Rita - Ewa Popławska - ebook + książka

Rita ebook

Ewa Popławska

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Poruszająca opowieść o tym, że jesteśmy w stanie wiele poświęcić, gdy bardzo pragniemy osiągnąć cel. Niestety czasami zapominamy przez to, co jest dla nas najważniejsze.

Po wojnie szesnastoletnia Rita Włodarska zostaje sama na świecie. Zrozpaczona i osamotniona powraca do domu rodzinnego w Popielewnem. Jednak na miejscu okazuje się, że został on już zajęty przez obcych ludzi – państwa Potockich i ich nastoletniego syna – Karola. Bohaterka udaje się więc do Gdańska, do Jerzego, którego adres dała jej przed śmiercią matka.

Pewnego dnia Rita przypadkiem spotyka w Gdańsku Karola. Z czasem rodzi się między nimi uczucie. Pomimo tego bohaterka postanawia walczyć z rodziną Potockich o dom.

Co tak naprawdę łączyło Jerzego z matką głównej bohaterki? Jak spór o majątek w Popielewnem wpłynie na relację Rity i Karola?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 361

Oceny
3,8 (18 ocen)
7
5
3
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia Polecam
00
MIRANDA1962

Nie oderwiesz się od lektury

super,bardzo polecam
00
pegrot1984

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna historia rozgrywająca się w czasach wojennych. Jest ich sporo na rynku wydawniczym jednak "Rita" zasługuje na uwagę. Pochłonęłam, a wręcz połknęłam powieść raz dwa. Ogromna polecajka!
00
kdmybooknow

Nie oderwiesz się od lektury

Kochani "Rita" to powieść, która zabierze was w trudne czasy powojennej Polski. Ewa Popławska maluje w niej idealnie obraz kraju, który odbudowuje się po wojennych zniszczeniach, zarówno emocjonalnych jak i fizycznych. Zabierze przy tym was do świata szesnastoletniej Rity, która zmaga się z brakiem bliskich osób i samotnością z nią związanej. To czytelnicza podróż w przeszłość pełna emocji, gdzie miłość, utrata bliskich i walka z niesprawiedliwym losem splecie się w bardzo bolesny i poruszający sposób. Rita i wszystkie postacie, które znajdziecie w tej historii są jak niezwykle emocjonalne. Mogłabym nawet rzec, że są ich nośnikami i są pełne wewnętrznych konfliktów. One wręcz nimi rezonują. Rita Włodarska po wojnie zostaje zupełnie sama i wraca do rodzinnego Popielewna. Liczy, że jej dom rodzinny da jej schronienie i ukojenie, ale los ma dla niej inne plany. Kiedy dziewczyna dociera do domu okazuje się, że jest zajęty przez obcych jej ludzi. Zasiedlili go państwo Potoccy, którzy utrac...
00
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

"Na­gle to, co było osto­ją, jest nie­osią­gal­nym ma­rze­niem." Wojna odebrała jej to, co najcenniejsze: bezpieczeństwo, radość, marzenia oraz tych, których najbardziej kochała. Pozostawiła jednak nadzieję i to właśnie dzięki niej podąża ścieżką, którą tak dobrze znała. W miejsce, które zawsze będzie kojarzyć się z beztroskim szczęściem, a w każdym koncie skrywają się wspomnienia. Drzwi otwiera jednak obca kobieta, niewątpliwie nowa gospodyni, co gasi w Ricie i tak wątłą wiarę w lepsze jutro. Ze ściśniętym sercem, uświadamia sobie, że jedyne schronienie, znajduje się w Gdańsku, u Jerzego, którego adres dała jej przed śmiercią mama. Kim jest człowiek, w którym taką nadzieję podkładała jej matka? Czy może mu zaufać, a przede wszystkim, czy w tak trudnych czasach odnajdzie, choć namiastkę szczęścia? Ależ emocji dostarczyła mi historia Rity, młodej dziewczyny, której beztroskie życie przerwała wojna. Fabuła osadzona na tle niespokojnej, powojennej rzeczywistości, rozgrywa się w Gdańsk...
00

Popularność




Au­torka: Ewa Po­pław­ska
Re­dak­cja: Zu­zanna Wie­rus
Ko­rekta: Ju­styna To­mas
Pro­jekt gra­ficzny okładki: Ma­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład: Ja­ro­sław Hess
Zdję­cia na okładce: Ar­chi­wum Ma­riu­sza Ba­na­cho­wi­cza, Kinga Wa­la­wicz (zdję­cie au­torki)
Re­dak­tor pro­wa­dząca: Agnieszka Kna­pek
Kie­row­nik re­dak­cji: Agnieszka Gó­recka
© Co­py­ri­ght by Ewa Po­pław­ska © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej książki nie może być po­wie­lana lub prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­menty tek­stu.
Biel­sko-Biała 2024
Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o. ul. Za­pora 25 43-382 Biel­sko-Biała tel. 338282828, fax 338282829pas­cal@pas­cal.plwww.pas­cal.pl
ISBN 978-83-8317-393-1
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Boże, je­śli ist­nie­jesz, wiedz, że okrutna jest Twoja na­tura. Wy­my­śli­łeś spra­wie­dli­wość, któ­rej nikt nie ro­zu­mie, i po­zo­sta­wi­łeś czło­wieka sa­mego z jego wolą. Gdy­bym nie miała wy­boru, by­ła­bym szczę­śliw­sza. De­cy­zja, którą mu­sia­łam pod­jąć, spę­dza mi sen z po­wiek, choć udaję, że wszystko jest do­brze.

Tak trudno cza­sem wy­mó­wić słowa, zu­peł­nie jakby były z oło­wiu. Mają nie­raz kon­sy­sten­cję stałą, trwal­szą niż ja. Bo je­stem cie­czą. Ciecz może się do­pa­so­wać do każ­dego na­czy­nia, w które zo­sta­nie wlana. Jak ją wleją do fla­ko­nika, to bę­dzie wą­skim stru­mie­niem, a jak ją wy­leją z fla­ko­nika na pod­łogę – mi­zerną ka­łużą. Je­śli wleją do wa­zonu, wsta­wią kwiaty. One wy­piją mnie, dzięki czemu od­żyją.

Ale i kwiaty stracą w końcu swój urok, choćby je czło­wiek pod­le­wał co­dzien­nie świeżą wodą. Po kilku dniach trzeba bę­dzie je wy­rzu­cić. I na co komu było to mar­no­wa­nie cie­czy, pod­le­wa­nie na próżno? Na­wet jak się te kwiaty usu­szy, to prze­cież wody w nich już nie bę­dzie ani tro­chę.

Woda ma jed­nak moc od­ra­dza­nia się, co mnie bar­dzo po­cie­sza. Jest moż­li­wość, że gdy choć tro­chę mnie wy­piją, do­leją do kwia­tów, wy­leją z oczu, to zo­sta­nie ze mnie coś jesz­cze. Może od­ro­dzę się w ja­snej ro­sie, a może wy­pa­ruję i po­wstaną ze mnie chmury? Będą we mnie za­wiść i za­zdrość, bo stanę się tylko cie­czą, desz­czem. Będę wy­sy­chać i się od­ra­dzać. Ośmielą się mnie wy­le­wać z po­my­jami świ­niom, z nie­czy­sto­ściami, mie­szać z bło­tem. A ja ich za­cznę to­pić w mo­rzu, będę za­ta­piała statki i nisz­czyła plany ślubne. Mogę spra­wić, że się przeze mnie po­śli­zgną i ude­rzą głową o bruk. Mogę ich uto­pić, gdy będą mnie chcieli zbyt łap­czy­wie wy­pić, zbyt szybko się mną na­sy­cić w upalny dzień. Mogę spra­wić im ból, gdy roz­leję się w ko­la­nie.

Je­stem, ale jakby mnie nie było. Za­bawna sprawa z tą mi­ło­ścią. Mu­sia­łam wy­brać.

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Dom ko­ja­rzył się z fe­erią za­pa­chów. Wio­sną, gdy przy­roda bu­dziła się do ży­cia, do bu­dynku do­cie­rała woń bzu oraz ro­sną­cych w ogro­dzie kwia­tów. Nie­które z nich pani domu pie­lę­gno­wała z na­bożną czcią, inne po­zo­sta­wiała sa­mym so­bie, by pięły się do słońca w po­zor­nym nie­ła­dzie. To do­ty­czyło zwłasz­cza ogrom­nych tarcz sło­necz­ni­ków ro­sną­cych przy krzy­wym pło­cie oraz róż o pysz­nych, so­czy­stych kwia­tach i ostrych kol­cach. Wio­sną oko­lica pre­zen­to­wała się ma­low­ni­czo, dla­tego była to ulu­biona pora roku więk­szo­ści do­mow­ni­ków.

Pan domu bar­dziej ce­nił jed­nak lato. Za dwor­kiem roz­cią­gał się bo­wiem roz­le­gły sad, a w nim doj­rze­wały jabłka. Doj­rze­wała też duma czło­wieka, który co­dzien­nie ich do­glą­dał. Gdyby nie stałe pory po­sił­ków, zni­kałby w tym sa­dzie na całe dnie. W wy­jąt­kowo ładne po­ranki roz­wie­szał ha­mak po­mię­dzy dwiema ja­błon­kami i le­żał w nim do dwu­na­stej trzy­dzie­ści, czy­ta­jąc książki. Po­tem zwle­kał się z gło­śnym stęk­nię­ciem i na bo­saka wra­cał do domu, roz­glą­da­jąc się i spraw­dza­jąc, czy na pewno drzew­kom ni­czego nie bra­kuje.

Wcze­sną je­sie­nią wszy­scy do­mow­nicy gro­ma­dzili się w sa­dzie, by wspól­nie ze­brać jabłka. Datę wy­zna­czał ‒ rzecz ja­sna ‒ pan domu. Przy­go­to­wy­wał też dla wszyst­kich duże skrzy­nie, które co roku pie­czo­ło­wi­cie spraw­dzał przed zbio­rem. Je­śli któ­raś nie nada­wała się już do użytku, pró­bo­wał wy­mie­nić spróch­niałe de­ski, a je­śli i to nie przy­no­siło re­zul­tatu, zbi­jał nową skrzynkę, zaś starą za­no­sił do dre­wutni, by zimą wło­żyć po­rą­bane de­ski do pieca. Czas zbio­rów był też okre­sem ro­dzin­nej ra­do­ści. Wszy­scy po­dzi­wiali krą­głe, ru­miane owoce, a go­spo­darz się na­pa­wał od­gło­sami za­chwy­tów. Nie chwa­lił się zbyt czę­sto, uda­wał, że nie sły­szy po­chlebstw albo że są one dla niego je­dy­nie mi­łym do­dat­kiem. A jed­nak miały zna­cze­nie i cała ro­dzina do­sko­nale o tym wie­działa. Tak, czas zbio­rów był dla pana domu naj­przy­jem­niej­szym okre­sem w roku.

Zimą w oko­licy wcze­śnie spa­dał śnieg i czę­sto aż do marca spod bia­łej koł­dry nie było wi­dać ni­czego – ani brą­zo­wych ga­łęzi ja­bło­nek, ani krzy­wego płotu, ani to­rów roz­wi­ja­ją­cych nie­opo­dal swój sta­lowy ję­zor. Wszystko za­mie­rało, ci­chło ży­cie wiej­skie, ko­nie gnu­śniały w stajni. Tylko wiatr na­bie­rał ani­mu­szu. Błą­dził po po­lach, ba­wiąc się śnie­giem i zdmu­chu­jąc go z miej­sca na miej­sce. Zimą dom ko­ja­rzył się z trza­ska­ją­cym w pło­mie­niach drew­nem. Dbano wtedy szcze­gól­nie o czy­stość pod­łóg i od­po­wied­nią tem­pe­ra­turę w po­miesz­cze­niach. Nie mo­gła być za ni­ska, bo wtedy wszyst­kim psuł się hu­mor. Po­pra­wić go mo­gły je­dy­nie ru­miane wy­pieki – okrą­głe placki z dże­mem jabł­ko­wym i pach­nące babki.

W Po­pie­lew­nem rytm dnia był nie­zmienny. Zo­stał usta­lony kie­dyś, bar­dzo dawno temu, i nikt nie śmiał go na­ru­szać. Wy­jąt­ków od re­guły nie znano. Nie­ważne, czy po­grzeb, czy we­sele, obiad za­wsze wy­pa­dał o dwu­na­stej trzy­dzie­ści i skła­dał się z rzad­kiej zupy do po­pi­cia oraz da­nia mię­snego. Ku­charka ser­wo­wała sar­ninę lub wie­przo­winę, oka­zjo­nal­nie kró­lika albo dzika. Ziem­nia­ków czy ka­szy w dworku nie ja­dano. Mięso, pod­lane ogromną ilo­ścią za­wie­si­stego sosu, miesz­kańcy kła­dli na ta­le­rzu obok góry wa­rzyw upra­wia­nych przez pana domu. Czę­sto po­ja­wiały się ka­pu­sta ro­biona tak lub owak, mar­chewki, ka­la­repa, ogórki. Cza­sem w por­ce­la­no­wej sa­la­terce po­da­wano bu­raczki na cie­pło.

Do ko­la­cji na­kry­wano do­piero o dwu­dzie­stej, ale nie­ofi­cjal­nie ist­niała też pora pod­wie­czorku. Około sie­dem­na­stej naj­młod­sze dziecko pań­stwa – Rita – za­kra­dało się do kuchni i bła­gal­nym spoj­rze­niem prze­ko­ny­wało ku­charkę do na­gię­cia za­sad. Ku­charka bar­dzo Ritę lu­biła. W tym domu w ogóle do­brze się ob­cho­dzono z ludźmi, dla­tego je­śli ktoś za­wę­dro­wał do Po­pie­lew­nego na służbę, już tam zo­sta­wał.

– Tylko zjedz całą ko­la­cję – na­po­mi­nała ko­bieta ła­god­nie, po­da­jąc Ri­cie cie­płe bu­łeczki z ma­słem i kon­fi­turą.

Po­tem wra­cała do swo­ich za­dań, a siwe loki oka­la­jące twarz sprę­ży­ście pod­ska­ki­wały pod­czas ko­lej­nych prac ku­chen­nych. Rita cho­wała się w ko­mórce pod scho­dami, po czym szybko zja­dała trzy­mane w dło­niach bu­łeczki. Tam nikt by jej nie szu­kał.

Pierw­szą rze­czą, która wstrzą­snęła Ritą, było do­świad­cze­nie śmierci. W spo­koj­nym Po­pie­lew­nem nic wcze­śniej nie prze­rwało idylli tak bru­tal­nie, a prze­cież w wieku dzie­się­ciu lat Rita zda­wała so­bie już sprawę, czym jest umie­ra­nie. Pa­trzyła, jak pa­jąki do­pa­dają swoje ofiary za­wi­nięte w sieć – prze­ra­żone, ob­le­pione ze wszyst­kich stron. Wi­działa roz­kła­da­jące się na dro­dze gą­sie­nice, a przy ich wnętrz­no­ściach – ko­lumny mró­wek. Oglą­dała z za­cie­ka­wie­niem żaby – spłasz­czone i wy­schnięte. W żad­nej z tych istot nie było już cie­nia ru­chu. Znie­ru­cho­miały tam, gdzie zga­sła ostat­nia iskra ich ży­cia. Pod drze­wem, na dro­dze, w ką­cie domu, w głę­bo­kiej tra­wie.

A jed­nak to wszystko, choć ją cie­ka­wiło, nie miało nic wspól­nego ze śmier­cią czło­wieka, i to ta­kiego, któ­rego Rita tak bar­dzo lu­biła. Gdy miała dzie­sięć lat, na ka­na­pie w sa­lo­nie za­koń­czyła ży­cie ku­charka o si­wych lo­kach. Dziew­czynka stała w progu, nie śmiąc po­dejść do ro­dzi­ców po­chy­lo­nych nad cia­łem.

‒ Trzeba wy­pra­wić po­grzeb. Ni­kogo tu­taj nie miała.

Te słowa pan domu wy­po­wie­dział nieco za­sko­czony i wła­ści­wie nikt się temu nie dzi­wił, bo ku­charka nie była prze­cież zwy­kłą ku­charką, tylko ich ulu­bioną, a na imię jej było Wła­dzia. Tak się ka­zała ty­tu­ło­wać, pew­nie dla­tego, że dy­stans mię­dzy nią a go­spo­da­rzami wów­czas zni­kał. Chyba utrzy­my­wałby się, gdyby na­zy­wali ją Wła­dy­sławą.

Pan domu był za­sko­czony rów­nież dla­tego, że Wła­dzia jesz­cze dzień wcze­śniej po­dała pie­rogi z mię­sem z górą wa­rzyw, a wie­czo­rem przy­go­to­wała ko­la­cję. Ba! Męż­czy­zna przy­po­mniał so­bie, że i rano w dniu swo­jej śmierci wy­ko­nała su­mien­nie swój obo­wią­zek, po­da­jąc śnia­da­nie, cho­ciaż już czuła się słabo. Wtedy po raz ostatni wło­żyła biały wy­kroch­ma­lony far­tuch.

Rita nie pła­kała. Nie dla­tego, że była nie­czuła, lecz dla­tego, że nie za bar­dzo wie­rzyła w tę całą śmierć Wła­dzi. We­dług dziew­czynki ko­stu­cha przy­szła zbyt nie­spo­dzie­wa­nie, z pew­no­ścią nikt tak nie umiera. Zdu­mie­nie to­wa­rzy­szyło dziecku aż do nocy. Łzy jed­nak wciąż nie nad­cho­dziły. Do­piero gdy Rita ze­szła w nocy po scho­dach i we­szła nie­śmiało do sa­lonu, w któ­rym ja­śniały grom­nice, do­znała olśnie­nia. Tego na­głego bły­sku świa­do­mo­ści, który przy­cho­dzi nie­spo­dzie­wa­nie. Po­środku w otwar­tej trum­nie le­żała blada ku­charka, która nie była prze­cież zwy­kłą ku­charką, ale jej Wła­dzią, da­jącą po kry­jomu cie­płe bu­łeczki z kon­fi­turą.

Wtedy Rita po raz pierw­szy zro­zu­miała, że czło­wiek umiera na­prawdę. Tak samo jak umie­rają żaba, gą­sie­nica czy zła­pana w sieć mu­cha. Pró­bo­wała do­tknąć pal­cami zło­żo­nych rąk Wła­dzi. Zo­ba­czyć, czy jej skóra jest cie­pła, czy zimna, ale wy­cią­gnięta dłoń cof­nęła się, by osta­tecz­nie do­tknąć tylko de­sek trumny. We­dług Rity na­wet ciała za­jęcy, do po­łowy już roz­ło­żone, le­żące cza­sem na łą­kach, nie wy­glą­dały tak roz­dzie­ra­jąco, jak ścią­gnięta, po­ważna twarz Wła­dzi. Choć na­gie ko­ści ich że­ber bie­liły się w słońcu, a po kęp­kach sier­ści cho­dziły naj­róż­niej­sze stwo­rze­nia.

Dziew­czynka czym prę­dzej wy­bie­gła, do­piero w łóżku zdała so­bie sprawę, że już ni­gdy nie do­sta­nie od ku­charki ani bu­łeczki z kon­fi­turą, ani na­wet uśmie­chu. Wtedy łzy się po­lały ob­fi­cie, mo­cząc po­duszkę. To była dla Rity pierw­sza noc sa­mot­no­ści.

W po­grze­bie ku­charki uczest­ni­czyli wszy­scy miesz­kańcy domu oraz są­sie­dzi z Po­pie­lew­nego, ra­zem około dwu­dzie­stu osób. Trumnę za­nie­siono na po­bli­ski cmen­tarz. Na czele kon­duktu szli pań­stwo, pan domu trzy­mał Ritę za rękę. Dziew­czynka spoj­rzała do góry, na jego twarz, i oj­ciec wy­dał się jej tak smutny, że po­sta­no­wiła do­dać mu otu­chy. Przy­po­mniała so­bie zda­nie, które wy­czy­tała w jed­nej z ksią­żek. Stało tam, że czło­wiek nie po­wi­nien się smu­cić, kiedy ktoś umiera, bo zmarły za­mie­nia się w pięk­nego mo­tyla. Udała więc, że się nie smuci, zresztą może rze­czy­wi­ście tro­chę się roz­ch­mu­rzyła, po­sy­ła­jąc ojcu pro­mienny uśmiech. Nadała kroku lek­kość i na­wet lekko za­częła ma­chać za­ci­śniętą w pięść dło­nią, ale pan domu sta­now­czo ukró­cił ten na­gły przy­pływ ra­do­ści. Spio­ru­no­wał córkę ta­kim spoj­rze­niem, że do końca po­grzebu pa­trzyła pod nogi.

Już wie­działa, że skoro do­ro­śli wie­dzą o ży­ciu wię­cej od niej, to kwe­stia prze­miany w pięk­nego mo­tyla mu­siała być wy­ssana z palca, czego Rita bar­dzo ża­ło­wała. Wo­la­łaby, żeby Wła­dzia się w niego prze­mie­niła i la­tała w ich ogro­dzie, na­wet je­śli jej drugi, ulotny ży­wot miałby być krótki. To bo­la­łoby mniej niż okrutna ni­cość, tak na­gła, nie­po­prze­dzona żad­nymi szcze­gól­nymi sło­wami.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki