechna roz­pacz gra­ni­cząca z sza­leń­stwem.

– Może chcą pań­stwo ku­pić?

Zni­kąd przed Anią i Ka­zi­kiem po­ja­wiła się nie­młoda han­dlarka. W za­wi­niątku trzy­mała cuch­nącą rybę.

– Chcą? Sto­isko tam mam, córka sprze­daje.

Wska­zała ręką w stronę gru­zów, gdzie na względ­nie pła­skim te­re­nie sie­działa ja­sno­włosa, smutna dziew­czynka z war­ko­czami. Przed nią na brud­nym ob­ru­sie le­żały jabłka, jajka i grzyby.

– Ta­nio – do­dała.

– Dzię­ku­jemy. – Ka­zik lekko się skło­nił.

Nie po­wi­nien po­ka­zy­wać wy­szu­ka­nych ma­nier, na­tych­miast zdał so­bie sprawę z nie­sto­sow­no­ści swo­jego za­cho­wa­nia, ale było już za późno. Pro­ści lu­dzie za­pa­lali się w mgnie­niu oka.

– To co tu ro­bi­cie?! Wy­no­cha!

– My na Oru­nię...

– A co mnie to ob­cho­dzi? Ku­pi­cie rybę, to po­każę, gdzie iść.

Ania wy­su­płała z kie­szeni su­kienki drob­niaki i wci­snęła je w chudą dłoń han­dlarki. Za­do­wo­lona ko­bieta z uśmie­chem wrę­czyła im rybę i nie­dbale po­ka­zała, w któ­rym kie­runku po­winni ru­szyć. Ania chciała po­dzię­ko­wać, ale za­afe­ro­wana od­wró­ciła głowę w stronę zbie­go­wi­ska. Wśród ruin zo­ba­czyła kil­ku­na­stu męż­czyzn, jedni po­chy­lali się nad czarną pustką, inni po­spiesz­nie od­rzu­cali ka­mie­nie. Wśród pra­cu­ją­cych za­pa­no­wało po­ru­sze­nie, ktoś krzyk­nął, by pod­je­chała cię­ża­rówka.

– O, nie­do­bry dzień. To już trzeci trup dzi­siaj – mruk­nęła han­dlarka, pa­trząc z nie­za­do­wo­le­niem na roz­stę­pu­jący się tłu­mek.

Ania doj­rzała szarą od pyłu dziew­częcą rękę. Męż­czyźni chwy­cili przed­ra­mię, by po­cią­gnąć ciało ku gó­rze.

***

Do­mek ciotki stał nie­na­ru­szony. Miał na­wet szyby, wszystko było na swoim miej­scu. Przez chwilę Ania mo­gła uda­wać, że wcze­śniej nie wi­działa roz­pa­czy w oczach lu­dzi, byle ja­kich bud na zglisz­czach i sprze­da­wa­nego je­dze­nia, nad któ­rym la­tały mu­chy. A nade wszystko, że nie wi­działa bez­wład­nego ciała w si­wej od pyłu su­kience, uno­szo­nego przez mę­skie ra­miona, po­kry­tego ku­rzem i bru­dem.

– Cie­kawe, czy ciotka da­lej tu mieszka.

– Chyba tak.

W stwier­dze­niu męża czaił się strach i Ania do­sko­nale wie­działa, z czego wy­ni­kał. Nic nie prze­bie­gło zgod­nie z pla­nem. Mieli przy­je­chać, od­po­cząć po dłu­giej po­dróży i ru­szyć na zwie­dza­nie mia­sta, które – jak prze­ko­ny­wała w li­ście ciotka Pola – o tej po­rze roku pre­zen­to­wało się wy­jąt­kowo pięk­nie.

Do­mek wy­glą­dał skrom­nie – po­bie­lone ściany, czer­wona da­chówka nad­gry­ziona zę­bem czasu. W ogro­dzie pu­sto – ani kur, ani świni. Kilka drzew ob­ro­śnię­tych do­okoła nie­równą trawą, tro­chę da­lej szopa, któ­rej drzwi ktoś nie do­mknął. W od­dali stały dwie nie­wiel­kie ja­błonki wy­da­jące czer­wone, doj­rzałe już owoce, a da­lej, w ką­cie ogrodu, roz­ro­sły się duże kasz­ta­nowce i lipy. Po­mię­dzy nimi było wi­dać dużą stud­nię osło­niętą przy­krywą zbitą z de­sek. Na ty­łach ogrodu, w miej­scu naj­mniej za­drze­wio­nym, za to ob­fi­tu­ją­cym w roz­ma­ite kwiaty, wzno­siła się dre­wut­nia. Ob­raz za­dba­nego ogrodu psuł tylko zgrzebny fo­tel ko­loru rdzy, umiesz­czony przy li­pach.

– Mimo wszystko ład­nie tu­taj – skwi­to­wał Ka­zi­mierz.

