Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po wojnie Anna i Kazimierz Warszawscy, zmuszeni opuścić Wilno, wyjeżdżają do Gdańska. Ania szybko znajduje pracę w sklepie. Kazik, który jest wykształconym muzykiem, po jakimś czasie dostaje posadę w orkiestrze. Początkowo jest sfrustrowany koniecznością grania dla komunistów, ale gdy zyskuje uznanie publiczności, przestaje mu to przeszkadzać.
Małżonkowie z każdym dniem zaczynają oddalać się od siebie. Kazika pochłaniają obowiązki zawodowe. Ania natomiast nie może się odnaleźć w nowej rzeczywistości, wciąż wracają do niej tragiczne wspomnienia.
Życie kobiety zmienia się, gdy dostaje nietypową propozycję - ma uwodzić ludzi podejrzanych o kolaborację z komunistami. Szybko okazuje się, że Ani odpowiada rola femme fatale, choć cały czas próbuje przekonać samą siebie, że robi to, aby ocalić niewinnych ludzi.
Czy da się jednoznacznie stwierdzić, czym jest miłość?
Czy można uciec od traumatycznej przeszłości?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 333
CZĘŚĆ I
1945
ROZDZIAŁ I
Do miasta dojechali ciężarówką, która rzęziła przy każdym hamowaniu. Siedzieli w niej ściśnięci wraz z kilkudziesięcioma obcymi osobami. Zmęczone kobiety w średnim wieku, dwoje dzieci trzymających się za ręce – zapewne rodzeństwo – młodzi mężczyźni, podróżni. Nawet jeśli przyjechali z daleka, mieli ze sobą tylko jedną walizkę, którą starali się umieszczać między ściśniętymi nogami, by zajmowała jak najmniej miejsca. Trzech kompanów alkoholików awanturowało się, że walizki obijają im w łydki.
Wcześniej, na obrzeżach miasta, powiedziano im, że z powodu zniszczeń nie ma innego transportu, pociągi i autobusy nie kursują. Powiedziano im też, że w mieście nic nie ma. I od razu było widać, kto przybył z daleka, bo ta wiadomość wywołała poruszenie wśród przyjezdnych. Miejscowi siadali na przydrożnych pieńkach i krawężnikach, nie zwracając uwagi na zaskoczone twarze. Woleli patrzeć w ziemię, palić papierosy i rozmyślać nad swoimi sprawami.
Dwoje młodych ludzi z walizką było szczególnie poruszonych. Chcieli się dowiedzieć czegoś więcej, nigdy tu nie byli, właściwie nigdy nie wyjeżdżali dalej niż do sąsiednich wiosek, teraz zresztą należących już do Litwy.
– A czy wie pani, co się stało, że jeżdżą tylko ciężarówki?
Tej kobiety nie powinni zagadywać, a tym bardziej w takiej sprawie. Stara, niemiła baba popatrzyła z niechęcią na parę, fuknęła i oznajmiła, że miasto jest w ruinie. Ale powiedziała to takim tonem, jakby była lepsza, jakby stała ponad tym wszystkim i nie doświadczała codziennie lęku.
– W ruinie?
Dziewczyna raczej powtórzyła informację niż zapytała. Baba odwróciła się, nie kryjąc wrogości. Pomyślała, że młodzi ludzie są naiwni.
Młodej kobiecie strasznie chciało się pić. Pragnęła herbaty, w ostateczności wody z cukrem – cukru też nie mieli, a z jedzenia został im tylko kawałek kiełbasy najgorszej jakości i trzy suche kromki chleba.
– Aniu, a kiedy ta ciężarówka ma przyjechać?
Mąż nachylił się ku żonie. Wolał szeptać, bo wszędzie dostrzegał wrogie spojrzenia. Obawiał się, że każdą, nawet najzwyklejszą uwagę, przeinaczą w myślach i uznają za obrazę.
– Nie wiem, ale tam hen na drodze coś widać.
Palcem wskazała kierunek. Popatrzyli w dal, mrużąc oczy. Na drodze majaczyło coś niewielkiego, jakby ciemna kropka. Przemieszczała się szosą, rosła, przybierała kształt najpierw małej, potem już całkiem sporej ciężarówki.
Tego dnia gorąco już nie dokuczało podróżnym, od północy zawiewał chłodny wiatr.
Jechali teraz ciężarówką, która wiozła ich nie wiadomo dokąd, bo przecież miasta ponoć już nie było. Ania nie widziała niczego poza morzem głów – łysych, przykrytych zawszawionymi włosami albo kolorowymi chustami. Postanowiła patrzeć na męża. Widok Kazimierza uspokajał ją, od początku podróży wiedziała, że bez niego nie dałaby rady nawet wsiąść do pociągu.
Nie odważyłaby się na wiele rzeczy, gdyby nie Kazik. Choć jego spojrzenie zdradzało niepokój, na twarzy nie pojawił się żaden grymas. Był posągowym mężczyzną, spokojnym, pełnym godności. Pewnie dlatego przyciągał nienawistne spojrzenia prostych ludzi, zwyczajnie się od nich różnił.
– Duszno – szepnęła Ania.
– Ano duszno. Wytrzymaj jeszcze trochę.
– Stań na palcach i zobacz, gdzie jesteśmy.
Kazik istotnie próbował stanąć na palcach, ale zachwiał się na zakręcie i właśnie tym rozjuszył wściekłą kobietę, którą Ania wcześniej pytała o transport.
– Posuń się pan! Niedługo trzeba będzie z cyrklem jeździć i nakłuwać takich zboczeńców!
Rozległy się pomruki niezadowolenia. Gniew udzielił się natychmiast pozostałym, każdy chciał coś powiedzieć na temat rzuconej uwagi. Zwłaszcza trzej pijani mężczyźni, którzy od tej pory specjalnie puszczali uchwyty przy zakrętach.
– Zamknij się, stara pudernico! Człowiek inteligentny chciał się tylko rozejrzeć!
– Właśnie, kto by cię tam chciał tknąć! Tfu, chyba kijem od szczotki!
– Cisza tam, dzieci mi straszycie! – krzyknęła kobieta stojąca na przodzie paki.
– Przepraszamy...
– Jaka damulka.
W atmosferze powszechnej wrogości, przy akompaniamencie nowych kłótni i wyzwisk, Anna i Kazimierz zmierzali do Gdańska.
– Wysiadka.
Astmatyczny, gruby kierowca otworzył burtę i ludzie zaczęli wyskakiwać.
– Jacyś tu wszyscy niemili. – Ania ośmieliła się na głośną uwagę.
Otrzepała burą sukienkę, ale nie chciała się pozbyć brudu, tylko ciepła obcych ciał. Zeskoczyła wprost na zakurzoną drogę i podniosła wzrok, by zobaczyć osławione miasto, do którego tak długo jechali.
Widok zmroził jej serce. To nie było miasto, raczej pozostałości po nim, żałosne kupy gruzów, spod których wyzierały czarne szczeliny. Niektóre budynki stały smętnie bez okien i dachów, gdzieniegdzie zachowały się szkielety grożące zawaleniem. Osmalone, pozbawione sensu konstrukcje, żyjące resztkami sił, wznosiły się nad gruzowiskiem – martwymi głazami kryjącymi niegdyś tajemnice lokatorów. Nie było w nich teraz żadnego sekretu, niczego do ukrycia ani schowania przed światem. Wszystko na wierzchu, pod bożym słońcem i sądem.
Wokół przechadzało się mnóstwo ludzi – stanowili oni dowód na to, że w zgliszczach można żyć. Kobiety w chustach na głowach oferowały marne zastawy, chyba znalezione pod gruzami, bo ledwo omiecione z piachu. Gdzie indziej sprzedawano robótki ręczne, nawet te najmniejsze, dziergane specjalnie na wielkanocne jajka, choć był przecież środek sierpnia. Nie brakował też innych surrealistycznych widoków: Ania zobaczyła, że przy chybotliwej konstrukcji bawią się niemieckie dzieci, ale gdy osłoniła oczy i przyjrzała się dokładniej, zdała sobie sprawę, że nie cieszą się, lecz wykrzywiają chude twarze w grymasie płaczu i szukają jedzenia. Ludzie wędrowali po gruzowisku, co jakiś czas odkopując na bok zawadzające kamienie.
Dalej, w głębi ulicy, grupami chodzili mężczyźni bez podkoszulków. Odgruzowywali przejście i ładowali kamienie na ciężarówki. W tym miejscu kończył się przejazd, nie było mowy o autobusach i tramwajach, o których Ania czytała w liście od ciotki.
– Przecież... – szepnęła zdruzgotana, nie znajdując słów.
Kazik zaczepił przechodzącego mężczyznę.
– Przepraszam pana, co to za miasto?
– To pan nie wie, gdzie pan jest? – odburknął nieznajomy.
Widocznie uznał pytanie za nieśmieszny żart, bo tylko pokręcił głową, machnął ręką, ale jakoś z żalem, i poszedł.
– Jaka ruda wiewióra! – zakrzyknęło dwóch rozebranych do pasa chłopaków, może w wieku dwunastu lat.
Przeszli obok Ani, rzucając lubieżne spojrzenia. Kazimierz łagodnie ścisnął przedramię żony.
– Aniu, wszyscy się na nas patrzą. Chyba powinniśmy stąd pójść.
– Ale dokąd? Przecież tu nic nie ma.
Miała ochotę usiąść na gruzach i się rozpłakać. Wokół żadnej przyjaznej duszy, nikogo życzliwego, kto by ich pokierował na Orunię, do ciotki. Tylko śmierć i powszechna rozpacz granicząca z szaleństwem.
– Może chcą państwo kupić?
Znikąd przed Anią i Kazikiem pojawiła się niemłoda handlarka. W zawiniątku trzymała cuchnącą rybę.
