Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poruszająca opowieść o tym, że jesteśmy w stanie wiele poświęcić, gdy bardzo pragniemy osiągnąć cel. Niestety czasami zapominamy przez to, co jest dla nas najważniejsze.
Po wojnie szesnastoletnia Rita Włodarska zostaje sama na świecie. Zrozpaczona i osamotniona powraca do domu rodzinnego w Popielewnem. Jednak na miejscu okazuje się, że został on już zajęty przez obcych ludzi – państwa Potockich i ich nastoletniego syna – Karola. Bohaterka udaje się więc do Gdańska, do Jerzego, którego adres dała jej przed śmiercią matka.
Pewnego dnia Rita przypadkiem spotyka w Gdańsku Karola. Z czasem rodzi się między nimi uczucie. Pomimo tego bohaterka postanawia walczyć z rodziną Potockich o dom.
Co tak naprawdę łączyło Jerzego z matką głównej bohaterki? Jak spór o majątek w Popielewnem wpłynie na relację Rity i Karola?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 361
Boże, jeśli istniejesz, wiedz, że okrutna jest Twoja natura. Wymyśliłeś sprawiedliwość, której nikt nie rozumie, i pozostawiłeś człowieka samego z jego wolą. Gdybym nie miała wyboru, byłabym szczęśliwsza. Decyzja, którą musiałam podjąć, spędza mi sen z powiek, choć udaję, że wszystko jest dobrze.
Tak trudno czasem wymówić słowa, zupełnie jakby były z ołowiu. Mają nieraz konsystencję stałą, trwalszą niż ja. Bo jestem cieczą. Ciecz może się dopasować do każdego naczynia, w które zostanie wlana. Jak ją wleją do flakonika, to będzie wąskim strumieniem, a jak ją wyleją z flakonika na podłogę – mizerną kałużą. Jeśli wleją do wazonu, wstawią kwiaty. One wypiją mnie, dzięki czemu odżyją.
Ale i kwiaty stracą w końcu swój urok, choćby je człowiek podlewał codziennie świeżą wodą. Po kilku dniach trzeba będzie je wyrzucić. I na co komu było to marnowanie cieczy, podlewanie na próżno? Nawet jak się te kwiaty ususzy, to przecież wody w nich już nie będzie ani trochę.
Woda ma jednak moc odradzania się, co mnie bardzo pociesza. Jest możliwość, że gdy choć trochę mnie wypiją, doleją do kwiatów, wyleją z oczu, to zostanie ze mnie coś jeszcze. Może odrodzę się w jasnej rosie, a może wyparuję i powstaną ze mnie chmury? Będą we mnie zawiść i zazdrość, bo stanę się tylko cieczą, deszczem. Będę wysychać i się odradzać. Ośmielą się mnie wylewać z pomyjami świniom, z nieczystościami, mieszać z błotem. A ja ich zacznę topić w morzu, będę zatapiała statki i niszczyła plany ślubne. Mogę sprawić, że się przeze mnie poślizgną i uderzą głową o bruk. Mogę ich utopić, gdy będą mnie chcieli zbyt łapczywie wypić, zbyt szybko się mną nasycić w upalny dzień. Mogę sprawić im ból, gdy rozleję się w kolanie.
Jestem, ale jakby mnie nie było. Zabawna sprawa z tą miłością. Musiałam wybrać.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dom kojarzył się z feerią zapachów. Wiosną, gdy przyroda budziła się do życia, do budynku docierała woń bzu oraz rosnących w ogrodzie kwiatów. Niektóre z nich pani domu pielęgnowała z nabożną czcią, inne pozostawiała samym sobie, by pięły się do słońca w pozornym nieładzie. To dotyczyło zwłaszcza ogromnych tarcz słoneczników rosnących przy krzywym płocie oraz róż o pysznych, soczystych kwiatach i ostrych kolcach. Wiosną okolica prezentowała się malowniczo, dlatego była to ulubiona pora roku większości domowników.
Pan domu bardziej cenił jednak lato. Za dworkiem rozciągał się bowiem rozległy sad, a w nim dojrzewały jabłka. Dojrzewała też duma człowieka, który codziennie ich doglądał. Gdyby nie stałe pory posiłków, znikałby w tym sadzie na całe dnie. W wyjątkowo ładne poranki rozwieszał hamak pomiędzy dwiema jabłonkami i leżał w nim do dwunastej trzydzieści, czytając książki. Potem zwlekał się z głośnym stęknięciem i na bosaka wracał do domu, rozglądając się i sprawdzając, czy na pewno drzewkom niczego nie brakuje.
Wczesną jesienią wszyscy domownicy gromadzili się w sadzie, by wspólnie zebrać jabłka. Datę wyznaczał ‒ rzecz jasna ‒ pan domu. Przygotowywał też dla wszystkich duże skrzynie, które co roku pieczołowicie sprawdzał przed zbiorem. Jeśli któraś nie nadawała się już do użytku, próbował wymienić spróchniałe deski, a jeśli i to nie przynosiło rezultatu, zbijał nową skrzynkę, zaś starą zanosił do drewutni, by zimą włożyć porąbane deski do pieca. Czas zbiorów był też okresem rodzinnej radości. Wszyscy podziwiali krągłe, rumiane owoce, a gospodarz się napawał odgłosami zachwytów. Nie chwalił się zbyt często, udawał, że nie słyszy pochlebstw albo że są one dla niego jedynie miłym dodatkiem. A jednak miały znaczenie i cała rodzina doskonale o tym wiedziała. Tak, czas zbiorów był dla pana domu najprzyjemniejszym okresem w roku.
Zimą w okolicy wcześnie spadał śnieg i często aż do marca spod białej kołdry nie było widać niczego – ani brązowych gałęzi jabłonek, ani krzywego płotu, ani torów rozwijających nieopodal swój stalowy jęzor. Wszystko zamierało, cichło życie wiejskie, konie gnuśniały w stajni. Tylko wiatr nabierał animuszu. Błądził po polach, bawiąc się śniegiem i zdmuchując go z miejsca na miejsce. Zimą dom kojarzył się z trzaskającym w płomieniach drewnem. Dbano wtedy szczególnie o czystość podłóg i odpowiednią temperaturę w pomieszczeniach. Nie mogła być za niska, bo wtedy wszystkim psuł się humor. Poprawić go mogły jedynie rumiane wypieki – okrągłe placki z dżemem jabłkowym i pachnące babki.
W Popielewnem rytm dnia był niezmienny. Został ustalony kiedyś, bardzo dawno temu, i nikt nie śmiał go naruszać. Wyjątków od reguły nie znano. Nieważne, czy pogrzeb, czy wesele, obiad zawsze wypadał o dwunastej trzydzieści i składał się z rzadkiej zupy do popicia oraz dania mięsnego. Kucharka serwowała sarninę lub wieprzowinę, okazjonalnie królika albo dzika. Ziemniaków czy kaszy w dworku nie jadano. Mięso, podlane ogromną ilością zawiesistego sosu, mieszkańcy kładli na talerzu obok góry warzyw uprawianych przez pana domu. Często pojawiały się kapusta robiona tak lub owak, marchewki, kalarepa, ogórki. Czasem w porcelanowej salaterce podawano buraczki na ciepło.
Do kolacji nakrywano dopiero o dwudziestej, ale nieoficjalnie istniała też pora podwieczorku. Około siedemnastej najmłodsze dziecko państwa – Rita – zakradało się do kuchni i błagalnym spojrzeniem przekonywało kucharkę do nagięcia zasad. Kucharka bardzo Ritę lubiła. W tym domu w ogóle dobrze się obchodzono z ludźmi, dlatego jeśli ktoś zawędrował do Popielewnego na służbę, już tam zostawał.
– Tylko zjedz całą kolację – napominała kobieta łagodnie, podając Ricie ciepłe bułeczki z masłem i konfiturą.
Potem wracała do swoich zadań, a siwe loki okalające twarz sprężyście podskakiwały podczas kolejnych prac kuchennych. Rita chowała się w komórce pod schodami, po czym szybko zjadała trzymane w dłoniach bułeczki. Tam nikt by jej nie szukał.
Pierwszą rzeczą, która wstrząsnęła Ritą, było doświadczenie śmierci. W spokojnym Popielewnem nic wcześniej nie przerwało idylli tak brutalnie, a przecież w wieku dziesięciu lat Rita zdawała sobie już sprawę, czym jest umieranie. Patrzyła, jak pająki dopadają swoje ofiary zawinięte w sieć – przerażone, oblepione ze wszystkich stron. Widziała rozkładające się na drodze gąsienice, a przy ich wnętrznościach – kolumny mrówek. Oglądała z zaciekawieniem żaby – spłaszczone i wyschnięte. W żadnej z tych istot nie było już cienia ruchu. Znieruchomiały tam, gdzie zgasła ostatnia iskra ich życia. Pod drzewem, na drodze, w kącie domu, w głębokiej trawie.
A jednak to wszystko, choć ją ciekawiło, nie miało nic wspólnego ze śmiercią człowieka, i to takiego, którego Rita tak bardzo lubiła. Gdy miała dziesięć lat, na kanapie w salonie zakończyła życie kucharka o siwych lokach. Dziewczynka stała w progu, nie śmiąc podejść do rodziców pochylonych nad ciałem.
‒ Trzeba wyprawić pogrzeb. Nikogo tutaj nie miała.
Te słowa pan domu wypowiedział nieco zaskoczony i właściwie nikt się temu nie dziwił, bo kucharka nie była przecież zwykłą kucharką, tylko ich ulubioną, a na imię jej było Władzia. Tak się kazała tytułować, pewnie dlatego, że dystans między nią a gospodarzami wówczas znikał. Chyba utrzymywałby się, gdyby nazywali ją Władysławą.
Pan domu był zaskoczony również dlatego, że Władzia jeszcze dzień wcześniej podała pierogi z mięsem z górą warzyw, a wieczorem przygotowała kolację. Ba! Mężczyzna przypomniał sobie, że i rano w dniu swojej śmierci wykonała sumiennie swój obowiązek, podając śniadanie, chociaż już czuła się słabo. Wtedy po raz ostatni włożyła biały wykrochmalony fartuch.
Rita nie płakała. Nie dlatego, że była nieczuła, lecz dlatego, że nie za bardzo wierzyła w tę całą śmierć Władzi. Według dziewczynki kostucha przyszła zbyt niespodziewanie, z pewnością nikt tak nie umiera. Zdumienie towarzyszyło dziecku aż do nocy. Łzy jednak wciąż nie nadchodziły. Dopiero gdy Rita zeszła w nocy po schodach i weszła nieśmiało do salonu, w którym jaśniały gromnice, doznała olśnienia. Tego nagłego błysku świadomości, który przychodzi niespodziewanie. Pośrodku w otwartej trumnie leżała blada kucharka, która nie była przecież zwykłą kucharką, ale jej Władzią, dającą po kryjomu ciepłe bułeczki z konfiturą.
Wtedy Rita po raz pierwszy zrozumiała, że człowiek umiera naprawdę. Tak samo jak umierają żaba, gąsienica czy złapana w sieć mucha. Próbowała dotknąć palcami złożonych rąk Władzi. Zobaczyć, czy jej skóra jest ciepła, czy zimna, ale wyciągnięta dłoń cofnęła się, by ostatecznie dotknąć tylko desek trumny. Według Rity nawet ciała zajęcy, do połowy już rozłożone, leżące czasem na łąkach, nie wyglądały tak rozdzierająco, jak ściągnięta, poważna twarz Władzi. Choć nagie kości ich żeber bieliły się w słońcu, a po kępkach sierści chodziły najróżniejsze stworzenia.
Dziewczynka czym prędzej wybiegła, dopiero w łóżku zdała sobie sprawę, że już nigdy nie dostanie od kucharki ani bułeczki z konfiturą, ani nawet uśmiechu. Wtedy łzy się polały obficie, mocząc poduszkę. To była dla Rity pierwsza noc samotności.
W pogrzebie kucharki uczestniczyli wszyscy mieszkańcy domu oraz sąsiedzi z Popielewnego, razem około dwudziestu osób. Trumnę zaniesiono na pobliski cmentarz. Na czele konduktu szli państwo, pan domu trzymał Ritę za rękę. Dziewczynka spojrzała do góry, na jego twarz, i ojciec wydał się jej tak smutny, że postanowiła dodać mu otuchy. Przypomniała sobie zdanie, które wyczytała w jednej z książek. Stało tam, że człowiek nie powinien się smucić, kiedy ktoś umiera, bo zmarły zamienia się w pięknego motyla. Udała więc, że się nie smuci, zresztą może rzeczywiście trochę się rozchmurzyła, posyłając ojcu promienny uśmiech. Nadała kroku lekkość i nawet lekko zaczęła machać zaciśniętą w pięść dłonią, ale pan domu stanowczo ukrócił ten nagły przypływ radości. Spiorunował córkę takim spojrzeniem, że do końca pogrzebu patrzyła pod nogi.
Już wiedziała, że skoro dorośli wiedzą o życiu więcej od niej, to kwestia przemiany w pięknego motyla musiała być wyssana z palca, czego Rita bardzo żałowała. Wolałaby, żeby Władzia się w niego przemieniła i latała w ich ogrodzie, nawet jeśli jej drugi, ulotny żywot miałby być krótki. To bolałoby mniej niż okrutna nicość, tak nagła, niepoprzedzona żadnymi szczególnymi słowami.