Wo­kół szcze­kały psy są­sia­dów i chyba to za­alar­mo­wało ciotkę Polę, bo naj­pierw po­ru­szyła się w oknie biała fi­ranka, a póź­niej na ty­łach domku jęk­nęły drew­niane drzwi i do furtki nie­uf­nie po­de­szła przy­sa­dzi­sta dama. Krót­kie brą­zowe loki ukryła pod ciem­no­nie­bie­ską chu­stą. Znie­cier­pli­wie­nie od­ma­lo­wało się na okrą­głej jak księ­życ twa­rzy.

– Kto­ście?

– Go­ście – od­parła Ania zdzi­wiona.

– Jacy go­ście?

– Cio­ciu, to ja, Ania.

Dama wy­ba­łu­szyła mo­dre oczy i prze­że­gnała się po­spiesz­nie, jakby wraz z przy­jaz­dem pary miały spaść na nią nie­szczę­ścia. Po­de­szła bli­żej, in­ten­syw­nie wpa­tru­jąc się w dziew­czynę, nie­zbyt grzecz­nie, i choć Ania wy­trzy­mała spoj­rze­nie, od­czuła, że nie są tu mile wi­dziani. Oso­bliwe po­wi­ta­nie zro­biło na niej przy­kre wra­że­nie. Byli prze­cież umó­wieni już od dawna, przy­naj­mniej w li­ście Pola za­pra­szała całą ro­dzinę do Gdań­ska, który – jak się wy­ra­ziła – „wkrótce znowu bę­dzie pol­ski”.

– To na­prawdę ty! To na­prawdę moja mała Anu­sia...! Co się stało? Dla­czego tu przy­je­cha­li­ście?

Po­nie­waż Ani od­jęło mowę, wy­beł­ko­tała tylko kilka nie­zro­zu­mia­łych słów, które i tak zgi­nęły w gąsz­czu ubo­le­wań.

– I jak ja was przyjmę? Prze­cież nic dla was nie mam. Te­raz wszyst­kiego bra­kuje, na nic nie star­cza. Bie­dac­twa stru­dzone! Je­cha­li­ście taki ka­wał na marne. Mam tylko tro­chę chleba i zupę, ale i tym was przyjmę. W końcu gość w dom, Bóg w dom. A to twój mąż, Ka­zi­mierz, Aniu?

Obej­rzała wy­so­kiego męż­czy­znę na­zbyt wni­kli­wie, po czym po­dała mu dłoń do po­ca­łunku, pro­stu­jąc się nieco, bo za­uwa­żyła, że mąż Ani to nie byle kto, tylko ja­kaś in­te­li­gentna per­sona.

– Ka­zi­mierz War­szaw­ski, bar­dzo mi przy­jem­nie.

– Pola. Mo­żesz mó­wić do mnie „cio­ciu”, bo my te­raz ro­dzina... Ale masz, Aniu, przy­stoj­nego męża, udał się, nie ma co! Wchodź­cie czym prę­dzej, za­raz po­dam coś do je­dze­nia i się roz­mó­wimy. Pew­nie nie do­szedł do was drugi list. Ten, który wy­sła­łam w kwiet­niu.

ROZ­DZIAŁ II

List, w któ­rym ciotka za­kli­nała ich, żeby nie przy­jeż­dżali, rze­czy­wi­ście nie do­tarł. Za­gu­bił się gdzieś po dro­dze, czemu Pola wcale się nie dzi­wiła – kiedy mia­sto le­gło w gru­zach, nic nie dzia­łało, poczta też.

– Mu­sia­łam wy­szu­kać prze­woź­nika, który do­star­czał li­sty na pocztę w Gdyni. Wcale a wcale mnie nie dziwi, że ten wiecz­nie pi­jany le­biega coś po­krę­cił. Pew­nie list na­wet nie tra­fił do Gdyni, to jak miał do­trzeć do Wilna. Ska­ra­nie bo­skie z tymi pi­ja­kami, ni­gdy nie wia­domo, co im strzeli do łba. Chce­cie wię­cej zupy?

Od­mó­wili, choć lu­ro­waty ka­pu­śniak ani tro­chę ich nie na­sy­cił. Ciotka miesz­kała jed­nak skrom­nie i wi­dać było, że na ży­cie zo­staje jej nie­wiele.

– Po­jedz­cie jesz­cze chleba, tego aku­rat mi nie zbrak­nie. I spa­nia u mnie do­syć, miesz­kam sama, od­kąd zmarł mój mąż. – W tym mo­men­cie Pola zwró­ciła się do Ka­zi­mie­rza, chcąc wy­ba­dać, ile wie o jej ro­dzi­nie.

Ania od­su­nęła pu­sty ta­lerz i ba­daw­czo spoj­rzała na ciotkę.

– To co było w tym li­ście?