– Chcą? Stoisko tam mam, córka sprzedaje.
Wskazała ręką w stronę gruzów, gdzie na względnie płaskim terenie siedziała jasnowłosa, smutna dziewczynka z warkoczami. Przed nią na brudnym obrusie leżały jabłka, jajka i grzyby.
– Tanio – dodała.
– Dziękujemy. – Kazik lekko się skłonił.
Nie powinien pokazywać wyszukanych manier, natychmiast zdał sobie sprawę z niestosowności swojego zachowania, ale było już za późno. Prości ludzie zapalali się w mgnieniu oka.
– To co tu robicie?! Wynocha!
– My na Orunię...
– A co mnie to obchodzi? Kupicie rybę, to pokażę, gdzie iść.
Ania wysupłała z kieszeni sukienki drobniaki i wcisnęła je w chudą dłoń handlarki. Zadowolona kobieta z uśmiechem wręczyła im rybę i niedbale pokazała, w którym kierunku powinni ruszyć. Ania chciała podziękować, ale zaaferowana odwróciła głowę w stronę zbiegowiska. Wśród ruin zobaczyła kilkunastu mężczyzn, jedni pochylali się nad czarną pustką, inni pospiesznie odrzucali kamienie. Wśród pracujących zapanowało poruszenie, ktoś krzyknął, by podjechała ciężarówka.
– O, niedobry dzień. To już trzeci trup dzisiaj – mruknęła handlarka, patrząc z niezadowoleniem na rozstępujący się tłumek.
Ania dojrzała szarą od pyłu dziewczęcą rękę. Mężczyźni chwycili przedramię, by pociągnąć ciało ku górze.
Domek ciotki stał nienaruszony. Miał nawet szyby, wszystko było na swoim miejscu. Przez chwilę Ania mogła udawać, że wcześniej nie widziała rozpaczy w oczach ludzi, byle jakich bud na zgliszczach i sprzedawanego jedzenia, nad którym latały muchy. A nade wszystko, że nie widziała bezwładnego ciała w siwej od pyłu sukience, unoszonego przez męskie ramiona, pokrytego kurzem i brudem.
– Ciekawe, czy ciotka dalej tu mieszka.
– Chyba tak.
W stwierdzeniu męża czaił się strach i Ania doskonale wiedziała, z czego wynikał. Nic nie przebiegło zgodnie z planem. Mieli przyjechać, odpocząć po długiej podróży i ruszyć na zwiedzanie miasta, które – jak przekonywała w liście ciotka Pola – o tej porze roku prezentowało się wyjątkowo pięknie.
Domek wyglądał skromnie – pobielone ściany, czerwona dachówka nadgryziona zębem czasu. W ogrodzie pusto – ani kur, ani świni. Kilka drzew obrośniętych dookoła nierówną trawą, trochę dalej szopa, której drzwi ktoś nie domknął. W oddali stały dwie niewielkie jabłonki wydające czerwone, dojrzałe już owoce, a dalej, w kącie ogrodu, rozrosły się duże kasztanowce i lipy. Pomiędzy nimi było widać dużą studnię osłoniętą przykrywą zbitą z desek. Na tyłach ogrodu, w miejscu najmniej zadrzewionym, za to obfitującym w rozmaite kwiaty, wznosiła się drewutnia. Obraz zadbanego ogrodu psuł tylko zgrzebny fotel koloru rdzy, umieszczony przy lipach.
– Mimo wszystko ładnie tutaj – skwitował Kazimierz.
Wokół szczekały psy sąsiadów i chyba to zaalarmowało ciotkę Polę, bo najpierw poruszyła się w oknie biała firanka, a później na tyłach domku jęknęły drewniane drzwi i do furtki nieufnie podeszła przysadzista dama. Krótkie brązowe loki ukryła pod ciemnoniebieską chustą. Zniecierpliwienie odmalowało się na okrągłej jak księżyc twarzy.
– Ktoście?
– Goście – odparła Ania zdziwiona.
– Jacy goście?
– Ciociu, to ja, Ania.
Dama wybałuszyła modre oczy i przeżegnała się pospiesznie, jakby wraz z przyjazdem pary miały spaść na nią nieszczęścia. Podeszła bliżej, intensywnie wpatrując się w dziewczynę, niezbyt grzecznie, i choć Ania wytrzymała spojrzenie, odczuła, że nie są tu mile widziani. Osobliwe powitanie zrobiło na niej przykre wrażenie. Byli przecież umówieni już od dawna, przynajmniej w liście Pola zapraszała całą rodzinę do Gdańska, który – jak się wyraziła – „wkrótce znowu będzie polski”.
– To naprawdę ty! To naprawdę moja mała Anusia...! Co się stało? Dlaczego tu przyjechaliście?
Ponieważ Ani odjęło mowę, wybełkotała tylko kilka niezrozumiałych słów, które i tak zginęły w gąszczu ubolewań.
– I jak ja was przyjmę? Przecież nic dla was nie mam. Teraz wszystkiego brakuje, na nic nie starcza. Biedactwa strudzone! Jechaliście taki kawał na marne. Mam tylko trochę chleba i zupę, ale i tym was przyjmę. W końcu gość w dom, Bóg w dom. A to twój mąż, Kazimierz, Aniu?
Obejrzała wysokiego mężczyznę nazbyt wnikliwie, po czym podała mu dłoń do pocałunku, prostując się nieco, bo zauważyła, że mąż Ani to nie byle kto, tylko jakaś inteligentna persona.
– Kazimierz Warszawski, bardzo mi przyjemnie.
– Pola. Możesz mówić do mnie „ciociu”, bo my teraz rodzina... Ale masz, Aniu, przystojnego męża, udał się, nie ma co! Wchodźcie czym prędzej, zaraz podam coś do jedzenia i się rozmówimy. Pewnie nie doszedł do was drugi list. Ten, który wysłałam w kwietniu.
ROZDZIAŁ II
List, w którym ciotka zaklinała ich, żeby nie przyjeżdżali, rzeczywiście nie dotarł. Zagubił się gdzieś po drodze, czemu Pola wcale się nie dziwiła – kiedy miasto legło w gruzach, nic nie działało, poczta też.
– Musiałam wyszukać przewoźnika, który dostarczał listy na pocztę w Gdyni. Wcale a wcale mnie nie dziwi, że ten wiecznie pijany lebiega coś pokręcił. Pewnie list nawet nie trafił do Gdyni, to jak miał dotrzeć do Wilna. Skaranie boskie z tymi pijakami, nigdy nie wiadomo, co im strzeli do łba. Chcecie więcej zupy?
Odmówili, choć lurowaty kapuśniak ani trochę ich nie nasycił. Ciotka mieszkała jednak skromnie i widać było, że na życie zostaje jej niewiele.
– Pojedzcie jeszcze chleba, tego akurat mi nie zbraknie. I spania u mnie dosyć, mieszkam sama, odkąd zmarł mój mąż. – W tym momencie Pola zwróciła się do Kazimierza, chcąc wybadać, ile wie o jej rodzinie.
Ania odsunęła pusty talerz i badawczo spojrzała na ciotkę.
– To co było w tym liście?
– Kochana Aniu, czego tam nie było! O tym, czemu miasto jest w ruinie, za głośno mówić nie można, więc tego byś w liście nie znalazła. – Pola ściszyła głos i nachyliła się konspiracyjnie. – Ale ja wam powiem, że Niemcy uciekali stąd w popłochu. Po piwnicach się chowali, wielkie aryjskie paniska. Kundle. Armia Czerwona przyszła i wyzwoliła miasto. Dlatego tak teraz wygląda. Kamień na kamieniu nie został, Aniu. Kamień na kamieniu.
Ostatnie zdanie powtórzyła znacząco i nie było wiadomo, czy jest wstrząśnięta, czy pełna podziwu.
– W każdym razie w liście pisałam, że Gdańsk został doszczętnie spalony i zburzony. Dlatego odradziłam przyjazd, bo i ja sama teraz mniej mogę dla was zrobić. Po prawdzie i tak się cieszę, bo jest to prawdziwe szczęście w nieszczęściu, że przyjechaliście tylko wy. Gdyby jeszcze tu zjechali Walentyna z twoim ojcem i siostrą, to by zupy nam nie starczyło, a i ze spaniem byłoby kiepsko.
– Mama nie chciała tu przyjechać za żadne skarby. Ojciec też nie.
– Rozumiem ich doskonale. Wam, młodym, świata się chce, ale oni już wrośli, korzenie zapuścili. Tam dla nich niebezpiecznie, ale znajomo. Tam cmentarz, gdzie twoi bracia leżą. Tam sąsiedzi, tam znajome ulice.
Ania nie chciała wspominać Wilna i rodziny. Założyła sobie, że przyjedzie do nowego miejsca, by w nie wrosnąć i by stało się dla niej i Kazimierza ostoją. Od rodziców pragnęła się odciąć, siostry nie rozumiała, nawet trochę nią gardziła.
– Maria się odnalazła?
To pytanie Pola zadała z troską w głosie, przeczuwając, że Anię może zaboleć prawda, którą za chwilę wypowie.
– Tak, ciociu. Maria nie żyje.
Tej nocy nie spali dobrze. Ania długo nie mogła zasnąć. Wpatrywała się w święte obrazki powieszone na ścianie i myślała. A im dłużej rozpatrywała ich położenie, tym większa gonitwa myśli przetaczała się przez jej głowę.
Na początku trzeba było znaleźć „kwaterunek”, jak określiła to ciotka. Kwaterunek miał im zagwarantować niezależność, której tak pragnęli, bez niego nie mogli nawet marzyć o nowym życiu. Chcieli znaleźć jakąś pracę, lecz Ania nie widziała żadnych możliwości zatrudnienia na tym rumowisku. Ciotka przekonywała co prawda, że praca się znajdzie, ba, jest jej mnóstwo, ale trudno jej było wymienić konkretne posady. Annie przypomniały się słowa ciotki: „Pracy jest tutaj na potęgę. Nie bój się, nie będziesz musiała sprzedawać łachmanów na gruzach. Biedactwo, zobaczyłaś najgorsze, ale to nie jest całe miasto, wszystko się rozwija, idzie naprzód. Ludzie poszukują zatrudnienia i jakoś je znajdują, tobie i Kazikowi na pewno też się uda. Grunt to kwaterunek, musicie znaleźć mieszkanie, bo o to coraz trudniej. Mnóstwo nowych ludzi przyjechało do miasta i zasiedla domy po Niemcach. Na początku było ich w bród, zostały ostatnie. Jutro z rana wyruszycie i coś znajdziecie. Trzeba się z tym spieszyć, koniecznie!”.
Dochodziła druga. Ania niczego nie była już pewna. Leżała bez snu, zawinięta w kołdrę tak, że wystawały tylko szyja i chude obojczyki. Plecami do niej spał Kazimierz, tylko jego obecność ją uspokajała. Przeżywali wszystkie niedogodności razem, już od lat, i teraz stawali przed kolejną wielką próbą, może najtrudniejszą w ich dotychczasowym wspólnym życiu.
– A jeśli tam nie będzie fortepianu? – zapytał nagle, nie odwracając się.
Poruszyła się niespokojnie.
– Myślałam, że śpisz.
Odwróciła się i wtuliła twarz w jego plecy, obejmując ramionami nagi tors.
– Na pewno będzie jakiś fortepian – wymruczała niepewnie. – Mieszkania stoją gotowe do zasiedlenia. Podobno nawet o zastawę nie trzeba się kłopotać. Ciocia mówiła, że Niemcy wszystko zostawiali i uciekali najwyżej z jedną walizką.
– Jak my.
– Tak jak my. Na pewno będziesz miał fortepian. A jak nie, to zarobimy na niego.
Kazik nieco się obruszył.
– Jak? Fortepian to bardzo drogi instrument, a ja umiem tylko grać.
– Najwyżej się najmiesz gdzie indziej. Tylko na chwilę – dodała pospiesznie.
Westchnął. Wiedziała, że Kazik ma wielkie aspiracje, grywał już wiele koncertów, ale to było w Wilnie. Tam szanował go każdy, jego umiejętności chwalił sam Szpinalski. Dlatego tak bardzo nie chciał wyjeżdżać, czuł, że w nowym miejscu nic na niego nie czeka, choć Ania wciąż mu powtarzała, że dobra gra obroni się sama. Wystarczy, że usiądzie do fortepianu i zagra sonatę h-moll Chopina, a wszędzie padną mu do stóp. Teraz jednak nie była tego pewna. Oboje widzieli, że w tym mieście ludzie nie potrzebują Chopina, lecz chleba, nie kultury – choćby na najwyższym poziomie – tylko obietnicy przeżycia.
– Nie myślałaś, żeby wrócić? Albo wyjechać gdzieś indziej?
– Jeśli nie uda się tutaj, wyjedziemy do innego miasta. Ale do domu nie wrócę.
Rano Kazimierz umył się w wodzie zaczerpniętej ze studni i ubrał starannie, choć jego rzeczy były już nieświeże. Zawiązał krawat – jedyny szlachetny dodatek, jaki trzymał w walizce. Wziął dokumenty i z niepokojem w sercu ruszył na śniadanie z ciotką Ani.
Dziś wszystko widział bardziej optymistycznie, choć koszmary nocy nie odeszły. Sprawa kwaterunku wydawała się prosta – trzeba było zająć się tym na początku, a najlepiej wyszukać lokum, w którym stał fortepian. Szczytem szczęśliwości wydawał mu się domek, może taki sam, a może nieco większy niż ten ciociny. W każdym razie zamierzał walczyć o wszystko, bo nic w tym mieście nie miało jeszcze właściciela.
Przy herbacie i chlebie ze smalcem wymienił z Polą kilka uprzejmych uwag. Choć ją polubił, ciągle czuł zakłopotanie. Nie wiedział, co odpowiedzieć na jej pełne serdeczności pocieszenia. Wydawała się trochę zawstydzona tym, że drugi list nie doszedł, jakby całe zamieszanie wyniknęło z jej winy. Dlatego odetchnął, gdy weszła żona.
Miała w sobie dużo szlachetności, a teraz, gdy upięła wysoko długie, rude włosy, wyraźniej odznaczały się jej delikatne rysy. Duże zielone oczy osłonięte rdzawymi rzęsami patrzyły na Kazimierza z wyrazem determinacji. Ona też była gotowa na poszukiwanie mieszkania.
– Zabraliśmy karty ewakuacyjne i potwierdzenie obywatelstwa. Czy wiesz, gdzie możemy pójść z dokumentami, ciociu? Jest tu jakiś urząd?
Na twarzy Poli zagościł nieśmiały uśmiech.
– Po co chcecie iść do urzędu? Kwaterunku się tam nie załatwi.
Kazimierz poruszył się niespokojnie.
– Jak to? W takim razie, jak to zrobić?
– Najmilej by mi było, gdybyście szukali na Oruni, przy mnie. Są tu jeszcze wolne mieszkania, ale to dzielnica nędzna. Ja jestem przyzwyczajona, dlatego domu nigdy bym nie zamieniła na żadne luksusy, ale wy potrzebujecie czegoś lepszego. Może Oliwa?
– Oliwa? A jak się tam dostaniemy, to co?
– Wchodzicie do kamienicy, którą sobie upatrzyliście, szukacie drzwi, na których nie ma karteczki z nazwiskiem, tylko jest napis „zajęte”, wchodzicie i oglądacie mieszkanie, a jak wam się spodoba, zrywacie wywieszkę i już.
Ania wyglądała na zdezorientowaną.
– I co, skoro zajęte?
– I mieszkacie.
– W zajętym mieszkaniu? – zapytał Kazik.
– Dzieci moje, widzicie przecież, że wszystko zostało postawione na głowie. Zamiast miasta ruiny, zamiast żywych ludzi trupy. Jak jest wywieszka, że „zajęte”, to znaczy, że wolne i można wchodzić. Do Oliwy nie dojedziecie, ale działa już tramwaj numer jeden ze Śródmieścia do Wrzeszcza, to zawsze bliżej. Ludzie was poprowadzą, jak zdejmiesz krawat, Kaziu. Będziesz wyglądać mniej elegancko, ludziom wokół się przyjemniej zrobi, że nie tylko oni cierpią nędzę... Tak lepiej. Jeszcze trochę włosy potargaj. Najlepiej wyglądać na kogoś niespełna rozumu.
Tego dnia słońce grzało mocno, chmury odeszły. Dotarli do Śródmieścia i rzeczywiście, teraz nikt już nie przyglądał im się tak uporczywie. Im dalej szli, tym większe zniszczenia napotykali, sami zresztą czuli się zdewastowani. Nieprzespana noc i niepokój odcisnęły się na ich twarzach, ale mimo to wyglądali zdrowiej niż większość przechodniów.
Tym, którzy szli z daleka, brakowało już sił. Kobiety i mężczyźni przemierzali nieraz kilkanaście kilometrów w poszukiwaniu pracy, lepszego kwaterunku, a przede wszystkim jedzenia. Nastoletni i młodsi chłopcy zbierali się w grupy i zalegali na najwyższych kupach ruin. Wyglądali jak władcy świata spoglądający z góry na poddanych – królowie chaosu i demoralizacji. Czasem któryś schodził do poddanych i z wyższością charakterystyczną dla człowieka wielkiego kalibru żebrał o papierosa, kalając przy okazji swój język zdawkowymi „proszę” i „dziękuję”.
Ania i Kazik oglądali przygotowania do prac porządkowych. Już o świcie w Śródmieściu zebrała się chmara ludzi pragnących odbudować miasto na swoich zasadach. Tak, by było takie samo, ale inne – niehitlerowskie – za to równie piękne lub nawet wspanialsze. I rzeczywiście, niekiedy spod gruzów wyłaniały się drogi, mniej lub bardziej poranione przez ciężki sprzęt wojskowy. Wiodły na razie donikąd, tarasowane przez kolejne kupy ruin. Te żałosne bezdroża dawały ludziom nadzieję.
W końcu, prowadzeni przez ludzi, dotarli do przystanku tramwajowego. Kazimierz już zorientował się w nowej sytuacji i w duchu przyznał Poli rację – bez krawatu wyglądał niedbale, ale upodabniał się do innych. Widocznie taka panowała tutaj zasada: nie wyróżniać się, nie pokazywać ani manier, ani wykształcenia. Na ulicach słyszał różne gwary i dialekty. Pełno tu było Kresowiaków, warszawiacy też mówili inaczej. A wszystkich łączyło zniszczone miasto, do którego przybywali, by wreszcie zaznać spokoju.
Ich cele były oczywiste. Myślał o nich, kiedy jechali tramwajem w stronę zajezdni we Wrzeszczu. Niektórzy ludzie mieli surowe, zmęczone twarze – oni najprawdopodobniej już znaleźli swoje miejsce na ziemi. Nie opuściliby go, choćby przyszło im bić się na śmierć i życie. Zresztą już nieraz toczyli małe wojny i z reguły je przegrywali.
Siedzieli też w tramwaju tacy, którzy się śmiali, humory im dopisywały. Jechali ucieszeni pośród przesuwającego się za oknem krajobrazu pełnego szarych rumowisk. Byli wśród nich nieuczciwi i stale pijani, ale nikt się tym nie przejmował. Jedni mieli lepsze ubrania, inni gorsze, wszyscy jednak czymś się wyróżniali: czasem akcentem, a czasem strojem.
I była też trzecia grupa, do której Kazik zaliczył siebie i żonę – zaniepokojeni. Dla nich Gdańsk miał być nowym domem, ale okazało się, że najpierw trzeba ten dom zbudować. Perspektywa, przed którą stali, napawała ich lękiem, a także przyprawiała o potworne zmęczenie.
– Rodzina Mieczkowskich, Pasiaki, Słonimscy, Schwarz, Gojdek. O, „zajęte”. Wchodzimy?
Oliwa zachwyciła ich dziewiczą przyrodą i morenowymi wzgórzami rozciągającymi się aż po horyzont, ale rozczarowała małą liczbą wolnych mieszkań. Obeszli już kamienice i znaleźli tylko kilka najgorszych, ciemnych klitek bez okna w kuchni. W efekcie jedno mieszkanie zarezerwowali prewencyjnie, to jest napisali na kartce swoje nazwiska i przykleili ją do drzwi. Mimo to szukali dalej.
Klamka łatwo ustąpiła, oczom Ani i Kazika ukazał się niewielki, pokryty pajęczynami przedpokój. Przez chwilę stali w progu, niepewnie spoglądając do wnętrza, jakby zaraz ktoś miał wyjść i pogonić ich z lokum. Za każdym razem, gdy wchodzili do mieszkań, czuli się jak włamywacze. Uciekający Niemcy rzeczywiście pozostawili wszystko na miejscu, włącznie ze sprzętem kuchennym i kosmetykami. Z łatwością można było stwierdzić, kto zasiedlał kamienice. Wnętrza prezentowały gościom swoje tajemnice – zabawki, lekko zakurzone zastawy stołowe, kredensy opatrzone dzierganymi ręcznie serwetkami.
Powitał ich przestronny salon. Przez duże odsłonięte okna wpadało słońce.
– Zobacz, niczego nie rozkradli, jest nawet singer.
Poczciwa maszyna do szycia stała na biurku w kącie. Nieco dalej lokatorzy umieścili biblioteczkę – gdy Ania przyjrzała się tytułom, zauważyła, że wszystkie są po niemiecku.
– Jest i on.
Kazik przemierzył pokój i usiadł do fortepianu, który wydawał mu się w tej chwili wybawieniem, boskim znakiem płynącym prosto z niebios. Zamknął oczy i delikatnie musnął klawiaturę; czysty dźwięk rozszedł się po pomieszczeniu. Zachęcony zagrał kilka kolejnych nut, a później w pokoju rozbrzmiał nostalgiczny Wiosenny walc. Chociaż Ania nie lubiła, kiedy wykonywał zbyt sentymentalne utwory, tym razem stała w milczeniu, chłonąc piękno melodii. Pomyślała, że ich życie tutaj mogłoby się udać, w tym mieszkaniu dzieliliby się radościami i smutkami.
Gdy Kazimierz niespiesznie wygrywał melodię, rozglądała się z zaciekawieniem, planując, które oleodruki zostawić, a które sprzedać. Pokój był na tyle duży, że prócz biurka i fortepianu mieścił się w nim jeszcze duży stół z sześcioma krzesłami obitymi aksamitem oraz pokaźnych rozmiarów kredens. Przy drzwiach stała zielonkawa pluszowa sofa w róże koloru wyblakłej magenty.
Zajrzała do łazienki, sypialni i kuchni – wszystkie sprzęty na miejscu. Zastawa wydawała się kompletna; oprócz garnków i rozmaitych talerzy, również mniejszych – deserowych – Ania znalazła półmiski i białą, porcelanową sosjerkę. Obrusy leżały w sypialnianym kredensie, a w łazienkowej szufladzie były mydła, szczotki i proszek do prania.
Kazik zajrzał do łazienki.
– Jeśli się zgadzasz, to będzie nasz kwaterunek.
Wrzesień przyniósł im ukojenie. Ania znalazła pracę przy sprzedaży ryb, więc codziennie rano udawała się do Wrzeszcza. Wiedziała już, że w punktach rozdzielczych za ostemplowane kartki można dostać świeży chleb, ziemniaki i cukier, a z pracy czasem podkradała ryby. Tylko mięsa nigdzie nie było, a jeśli już, to wyłącznie u wiejskich kobiet handlujących przy gruzowiskach. Ania nie kupowała tam niczego, bo uliczne sprzedawczynie obwiniano o epidemię tyfusu.
W gdańskiej rzeczywistości coraz lepiej odnajdował się też Kazik. Z mieszkania na Piastowskiej wychodził pod wieczór i w prymitywnym lokalu, do którego schodziły się męty z Oliwy i okolicznych dzielnic, wygrywał proste melodie. Miejsce to nazywało się uroczo, bo Nad Wybrzeżem i było ledwie skleconą kawiarnio-restauracją. Wcześniej podobno funkcjonowała tam kawiarnia – tylko tyle Kazimierz się dowiedział o tym lokalu. Ponieważ jednak potrzebował zatrudnienia, a w restauracji smętnie butwiało pianino, najął się na muzyka.
– Długo pan tu pewnie nie popracujesz. Wszystko zabierają i prywatyzują – zakpił szef.
A jednak pracę dał i od tej pory absolwent Konserwatorium Wileńskiego grał do kotleta, co zaczął uważać za ujmę dopiero po miesiącu pracy.
We wrześniu na listowne zaproszenie Kazika przyjechał jego brat Konstanty Warszawski i było to dla małżeństwa wydarzenie wielkiej rangi. Zwłaszcza Ania już tydzień wcześniej chodziła rozgorączkowana. Chciała pokazać szwagrowi Oliwę – ich nowy dom – oraz mieszkanie urządzone co prawda w stylu niemieckim, ale ich, własne, do którego nabyli prawo przez zasiedzenie.
Nie był to jedyny powód. Ania uważała, i była tego pewna, że Konstanty nigdy nie darzył jej sympatią. Nie przejmowała się tym zbytnio, pocieszając się, że za nią nie przepada jedna osoba, a za Konstantym nikt. Ilekroć pojawiał się obok niej, wyczuwała aurę wrogości, ale też tajemnicy. Brat jej męża po prostu taki był – nikt nie potrafił się do niego zbliżyć i Ania wcale nie dziwiła się, że skończył jako kawaler.
Dlatego kiedy nadszedł dzień odwiedzin i Konstanty stanął w progu oliwskiego mieszkania, Ania skamieniała.
– Dzień dobry – przywitał się chłodno.
Spojrzała w jego ponure oczy, tak podobne, a zarazem inne od oczu jej męża.
– Dzień dobry, Kostek. Wejdź, proszę. Oczekujemy cię z niecierpliwością, twój brat nie mógł się doczekać.
Może jej się zdawało, a może rzeczywiście ironiczny uśmieszek na chwilę wykrzywił usta szwagra.
Wszedł do mieszkania. Ani jeden grymas nie pojawił się na jego twarzy – ani podziwu, ani złośliwości. Po prostu rozglądał się spokojnie, choć można było przysiąc, że nad czymś usilnie myśli.
– Kazik. – Uśmiechnął się wreszcie szczerze na widok brata. – Czy ty czasem nie przytyłeś? Dobrze ci robi gdański klimat.
Ania podała herbatę. Niestety, musiała uczestniczyć w rozmowie, choć bardzo chciała się z niej wymigać. Konstanty przez chwilę mówił, jak mu się żyje w Warszawie. Wyruszył wcześniejszym transportem z Wilna, kiedy zaczęły się poważne represje wobec polskiej ludności, czyli w grudniu. Zapewne nikt za nim nie tęsknił, może tylko trochę matka. Dlatego mógł dokonać wszystkiego, pojechać tam, gdzie mu się zamarzy, i wydawał się z tego powodu bardzo zadowolony. Wbrew pozorom Ania często o nim myślała i kiedy analizowała charakter Konstantego oraz jego relacje towarzyskie, robiło jej się smutno.
Patrzyła na niego ukradkiem. Mówił cicho, poważnie. Ani na chwilę nie zmieniał tonu głosu, nawet gdy żartował. W jego twarzy i postawie widać było posągowość charakterystyczną dla rodziny Warszawskich. Jednak oczy Kazimierza uśmiechały się serdecznie – i nie ujmowało im to szlachetności – a Konstantego pozostawały zimne.
– Polubiłeś tę swoją Warszawę – zagadnął ciepło Kazik.
– Nieprawda. Warszawiacy są nadęci, uważają, że wszystko, co było do przeżycia, przeżyli i wszystko wiedzą najlepiej. Warszawiakowi utrzesz nosa, to się zaraz obrazi, nieraz to widziałem. Mam po dziurki w nosie tej manii wielkości, dlatego jakiś czas temu postanowiłem, że chętnie się przeniosę. Tutaj.
Ania nie była jedyną osobą, której na nieoczekiwane wyznanie Konstantego ścisnęło się serce. Trochę ją ono przestraszyło, chociaż zwykle towarzyszyła jej odwaga – Kostek skutecznie potrafił ją stłamsić. Co gorsza, nie wiedziała dlaczego, więc nie umiała się przed tym obronić. Teraz pomyślała tylko to, co zwykle w podobnych chwilach – wileńskie starowiny miały rację, mówiąc, że w bracie Kazimierza tkwi coś groźnego.
– Tutaj... z nami? – Kazik zmarszczył brwi.
– Nie, nie – zapewnił od razu jego brat i spojrzał przelotnie na Anię. – W Gdańsku, po prostu. Podoba mi się ta zbieranina ludzi. Każdy inny, każdy każdego ocenia po swojemu. Chaos i bałagan, ale jakże interesujący! I Kresowiaków dużo, będzie z kim interesy robić. Potrzebuję się tu zakorzenić, na pewno będę was odwiedzał.
– Wspaniale – skłamała Ania. – Myślę, że to miasto do ciebie pasuje.