43,99 zł
W zabytkowym dworku, który kryje w sobie atmosferę tajemnicy, samotny nauczyciel – Narrator, zmęczony życiem i rozczarowany swoimi wyborami, przygotowuje się do wyjazdu. Jego plany niespodziewanie zmieniają się wraz z pojawieniem się nowego lokatora – Dawida, młodego pedagoga, który właśnie wrócił z podróży i ma objąć stanowisko Narratora w szkole. Zafascynowany nowym współlokatorem, Narrator zaczyna śledzić jego ruchy i snuć wyobrażenia na temat jego życia, co z czasem przeradza się w głęboką, zmysłową więź, której charakter pozostaje niejednoznaczny.
Punktem przełomowym staje się przekazanie przez Dawida Narratorowi pendrive’a z tekstem „Zdjęcia z pamięci”. To osobista i filozoficzna opowieść, która wprowadza Narratora – i czytelnika – w świat retrospekcji Dawida, otwierając przed nimi przestrzeń pełną ukrytych emocji, wspomnień i refleksji. Granice między rzeczywistością a wyobraźnią zaczynają się zacierać, a w tej metafizycznej podróży Narrator musi zmierzyć się z prawdą o sobie, Dawidzie i swojej przeszłości.
„Dziczek” to historia o podróży – zarówno fizycznej, jak i wewnętrznej. Jest to opowieść o miłości w jej najbardziej nieoczywistej, wielowymiarowej formie. Jakub Zając, czerpiąc inspirację z symbolizmu Leśmiana i malarstwa Malczewskiego, prowadzi czytelnika przez labirynt emocji, gdzie maski stopniowo opadają, odsłaniając prawdę o bohaterach i ich doświadczeniach.
To książka dla tych, którzy w literaturze szukają nie tylko głębokich emocji, ale także intelektualnych wyzwań i estetycznej harmonii.
Jakub Zając (ur. 1983) – polski pisarz i nauczyciel języka polskiego, absolwent Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Podczas studiów współpracował z Wydawnictwem Uniwersytetu Jagiellońskiego, publikując artykuły na temat polskiej literatury XIX i XX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem problematyki wojny i pamięci. Jego literacki debiut, “HALT. Zapiski z domu trzeźwienia”, ukazał się w 2020 roku i doczekał się drugiego wydania w marcu 2022 roku. Książka ta zdobyła uznanie zarówno czytelników, jak i krytyków literackich, a magazyn “Newsweek” polecił ją jako lekturę na wakacje 2022. W styczniu 2023 roku nakładem wydawnictwa Wielka Litera ukazała się jego druga powieść, “Anna i Pan B.”. Obecnie Jakub Zając mieszka w Krakowie, gdzie pracuje jako nauczyciel języka polskiego w liceum ogólnokształcącym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 347
Mamie i Tacie
Dlatego nie wiem, jak pan mnie tu znalazł, skoro ja sam siebie nie potrafię. To prawda, że znaleźć siebie to nieprosta sprawa. Kto wie, czy nie najtrudniejsza ze wszystkich spraw, jakie człowiek ma do załatwienia na tym świecie.
Wiesław Myśliwski, Traktat o łuskaniu fasoli
WPROWADZENIE
Dopóki nie przyjechał, dopóty wszystko było jeszcze normalnie, a ja nie miałem żadnych wątpliwości co do dokonanego wyboru. Miesiąc temu złożyłem wypowiedzenie i zrezygnowałem z pracy w szkole. Powody? Rozmaite, ale czy ma to teraz jakiekolwiek znaczenie?
Po pierwsze, wypaliłem się. Przestało mi zależeć, czy kogokolwiek czegokolwiek nauczę, a szkoła – jeszcze bardziej niż dotychczas – wydawała mi się siedliskiem nonsensu. Oto bowiem stawałem wobec grupy liczącej kilkanaście masek i zadawałem jej pytania, na które nawet ja nie potrafiłem odpowiedzieć. Lekcje prowadziłem nonszalancko albo wdawałem się w konflikty z nauczycielami.
Po drugie, zrozumiałem, że życie, które prowadziłem, nie prowadziło do niczego poza prowadzeniem życia. Zajmując najtańsze z możliwych lokum, pieszczotliwie ciułałem pieniądze i wegetowałem na peryferiach własnych wyobrażeń. Innymi słowy, dreptałem w miejscu albo goniłem własny ogon. Chodziłem do pracy i wracałem do domu, skąd na wydeptaną ścieżkę spoglądałem z wysokości okna terroryzującego mnie widokiem szkoły. Mieszkałem bowiem tuż obok (najdalej pięćdziesiąt metrów z okładem) i jak pracę w liceum uważałem kiedyś za szczyt swoich marzeń, a samodzielne mieszkanie za wielce fartowne, tak teraz to pierwsze budziło we mnie frustrację, a drugie było celą, w której sam się zamykałem.
Postanowiłem się zwolnić z jeszcze jednego powodu. I choć był on najmniej konkretny, to ukryłbym prawdę, gdybym nie przyznał, że miał zasadniczy wpływ na moje wybory. Otóż przeczuwałem, że zdarzy się coś niedobrego. Miałem nieodparte wrażenie, że dochodzę do kresu, a czas przypiera mnie do ściany. Czułem się doprawdy fatalnie – i używam tego słowa z pełną odpowiedzialnością. Coś zawisło w powietrzu i ścięło się jak galareta. Przeczuwałem, że wisi nade mną klątwa, która zmaterializuje się lada moment. Wietrzyłem jakiś krach lub podstęp, którego stanę się ofiarą, więc zaplanowałem sobie, że wymknę się Losowi i jak Edyp odejdę z Koryntu. Jeśli wyrocznia ma mnie dopaść, niech się przynajmniej natrudzi. Niech zmyśli jakąś opowieść, rzuci mi ją pod nogi, ale to ja, na mocy własnej decyzji, zanurzę się w fabule.
Tamtego dnia, kiedy rozpoczęła się ta historia, wciąż wynajmowałem jeszcze pokój na poddaszu dworku. Nieopodal szkoły, w której mordowałem czas, stał dwór szlachecki wzniesiony w 1890 roku, należący do rodziny Z-skich. Przyznaję, choć żaden ze mnie znawca architektury, że zarówno budynek, jak i otaczający go teren zawsze robiły na mnie duże wrażenie.
Murowany parterowy dworek, wybudowany na planie prostokąta i nakryty mansardowym dachem, stał na skraju rozległego lasu na szczycie Góry Borkowskiej. Do wejścia do budynku prowadziły schody i wsparty na dwóch filarach portyk zwieńczony arkadą. Po obu stronach portyku, na poziomie masywnych drzwi wejściowych, znajdowały się wysokie podwójne okna – po dwa z każdej strony. A ponad nimi ze spadu dachu wystawały dwa pięknie wykończone okna z łukami koszowymi. Ten sam układ okien powtórzono na tylnej ścianie dworu, pozbawionej drzwi i zwróconej ku lasowi. Główne wejście było wyłączone z użytku, tak więc do wnętrza dostać się można było jedynie drzwiami osadzonymi w ścianach bocznych. Obie były identyczne. Do bocznych drzwi prowadziły tarasiki ograniczone balustradami, a na każdej ze ścian znajdowały się dwa duże okna i jedno okno z łukami koszowymi, wystające ze spadu dachu. Innymi słowy, dwór rodziny Z-skich był jak prosta piosenka napisana ku chwale symetrii.
Budynek się zmieniał. Co jakiś czas przychodzili robotnicy i wykonywali prace remontowe, ale głównie we wnętrzu. Dworek wzmacniał się więc i tężał w sobie, lecz zewnętrzem swym raczej straszył, aniżeli przyciągał. Nie dało się ukryć, że potrzebował liftingu – uszczelnienia dachu, wybielenia elewacji oraz naprawy okien.
Właściciel szkoły, w której pracowałem, dzierżawił cały teren majątku Z-skich, a także dwa znajdujące się tam budynki. Jeden z nich zamienił w szkołę, a na poddaszu drugiego pozwolił mi urządzić pokój. Na górę dworku szło się po wąskich drewnianych schodach prowadzących na korytarz. Na obu jego końcach, naprzeciwko siebie, były dwa pokoje. Okna mojego wychodziły na bramę wjazdową, a okna pustego zwrócone były na las za dworem. Pomiędzy pokojami mieściły się jeszcze dwa pomieszczenia. Jedno z nich pełniło funkcję składu na meble, a w drugim była łazienka. Na parterze dworku planowano urządzić kiedyś sale lekcyjne. Prognozowano nagły przypływ uczniów oraz rozwój szkoły, ale jak dotąd nic się w tym kierunku nie działo.
Czasami z nudów spacerowałem po wnętrzu dworu i zastanawiałem się, czy nie powinienem przeprowadzić się do innego pokoju. Wchodziłem do kolejnych pomieszczeń, porządkowałem zgromadzone tam rzeczy albo przenosiłem je z pokoju do pokoju. Czułem się przy tym jak duch, który straszy w nawiedzonym domu. Zarówno otoczenie budynku, jak i on sam budziły we mnie niepokój, którego doświadczałem przede wszystkim nocami. Około godziny dwudziestej, gdy kończyły się wieczorne zajęcia, a szkoła pustoszała, gaszono latarnie oświetlające teren i robiło się zupełnie ciemno. Żelazną bramę spinano łańcuchem i zamykano na wielką mosiężną kłódkę. Robił to zawsze ostatni pracownik opuszczający teren szkoły. Przyglądałem się temu dość często. A to stałem na tarasie i paliłem papierosa, a to, popijając herbatę, patrzyłem przez okno mojego pokoju. Oczywiście miałem własny kluczyk do furtki oraz znałem kod do kłódki, ale tuż po wyjściu woźnego i zamknięciu szkoły czułem się samotny i rzucony na pastwę nocy.
Na zewnątrz ciemniało, a do dworu, przez szczeliny i szpary, wsączała się złowroga cisza. Nocami w tak ogromnym domu wydawała się bardziej głucha niż gdziekolwiek indziej. Zimna i ironiczna. Straszyła kroplami spadającymi na dno pożółkłej wanny i skrzypieniem podłogi, po której nikt nie chodził. W takich chwilach wymykałem się na spacer. Ubierałem się w pośpiechu i zbiegałem ze schodów, jakbym się bał, że mnie ktoś dogoni. Wychodziłem na zewnątrz, nie spojrzawszy nawet w głąb ciemnego dworu, i czym prędzej zamykałem za sobą drzwi. Zdyszany rozglądałem się po lesie, ale tylko po to, by niczego nie dostrzec. Słyszałem wiatr i auta jadące w oddali, trzask łamanych gałęzi i pohukiwanie jakiejś głupiej sowy.
Ruszałem w stronę furtki i potykając się w ciemności, dopadałem do bramy. Chwytałem się jej jak rozbitek piaszczystego brzegu. Brałem głęboki oddech, przechodziłem na drugą stronę i odzyskiwałem rezon. Kąpałem się w pomarańczowym świetle latarni, wznosiłem głowę i szukałem gwiazd, „przewodniczek łodzi”[1]. Po chwili szedłem już w dół stromej, dobrze oświetlonej drogi pełnej domów, jasnych okien i śpiących samochodów. Schodząc, myślałem o tym, że za kilka godzin będę wracał do dworu, w którym czekały na mnie cisza, ciemność i pokój zrobiony z niepokoju.
Wszystkie moje spacery były takie same. Jakbym wydeptał niegdyś mityczny szlak, a ten przyciągał mnie teraz i kazał powtarzać wciąż tę samą drogę. Tamtej nocy, na dobę przed przyjazdem mojego następcy, schodziłem właśnie ulicą Sielską i myślałem o Syzyfie. Kiedy byłem młodszy, sądziłem, że najcięższe jest wtaczanie kamienia. Gdy dorosłem i przeczytałem trochę więcej książek, przyznałem rację tym, co twierdzą, że znacznie trudniejsze jest schodzenie z góry i mierzenie się ze świadomością, iż Losu nie można odmienić. Dzisiaj uczę się czerpać przyjemność z chwili, w której kamień wymyka mi się z rąk, omija mnie i spada w dół zbocza, podskakując na nierównościach podłoża. Uśmiecham się do siebie i traktuję cały cykl jak dziecięcą zabawę.
Dotarłem do pętli, wsiadłem do tramwaju linii numer 19 i zająłem miejsce tuż za motorniczym. „Byle nie wpaść w pułapkę lustra i nie musieć na siebie patrzeć”. Bezmyślny wzrok wlepiłem w regulamin przewozu i słuchałem komunikatów dotyczących dalszej drogi. Wysiadłem na Małym Płaszowie, skąd klucząc wąskimi dróżkami, dotarłem do zalewu Bagry. Zanim usiadłem nad wodą i zacząłem wpatrywać się w pustkę, którą tu przywiozłem, wszedłem do sklepu, kupiłem coca-colę i paczkę papierosów. I jedno, i drugie, i wszystko chciałem tu napocząć.
Zająłem miejsce na ławce zwróconej w kierunku zachodu, jakbym się spóźnił na zajście słońca. Przede mną siedzieli na piasku jacyś nastolatkowie. Pili piwo, śmiali się i cytowali młodych sprzed ćwierćwiecza. Patrzyłem na zalew i odbite w nim światła latarni. Kiedyś przyjeżdżałem tu na dłużej i myślałem o tym, że choć wszystko mija, to pod czarną taflą wody mieszkają wciąż te same potwory. Dzisiaj przyjechałem na krótko i nie myślałem o niczym. Po godzinie wstałem z ławki i zły na siebie, że w ogóle tu byłem, ruszyłem w stronę domu. Szedłem estakadą ponad płaszowskim dworcem kolejowym, wzdłuż tych samych świateł, które wcześniej podziwiałem w odbiciu, a potem dalej, Nowosądecką ku Trasie Łagiewnickiej i w lewo do pętli, na której trzy godziny wcześniej wsiadłem do tramwaju.
Wróciłem na Borek. Nie było tu nikogo ani niczego ciekawego. Puste autobusy, zamknięte piekarnie i ciemne neony aptek. Nawet bezdomny z nosem tukana zniknął albo zastąpił go ktoś niewidzialny. Zacząłem wspinać się Sielską i spojrzawszy na tablicę z nazwą ulicy, uśmiechnąłem się z przekąsem. Zatrzymałem się przed bramą prowadzącą na teren szkoły. Wyszperałem klucz do furtki i już miałem go użyć, ale odskoczyłem od płotu niczym oparzony. Zobaczyłem młodego dzika, który stał po drugiej stronie ogrodzenia, na drodze prowadzącej do dworku. Zwierzę było spokojne i stosunkowo niewielkie, lecz wystraszyło mnie solidnie. Potrzebowałem chwili, żeby się uspokoić i pomyśleć, co powinienem zrobić. Przegonić dzika, rzucając kamieniami, i biegiem dostać się do domu czy też usiąść pod płotem i czekać, aż sam się znudzi i odejdzie? Zwierzę ani drgnęło, a ja zaczynałem marznąć. Krzyknąłem, żeby je wystraszyć, ale osiągnąłem tylko tyle, że dzik mnie zobaczył. Patrzył dosyć długo, po czym zaczął się oddalać. Kiedy zniknął mi z oczu, odczekałem jeszcze kilka minut, otworzyłem furtkę i niepewnym krokiem ruszyłem w stronę dworku. Zlekceważyłem ścieżkę, przeszedłem w poprzek trawnika i wskoczyłem na taras. Kiedy znalazłem się przy drzwiach wejściowych, znowu go zobaczyłem. Dzik szedł prosto na mnie, ale zdążyłem już wejść do środka i zasłonić się drzwiami. Umyślnie jednak ich nie domknąłem, by móc przyglądać się dzikowi przez wąski prześwit. Leniwie wszedł na taras przed dworkiem, ale gdy tylko poczuł stabilność podłoża, rozpędził się i ruszył w moją stronę. Zatrzasnąłem drzwi tuż przed jego kłami. Huk poniósł się po wnętrzu dworu, a zaraz po nim kolejny, jakby ten pierwszy odbił się od przeciwległej ściany albo jakby dzik uderzył ponownie. Zrobiło mi się gorąco. Przekręciłem klucz, wyjąłem go z zamka i wbiegłem po schodach prowadzących na poddasze. Usłyszałem trzask, a potem wszystko ucichło.
Jest czerwiec, ostatni dzień szkoły. Siedzę na tarasie przed dworkiem i przyglądam się rodzicom odbierającym swoje pociechy. Sam już dawno temu pożegnałem uczniów, wróciłem do mieszkania i przebrawszy się w dresy, uwolniłem się od znoju. Zszedłem na taras, usiadłem na schodach i czekałem, aż wszyscy się wyniosą.
Kiedy tu przyjechałem, byłem pozytywnie nastawiony. Oto zaczynałem pracę, do której się kształciłem i której tak długo nie potrafiłem zdobyć. Szkoła była młoda, a ja nowy, gotowy i chętny czerpać z puszki wypełnionej rutyną i skondensowanym spokojem. Zadomowiłem się szybko, w czym pomogła mi propozycja, by zamieszkać w dworku. Wybrałem pokój z widokiem na bramę wjazdową, umeblowałem go starociami i rozgościłem się niczym pan na włościach. Do pracy miałem bliżej aniżeli do najbliższej drogi, zatem nie musiałem się martwić o korki, tłumy czy inne niewygody. W życia wędrówce, na połowie czasu, trafiłem więc na szlak naprawdę słusznej drogi, choć w głębi ciemnego znalazłem się lasu[2].
Dzisiaj czuję się zupełnie inaczej – wstrzymany w biegu, zamknięty w sobie i wypatroszony. Wiem, że wyjazd, do którego szykuję się od miesięcy, to kolejna próba ucieczki z góry skazana na porażkę. Ale wyraża bunt, prowokuje ruch i rzuca choćby cień nadziei.
„Do końca umowy pozostały mi dwa miesiące” – myślałem, patrząc na odjeżdżające samochody. „Nim wyjadę na zawsze, będę siedział w dworku, wypatrywał dzika i maltretował się myślą, czy aby na pewno postępuję dobrze”.
PRZYPISY