– Ko­chana Aniu, czego tam nie było! O tym, czemu mia­sto jest w ru­inie, za gło­śno mó­wić nie można, więc tego byś w li­ście nie zna­la­zła. – Pola ści­szyła głos i na­chy­liła się kon­spi­ra­cyj­nie. – Ale ja wam po­wiem, że Niemcy ucie­kali stąd w po­pło­chu. Po piw­ni­cach się cho­wali, wiel­kie aryj­skie pa­ni­ska. Kun­dle. Ar­mia Czer­wona przy­szła i wy­zwo­liła mia­sto. Dla­tego tak te­raz wy­gląda. Ka­mień na ka­mie­niu nie zo­stał, Aniu. Ka­mień na ka­mie­niu.

Ostat­nie zda­nie po­wtó­rzyła zna­cząco i nie było wia­domo, czy jest wstrzą­śnięta, czy pełna po­dziwu.

– W każ­dym ra­zie w li­ście pi­sa­łam, że Gdańsk zo­stał do­szczęt­nie spa­lony i zbu­rzony. Dla­tego od­ra­dzi­łam przy­jazd, bo i ja sama te­raz mniej mogę dla was zro­bić. Po praw­dzie i tak się cie­szę, bo jest to praw­dziwe szczę­ście w nie­szczę­ściu, że przy­je­cha­li­ście tylko wy. Gdyby jesz­cze tu zje­chali Wa­len­tyna z twoim oj­cem i sio­strą, to by zupy nam nie star­czyło, a i ze spa­niem by­łoby kiep­sko.

– Mama nie chciała tu przy­je­chać za żadne skarby. Oj­ciec też nie.

– Ro­zu­miem ich do­sko­nale. Wam, mło­dym, świata się chce, ale oni już wro­śli, ko­rze­nie za­pu­ścili. Tam dla nich nie­bez­piecz­nie, ale zna­jomo. Tam cmen­tarz, gdzie twoi bra­cia leżą. Tam są­sie­dzi, tam zna­jome ulice.

Ania nie chciała wspo­mi­nać Wilna i ro­dziny. Za­ło­żyła so­bie, że przy­je­dzie do no­wego miej­sca, by w nie wro­snąć i by stało się dla niej i Ka­zi­mie­rza ostoją. Od ro­dzi­ców pra­gnęła się od­ciąć, sio­stry nie ro­zu­miała, na­wet tro­chę nią gar­dziła.

– Ma­ria się od­na­la­zła?

To py­ta­nie Pola za­dała z tro­ską w gło­sie, prze­czu­wa­jąc, że Anię może za­bo­leć prawda, którą za chwilę wy­po­wie.

– Tak, cio­ciu. Ma­ria nie żyje.

***

Tej nocy nie spali do­brze. Ania długo nie mo­gła za­snąć. Wpa­try­wała się w święte ob­razki po­wie­szone na ścia­nie i my­ślała. A im dłu­żej roz­pa­try­wała ich po­ło­że­nie, tym więk­sza go­ni­twa my­śli prze­ta­czała się przez jej głowę.

Na po­czątku trzeba było zna­leźć „kwa­te­ru­nek”, jak okre­śliła to ciotka. Kwa­te­ru­nek miał im za­gwa­ran­to­wać nie­za­leż­ność, któ­rej tak pra­gnęli, bez niego nie mo­gli na­wet ma­rzyć o no­wym ży­ciu. Chcieli zna­leźć ja­kąś pracę, lecz Ania nie wi­działa żad­nych moż­li­wo­ści za­trud­nie­nia na tym ru­mo­wi­sku. Ciotka prze­ko­ny­wała co prawda, że praca się znaj­dzie, ba, jest jej mnó­stwo, ale trudno jej było wy­mie­nić kon­kretne po­sady. An­nie przy­po­mniały się słowa ciotki: „Pracy jest tu­taj na po­tęgę. Nie bój się, nie bę­dziesz mu­siała sprze­da­wać łach­ma­nów na gru­zach. Bie­dac­two, zo­ba­czy­łaś naj­gor­sze, ale to nie jest całe mia­sto, wszystko się roz­wija, idzie na­przód. Lu­dzie po­szu­kują za­trud­nie­nia i ja­koś je znaj­dują, to­bie i Ka­zi­kowi na pewno też się uda. Grunt to kwa­te­ru­nek, mu­si­cie zna­leźć miesz­ka­nie, bo o to co­raz trud­niej. Mnó­stwo no­wych lu­dzi przy­je­chało do mia­sta i za­sie­dla domy po Niem­cach. Na po­czątku było ich w bród, zo­stały ostat­nie. Ju­tro z rana wy­ru­szy­cie i coś znaj­dzie­cie. Trzeba się z tym spie­szyć, ko­niecz­nie!”.

Do­cho­dziła druga. Ania ni­czego nie była już pewna. Le­żała bez snu, za­wi­nięta w koł­drę tak, że wy­sta­wały tylko szyja i chude oboj­czyki. Ple­cami do niej spał Ka­zi­mierz, tylko jego obec­ność ją uspo­ka­jała. Prze­ży­wali wszyst­kie nie­do­god­no­ści ra­zem, już od lat, i te­raz sta­wali przed ko­lejną wielką próbą, może naj­trud­niej­szą w ich do­tych­cza­so­wym wspól­nym ży­ciu.

– A je­śli tam nie bę­dzie for­te­pianu? – za­py­tał na­gle, nie od­wra­ca­jąc się.

Po­ru­szyła się nie­spo­koj­nie.

– My­śla­łam, że śpisz.

Od­wró­ciła się i wtu­liła twarz w jego plecy, obej­mu­jąc ra­mio­nami nagi tors.

– Na pewno bę­dzie ja­kiś for­te­pian – wy­mru­czała nie­pew­nie. – Miesz­ka­nia stoją go­towe do za­sie­dle­nia. Po­dobno na­wet o za­stawę nie trzeba się kło­po­tać. Cio­cia mó­wiła, że Niemcy wszystko zo­sta­wiali i ucie­kali naj­wy­żej z jedną wa­lizką.

– Jak my.

– Tak jak my. Na pewno bę­dziesz miał for­te­pian. A jak nie, to za­ro­bimy na niego.

Ka­zik nieco się ob­ru­szył.

– Jak? For­te­pian to bar­dzo drogi in­stru­ment, a ja umiem tylko grać.

– Naj­wy­żej się naj­miesz gdzie in­dziej. Tylko na chwilę – do­dała po­spiesz­nie.

Wes­tchnął. Wie­działa, że Ka­zik ma wiel­kie aspi­ra­cje, gry­wał już wiele kon­cer­tów, ale to było w Wil­nie. Tam sza­no­wał go każdy, jego umie­jęt­no­ści chwa­lił sam Szpi­nal­ski. Dla­tego tak bar­dzo nie chciał wy­jeż­dżać, czuł, że w no­wym miej­scu nic na niego nie czeka, choć Ania wciąż mu po­wta­rzała, że do­bra gra obroni się sama. Wy­star­czy, że usią­dzie do for­te­pianu i za­gra so­natę h-moll Cho­pina, a wszę­dzie padną mu do stóp. Te­raz jed­nak nie była tego pewna. Oboje wi­dzieli, że w tym mie­ście lu­dzie nie po­trze­bują Cho­pina, lecz chleba, nie kul­tury – choćby na naj­wyż­szym po­zio­mie – tylko obiet­nicy prze­ży­cia.

– Nie my­śla­łaś, żeby wró­cić? Albo wy­je­chać gdzieś in­dziej?

– Je­śli nie uda się tu­taj, wy­je­dziemy do in­nego mia­sta. Ale do domu nie wrócę.

***

Rano Ka­zi­mierz umył się w wo­dzie za­czerp­nię­tej ze studni i ubrał sta­ran­nie, choć jego rze­czy były już nie­świeże. Za­wią­zał kra­wat – je­dyny szla­chetny do­da­tek, jaki trzy­mał w wa­lizce. Wziął do­ku­menty i z nie­po­ko­jem w sercu ru­szył na śnia­da­nie z ciotką Ani.

Dziś wszystko wi­dział bar­dziej opty­mi­stycz­nie, choć kosz­mary nocy nie ode­szły. Sprawa kwa­te­runku wy­da­wała się pro­sta – trzeba było za­jąć się tym na po­czątku, a naj­le­piej wy­szu­kać lo­kum, w któ­rym stał for­te­pian. Szczy­tem szczę­śli­wo­ści wy­da­wał mu się do­mek, może taki sam, a może nieco więk­szy niż ten cio­ciny. W każ­dym ra­zie za­mie­rzał wal­czyć o wszystko, bo nic w tym mie­ście nie miało jesz­cze wła­ści­ciela.

Przy her­ba­cie i chle­bie ze smal­cem wy­mie­nił z Polą kilka uprzej­mych uwag. Choć ją po­lu­bił, cią­gle czuł za­kło­po­ta­nie. Nie wie­dział, co od­po­wie­dzieć na jej pełne ser­decz­no­ści po­cie­sze­nia. Wy­da­wała się tro­chę za­wsty­dzona tym, że drugi list nie do­szedł, jakby całe za­mie­sza­nie wy­nik­nęło z jej winy. Dla­tego ode­tchnął, gdy we­szła żona.

Miała w so­bie dużo szla­chet­no­ści, a te­raz, gdy upięła wy­soko dłu­gie, rude włosy, wy­raź­niej od­zna­czały się jej de­li­katne rysy. Duże zie­lone oczy osło­nięte rdza­wymi rzę­sami pa­trzyły na Ka­zi­mie­rza z wy­ra­zem de­ter­mi­na­cji. Ona też była go­towa na po­szu­ki­wa­nie miesz­ka­nia.

– Za­bra­li­śmy karty ewa­ku­acyjne i po­twier­dze­nie oby­wa­tel­stwa. Czy wiesz, gdzie mo­żemy pójść z do­ku­men­tami, cio­ciu? Jest tu ja­kiś urząd?

Na twa­rzy Poli za­go­ścił nie­śmiały uśmiech.

– Po co chce­cie iść do urzędu? Kwa­te­runku się tam nie za­ła­twi.

Ka­zi­mierz po­ru­szył się nie­spo­koj­nie.

– Jak to? W ta­kim ra­zie, jak to zro­bić?

– Naj­mi­lej by mi było, gdy­by­ście szu­kali na Oruni, przy mnie. Są tu jesz­cze wolne miesz­ka­nia, ale to dziel­nica nędzna. Ja je­stem przy­zwy­cza­jona, dla­tego domu ni­gdy bym nie za­mie­niła na żadne luk­susy, ale wy po­trze­bu­je­cie cze­goś lep­szego. Może Oliwa?

– Oliwa? A jak się tam do­sta­niemy, to co?

– Wcho­dzi­cie do ka­mie­nicy, którą so­bie upa­trzy­li­ście, szu­ka­cie drzwi, na któ­rych nie ma kar­teczki z na­zwi­skiem, tylko jest na­pis „za­jęte”, wcho­dzi­cie i oglą­da­cie miesz­ka­nie, a jak wam się spodoba, zry­wa­cie wy­wieszkę i już.

Ania wy­glą­dała na zdez­o­rien­to­waną.

– I co, skoro za­jęte?

– I miesz­ka­cie.

– W za­ję­tym miesz­ka­niu? – za­py­tał Ka­zik.

– Dzieci moje, wi­dzi­cie prze­cież, że wszystko zo­stało po­sta­wione na gło­wie. Za­miast mia­sta ru­iny, za­miast ży­wych lu­dzi trupy. Jak jest wy­wieszka, że „za­jęte”, to zna­czy, że wolne i można wcho­dzić. Do Oliwy nie do­je­dzie­cie, ale działa już tram­waj nu­mer je­den ze Śród­mie­ścia do Wrzesz­cza, to za­wsze bli­żej. Lu­dzie was po­pro­wa­dzą, jak zdej­miesz kra­wat, Ka­ziu. Bę­dziesz wy­glą­dać mniej ele­gancko, lu­dziom wo­kół się przy­jem­niej zrobi, że nie tylko oni cier­pią nę­dzę... Tak le­piej. Jesz­cze tro­chę włosy po­tar­gaj. Naj­le­piej wy­glą­dać na ko­goś nie­spełna ro­zumu.

Tego dnia słońce grzało mocno, chmury ode­szły. Do­tarli do Śród­mie­ścia i rze­czy­wi­ście, te­raz nikt już nie przy­glą­dał im się tak upo­rczy­wie. Im da­lej szli, tym więk­sze znisz­cze­nia na­po­ty­kali, sami zresztą czuli się zde­wa­sto­wani. Nie­prze­spana noc i nie­po­kój od­ci­snęły się na ich twa­rzach, ale mimo to wy­glą­dali zdro­wiej niż więk­szość prze­chod­niów.

Tym, któ­rzy szli z da­leka, bra­ko­wało już sił. Ko­biety i męż­czyźni prze­mie­rzali nie­raz kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów w po­szu­ki­wa­niu pracy, lep­szego kwa­te­runku, a przede wszyst­kim je­dze­nia. Na­sto­letni i młodsi chłopcy zbie­rali się w grupy i za­le­gali na naj­wyż­szych ku­pach ruin. Wy­glą­dali jak władcy świata spo­glą­da­jący z góry na pod­da­nych – kró­lo­wie cha­osu i de­mo­ra­li­za­cji. Cza­sem któ­ryś scho­dził do pod­da­nych i z wyż­szo­ścią cha­rak­te­ry­styczną dla czło­wieka wiel­kiego ka­li­bru że­brał o pa­pie­rosa, ka­la­jąc przy oka­zji swój ję­zyk zdaw­ko­wymi „pro­szę” i „dzię­kuję”.

Ania i Ka­zik oglą­dali przy­go­to­wa­nia do prac po­rząd­ko­wych. Już o świ­cie w Śród­mie­ściu ze­brała się chmara lu­dzi pra­gną­cych od­bu­do­wać mia­sto na swo­ich za­sa­dach. Tak, by było ta­kie samo, ale inne – nie­hi­tle­row­skie – za to rów­nie piękne lub na­wet wspa­nial­sze. I rze­czy­wi­ście, nie­kiedy spod gru­zów wy­ła­niały się drogi, mniej lub bar­dziej po­ra­nione przez ciężki sprzęt woj­skowy. Wio­dły na ra­zie do­ni­kąd, ta­ra­so­wane przez ko­lejne kupy ruin. Te ża­ło­sne bez­droża da­wały lu­dziom na­dzieję.

