Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najtrudniej w życiu być zwykłym człowiekiem
Młody pisarz K. ma na koncie odwyk, świeże rozstanie z kobietą i rozpoczynane wciąż na nowo poszukiwania własnego miejsca. Niespodziewanie otrzymuje od swojej czytelniczki kuszącą propozycję – krótkie wakacje od życia.
Anna, czuła i ciepła jak bezpieczna przystań niesie ze sobą tak potrzebny spokój i dystans do przeszłości. W podróży do jej domu, ale też do swojego wnętrza, towarzyszy mu dziwny człowiek. Poznany w pociągu Pan B. to trochę wytwór umysłu, trochę anioł stróż, a na pewno przewodnik po dręczących myślach. Czy tajemnica, którą skrywa mężczyzna, może być dla K. jednym z kluczy do zrozumienia własnego życia?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 279
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dedykuję wszystkim, którzy wspierali mniew trakcie pracy nad książką.
Bez Was nie napisałbym jej i nie wydał
Kobieta jest zaproszeniem do szczęścia.
Charles Baudelaire
WSTĘP
Wszystko, o czym tutaj piszę, wydarzyło się w ciągu czterech tygodni. I choć trudno powiedzieć, by stało się wówczas coś wyjątkowego, to nie ulega wątpliwości, że to właśnie wtedy dokonała się we mnie zasadnicza zmiana. Lata zaś całe – poprzedzające czas szczególny – okazują się dzisiaj tylko wstępem do życia, które pod koniec pamiętnych wakacji nazywać już mogłem nowym.
Wstęp ten składał się z pracy, ścisłej diety i rutynowych ćwiczeń, które – jakkolwiek ugruntowujące doczesność – nie mogły równać się z prestiżową wizytą w stolicy, spotkaniami z Panem B., czy z pobytem u samotnej Anny, gdzie spędziłem większość wspomnianego czasu.
Wszystkie te zdarzenia wydawały mi się wówczas nadzwyczajne, ale teraz – kiedy wydobywam je z pamięci – rysują mi się jako zwykłe, powszednie i dobre.
Wyjechałem, by przypomnieć sobie, kim jestem.
Wróciłem, by nigdy o tym nie zapomnieć.
I.
PAN B.
1.
Pierwszego dnia tego niezwykłego miesiąca mieszkałem jeszcze w Krakowie. Odkąd dwadzieścia lat temu wyjechałem z domu i – szumnie mówiąc – wszedłem w dorosłość, nie znalazłem dla siebie odpowiedniego miejsca. Kraków męczył mnie i wypraszał.
Pracowałem w szkole, uprawiałem sport i próbowałem żyć z Małgorzatą – kobietą o jasnych włosach, niebieskich oczach i szerokich plecach. Praca wychodziła mi dobrze, sport bardzo dobrze, a życie z Gośką miewało wzloty, z pozycji których łatwiej dostrzegałem jego wady.
Byłem skromny, zdyscyplinowany i rozsądny. Doprawdy trudno wyobrazić sobie zwyklejszego człowieka.
Mieszkałem sam, a w chwilach męczącej samotności leżałem na równo zaścielonym łóżku. Gładziłem pościel i podziwiałem książki ustawione na półce. Zastanawiałem się, czy stoją we właściwym porządku.
Czy Zbrodnia i kara nie wystaje zanadto z szeregu i nie burzy kompozycji? Czy na pewno jest na tyle wysoka, by znajdować się między Dżumą a Procesem? A może kolejność powinna być zupełnie inna?
Wcześniej czy później i tak przestawiałem książki i układałem je od nowa. A to ze względu na rozmiar, kolejność omawiania ich w szkole albo chronologię powstania. Nie o ułożenie przecież, a o układanie chodziło. Układanie, które było dla mnie najważniejsze i któremu nie potrafiłem się oprzeć.
Oprócz przekładania książek sprzątałem, a następnie – siedząc na łóżku – przenosiłem wzrok z jednej sterty porządku na drugą. Wąchałem świeżo uprasowane koszule i lustrowałem poskładane w kostkę bluzki, chcąc dostrzec niedoskonałość. Niczym greenkeeper na stadionie Liverpoolu wpatrywałem się w wyszorowany dywan i klęcząc, równałem odstające frędzle. Porządkowałem swój mały świat zewnętrzny, łudząc się, że roztaczam kontrolę nad tym, który nosiłem w sobie.
Po sprzątaniu wychodziłem na balkon i paliłem papierosa, strzepując popiół do blaszanej puszki. Zamiast patrzeć na świat wokół domu, patrzyłem do wnętrza pokoju. Widziałem odbicie swojej twarzy, drzew, budynków i nieba. Od palenia odrywała mnie zwykle smuga na szybie, która budziła niezadowolenie. Wyobrażałem sobie kurz, który zgromadził się za szafą. Nie mijała godzina i sprzątałem od nowa.
Zdarzały się dni, kiedy potrafiłem przyglądać się światu wokół balkonu. Najbliżej był ogród. Właściciele domu, w którym mieszkałem, urządzili go w charakterystycznym dla siebie, bałaganiarskim guście. Z ogrodu i pokojów pode mną unosił się zapach zaniedbania zmieszany z krzykami krnąbrnej nastolatki i jej apodyktycznej mamy.
Za ogrodzeniem znajdowało się małe strzeżone osiedle. Składały się na nie trzy bloki. Każdy z nich był taki sam – czteropiętrowy, z trzema rzędami połączonych ze sobą balkonów, które oplatały budynek jak wstęga. Niejakim urozmaiceniem było to, że budynki prezentowały mi się z różnych stron. Pierwszy od frontu, drugi z boku, a trzeci od strony garaży. W ten sposób w mojej wyobraźni powstawał trójwymiarowy model każdego z nich, idea bloku przy ulicy Bagrowej.
Lubiłem patrzeć na ludzi znajdujących się w mieszkaniach naprzeciwko mnie. Zaaferowani krzątali się wokół zwykłości – sprzątali, przygotowywali i spożywali posiłki, oglądali telewizję i usypiali dzieci. Kiedy wychodzili na swoje balkony, ogarniał mnie spokój. Robili to samo, co ja.
Szczególnie upodobałem sobie obserwowanie dwojga z nich. Pierwszym był mężczyzna w średnim wieku. Wysoki, zawsze w sportowych spodenkach i kurtce z długim rękawem. Pan, któremu w myślach nadawałem różne imiona, wychodził na balkon i rozmawiał przez telefon. Jego słowa docierały do mnie niepełne. Słyszałem dźwięki, ale nie mogłem ich zrozumieć. Mężczyzna był zbyt daleko, zatem treść prowadzonych przez niego rozmów musiałem sobie dopowiadać. Słuchałem więc nie jego, a siebie. Brzmiał jak znana piosenka, której urywek – słyszany z oddali – staje się pretekstem, by samemu nucić pod nosem.
Drugim obiektem moich obserwacji była młoda dziewczyna. Miała krótkie włosy i okulary, niebieskie jeansy, za duży sweter. Siadała w wiklinowym fotelu z papierosem w ręce i nie paląc go, czytała książkę. Odganiała dym sprzed oczu, a ja wkładałem w te bezużyteczne obłoczki zdania, które mogły znajdować się w trzymanej przez nią powieści. „Lolito, światłości mojego życia, ogniu moich lędźwi”.
Po kilkunastu minutach spokój ulatywał ze mnie i bez wyraźnej przyczyny budziła się trwoga. Na balkon przylatywały ćmy. Były duże, włochate i pęczniały od niepokoju. Wyglądały jak bombowce gotowe zrzucić ładunki wypełnione strachem. Wirowały i uderzały mnie w tors, a ja uciekałem do pokoju i rozpoczynałem trening. Po około godzinie byłem gotowy do biegu, po którym czekały na mnie tylko prysznic, kolacja i noc.
Kładłem się w ciemności. Zanurzając w nią dłoń, sięgałem po tabletkę nasenną. Tuż po zamknięciu oczu prowokowałem pozytywne myślenie.
Oto prowadzę dwóch młodszych braci na boisko piłkarskie. Ja mam kilkanaście, oni po kilka lat. Wykopuję piłkę tak wysoko, jak tylko potrafię. Chłopcy biegają z uniesionymi głowami i śledzą lot futbolówki, chcąc znaleźć się jak najbliżej miejsca, w którym spadnie. Przynoszą ją do mnie, jakby aportowali, i domagają się powtórki. Jest przedpołudnie. Boisko zalane słońcem, a na nim cztery ruchome punkty: największy, dwa mniejsze i ledwie widoczny, wzbijający się i opadający.
Wracamy zmęczeni i roześmiani, ale ja wciąż się boję. A to że któryś potknie się i przewróci, a to że wpadnie pod samochód. Trzymam ich blisko siebie i strofuję. W końcu siadają na ławce przy wiejskim sklepie, a ja idę po wodę. Otwieram ją dla nich z hukiem odskakującego kapsla. Woda wystrzeliwuje jak z fontanny, a oni zanoszą się śmiechem. Piją i urządzają konkurs bekania.
Nocami myślę o tym, że są już dorośli i że w ogóle ich nie znam. Sceny z piłką powtarzam sobie kilkadziesiąt razy. Zdarza się, że zasypiam.