Anna i Adonis - Szala Ewa - ebook + książka

Anna i Adonis ebook

Szala Ewa

3,8

Opis

Przełom wieków XVI i XVII. Na życiu Anny de Silva y Mendoza (1573-1614) odciskają się wielkie spiski epoki Filipa II, których jest ona niemym świadkiem. Z ich winy dzieli wieloletnie internowanie z więzioną za zdradę państwa matką, one są przyczyną tragicznego końca jej małżeństwa. Aż staje się niepokorna, bierze intrygi za oręż, gotowa przeciwstawić się samej Inkwizycji.

Książka, choć mocno osadzona w realiach historycznych, stanowi oryginalne spojrzenie na losy najmłodszej córki księżnej Éboli. Jest to baśniowa opowieść o kochaniu, walce z przekornym losem, dążeniu do upragnionej wolności i niezależności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 242

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
1
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

Powoływanie się archiwistów na przypadkowość odkryć mam za nieznośną manierę nadawania elementów przygody na wskroś nudnemu zajęciu, jakim jest przeglądanie zakurzonych papierów w bibliotecznej ciszy. O, ironio losu! Aby nie minąć się z prawdą, powiedzieć muszę, że rękopis Anny de Silva znalazłam przez przypadek.

Moja przygoda z manuskryptem zaczęła się w Toledo. Prowadziłam wtedy badania dotyczące pewnego obrazu, o którym szeptano, że mógł wyjść spod pędzla pewnego znanego malarza żyjącego w XVI wieku. Dzieło to oczywiście nie było sygnowane, a przypuszczenia o jego chwalebnym pochodzeniu opierały się jedynie na analizie stylistycznej. Ekspertyzy, których poprawność bazuje na intuicji specjalistów od malarstwa nowożytnego, rzadko są wystarczające dla tych, którzy inwestują w dzieła sztuki. Stały klient pewnego madryckiego domu aukcyjnego, z którym w owym czasie współpracowałam, człowiek równie majętny jak przezorny, zapragnął otrzymać udokumentowaną historię malowidła, wystawionego właśnie przez inny dom aukcyjny za wcale niewygórowaną, zwyczajową dla anonimów wieku XVI, cenę.

Podczas gdy gorliwie wertowałam stosy starych papierów, między kolekcjonerami rozchodziła się stugębna plotka o niesamowitej okazji, o diabelskim farcie w zasięgu ręki i portfela niemal każdego z nich. Wkrótce, za sprawą jakiegoś rozgorączkowanego amatora sztuki z Włoch, wieść przeciekła do prasy. Do obrazu przypisano malarza i odtąd obraz wart był miliony, a to w konsekwencji oznaczało, że jego sprzedaż została zablokowana przez skrupulatne instytucje ochrony dziedzictwa narodowego, aż do momentu wyjaśnienia „podejrzeń” o renomowanym autorstwie.

Nim kazano mi przerwać niepotrzebne z ekonomicznego punktu widzenia kwerendy, bowiem sprzedaży i kupna obrazu zaczęli zazdrośnie strzec państwowi urzędnicy, wyciągnięte z archiwów wiadomości zaprowadziły mnie ku osobie Piotra Mendozy, biskupa Granady, Saragossy i Sigüenzy. Ten miłośnik i mecenas sztuk przenosił się z diecezji do diecezji, ciągnąc za sobą wozy wyładowane książkami i obrazami, które z pasją gromadził i z którymi nie potrafił się rozstać. U kresu swych dni osiadł w klasztorze franciszkanów w rodzinnej Pastranie, otaczając się, oczywiście, swą ukochaną kolekcją. Idąc tym tropem, ślęczałam przez wiele dni nad archiwaliami pochodzącymi z Pastrany. Wśród nich znajdował się zbiór noszący ogólnikowy tytuł w stylu: papiery różne odnoszące się do spraw klasztorów franciszkanów i koncepcjonistek. Było to szarobure pudło, do którego wrzucono wszelkiego rodzaju dokumenty. Na widok tego zakurzonego chaosu westchnęłam z bólem i rezygnacją. Uzbroiwszy się w cierpliwość, wyciągnęłam „papiery różne” na stół i zaczęłam rzetelne ich przeglądanie.

Nie raz, nie dwa wyrzuciłam sobie głupotę i naiwność za zajmowanie się tymi wszystkimi bezsensownymi pokwitowaniami, zaświadczeniami, wycinkami z gazet. Za sobą miałam długie godziny absurdalnej pracy, gdy pod rękę podeszła mi kartka, zapisana równym pismem. Natychmiast mnie zaintrygowała. Na pierwszy rzut oka zdawała się pochodzić z okresu, który mnie interesował. Jednak jej tekst, choć czarujący, nie wprowadzał absolutnie nic do badań, za które mi jeszcze wtedy płacono. Ot, poetycki fragment wiekowego listu, wywołujący nieśmiały uśmiech na bladej twarzy historyka, tracącego życie wśród sterty bezdusznych, urzędowych pism. Wkrótce znalazłam kolejną, podobną kartę, potem jeszcze jedną, aż w końcu dotarłam do pokaźnego ich pliku. Na arkuszu, który go otwierał, wprawna ręka napisała: „Nazywam się Anna de Silva y Mendoza. Na świat przyszłam w roku 1573”.

Tak zaczęła opowiadać mi o sobie ta kobieta sprzed wieków. Jasne, że nie zrezygnowałam z okazji poznania jej życia. Gdy historia obrazu, którą z trudem starałam się odkryć, przestała mieć jakiekolwiek znaczenie dla prywatnych kolekcjonerów i domów aukcyjnych, ja – mając za pretekst kontynuowanie rozpoczętych badań, wciąż przesiadywałam w toledańskim archiwum, gdzie w najlepsze oddawałam się lekturze zapisków Anny de Silva, nic sobie nie robiąc z podejrzliwych spojrzeń bibliotekarzy.

Odnaleziony rękopis nie był ani spójny, ani jednorodny. Obok fragmentów wygładzonego tekstu pozostawiła jego autorka mnóstwo zupełnie luźnych adnotacji. Zebrałam razem wszystkie zapisane tą samą ręką kartki, jakie znalazłam w archiwalnym pudle. Tylko na niektórych widniała data ich sporządzenia. Przypuszczam jednak, że wszystkie powstały po roku 1610. Uporządkowałam je, kierując się chronologią opisanych wydarzeń. Przeczytałam zrekonstruowaną całość. Bardzo mi się spodobała ta siedemnastowieczna opowieść. Postanowiłam zachować ją dla siebie. Wybrałam najciekawsze, moim zdaniem, akapity i przepisałam je słowo w słowo. Z reszty zaś sporządziłam obszerne notatki.

Przez długi czas nie wiedziałam, jaki użytek zrobić ze znaleziska. W wolnych chwilach kartkowałam zrobione przeze mnie odpisy. W końcu zdecydowałam się poświęcić więcej czasu Annie de Silva i zaczęłam poszukiwanie wiadomości o niej w historycznych publikacjach.

Anna wzmiankowana była wielokrotnie przy okazji opracowań traktujących o życiu jej matki. Wokół księżnej Éboli – damy z charakterystyczną, czarną przepaską na oku, uznawanej za femme fatale złotego wieku imperium hiszpańskiego – narosła ogromna i różnorodna literatura. Do dyspozycji miałam zarówno sterty poważnych, nudnych i napuszonych artykułów, rojących się od przypisów, jak i stosy mniej lub bardziej skrupulatnych książek popularnonaukowych. Autorzy wielu z nich poświęcili kilka zdań najmłodszej córce księżnej, która towarzyszyła matce podczas wieloletniego internowania w pałacu w Pastranie. Były to wzmianki suche, wtrącone pobieżnie, ot kolejny fakt do odnotowania, ciekawa, ale niewiele znacząca anegdota. Wyjątek stanowił wzięty autor wielu biografii, człowiek cichy i skromny, o którym wiadomo było, że porzuciwszy pracę wykładowcy i zaniedbawszy starych przyjaciół, zajmował się wyłącznie dwoma miłościami swego życia: spisywaniem żywotów oraz opieką nad chorą żoną. On wspominał Annę de Silva z uczuciem. Jego rozważania o tej drugorzędnej dla dystyngowanej historiografii postaci – bliższe filozofowi niż historykowi – otwarły mi oczy. Zapiski księżniczki z Pastrany stały się dla mnie jeszcze bardziej fascynujące. Stara opowieść o miłości, pałacowych intrygach i zemście prowadziła mnie teraz ku odpowiedzi na zasadnicze pytanie ludzkiej egzystencji – pytania o szczęście.

Zaczęłam pracę nad książką. Na tyle, na ile to było możliwe, starałam się oddać głos samej Annie. Przetłumaczyłam więc – najwierniej jak się da, gdy dopasowuje się historyczny tekst do współczesnej mowy – te wszystkie ładnie wygładzone fragmenty, jakie wyszły spod pióra autorki dziennika, a które ja, zauroczona ich pięknem, skrupulatnie przepisałam. Z reszty notatek Anny zaczerpnęłam nie tylko czyste fakty, na których oparłam akcję, ale także autentyczne cytaty, które włożyłam w usta odtworzonych w powieści bohaterów.

Przez wiele tygodni szukałam w książkach i w archiwach potwierdzenia opisanych przez Annę wydarzeń. Nie mogę powiedzieć, że udało mi się to w stu procentach. Prawdopodobnie udokumentowane potwierdzenie niektórych z nich, z powodu sekretnej natury opisanych zajść, w ogóle nie jest możliwe. Zniechęcona niepowodzeniem bliska byłam przerwania prac nad powieścią. Od lat zajmowałam się przecież solidnymi rozprawami historycznymi, tekstami nieco mdłymi, stroniącymi od kontrowersyjnych teorii, lecz zawsze opartymi na analizie i konfrontacji rozmaitych źródeł. Teraz przyszło mi zaniedbać warsztat historyka. Potrzebowałam usprawiedliwienia dla tej niedbałości, potrzebowałam argumentów typu: baśnie są ciekawsze od czystych faktów.

Po jakimś czasie uporałam się z wątpliwościami tłumiącymi mój pisarski entuzjazm, nie pozbyłam się jednak obawy przed krytyką ze strony sceptycznych kolegów po fachu. Nie czułam się usprawiedliwiona, by zupełnie porzucić stare przyzwyczajenia, zatem stworzyłam dziesiątki kartotek pełnych sygnatur, prowadzących mnie ku dawnym dokumentom, które potwierdzają i uwierzytelniają większość opisanych w powieści zdarzeń.

Jak wspomniałam, w początkach pracy nad książką wiele trudu wkładałam w rzetelne i żmudne badanie przeszłości, aż zrozumiałam, że zmierzając ku belferskiemu objaśnianiu dziejów, pozbawiam rękopis Anny de Silva y Mendoza tego, czym mnie zachwycił. Odtąd pragnęłam opracować go w taki sposób, by pozostał wyłącznie jej osobistą historią. Jest to doprawdy urzekająca i przekonująca opowieść.

Dr Flora Nowak

1 Wzgórza

W gorący wieczór lipcowy, gdy sen nie przychodzi zbyt łatwo, leżąc na żelaznym łóżku z baldachimem, sześciolatka wyszukiwała wśród drgających w blasku świec cieni, tych o kształtach najdziwaczniejszych, by z udziałem dziecięcej wyobraźni przekształcić je w potwory najbrzydsze z brzydkich lub w najśmieszniejsze z pokracznych. Za oknem śpiewała cykada. Ktoś przeszedł szybko pałacowym korytarzem. Cykada umilkła, jakby nasłuchiwała. Za pierwszymi krokami niosły się kroki następne, zdwojone, pośpieszne. Szepty nieśmiałe i tłumione rozmowy zamieniały się w nawoływania. Ciekawość wyciągnęła dziewczynkę z łóżka. Ledwo wyszła na korytarz, zatrzymała ją Katarzyna. W oczach czarnej niewolnicy Anna zobaczyła strach.

Od tej fatalnej nocy, gdy królewska gwardia zabrała z książęcego pałacu do królewskiego więzienia księżną Éboli, Anna i jej bracia żyli z dnia na dzień w madryckiej rezydencji, oczekując, że matka wróci tak niespodziewanie, jak nagle zabrali ją żołnierze króla Filipa. Pałac księżnej Éboli, dotąd miejsce nieustannego gwaru, niekończących się towarzyskich spotkań i balów, gdzie na niczym nie szczędzono, pustoszał coraz bardziej i pogrążał się w ciszy. Jedynie słodka Luiza toczyła wieczne boje z młodym mężem Diegiem. Robiła miny, kpiła i odrzucała jego zabiegi. Uśmiechy i długie spojrzenia dzieliła zaś ze szwagrem, jasnowłosym Rodrigiem.

Luiza znała z książek wszelkie rodzaje miłości, intrygi i zdrady. Rozprawiała z pasją o urokach lektury i na głos czytywała sonety. Honorowi rycerze, niewierni amanci, boginie westchnień i uciech cielesnych, kochankowie nieszczęśni wkroczyli za sprawą Luizy w naiwny, dziecięcy świat Anny. Zamieniła więc śpiew kanarka na stroje, warkocze i lustra. Od Luizy – przybranej na krótko starszej siostry – dowiedziała się jeszcze, że choćby serce przehandlowali za ojcowe długi, nikt – nawet za dziewięćdziesiąt tysięcy dukatów – nie kupi uczucia. Wierna była sobie Luiza: niezmiennie trwała w pogardzie do męża, nie gardząc względami jego starszego brata. „Odzyskam wolność – zapewniała – choćby mi za to głowę mieli uciąć”.

Rozgoryczony małżonek skarżył się na żonę w długich listach, słanych do uwięzionej matki. Za pałacowymi murami plotkowano o niesnaskach między braćmi. Szykował się kolejny skandal. Powszechnie bowiem wiedziano, że po śmierci księcia Éboli w domu księżnej wdowy wszystko było w nieładzie.

Sprytna Luiza zgorszenie wzięła za oręż. Błagała, by pozwolono jej opuścić dom męża. Rozpowiadała, że pełen przepychu pałac stał się dla niej więzieniem, gdzie – na domiar złego, młoda dama traciła honor i dobre imię, bo panem był tu teraz najstarszy syn księżnej, nieokiełznany Rodrigo de Silva, który rządził jak chciał, jakby był jedynym na świecie księciem.

Z początkiem roku 1580 Luiza de Cardenas odjechała karetą krewnej. Zabrała ze sobą siedem służących, dwie damy dworskie, trzy skrzynie strojów, srebrną zastawę za trzysta dukatów oraz przyjaźń między braćmi.

Anna z powrotem zaczęła słuchać śpiewu kanarka. Przestała uciekać od towarzystwa zawsze rozmownej opiekunki. Wczesną wiosną opuściła Madryt. Powóz, który wiózł ją do Pastrany, wypełniał ciepły głos czarnej Katarzyny. Niewolnica głaskała ją po głowie, przytulała i gadała, gadała bez końca.

*

Nazywam się Anna de Silva y Mendoza. Na świat przyszłam w roku 1573. Rok wcześniej moja starsza siostra – Anna, opuściła rodzinny dom, przenosząc się do Andaluzji. Zamieszkała z mężem, majętnym i wpływowym siódmym księciem Medina-Sidonia. Imię Anna otrzymałam po prababce, babce, matce oraz po korzystnie wyswatanej siostrze – na dobrą wróżbę, by Bóg zesłać raczył kolejne tak lukratywne małżeństwo.

Ojca znałam jedynie z opowieści i portretów. Zmarł wkrótce po moich narodzinach. Mówiono o nim, że wrogów zamieniał w przyjaciół, że nie miał w sobie ani krzty arogancji, że był dyskretny, rozważny, uprzejmy i zawsze punktualny. Twierdzono, że chociaż w Kastylii się nie urodził, to nikt w królestwie nie darzył go niechęcią, od dawna naturalną między Kastylijczykami i Portugalczykami. Na królewskim dworze – pisano – będącym najniebezpieczniejszą z zatok, którą niewielu przepływa bez burz, gdyż za każdym sukcesem ciągną się tam czarne chmury zawiści, był Ruy Gómez de Silva pierwszym kapitanem, przybijającym zawsze do najpewniejszego z portów. Żył godnie, umarł w chwale i krótko cierpiał w czyśćcu. Czcigodna pustelniczka, osobliwy przykład świętości – Katarzyna Cardona, która wyśniła wielkie zwycięstwo chrześcijańskiej floty nad Turkami, widziała raz i drugi duszę mojego zmarłego ojca. Ta najpierw stanęła przed nią, błagając o modlitwę. Za czas jakiś ukazała się ponownie. Promieniała w świetlistej glorii i tymi słowami – dokładnie powtórzonymi żywym przez błogosławioną wizjonerkę – obwieszczała swe szczęście wieczne: „Ach, gdyby ludzie wiedzieli, od iluż cierpień się wyzwoliłem i iluż radości teraz zaznaję”.

Ojciec posiadł rzadką zdolność do pomnażania dóbr i jednoczesnego zachowania dobrej sławy, matka była jego przeciwnością. O księżnej Éboli, gdy za pochwałami nie brzęczały dukaty, mówiono wyłącznie źle. Miano ją za intrygantkę, która nie ukrywała swych ambicji ponad miarę. Niewiele warta miała być jej przyjaźń i nie z najlepszego grona wywodzili się jej przyjaciele. Na oskarżenia, że to właśnie ona stoi za zleceniem zabójstwa Escobedo, nie trzeba było długo czekać.

Pierwsza doña Constanza, żona zamordowanego, rozkrzykiwać zaczęła imiona winnych, domagając się od króla sprawiedliwości. Opinia publiczna wrzała. Już nie szeptano skrycie, już przestało być tajemnicą, że sekretarza gubernatora Niderlandów zasztyletowano w wielkanocny poniedziałek roku 1578 po to, by do grobu zabrał wiedzę o odkrytym spisku, jaki uknuli młody królewski sekretarz, Antonio Peréz, i jego wspólniczka, księżna Éboli.

Gorącej lipcowej nocy, rok i cztery miesiące od tragicznej śmierci Escobedo, do drzwi naszego madryckiego pałacu zapukał z rozkazem aresztowania kapitan królewskiej gwardii. W tym samym czasie dwa tuziny gwardian stanęły u drzwi domu kolejnego wroga ojczyzny, Peréza.

W ciągu niemal trzynastu lat uwięzienia matka zwykła była powtarzać, że Hiszpania jest niczym gniazdo żmij zawsze gotowych kąsać, w niej jak gady cisną się najpodlejsi z podłych, co osądzają, nic o czynach bliźnich nie wiedząc. W dziesiątkach listów, których przepisywanie wielokrotnie spadało na moje barki, domagała się publicznego sądu i prawdy z ust króla.

Latami przyszło mi słuchać skarg matki. Jej nieszczęście brałam za moje nieszczęście, jej odosobnienie za niesprawiedliwość, wszystkie złe słowa za kłamstwa i obelgi. Z czasem zobojętniałam, już nie chciałam być niczym ślepiec prowadzony przez ślepych.

*

Pastranę okrywał spopielały i kojący kolor ochry. Być może pochmurne niebo, a być może smutek, który wkradł się w dziecięce serce, sprawiły, że Anna poznała rodowe miasteczko w tej melancholijnej tonacji i to pierwsze wrażenie na trwałe wyryło się w jej głowie. Gdy we wspomnieniach wracała do tamtych dni, niemal do początków pamięci, zamykając oczy, przypominała sobie, jak Katarzyna z impetem pchnęła okiennice – jedna za drugą, aż ospałe słoneczne światło zalało całe pomieszczenie, pełne kurzu, obrazów i bibelotów. Potem opiekunka pociągnęła Annę do okna, razem patrzyły na wielki plac przed pałacem, na wzgórza, na niebo, a wszystko miało ten sam senny kolor. Katarzyna wyciągnęła przed siebie rękę i wskazując palcem raz na prawo, raz na lewo, opowiadała: tam płynie rzeka, tam biegnie droga, tam rezydują mnisi. Rozmyty widok nabierał barw i konturów.

Odtąd Anna wiedziała, że za północną bramą miasta klasztor mają franciszkanie, na południu zaś osiedli skłóceni z nimi karmelici. Karmelitki, które dostały z woli książąt skromną kamienicę za kolegiatą, pewnej marcowej nocy potajemnie opuściły konwent, uciekając z polecenia świętej przełożonej z Ávili przed kaprysami nieznośnej księżnej z Pastrany; niedługo potem opustoszały budynek podarowano toledańskim mniszkom od Niepokalanego Poczęcia. Na wschodnim przedmurzu mieszkali moryskowie, wygnańcy z Granady. W ciasnych komórkach przy domach hodowali żarłoczne jedwabniki. W garncach pełnej gorącej wody moczyli dojrzałe kokony, po czym ostrożnie ciągnęli za koniec cennej, jedwabnej nici, z której za chwilę wprawni rzemieślnicy – przybysze z Włoch i Flandrii, tkali kosztowne brokaty, lepsze od tych z Jaén i Baezy i równe tym w Granadzie.

Stuk-puk, stuk-puk, stuk-puk: tak miarowo pracowały tkackie krosna. Ten dźwięk nie raz dobiegał do uszu Anny. Był cichy i stłumiony, zdawał się dochodzić gdzieś z daleka, lecz był wszechobecny. Czasem wystarczyło tylko wystawić głowę przez okno, by go usłyszeć. Anna mówiła wtedy: „Dziś znów tkają przy otwartych drzwiach”, lecz na jej słowa wszyscy wzruszali ramionami, bo absolutnie nikt, ale to nikt nie sądził, by słyszał coś nadzwyczajnego.

Anna nigdy nie postawiła nogi w żadnym tkackim warsztacie. Za to tego roku, który spędziła w Pastranie pod opieką czarnej Katarzyny, pomagała hodować jedwabniki.

Zaraz po przybyciu do Pastrany Katarzyna porzuciła wszelką dworską etykietę. Spędzały czas tam, gdzie lubiła przebywać Katarzyna, i chodziły tam, gdzie ona chciała iść. Godzinami przesiadywały więc w pałacowej kuchni, gdzie Katarzyna z namiętnością oddawała się plotkom, nigdy jednak nie tkwiąc bezczynnie: to zaglądała do stojących na piecu garów, to wąchała przyprawy, układała słoiki na regałach, myła naczynia, obierała warzywa. Gdy przy długim kuchennym stole zasiadały do obiadu wraz z całą pałacową służbą, pozwalała Annie używać drewnianej łyżki, a nawet jeść rękoma. Często też zabierała Annę w odwiedziny do kuzynek Marii i Inés oraz do kuzynki Izabeli o twarzy jeszcze czarniejszej niż twarz Katarzyny. Jednak z żadną z tych kobiet z przedmieścia morysków, które tak serdecznie zwała kuzynkami i w których domach spędzała całe popołudnia i wieczory, prawdopodobnie wcale a wcale nie była spokrewniona.

To w domu kuzynki Marii Katarzyna przyjęła do ogrzania jedwabniki. Zawinięte w białą chusteczkę ziarna wcisnęła za gorset na piersiach, żartując przy tym: „To afrykańskie, gorące ciało ożywia wszystko”, i jej głośny, aksamitny śmiech wypełniał całą izbę.

Anna poważnie potraktowała powierzone opiekunce zadanie. Każdego poranka, zaraz po przebudzeniu, kazała pokazywać sobie, czy dzięki ciepłu piersi niewolnicy wyszły z zasuszonych jaj robaki. Za każdym razem słyszała: „Ach, niecierpliwa Anito! Trzeba Anicie umieć czekać”. Aż pewnego dnia Katarzyna nie miała już chustki, jedwabniki już się wylęgły i już znajdowały się w domu kuzynki Marii. Przepełniona uczuciem zdrady Anna wpadła w furię, prezentując całość odziedziczonego po matce, okropnego charakteru Mendozów. Wrzeszczała, nie szczędząc opiekunce setek wyzwisk oraz dwóch kopniaków. Katarzyna, by poskromić tę złość, złapała ją za barki, potrząsnęła nią z całej siły i wykrzyczała to, czego żadna niewolnica nie mogła powiedzieć żadnej księżniczce. Nazwała Annę leniwą dziewuchą, która Bóg wie do której wygrzewa się w łóżku, nieznośną marudą, co nie patrzy dalej niż na czubek własnego nosa. Płacząc w kącie, Anna przyrzekła sobie, że do końca świata nie odezwie się do Katarzyny. Następnego dnia jednak – chociaż nie przestawała się dąsać – wędrowały razem, ramię w ramię, na przedmieście, by oglądać wygrzane na piersiach opiekunki larwy.

Po latach Anna zanotowała we wspomnieniach, że krótkie, powierzchowne, a nawet śmieszne obserwowanie życie jedwabników, któremu z taką pasją oddawała się w wieku siedmiu lat, stanowiło pierwszą oznakę jej przyrodniczych zainteresowań, skłonności tak niepopularnej wśród kobiet i dworzan, iż wielce musiała się natrudzić, by pokonując restrykcje i uprzedzenia, móc przeczytać więcej ksiąg o roślinach, zwierzętach, nowych i starych lądach niż te trzy przestarzałe tomiska z pałacowej biblioteki. Dalej relacjonowała, że wiedziona zwyczajną dziecięcą ciekawością i – jak śmiała twierdzić – odrobiną rodzącej się pasji, zaraz po przekroczeniu progu domu kuzynki Marii, niegrzecznie skracając powitania, gnała ku drewnianym regałom, na których wśród liści leżały białe, ruchliwe robaczki. Z uwagą patrzyła, jak podgryzają zieloną wyściółkę. Potem zaglądała do nich, gdy spały, budziły się i jadły, spały, rosły i rosły, i jadły podrzucane im ciągle liście. Jadły tyle, że w końcu w domu kuzynki Marii nikt nie miał na nic więcej czasu niż na opiekowanie się białym, żarłocznym robactwem.

Były wielkie i obrzydliwe, gdy wraz z Diegiem, chudzielcem o kręconych włosach, bawili się, nękając paskudne żarłoki. Brali robaka na patyk, by przenieść go z półki na półkę. Anna często nie mogła poradzić sobie z drżeniem ręki. Fiasko miało przykre konsekwencje. Krzywiła się z obrzydzenia, gdy musiała palcami podnosić z ziemi tłuste ciałka, by z powrotem wrzucić je na regał. Diego zaś kpił z niej i śmiał się do rozpuku. Zabawa tym bardziej była pasjonująca, że była całkowicie zakazana. Pewnego dnia przyłapała ich na gorącym uczynku babcia Diega. Dumna starucha o twarzy z tysiącem zmarszczek chwyciła za wiązkę leżących pod ścianą suchych gałęzi i utykając, goniła uciekających wnuka i księżniczkę, piorąc ich przy tym po tyłkach i złorzecząc w języku, który rozumiał Diego, w którym rozmawiały przybrane kuzynki Katarzyny, a który dla Anny pozostawał zagadką.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

2 Plac

Dostępne w wersji pełnej

3 Ogród

Dostępne w wersji pełnej

Epilog

Dostępne w wersji pełnej

O Annie i Adonisie Ewa Szala

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © 2022, Ewa Szala Copyright © 2022, Wydawnictwo MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-857-7

Projekt okładki: Elżbieta Chojna

Ilustracje wykorzystane na okładce: Alonso Sánchez Coello – Ana de Mendoza, księżniczka de Éboli, (Muzeum Prado), Infantka Catalina Micaela (Muzeum Prado), Ana de Mendoza y de la Cerda (Wikipedia) Tycjan – Venus i Adonis (Muzeum Prado)

Korekta: Dorota Ring

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Karol Ossowski