W końcu, pro­wa­dzeni przez lu­dzi, do­tarli do przy­stanku tram­wa­jo­wego. Ka­zi­mierz już zo­rien­to­wał się w no­wej sy­tu­acji i w du­chu przy­znał Poli ra­cję – bez kra­watu wy­glą­dał nie­dbale, ale upo­dab­niał się do in­nych. Wi­docz­nie taka pa­no­wała tu­taj za­sada: nie wy­róż­niać się, nie po­ka­zy­wać ani ma­nier, ani wy­kształ­ce­nia. Na uli­cach sły­szał różne gwary i dia­lekty. Pełno tu było Kre­so­wia­ków, war­sza­wiacy też mó­wili ina­czej. A wszyst­kich łą­czyło znisz­czone mia­sto, do któ­rego przy­by­wali, by wresz­cie za­znać spo­koju.

Ich cele były oczy­wi­ste. My­ślał o nich, kiedy je­chali tram­wa­jem w stronę za­jezdni we Wrzesz­czu. Nie­któ­rzy lu­dzie mieli su­rowe, zmę­czone twa­rze – oni naj­praw­do­po­dob­niej już zna­leźli swoje miej­sce na ziemi. Nie opu­ści­liby go, choćby przy­szło im bić się na śmierć i ży­cie. Zresztą już nie­raz to­czyli małe wojny i z re­guły je prze­gry­wali.

Sie­dzieli też w tram­waju tacy, któ­rzy się śmiali, hu­mory im do­pi­sy­wały. Je­chali ucie­szeni po­śród prze­su­wa­ją­cego się za oknem kra­jo­brazu peł­nego sza­rych ru­mo­wisk. Byli wśród nich nie­uczciwi i stale pi­jani, ale nikt się tym nie przej­mo­wał. Jedni mieli lep­sze ubra­nia, inni gor­sze, wszy­scy jed­nak czymś się wy­róż­niali: cza­sem ak­cen­tem, a cza­sem stro­jem.

I była też trze­cia grupa, do któ­rej Ka­zik za­li­czył sie­bie i żonę – za­nie­po­ko­jeni. Dla nich Gdańsk miał być no­wym do­mem, ale oka­zało się, że naj­pierw trzeba ten dom zbu­do­wać. Per­spek­tywa, przed którą stali, na­pa­wała ich lę­kiem, a także przy­pra­wiała o po­tworne zmę­cze­nie.

***

– Ro­dzina Miecz­kow­skich, Pa­siaki, Sło­nim­scy, Schwarz, Goj­dek. O, „za­jęte”. Wcho­dzimy?

Oliwa za­chwy­ciła ich dzie­wi­czą przy­rodą i mo­re­no­wymi wzgó­rzami roz­cią­ga­ją­cymi się aż po ho­ry­zont, ale roz­cza­ro­wała małą liczbą wol­nych miesz­kań. Obe­szli już ka­mie­nice i zna­leźli tylko kilka naj­gor­szych, ciem­nych kli­tek bez okna w kuchni. W efek­cie jedno miesz­ka­nie za­re­zer­wo­wali pre­wen­cyj­nie, to jest na­pi­sali na kartce swoje na­zwi­ska i przy­kle­ili ją do drzwi. Mimo to szu­kali da­lej.

Klamka ła­two ustą­piła, oczom Ani i Ka­zika uka­zał się nie­wielki, po­kryty pa­ję­czy­nami przed­po­kój. Przez chwilę stali w progu, nie­pew­nie spo­glą­da­jąc do wnę­trza, jakby za­raz ktoś miał wyjść i po­go­nić ich z lo­kum. Za każ­dym ra­zem, gdy wcho­dzili do miesz­kań, czuli się jak wła­my­wa­cze. Ucie­ka­jący Niemcy rze­czy­wi­ście po­zo­sta­wili wszystko na miej­scu, włącz­nie ze sprzę­tem ku­chen­nym i ko­sme­ty­kami. Z ła­two­ścią można było stwier­dzić, kto za­sie­dlał ka­mie­nice. Wnę­trza pre­zen­to­wały go­ściom swoje ta­jem­nice – za­bawki, lekko za­ku­rzone za­stawy sto­łowe, kre­densy opa­trzone dzier­ga­nymi ręcz­nie ser­wet­kami.

Po­wi­tał ich prze­stronny sa­lon. Przez duże od­sło­nięte okna wpa­dało słońce.

– Zo­bacz, ni­czego nie roz­kra­dli, jest na­wet sin­ger.

Po­czciwa ma­szyna do szy­cia stała na biurku w ką­cie. Nieco da­lej lo­ka­to­rzy umie­ścili bi­blio­teczkę – gdy Ania przyj­rzała się ty­tu­łom, za­uwa­żyła, że wszyst­kie są po nie­miecku.

– Jest i on.

Ka­zik prze­mie­rzył po­kój i usiadł do for­te­pianu, który wy­da­wał mu się w tej chwili wy­ba­wie­niem, bo­skim zna­kiem pły­ną­cym pro­sto z nie­bios. Za­mknął oczy i de­li­kat­nie mu­snął kla­wia­turę; czy­sty dźwięk roz­szedł się po po­miesz­cze­niu. Za­chę­cony za­grał kilka ko­lej­nych nut, a póź­niej w po­koju roz­brzmiał no­stal­giczny Wio­senny walc. Cho­ciaż Ania nie lu­biła, kiedy wy­ko­ny­wał zbyt sen­ty­men­talne utwory, tym ra­zem stała w mil­cze­niu, chło­nąc piękno me­lo­dii. Po­my­ślała, że ich ży­cie tu­taj mo­głoby się udać, w tym miesz­ka­niu dzie­li­liby się ra­do­ściami i smut­kami.

Gdy Ka­zi­mierz nie­spiesz­nie wy­gry­wał me­lo­dię, roz­glą­dała się z za­cie­ka­wie­niem, pla­nu­jąc, które oleo­druki zo­sta­wić, a które sprze­dać. Po­kój był na tyle duży, że prócz biurka i for­te­pianu mie­ścił się w nim jesz­cze duży stół z sze­ścioma krze­słami obi­tymi ak­sa­mi­tem oraz po­kaź­nych roz­mia­rów kre­dens. Przy drzwiach stała zie­lon­kawa plu­szowa sofa w róże ko­loru wy­bla­kłej ma­genty.

Zaj­rzała do ła­zienki, sy­pialni i kuchni – wszyst­kie sprzęty na miej­scu. Za­stawa wy­da­wała się kom­pletna; oprócz garn­ków i roz­ma­itych ta­le­rzy, rów­nież mniej­szych – de­se­ro­wych – Ania zna­la­zła pół­mi­ski i białą, por­ce­la­nową so­sjerkę. Ob­rusy le­żały w sy­pial­nia­nym kre­den­sie, a w ła­zien­ko­wej szu­fla­dzie były my­dła, szczotki i pro­szek do pra­nia.

Ka­zik zaj­rzał do ła­zienki.

– Je­śli się zga­dzasz, to bę­dzie nasz kwa­te­ru­nek.

***

Wrze­sień przy­niósł im uko­je­nie. Ania zna­la­zła pracę przy sprze­daży ryb, więc co­dzien­nie rano uda­wała się do Wrzesz­cza. Wie­działa już, że w punk­tach roz­dziel­czych za ostem­plo­wane kartki można do­stać świeży chleb, ziem­niaki i cu­kier, a z pracy cza­sem pod­kra­dała ryby. Tylko mięsa ni­g­dzie nie było, a je­śli już, to wy­łącz­nie u wiej­skich ko­biet han­dlu­ją­cych przy gru­zo­wi­skach. Ania nie ku­po­wała tam ni­czego, bo uliczne sprze­daw­czy­nie ob­wi­niano o epi­de­mię ty­fusu.

W gdań­skiej rze­czy­wi­sto­ści co­raz le­piej od­naj­do­wał się też Ka­zik. Z miesz­ka­nia na Pia­stow­skiej wy­cho­dził pod wie­czór i w pry­mi­tyw­nym lo­kalu, do któ­rego scho­dziły się męty z Oliwy i oko­licz­nych dziel­nic, wy­gry­wał pro­ste me­lo­die. Miej­sce to na­zy­wało się uro­czo, bo Nad Wy­brze­żem i było le­d­wie skle­coną ka­wiar­nio-re­stau­ra­cją. Wcze­śniej po­dobno funk­cjo­no­wała tam ka­wiar­nia – tylko tyle Ka­zi­mierz się do­wie­dział o tym lo­kalu. Po­nie­waż jed­nak po­trze­bo­wał za­trud­nie­nia, a w re­stau­ra­cji smęt­nie bu­twiało pia­nino, na­jął się na mu­zyka.

– Długo pan tu pew­nie nie po­pra­cu­jesz. Wszystko za­bie­rają i pry­wa­ty­zują – za­kpił szef.

A jed­nak pracę dał i od tej pory ab­sol­went Kon­ser­wa­to­rium Wi­leń­skiego grał do ko­tleta, co za­czął uwa­żać za ujmę do­piero po mie­siącu pracy.

We wrze­śniu na li­stowne za­pro­sze­nie Ka­zika przy­je­chał jego brat Kon­stanty War­szaw­ski i było to dla mał­żeń­stwa wy­da­rze­nie wiel­kiej rangi. Zwłasz­cza Ania już ty­dzień wcze­śniej cho­dziła roz­go­rącz­ko­wana. Chciała po­ka­zać szwa­growi Oliwę – ich nowy dom – oraz miesz­ka­nie urzą­dzone co prawda w stylu nie­miec­kim, ale ich, wła­sne, do któ­rego na­byli prawo przez za­sie­dze­nie.

Nie był to je­dyny po­wód. Ania uwa­żała, i była tego pewna, że Kon­stanty ni­gdy nie da­rzył jej sym­pa­tią. Nie przej­mo­wała się tym zbyt­nio, po­cie­sza­jąc się, że za nią nie prze­pada jedna osoba, a za Kon­stan­tym nikt. Ile­kroć po­ja­wiał się obok niej, wy­czu­wała aurę wro­go­ści, ale też ta­jem­nicy. Brat jej męża po pro­stu taki był – nikt nie po­tra­fił się do niego zbli­żyć i Ania wcale nie dzi­wiła się, że skoń­czył jako ka­wa­ler.

Dla­tego kiedy nad­szedł dzień od­wie­dzin i Kon­stanty sta­nął w progu oliw­skiego miesz­ka­nia, Ania ska­mie­niała.

– Dzień do­bry – przy­wi­tał się chłodno.

Spoj­rzała w jego po­nure oczy, tak po­dobne, a za­ra­zem inne od oczu jej męża.

– Dzień do­bry, Ko­stek. Wejdź, pro­szę. Ocze­ku­jemy cię z nie­cier­pli­wo­ścią, twój brat nie mógł się do­cze­kać.

Może jej się zda­wało, a może rze­czy­wi­ście iro­niczny uśmie­szek na chwilę wy­krzy­wił usta szwa­gra.

Wszedł do miesz­ka­nia. Ani je­den gry­mas nie po­ja­wił się na jego twa­rzy – ani po­dziwu, ani zło­śli­wo­ści. Po pro­stu roz­glą­dał się spo­koj­nie, choć można było przy­siąc, że nad czymś usil­nie my­śli.

– Ka­zik. – Uśmiech­nął się wresz­cie szcze­rze na wi­dok brata. – Czy ty cza­sem nie przy­ty­łeś? Do­brze ci robi gdań­ski kli­mat.

Ania po­dała her­batę. Nie­stety, mu­siała uczest­ni­czyć w roz­mo­wie, choć bar­dzo chciała się z niej wy­mi­gać. Kon­stanty przez chwilę mó­wił, jak mu się żyje w War­sza­wie. Wy­ru­szył wcze­śniej­szym trans­por­tem z Wilna, kiedy za­częły się po­ważne re­pre­sje wo­bec pol­skiej lud­no­ści, czyli w grud­niu. Za­pewne nikt za nim nie tę­sk­nił, może tylko tro­chę matka. Dla­tego mógł do­ko­nać wszyst­kiego, po­je­chać tam, gdzie mu się za­ma­rzy, i wy­da­wał się z tego po­wodu bar­dzo za­do­wo­lony. Wbrew po­zo­rom Ania czę­sto o nim my­ślała i kiedy ana­li­zo­wała cha­rak­ter Kon­stan­tego oraz jego re­la­cje to­wa­rzy­skie, ro­biło jej się smutno.

Pa­trzyła na niego ukrad­kiem. Mó­wił ci­cho, po­waż­nie. Ani na chwilę nie zmie­niał tonu głosu, na­wet gdy żar­to­wał. W jego twa­rzy i po­sta­wie wi­dać było po­są­go­wość cha­rak­te­ry­styczną dla ro­dziny War­szaw­skich. Jed­nak oczy Ka­zi­mie­rza uśmie­chały się ser­decz­nie – i nie uj­mo­wało im to szla­chet­no­ści – a Kon­stan­tego po­zo­sta­wały zimne.

– Po­lu­bi­łeś tę swoją War­szawę – za­gad­nął cie­pło Ka­zik.

– Nie­prawda. War­sza­wiacy są na­dęci, uwa­żają, że wszystko, co było do prze­ży­cia, prze­żyli i wszystko wie­dzą naj­le­piej. War­sza­wia­kowi utrzesz nosa, to się za­raz ob­razi, nie­raz to wi­dzia­łem. Mam po dziurki w no­sie tej ma­nii wiel­ko­ści, dla­tego ja­kiś czas temu po­sta­no­wi­łem, że chęt­nie się prze­niosę. Tu­taj.

Ania nie była je­dyną osobą, któ­rej na nie­ocze­ki­wane wy­zna­nie Kon­stan­tego ści­snęło się serce. Tro­chę ją ono prze­stra­szyło, cho­ciaż zwy­kle to­wa­rzy­szyła jej od­waga – Ko­stek sku­tecz­nie po­tra­fił ją stłam­sić. Co gor­sza, nie wie­działa dla­czego, więc nie umiała się przed tym obro­nić. Te­raz po­my­ślała tylko to, co zwy­kle w po­dob­nych chwi­lach – wi­leń­skie sta­ro­winy miały ra­cję, mó­wiąc, że w bra­cie Ka­zi­mie­rza tkwi coś groź­nego.

– Tu­taj... z nami? – Ka­zik zmarsz­czył brwi.

– Nie, nie – za­pew­nił od razu jego brat i spoj­rzał prze­lot­nie na Anię. – W Gdań­sku, po pro­stu. Po­doba mi się ta zbie­ra­nina lu­dzi. Każdy inny, każdy każ­dego oce­nia po swo­jemu. Chaos i ba­ła­gan, ale jakże in­te­re­su­jący! I Kre­so­wia­ków dużo, bę­dzie z kim in­te­resy ro­bić. Po­trze­buję się tu za­ko­rze­nić, na pewno będę was od­wie­dzał.

– Wspa­niale – skła­mała Ania. – My­ślę, że to mia­sto do cie­bie pa­suje.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki