Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Krew nie woda!
Do ogarniętego sporami Gdańska przybywa król Jan III Sobieski. Pragnie rozwiązać lokalne konflikty, ale przede wszystkim zawrzeć sojusz ze Szwedami przeciwko Brandenburgii. Zabiera w podróż zaufanego chorążego – Konrada Jezierskiego.
Tymczasem w bogatej podgdańskiej wsi Stare Szkoty mieszka rodzina Schulzów. Daniel Schulz to człowiek niezrównoważony, dążący za wszelką cenę do wygodniejszego życia. Zachłanność popycha go do niegodziwości, a świadkiem okrutnych uczynków staje się dziesięcioletnia Ludwika. Aby ochronić matkę, postanawia więc podjąć nierówną walkę z mężczyzną i poprosić o pomoc samego chorążego Jezierskiego.
"Ogniste serca" to druga część sagi rodzinnej znanej czytelnikom z powieści "Pod złą gwiazdą".
Ewa Popławska – autorka powieści „Anita” i „Pod złą gwiazdą”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 382
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ludwiko, wychodzimy! – krzyknęła Wanda Schulz, zaglądając do drugiej izby.
Pośrodku stała nadąsana jasnowłosa dziewczynka. Zasznurowała drobne usta w geście niemego protestu.
– Dlaczego stoisz boso, Ludwiko? Spóźnimy się do kościoła – ponagliła matka i ściągnęła brwi. – Dlaczego nie idziesz?
Ludwika bez słowa wskazała na skórzany trzewik leżący w kącie. Wanda westchnęła zniecierpliwiona i sięgnęła po but. Gniew odbił się na jej młodej, gładkiej twarzy, gdy spostrzegła, że trzewik jest przedarty na pięcie.
– Gdzie znowu chodziłaś? Byłaś w mieście przy porcie? – zapytała surowo, ale zrezygnowała z dalszego przesłuchania.
Było jej żal córki. Ludwika zapewne dostanie srogie lanie, gdy ojciec dowie się o zniszczonym bucie. Podeszła do wystraszonej dziewczynki. Spojrzała w jej duże, bursztynowe oczy.
– Uważaj, żeby ojciec nie zauważył przedarcia – szepnęła.
Ludwika spojrzała na matkę z wdzięcznością i skinęła głową. Wyszły razem, pilnując, żeby Daniel się nie denerwował.
***
Była ostatnia niedziela lipca. Żar lał się z nieba, ale niewielkie chmury nadciągały od morza, czasem przysłaniając słońce. We wsi Stare Szkoty panowało ożywienie. Nie dość, że trwały żniwa, to dodatkowo oczekiwano rychłego przyjazdu króla Jana III Sobieskiego do pobliskiego Gdańska. Powiadano, że monarcha nadjedzie najpóźniej z pierwszym tygodniem sierpnia.
Gdańszczanie spodziewali się wiele po tej wizycie. W mieście od dawna trwały spory mieszkańców, a szczególnie rzemieślników i kupców. Wieś, w której mieszkali Schulzowie, co prawda leżała trochę na uboczu, ale ostatnio stała się głównym powodem niezadowolenia. Powstawało w niej wiele towarów, którymi potem nielegalnie handlowano w mieście, pozbawiając zajęcia gdańskich wyrobników. W innych wsiach też grano na nosie mieszczuchom. Kto mógł, ten do woli przemycał, podbierał innym pracę, obniżał ceny. Wielkie się z tego porobiły zwady, aż gdańskie cechy wniosły prośbę do króla, by uporządkował chaos. Problemów było więcej, a każdy mnożył się nieskończenie. Ulice wypełniły się rozgoryczonymi luteranami, katolikami i kalwinistami, a wszyscy plątali się we wzajemnych nieporozumieniach. Gdańszczanie denerwowali się, że władze, pobierające wysokie wynagrodzenia, dla zwykłych ludzi miały jedynie zimną obojętność. Gorycz wylewała się ze straganów, wozów handlowych i zakładów rzemieślniczych. Choć od dawna Szwedzi nie zagrażali miastu, Rada nie zniosła akcyz, uchylając pobratymcom tylko dodatkowe opłaty za drogie wina, ocet czy miód pitny.
Jeden drugiemu zabierał pracę, a ceny produktów wciąż rosły. Od czasu wojny ze Szwedami ludzi ubyło, a klienci pouciekali lub przenieśli się za miasto. Próżno Rada przekonywała mieszkańców, że nie może działać poza Gdańskiem, ani zakazać wieśniakom handlu czy rzemiosła – zewsząd żądano zmian. Rywale skakali sobie do gardeł, w mieście wrzało. Złość psuła atmosferę największego portowego miasta Rzeczpospolitej.
Stare Szkoty, na które pomstowano najbardziej, bo stanowiły mocną konkurencję, rozkwitały. Wieśniacy płacili za utrzymanie mniej niż gdańszczanie, a poza tym mogli kupić to, co im odpowiadało, bez potrzeby gnania do miasta. Niższe ceny kusiły. Co złośliwsi powiadali po cichu, że piwa i chleby szkockie są najsmaczniejsze. Głosy te dochodziły do gdańskich browarników i piekarzy. Wygrażali pięściami, pilnując mściwie, żeby żaden zamiejski wyrobnik czy kupiec nie pojawił się w mieście.
Wieśniacy obserwowali próby z politowaniem, śmiejąc się do rozpuku. Władze Gdańska nie mogły ograniczyć przemytu wyrobów, choćby nawet podwoiły straż u bram miasta.
– To nie ich rzecz – powiadano. – Szkotami rządzi biskupstwo włocławskie i tylko ono może zakazać nam pracy. Ile jednak pieniędzy straciłyby święte niebożęta!
To samo mówili bednarze w Chełmie, krawcy w Siedlcach i rzeźnicy w Chmielnikach. Wiejskie wyroby zalewały Gdańsk.
***
Tymczasem mąż Wandy, Daniel, ostatnimi czasy zrezygnował z pracy w szkockiej karczmie, aż wszyscy we wsi się zadziwili. Każdy lubił szorstkiego Schulza, który język miał cięty ponad miarę, więc niejednemu jego słowa w pięty poszły. Wydawało się, że i on lubi życie karczmarza. Jednak od jakiegoś czasu czuł, że wszędzie mu ciasno, dusił się okrutnie w małej społeczności. Niezrozumiałe dla wieśniaków stały się jego dziwactwa. Według miejscowych pożegnał się z rozumem, a powtarzano to, odkąd zaczął wychwalać pracę w Gdańsku, krytykując podmiejskich rzemieślników.
– Z osłem się zamienił rozumem. Wariat jaki! – grzmiał Jan Roznerek.
Był to bystry wieśniak, dość biegły w handlu. Szczerze gardził ludźmi, którzy do niczego w życiu nie doszli, ale najchętniej rozmawiał z Wawrzynem Modłym, choć jego rodzinie nic nigdy nie wychodziło.
– Jeszcze nam Schulz na luteranizm przejdzie – żartował Modły.
Lubił pokazywać się w towarzystwie Roznerka. Chciał, żeby ludzie mu zazdrościli, ale żaden wieśniak nawet nie zamierzał się na niego oglądać. Wawrzyn Modły miał poczciwą uległą duszę, z pracą jednak szło mu opornie. Żona codziennie wyganiała go z domu, rzucając za nim nieświeżą rybę.
– Posil się, żeby mieć siłę. Moc pieniędzy potrzeba.
Modły najpierw chował rybę w kieszeń, po czym zachodził na łąki, leniąc się tam okropnie. Gdy już uznawał, że przyszła pora na coś pożytecznego, otwierał małą budę stojącą zawsze w tym samym miejscu na uboczu. Nigdy nie można było przewidzieć, kiedy Wawrzyn zjawi się w pracy, więc zachodzono do niego rzadko. Przez to uskarżał się w chacie na swą niedolę. Prawie każdego dnia musiał uchylać się przed ciosami korpulentnej żony, która wygrażała mu drewnianą łyżką za to, że znów przyniósł po całym dniu mniej niż piętnaście groszy. Raz nawet wygoniła go z domu i kazała nocować na przyzbie, bo wrócił z niczym. Majowe słońce przygrzało wówczas porządnie i Modłemu zebrało się na sen. Obudził się dopiero po południu. Dobiegł do budki, ale pech chciał, że wszyscy kupili już, czego potrzebowali.
Roznerek i Modły od lat utrzymywali stosunki władczo-poddańcze, bo obaj chcieli tą znajomością podbudować samoocenę. Daniel Schulz bacznie obserwował tę dziwną przyjaźń, a przy tym zdawał się nie zważać na rosnącą krytykę ze strony chłopów. Wanda hamowała temperament męża, powtarzając, że w Starych Szkotach oddycha się przyjemniejszym powietrzem, a koszt utrzymania jest niewielki. Nie rozumiała zacięcia Daniela, a ambitna arogancja męża zaczynała ją niepokoić.
Był jeszcze jeden powód, dla którego Wanda chciała pozostać na wsi. Bała się, że ktoś ją rozpozna. Po prawdzie obojgu powinno zależeć na anonimowości. Nie była to bowiem zwykła familia, tylko dwoje obcych ludzi dla pozorów tworzących więzy. Wanda od dawna robiła wszystko dla zachowania spokoju – założyła rodzinę, wychowywała córkę, pracowicie służyła w domu i na polu.
Daniela Schulza poznała jedenaście lat wcześniej, gdy szwendała się po wielkopolskich puszczach. Niespokojne czasy przyciągały na trakty wielu hultajów i dzikich wędrowców. Nastoletnia Wanda niechybnie zginęłaby z rąk bandytów, gdyby nie pomoc ciemnobrewego, starszego od niej człowieka doświadczonego w tułaczce. Daniel podzielił się z nią mięsem i pozwolił usiąść przy ognisku. Nie pytała go o cel wędrówki, pewna, że go nie ma. Jakież było jej zdziwienie, gdy czarnowłosy mężczyzna zaproponował jej założenie rodziny na dalekiej północy. Zdumiona patrzyła na jego surową twarz oświetloną płomieniem ognia. Grube brwi nadawały obliczu srogiego wyrazu, a ciemne oczy podkreślały wrażenie. Tliło się w nich coś niepokojącego, lecz Wanda nie potrafiła nazwać tej nieuchwytnej iskry podobnej do agresywnego żalu pozbawionego litości.
Daniel miał potężną szczękę i gęsty zarost, który z rzadka przycinał tępą brzytwą. Jadł niechlujnie, ale w zachowaniu widać było resztki dawno zapomnianych manier. Wanda spostrzegła, że nie jest to człowiek całkiem dziki, a właściwie nawet gardzący swoim położeniem. Tamtej nocy wstrzymała się od odpowiedzi i bacznie obserwowała przyszłego męża. On też patrzył znad ogniska na jej bladą twarz, odczytując z oczu strach przed przyszłością.
– Nie chcę żyć jak hultaj. Chciałbym mieć rodzinę, chatę i pole – przekonywał.
Czuł, że za Wandą ciągną się niedokończone sprawy z przeszłości, ale nigdy nie zapytał jakie. Niewiele go to obchodziło. Potrzebował ożenku, by wrócić na północ Polski, gdzie spędził z rodzicami dzieciństwo. Chronił Wandę przed wilkami, wybił też kilka zębów hultajowi, który umizgiwał się do niej. Jedzenie zdobywał łatwo, potrafił świetnie kraść mięso z wozów lokalnych rzeźników. Raz nawet natknęli się na szlachecką kolumnę jadącą głównym traktem. Wtedy Daniel, niechybnie ryzykując głową, ukradł winogrona z ostatniego powozu.
Gdy dotarli pod Gdańsk, Wanda była pewna, że bez Schulza nie przeżyje kolejnego miesiąca. Nauczył ją co prawda tajników przetrwania w głuszy, odstraszania wilków i zbierania ziół, ale bez silnej ręki, zdolnej odeprzeć ataki, nie mogła być pewna swojego losu. Starała się odpędzić od siebie złe myśli – nie takiego życia oczekiwała.
Wkrótce Wanda Sobótko, córka łodzianki skazanej za czary, zmieniła nazwisko i osiedliła się z mężem blisko Gdańska – w Starych Szkotach. Mimo stabilizacji wciąż dręczyły ją koszmary, często się zamyślała. O przeszłości wolała nie wspominać, nie znała też przewinień i prawdziwej natury Daniela.
Ojciec Ludwiki miał silną, skorą do bicia, rękę. Rzemienia używał chętnie, karcąc córkę za najmniejsze przewinienie. Dziewczynka wolała się więc nie odzywać, nauczyła się za to przytakiwać i bez słowa spełniać żądania rodziców. Jednak w głębi serca marzyła o wolności. Jej namiastkę dawał Ludwice Florian Stein, dwunastoletni chłopiec mieszkający w Gdańsku. Mała Schulzówna wymykała się z domu, kiedy tylko mogła, i czekała przy porcie na przyjaciela.
Teraz też myślała o Florianie. Siedziała w kościele i próbowała skupić się na kazaniu, ale w ogóle jej to nie wychodziło. Wiele myśli przemykało przez dziewczęcą głowę. Raz zastanawiała się, kim Florian będzie, kiedy dorośnie; później z rozmarzonym spojrzeniem wodziła po kościelnej posadzce, na którą padały słoneczne refleksy. Wpychały się do kościoła przez okna i otwarte drzwi. Gdy tak się rozglądała, napotkała surowy wzrok ojca niezadowolonego z dziecięcej ciekawości. Roztrzepanie Ludwiki wyraźnie krytykowały wzrokiem również wiejskie baby.
Dziewczynka przylgnęła mocniej do matczynego ramienia, ale nie znalazła w Wandzie pocieszenia. Coraz bardziej wierciła się w ławie.
Znikąd zrozumienia, chociaż tak bardzo się staram, myślała w popłochu, zastanawiając się, czy ojciec sięgnie w domu po rózgę.
Choć była dzieckiem spokojnej i uczynnej natury, czasem odzywała się w niej krnąbrna ciekawość świata umykająca schematom. Tę cechę odziedziczyła po matce. Jednak przede wszystkim obserwowała, a nie działała, zdając sobie sprawę, że dziewczynka w świecie męskiej dominacji znaczy niewiele.
– Nie rozumiesz, że przyjeżdża do nas król? Jak będziesz niegrzeczna, to go nie zobaczysz. Zostaniesz sama w chacie… A może pójdziesz z nami? Król ujrzy cię w tłumie i pogrozi palcem. Jak nie będziesz grzeczna, to cię wtrąci do lochu – mówił później ojciec.
– Jaki on jest, ojcze? – zapytała Ludwika nieśmiało.
Daniel westchnął poirytowany. Groźby nie zrobiły na córce oczekiwanego wrażenia.
– Powiadają, że jest mądry i sprawiedliwy – stwierdził.
Była to jednak część prawdy. W Gdańsku aż wrzało i mieszkańcy zastanawiali się, jaki właściwie jest Jan Sobieski. Rzemieślnicy, którzy nie mogli doczekać się jego przyjazdu, powiadali, że jest ich wielkim przyjacielem, a zatem człowiekiem rozumnym, umiejącym rozwiązać problemy cechów. Uważali go też za niezłomnego w decyzjach i zacierali ręce na myśl o tym, że najmożniejsi będą musieli się go posłuchać. Władze Gdańska, zwłaszcza zaś Rada, oczekiwały rychłej wizyty króla z niechęcią, a nawet strachem. W patrycjuszowskim kręgu powiadano, że monarcha stoi po stronie rzemieślników, brata się z ludem i nie będzie innego wyjścia niż zatwierdzić wszystko, czego sobie zażyczy.
Daniel Schulz znajdował uciechę w próżnym podsycaniu niechęci. Sam był chłopem pragnącym nająć się do pracy w mieście jako partacz. Szukał wszędzie lepszego zarobku i możniejszych wpływów, choć z początku wystarczyły mu chata, żona i pole. Oczekiwania zmienił po czasie, gdy zrozumiał, że dla świata niewiele znaczy jego codzienny trud. Ugodzona ambicja domagała się zmian, a mogły się one dokonać tylko poza Szkotami. Schulz zaczął powtarzać, że Heweliusza czy Breynego wszyscy po śmierci będą pamiętać, a jego zakopią w brudnym piachu, wetkną u wezgłowia drewniany krzyżyk i tyle z tego będzie. Wanda ze strachem słuchała tych słów, a gdy przekonała się, że mąż nie odpuści, próbowała wszelkimi sposobami przekonać go do swoich racji.
– Błagam cię – mówiła ze łzami w oczach – trzymaj się roboty poza miastem, bo inaczej ściągniesz na nas kłopoty. Pomyśl o mnie i o Ludwice. Nie pchaj się do miasta i nie podburzaj rzemieślników. Występujesz przeciwko sobie.
– Nie wiem, co nabroiłaś, że musiałaś się tułać po całej Polsce, ale wiem jedno – ty byś zdechła beze mnie, więc siedź cicho i bądź posłuszna, bo nic ci nie grozi. Jesteś teraz Wanda Schulz, a Schulzowie o swoje sprawy i rodziny potrafią zadbać!
Podobna rozmowa odbyła się między małżonkami w ową ostatnią niedzielę lipca. Surowa, wciąż przystojna twarz Daniela Schulza zwrócona w stronę Wandy wyrażała pogardę.
– Za cokolwiek cię ścigali kiedyś – podkreślił, że jest świadomy ciążącej na Wandzie winy – teraz nie mają kogo dręczyć. Masz nowe nazwisko i męża, który pokaże wszystkim, że jest kimś! Nie obchodziła mnie nigdy twoja przeszłość. Może kogoś zabiłaś, a może oszukałaś, ja się do tego nie mieszam. Ale za dobroć i wyrozumiałość oczekuję szacunku. Gdyby cię prześladowcy mieli szukać, dawno by się rozmyślili, bo to jest podobne do szukania igły w stogu siana.
– Na uboczu jest lepiej, Danielu – przekonywała Wanda – a ja widzę, że ciebie ciągnie do pracy w mieście. Dlaczego nie chcesz tu zostać? Wszystko w Szkotach kwitnie, ludziom się zajęcie w rękach pali.
– Mam przez całe życie być marnym karczmarzem? Chcesz ode mnie, żebym do ostatniego oddechu dolewał chłopom piwa? Do Szkotów nawet drobna szlachta nie przyjeżdża. Panoszą się możni po Gdańsku, więc tam najszybciej się można dorobić. Wystarczy tylko nawiązać jakąś znajomość, a później ciężko pracować, kiedy dadzą szansę.
Wanda chciała coś jeszcze powiedzieć, ale zdążyła tylko otworzyć usta. Daniel walnął pięścią w ławę i podniósł się gwałtownie.
– Idę spać. Zdmuchnij świecę – polecił.
Ludwika nie spała. Słyszała kłótnię rodziców i arogancja ojca ją poruszyła. Daniel był szorstki w obyciu, ale zazwyczaj dawał się przekonać. Tym razem jednak trwał uparcie przy swoim. Dziewczynka zdawała sobie sprawę, że w domu nie dzieje się dobrze. Kolejny raz zamarzyła o dorosłości – chciała żyć bez widma rzemienia. Jako dorosła mogłaby spotykać się z Florkiem jawnie, nie potrzebując zgody rodziców na zawieranie znajomości w mieście. Obiecała sobie, że nazajutrz pobiegnie nad Motławę zobaczyć przyjaciela.
Nagle nastała ciemność – Wanda zdmuchnęła świecę. Jeszcze przez chwilę siedziała przy ławie, opierając się o nią łokciami. Podparła czoło dłońmi i pozwoliła sobie na chwilę samotnego zamyślenia. Zastanawiała się, kiedy Daniel ściągnie ambicją na rodzinę nieszczęście. Chociaż pragnęła wolności od lęku, czuła, że nigdy się z niego nie wyzwoli, a zmiana nazwiska i chaty niczego nie poprawiły. Wciąż była tą samą Wandą Sobótko, co jedenaście lat wcześniej.
Burze leniwie przetaczały się przez Prusy Królewskie. Nad Rzeczpospolitą unosiło się duszne powietrze, od którego kręciło się w głowach. Sosnowe zagajniki rozpościerały się na piaszczystej nieuprawianej ziemi i drzewa wystawiały czubki ku niebu. Słońce zachodziło kapryśnie, chowając się za chmurami, z rzadka ukazując światu pomarańczową tarczę.
Tu czekały wojska królewskie. Wprawdzie nikt nie wiedział, w jakim celu Jan III kazał je wyprawić, ale żaden żołnierz nie śmiał kwestionować rozkazu. Konrad Jezierski uspokajał bułanego konia, trzymając go mocno za uzdę i gładząc miękki pysk. Chrapy ogiera rozszerzały się równomiernie i zwierzę rżało cicho, rzucając w tył pięknym łbem.
– Boi się czegoś. Pewno wilki tu zachodzą – zagadnął jeden z oficerów.
– Czekamy za długo, więc się niecierpliwi – odpowiedział Jezierski.
– Chciałby w bój – roześmiał się oficer.
Po co król mnie tu ściągnął? – zastanawiał się Konrad.
Kiedy usłyszał w lutym rozkaz zajęcia królewskiego nadwiślańskiego lasku w Prusach, poczuł niepewność. Sobieski od lat trzymał go przy sobie, a teraz wyprawił na nieznane ziemie, z daleka od Warszawy.
Chce się mnie pozbyć, nie ufa mi, pomyślał i poczuł gniew.
– Nie ma co się trapić, nadpłynie! – krzyknął za nim oficer, ale Konrad nie odpowiedział. Dosiadł konia i popędził go kłusem w stronę leśnej ścieżki. Głowę miał zaprzątniętą sprawami państwa.
Sobieski popełnił błąd, wysyłając najwierniejszego sługę gdzieś w Prusy. Na palcach obu rąk można policzyć sprzymierzeńców, którzy mu pozostali, dumał, ściągając cugle.
Konrad martwił się i o własną pozycję przy królewskim boku, i o monarchę. Jan III miał wokół siebie więcej wrogów niż przyjaciół, a odprawiając wiernego żołnierza, zmniejszał jeszcze bardziej przyjazne szeregi. Niezadowoleni z rządów monarchy co rusz spiskowali, do tego w paskudny sposób. Właśnie teraz należało działać ostrożnie. O tym wszystkim dumał Konrad, ale nie mógł przekazać przemyśleń królowi. Nie ufał posłom, więc jeśli słał do Warszawy wieści, zawsze ograniczał się do ogólników.
Zsiadł z konia i uwiązał go przy drzewie. Wyciągnął się na wyschniętym mchu, oparł głowę o cienki pień sosny, po czym zaczął rozmyślać o żonie i dzieciach, które zostały w litewskich dobrach. Katarzyna nie była pierwszej młodości, ale jej uroda wciąż jaśniała pośród innych szlachcianek.
Cisza sprzyjała rojeniom. Konrad przypomniał sobie pamiętny dzień, kiedy Andruszkiewiczowie przyjechali do Chojen, wsi Jezierskich, i zgodzili się na połączenie rodów. Katarzyna zachwyciła wówczas nie tylko jego, lecz także rodzicieli i służbę. Wychowanie szlacheckie ukazywało charakter, który współgrał z delikatną, ale zadziorną urodą – ciemnymi warkoczami, regularnymi rysami i brunatnymi tęczówkami otoczonymi powiekami w kształcie migdałów.
Choć Konrad lubował się w przeszłości, wspomnienie sprawiło mu ból. Zawsze czuł się źle, kiedy przypominał sobie Chojny. Folwark już nie istniał, a wieś została dawno sprzedana. Nie żył też ojciec Konrada – Karol Jezierski. Raniony przez rokoszan za zdradę, padł martwy, ratując syna.
Od tamtej pory wiele się zmieniło. Abdykował król Jan Kazimierz, do którego Jezierski stracił serce po bitwie z rokoszanami. Potem nastały chwiejne czasy Michała Korybuta Wiśniowieckiego – władcy, w oczach Konrada tak nieudolnego, że pozostawało usunąć się w cień, wypełniając dalej żołnierskie powołanie. Fortuna znowu zwróciła oblicze ku Jezierskiemu, gdy spełniło się jego ciche marzenie – nowym królem obrano Jana Sobieskiego. Od tej pory Konrad służył gorliwiej, hardziej rzucał się w bój, a obowiązki wypełniał z oddaniem. Szybko stał się zaufanym sługą i monarcha mianował go chorążym koronnym, a później nadał jeszcze inne tytuły.
Konrad ocknął się z zamyślenia. Słońce zaszło i lasek spowiła przyjemna szarość letniego wieczoru. Powietrze było wyjątkowo świeże. Chorąży odwiązał konia i poprawił siodło, słysząc podniesione głosy dochodzące znad brzegu Wisły. Dosiadł ogiera i puścił go szybkim kłusem, zastanawiając się, dlaczego w obozie podniesiono wrzawę.
Gdy tylko wyjechał z zagajnika, zauważył na Wiśle łodzie. W boczne otwory powtykane miały pochodnie, a łuna, która z nich biła, ukazała żołnierzom twarze dworzan i sług królewskich. Niektóre łodzie wypełniały jedynie kosztowności, w innych był zaś prowiant. Przy brzegu zapanowała atmosfera podniecenia, wypatrywano króla.
– Najmiłościwszy pan przypłynął! – krzyknął do Konrada jeden ze strażników.
Konrad osłupiał, bo nie spodziewał się tak rychłego przybycia monarchy. Ze ściśniętym sercem wypatrywał, w której łodzi siedzi Jan Sobieski. Wodził oczami po znanych i nieznanych twarzach, a uśmiech powoli wstępował na jego piękną twarz. Patrzono również na niego, ponieważ powszechnie uważano, że Konrad Jezierski to jedna z potężniejszych postaci w Rzeczpospolitej. Byli tacy, którzy mu zazdrościli i tacy, co uwielbiali jego rozumną, wesołą naturę. Nikt nie przechodził obojętnie obok chorążego.
Pochodnie gorzały nad zmarszczoną taflą wody, a szum rzeki potęgował w Konradzie uczucie napięcia. Wytężył wzrok. Gdy gasła powoli nadzieja na ujrzenie monarchy, wreszcie go dostrzegł. Westchnął uspokojony, widząc otyłą, rosłą postać siedzącą w większej łodzi razem z piękną małżonką i pierworodnym Jakubem.
Jan III miał silne ramiona, a oblicze łagodne, ale stanowcze. Ubrany był w polski strój przetykany złotymi nićmi. Widać było od razu, że nie byle kto odwiedza żołnierzy. Powiadano wszem i wobec, że fortuna królewska mogłaby zasypać całą Warszawę, choć malkontenci spekulowali, czy na pewno wszystkie dobra Sobieski pozyskał zgodnie z prawem.
Tą samą łodzią płynęła ciężarna małżonka monarchy – Maria Kazimiera Sobieska, niegdyś d’Arquien, zwana przez męża Marysieńką. O jej cudownej urodzie mówiono powszechnie; kochali się w niej magnaci, a dziewki podziwiały gładką cerę, prosty nos, kształtne usta i filuternie uwydatniony podbródek nadający królowej zadziornego rysu. Monarchini olśniewała też ciemnymi zdrowymi włosami, o które dbano lepiej niż o dworskie konie. Kaskady loków spływały Marysieńce lekko aż na brzuch, niekiedy zaś upinano je w fantazyjne fryzury i przewiązywano kokardami kolorem pasującymi do delikatnej urody. U nasady wsuwano zaś ozdoby z drogich kruszców. Ciemne oczy królowej patrzyły zadziornie, lecz łagodnie. Świadoma nieprzeciętnej urody potrafiła być urocza, wyjednując łaski u każdego. Mąż też był gotów służyć jej na skinienie palca, co często wypominali mu przeciwnicy.
Królowa nie była przy tym kolejną bezbronną istotą posłusznie wypełniającą narzucone jej role. Miała ponadprzeciętną siłę, dzięki której wpływała na polityczne decyzje. Wzmacniała w mężu poczucie słuszności, kiedy się wahał, stanowczo wspierała stanowisko profrancuskie, za nic mając wściekłość malkontentów sugerujących, by milczała. Był to bowiem męski świat, w którym zazdrośni dostojnicy bronili własnych racji, wyśmiewając kobiece zaangażowanie polityczne.
Na spokojnej Wiśle zapanował harmider, bo kolejne łodzie dobijały do brzegu. Służba wysiadała z nich, chwiejąc się, i wyładowywała towary na brzeg. Długa podróż wymagała wielkich zapasów, więc na łodziach piętrzyła się nie tylko żywność, lecz także rozmaite dobra królewskiej pary i królewicza Jakuba. Wśród nich lśniły ozdobne szaty, pasy i przedmioty codziennego użytku. Śmiano się w Rzeczpospolitej, że Sobieski z byle szklanicy nie wypije nawet łyka wina.
Konrad zsiadł z konia i poszedł przywitać monarchę. Wzruszył się przy tym, bo Sobieski wyraźnie na niego czekał.
Czyli jednak nie słuchał złych podszeptów i nadal mi ufa, pomyślał Jezierski.
– A! Oto mój chorąży – uśmiechnął się król na widok Konrada.
Sobieski był otyły, ale krzepki. Ogromne ramiona potrafiły utrzymać najcięższe szable, więc wrogowie Rzeczpospolitej słusznie się go bali. Król chodził zawsze wyprostowany i dumny. Był świadomy nazwiska, które nosi, choć magnaci z częścią szlachty rzucali mu kłody pod nogi. Wydawało się, że nawet teraz monarcha nie przybył tylko po to, by odpocząć w drodze do Gdańska. Wziął Konrada na stronę i przyjrzał mu się uważnie w ciemności.
– Jak minęły ci tygodnie z żołnierzami? – zapytał.
– Ciężko, wasza królewska mość. Niecierpliwią się. Chcieliby wiedzieć, czemu zostali tu wysłani – rzekł Konrad.
– Mimo to obóz jest w dobrym stanie. Utrzymałeś wśród żołnierzy dyscyplinę, Konradzie, wiedziałem, że podołasz zadaniu. To są trudni żołnierze. Świetni w boju, ale niełatwi w utrzymaniu posłuszeństwa.
Konrad wiedział, co król ma na myśli. Wśród żołnierzy zdarzali się buntownicy walczący o wolność szlachecką przeciwko królewskiej władzy. Od lat nie zmienili nastawienia, obawiając się, że stracą przywileje, i Sobieski zagarnie całą władzę. Konrad dobrze znał ten problem – lata wcześniej jego ojciec popierał rokosz Lubomirskiego przeciwko Janowi Kazimierzowi.
– Mam dla ciebie zadanie najważniejsze ze wszystkich… – zaczął Sobieski, spoglądając w twarz Konrada.
Chorąży ukłonił się i ucałował królewską dłoń. Był uradowany, czuł, że spada mu z serca ogromny głaz. Jeszcze godzinę wcześniej przypuszczał, że został odesłany z dworu z powodu fałszywych podszeptów brandenburskich i polskich nieprzyjaciół.
– To, co ci powiem, winno pozostać w sekrecie. Nie wolno ci nikomu o tym mówić, rozumiesz? – zapytał niepewnie Sobieski.
Choć Konrad gorąco potwierdził, król przez chwilę stał niezdecydowany. Rozejrzał się nieufnie i poprawił brązowy szeroki pas przetykany złotem.
– Nie płynę do Gdańska tylko po to, by rozwiązać problemy miasta i zatwierdzić jego przywileje – powiedział cicho.
Konrad milczał.
– Podpiszę w Gdańsku traktat ze Szwedami. Chcę wydrzeć Brandenburgii Prusy Książęce.
– Ależ wasza królewska mość – szepnął Konrad oszołomiony. – Ze Szwedami?!
– Tak, Konradzie. Tego wymaga dobro Rzeczpospolitej – oznajmił chłodno Sobieski. – Na razie trzymam to w sekrecie, niewiele osób wie, co zamierzam. Liczę, że tak pozostanie. Malkontenci nie mogą się o niczym dowiedzieć przed przypieczętowaniem traktatu.
Konrad przeraził się, choć jednocześnie rozumiał królewski tok myślenia. Sobieski miał tylu wrogów skrycie popierających politykę brandenburską, że nie nadążał ich liczyć. W dodatku Brandenburczycy zaatakowali niedawno szwedzkie miasto Szczecin, więc połączenie sił jawiło się jako korzystne dla obu państw. Jednak podpisanie traktatu ze Szwedami, z którymi jeszcze niedawno Polska toczyła wojny, tak zdumiało Jezierskiego, że zaniemówił. Chęć wydarcia Prus Książęcych, niedawno odebranych Polsce, podobała się chorążemu, lecz wykorzystanie nieprzyjaciela do tego celu było ryzykowne. Konrad podejrzewał, że stronnictwo brandenburskie znienawidzi Sobieskiego za pomysł, a argumenty, które wytoczy, rychło padną na podatny grunt.
– Tego wymaga dobro Rzeczpospolitej – powtórzył Sobieski stanowczo.
Ani jedna fałszywa nuta nie wybrzmiała w jego głosie. Król za wszelką cenę chciał dopiąć swego. Przeszkodą była niechęć polskiej magnaterii i części przekupionej szlachty. Sobieski wbił wzrok w ziemię i czekał na to, co powie chorąży. Miał do Konrada ogromne zaufanie, ale widział niechętne zdumienie odbijające się na twarzy wiernego żołnierza.
– Oczywiście, wasza królewska mość. Czy jest coś, co mógłbym zrobić dla tej sprawy? – zapytał gorzko.
Sobieski spojrzał łagodnie na Jezierskiego i uśmiechnął się mimo woli. To Konrad uratował go kiedyś po bitwie pod Mątwami, gdy tonął w bagnistej Noteci.
– Byłem jeszcze hetmanem, kiedy razem walczyliśmy – przypomniał. – Wtedy mnie uratowałeś. Od tamtej pory mam u ciebie dług. I wiem, że nie spłacę go, choćbym ci dał buławę. Ci, którzy uważają, że zamiast mnie są u władzy nad Rzeczpospolitą, mylą się. Pierwsi będą ostatnimi.
– Dostałem już wiele, najjaśniejszy panie. Twój majestat i geniusz wojskowy podziwiają wszędzie. Nawet Pacowie muszą ci się poddać – odpowiedział Konrad.
– Uczynią to, Konradzie. Ty umysł masz światły, niezamknięty w zabobonach, duszę zaś oświeconą dobrem i nauką wszelaką. Nie odtrącasz biednych, rozumiesz innowierców. Twój geniusz również zna cała Rzeczpospolita… A jednak widzę, że nie jesteś przekonany do traktatu ze Szwedami. Mów otwarcie, jak zawsze.
Konrad zamyślił się. Przypomniał sobie, że walczył ze Szwedami jako dzieciak. Obok niego ginęli dobrzy żołnierze. W trudnej wojennej rzeczywistości poznał tajniki bitewne, ale zabici śnili mu się jeszcze długo. Potem było wiele różnych walk toczonych zawsze z podobnym zacięciem. Konrad ufał, że jeśli Sobieski mówi o sztuce wojennej, to tak być musi, a jakiekolwiek odstępstwo to policzek dla geniuszu taktycznego. Poważał wykształcenie króla, biegłość w obcych językach, a największą zaletę upatrywał w tym, że przeczytał moc ksiąg rozmaitych. Jezierski wiedział, że ten, kto dużo przeczytał, sporą ma wiedzę o świecie, zatem Sobieski mieć musiał nie tylko talent, lecz także chłonny rozum. Drażniło to jego nieprzyjaciół, lecz wzbudzało sekretny podziw nawet wśród największych malkontentów.
– Jeśli wymaga tego dobro Rzeczpospolitej – zaczął z trudem – to gotów jestem służyć.
Sojusz z dawnym wrogiem, który zabijał jego przyjaciół, niekiedy rówieśników, a więc młodzieńców ledwie wprawionych w bój, brzydził go jednak niepomiernie. Spróbował zahamować obawy, wierząc w zwycięstwo Sobieskiego nad Brandenburgią.
– Prusy trzeba odzyskać. Rozkazy dotyczące wojska przekażesz innemu dowódcy i pojedziesz ze mną do Gdańska. Chcę cię mieć przy sobie. To nie będzie łatwa wizyta i dużo od niej zależy. Tu muszą zostać żołnierze, by w razie potrzeby ruszyć na Prusy ze Szwedami – powiedział król.
Wpatrywał się spokojnie w niepewny grymas chorążego, skrycie podziwiając go za oddanie. Wkrótce czekał ich Gdańsk ze wszystkimi problemami, których nie mogli rozwiązać potężni rajcy, ławnicy czy Trzeci Ordynek. Rada Miejska nieprzychylnie patrzyła na przyjazd króla, spekulując, czy Sobieski planuje pokojowe pertraktacje.
Wyruszyli nad ranem. Konrad wszedł na niewielką łódź, którą spuszczono na wodę zaraz po królewskiej. Przekazał dowództwo młodemu kuzynowi Dymitra Wiśniowieckiego i pożegnał żołnierzy. Miał mieszane uczucia, ale zdał się na los.
Woda kołysała przyjemnie i wkrótce Konrada zmorzył sen. Oparł głowę o ściankę niedużej łódki. Przez chwilę słyszał plusk wody poruszanej wiosłami, potem poczuł na twarzy i smukłej szyi ciepłe promienie słońca wychodzącego zza chmur. Lekki wietrzyk delikatnie pląsał w jego włosach. Usnął prędko niesiony wyobrażeniami stworzeń kryjących się w odmętach Wisły.
We śnie zobaczył stary folwark w Chojnach i na ten widok serce zabiło mu szybciej. Okolicę porastały znajome sosny rosnące rzadkimi rzędami na piaszczystym terenie. Konrad odwrócił się wzruszony, spoglądając z rozrzewnieniem na rozległe pola i biedne chaty wieśniaków w dali. Kłosy żyta powiewały przy lekkim wietrze i chorąży czuł, że jeszcze wszystko może być inaczej. A zatem inaczej może potoczyć się to dziwne, niełatwe życie. Za wcześnie, by Karol Jezierski szedł na śmierć za syna, za wcześnie na jesień życia po żniwach.
Konrad stał przed folwarkiem, chłonąc ciepłe słońce. Promienie ogrzewały okryte plecy szlachcica, muskały blady kark i włosy. Odczuwał niepokój, bo wiedział, że jeśli otworzy drzwi, w sieni zastanie ojca. Bał się zatem wejść, a jednocześnie chciał się rozmówić. Niewyjaśnione pytania, pozostawione bez odpowiedzi w gardzieli śmierci, piętrzyły się niczym spienione fale. I znikąd ojcowskich wskazówek, jak żyć, a jak nie postępować. Dumał tak, aż w końcu zdał sobie sprawę, że śni; mocno postanowił się nie budzić.
Przypływ świadomości sprawił, że mara zblakła i straciła ostrość. Jeszcze przez chwilę obraz migotał w zawieszeniu, lecz im bardziej umysł walczył, tym szybciej zjawa rozpływała się w ciemności. Konrad trwał w poczuciu beznadziei, że sen rozmywa się, a on zostaje z jasnym umysłem i nie umie temu zapobiec. W ostatnim porywie żalu podbiegł do blaknących drzwi i otworzył je.
Nagle cicho westchnął między snem a jawą, bo rozmywający się obraz niespodziewanie ukazał nie ojca, lecz łodziankę Wandę Sobótkównę jak żywą. Popatrzył w jej smutne chabrowe oczy, ogarnął wzrokiem kruche rysy i jasne kształtne usta, po czym oprzytomniał, zrywając się na łodzi.
– Jezus Maria! – krzyknął stary wioślarz, trzymając się desek. – Niechaj jaśnie pan tak gwałtownie nie wstaje.
Konrad obrzucił skurczonego mężczyznę ostrym spojrzeniem i wychylił się z łodzi. W tafli zobaczył zalęknione oblicze. Twarz jaśniała migotliwie w odbijających się słonecznych promieniach.
Młody Konrad Jezierski wyglądał dokładnie jak przed laty, przybyło mu jedynie mięśni, a ramiona zrobiły się mocniejsze. Nadal podobał się niewiastom, może nawet bardziej niż kiedyś. Skroni nie dotknął jeszcze siwy włos, równe wąsy dodatkowo zdobiły lico. Przymknął szaroniebieskie oczy tak uwielbiane przez damy dworu. Zanurzył w rzece szerokie dłonie aż po łokcie i nabrał wody, po czym dla otrzeźwienia przemył twarz. Poczuł na skórze przyjemne zimno, ale nawet ta nagła zmiana nie oderwała go od ponurych wspomnień.
Nie znosił snów o Wandzie Sobótko. Pojawiły się same z siebie, nagle, jedenaście lat wcześniej.
Ciekawe, czy żyje. Pewnie wyszła za tamtego chama… Jak mu było? – myślał.
Ilekroć wspominał Wandę, oczami wyobraźni widział jej twarz pełną ufnej miłości, nieskorą do intryg. Charakteryzowała ją prostota, ale nie małomiasteczkowe prostactwo, często spotykane u mieszczan.
Pierwszy sen o Wandzie nadszedł, kiedy Konrad podążał ze Stoków na Litwę do rodziny Katarzyny Andruszkiewicz. Wówczas umęczył się okrutnie, bo koszmar ukazywał łodziankę skaczącą do rzeki. Miotał się ze wszystkich sił, ale matnia pochłaniała jego umysł. Nie mógł pomóc, czuł się bezradny wobec macek nierzeczywistych widziadeł. Gdy tylko udało mu się wyrwać ze snu, począł się modlić o odstraszenie złych mocy, które nad nim zawisły. Ufał, że zmora przyszła, by zadusić ofiarę przed ślubem. Co prawda nie rozpowiadał później tych rewelacji, ale zwierzył się Katarzynie, zatajając, że wyśniona dziewka była mu droga, choć ledwo ją znał.
– Musiała to być siła nieczysta, która zabiła się przed ożenkiem. Teraz pokutuje jako zmora i dusi przyszłych mężów. Dobrze, żeś ją pokonał.
Ostatnio Jezierski często myślał o Wandzie, choć nie umiał znaleźć powodu nagłego zainteresowania. Podskórnie czuł, że kiedyś jeszcze ich drogi się przetną, a stanie się to wtedy, kiedy będzie najmniej przygotowany. W ciągu jedenastu lat łodzianka przyśniła mu się kilkanaście razy, zawsze smutna i zagubiona. Po takich nocach Konrad wstawał zły, odpędzał od siebie dzieci i szedł daleko w pole wyżywać się na pracujących wieśniakach. Gdy parszywy humor dokuczał mu szczególnie, wybierał najwolniejszego chłopa i kazał wychłostać go na sianie. Myśli o Wandzie niosły ze sobą coś na kształt wyrzutów sumienia. Dawało się je uciszyć na kilka miesięcy, po czym znów pojawiał się sen niweczący starania.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!
Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.
P O L E C A M Y
Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl
e-mail: [email protected]
tel. 510 043 387
Copyright © Oficynka & Ewa Popławska, Gdańsk 2021
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana
ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana
w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.
Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2021
Opracowanie redakcyjne: Jolanta Zientek-Varga
Korekta: zespół
Projekt okładki: Magdalena Zawadzka
Zdjęcia na okładce: © Dancingdice / shutterstock.com;
© Anneka / shutterstock.com; © EA09 Studio / shutterstock.com
ISBN 978-83-67204-35-4
www.oficynka.pl
email: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek