Dziczek - Zając Jakub - ebook

Dziczek ebook

Zając Jakub

0,0
43,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W zabytkowym dworku, który kryje w sobie atmosferę tajemnicy, samotny nauczyciel – Narrator, zmęczony życiem i rozczarowany swoimi wyborami, przygotowuje się do wyjazdu. Jego plany niespodziewanie zmieniają się wraz z pojawieniem się nowego lokatora – Dawida, młodego pedagoga, który właśnie wrócił z podróży i ma objąć stanowisko Narratora w szkole. Zafascynowany nowym współlokatorem, Narrator zaczyna śledzić jego ruchy i snuć wyobrażenia na temat jego życia, co z czasem przeradza się w głęboką, zmysłową więź, której charakter pozostaje niejednoznaczny.

Punktem przełomowym staje się przekazanie przez Dawida Narratorowi pendrive’a z tekstem „Zdjęcia z pamięci”. To osobista i filozoficzna opowieść, która wprowadza Narratora – i czytelnika – w świat retrospekcji Dawida, otwierając przed nimi przestrzeń pełną ukrytych emocji, wspomnień i refleksji. Granice między rzeczywistością a wyobraźnią zaczynają się zacierać, a w tej metafizycznej podróży Narrator musi zmierzyć się z prawdą o sobie, Dawidzie i swojej przeszłości.

„Dziczek” to historia o podróży – zarówno fizycznej, jak i wewnętrznej. Jest to opowieść o miłości w jej najbardziej nieoczywistej, wielowymiarowej formie. Jakub Zając, czerpiąc inspirację z symbolizmu Leśmiana i malarstwa Malczewskiego, prowadzi czytelnika przez labirynt emocji, gdzie maski stopniowo opadają, odsłaniając prawdę o bohaterach i ich doświadczeniach.

To książka dla tych, którzy w literaturze szukają nie tylko głębokich emocji, ale także intelektualnych wyzwań i estetycznej harmonii.

Jakub Zając (ur. 1983) – polski pisarz i nauczyciel języka polskiego, absolwent Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Podczas studiów współpracował z Wydawnictwem Uniwersytetu Jagiellońskiego, publikując artykuły na temat polskiej literatury XIX i XX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem problematyki wojny i pamięci. Jego literacki debiut, “HALT. Zapiski z domu trzeźwienia”, ukazał się w 2020 roku i doczekał się drugiego wydania w marcu 2022 roku. Książka ta zdobyła uznanie zarówno czytelników, jak i krytyków literackich, a magazyn “Newsweek” polecił ją jako lekturę na wakacje 2022. W styczniu 2023 roku nakładem wydawnictwa Wielka Litera ukazała się jego druga powieść, “Anna i Pan B.”. Obecnie Jakub Zając mieszka w Krakowie, gdzie pracuje jako nauczyciel języka polskiego w liceum ogólnokształcącym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 347

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ma­mie i Ta­cie

Dla­tego nie wiem, jak pan mnie tu zna­lazł, skoro ja sam sie­bie nie po­tra­fię. To prawda, że zna­leźć sie­bie to nie­pro­sta sprawa. Kto wie, czy nie naj­trud­niej­sza ze wszyst­kich spraw, ja­kie czło­wiek ma do za­ła­twie­nia na tym świe­cie.

Wie­sław My­śliw­ski, Trak­tat o łu­ska­niu fa­soli

WPRO­WA­DZE­NIE

Do­póki nie przy­je­chał, do­póty wszystko było jesz­cze nor­mal­nie, a ja nie mia­łem żad­nych wąt­pli­wo­ści co do do­ko­na­nego wy­boru. Mie­siąc temu zło­ży­łem wy­po­wie­dze­nie i zre­zy­gno­wa­łem z pracy w szkole. Po­wody? Roz­ma­ite, ale czy ma to te­raz ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie?

Po pierw­sze, wy­pa­li­łem się. Prze­stało mi za­le­żeć, czy ko­go­kol­wiek cze­go­kol­wiek na­uczę, a szkoła – jesz­cze bar­dziej niż do­tych­czas – wy­da­wała mi się sie­dli­skiem non­sensu. Oto bo­wiem sta­wa­łem wo­bec grupy li­czą­cej kil­ka­na­ście ma­sek i za­da­wa­łem jej py­ta­nia, na które na­wet ja nie po­tra­fi­łem od­po­wie­dzieć. Lek­cje pro­wa­dzi­łem non­sza­lancko albo wda­wa­łem się w kon­flikty z na­uczy­cie­lami.

Po dru­gie, zro­zu­mia­łem, że ży­cie, które pro­wa­dzi­łem, nie pro­wa­dziło do ni­czego poza pro­wa­dze­niem ży­cia. Zaj­mu­jąc naj­tań­sze z moż­li­wych lo­kum, piesz­czo­tli­wie ciu­ła­łem pie­nią­dze i we­ge­to­wa­łem na pe­ry­fe­riach wła­snych wy­obra­żeń. In­nymi słowy, drep­ta­łem w miej­scu albo go­ni­łem wła­sny ogon. Cho­dzi­łem do pracy i wra­ca­łem do domu, skąd na wy­dep­taną ścieżkę spo­glą­da­łem z wy­so­ko­ści okna ter­ro­ry­zu­ją­cego mnie wi­do­kiem szkoły. Miesz­ka­łem bo­wiem tuż obok (naj­da­lej pięć­dzie­siąt me­trów z okła­dem) i jak pracę w li­ceum uwa­ża­łem kie­dyś za szczyt swo­ich ma­rzeń, a sa­mo­dzielne miesz­ka­nie za wielce far­towne, tak te­raz to pierw­sze bu­dziło we mnie fru­stra­cję, a dru­gie było celą, w któ­rej sam się za­my­ka­łem.

Po­sta­no­wi­łem się zwol­nić z jesz­cze jed­nego po­wodu. I choć był on naj­mniej kon­kretny, to ukrył­bym prawdę, gdy­bym nie przy­znał, że miał za­sad­ni­czy wpływ na moje wy­bory. Otóż prze­czu­wa­łem, że zda­rzy się coś nie­do­brego. Mia­łem nie­od­parte wra­że­nie, że do­cho­dzę do kresu, a czas przy­piera mnie do ściany. Czu­łem się do­prawdy fa­tal­nie – i uży­wam tego słowa z pełną od­po­wie­dzial­no­ścią. Coś za­wi­sło w po­wie­trzu i ścięło się jak ga­la­reta. Prze­czu­wa­łem, że wisi nade mną klą­twa, która zma­te­ria­li­zuje się lada mo­ment. Wie­trzy­łem ja­kiś krach lub pod­stęp, któ­rego stanę się ofiarą, więc za­pla­no­wa­łem so­bie, że wy­mknę się Lo­sowi i jak Edyp odejdę z Ko­ryntu. Je­śli wy­rocz­nia ma mnie do­paść, niech się przy­naj­mniej na­tru­dzi. Niech zmy­śli ja­kąś opo­wieść, rzuci mi ją pod nogi, ale to ja, na mocy wła­snej de­cy­zji, za­nu­rzę się w fa­bule.

*

Tam­tego dnia, kiedy roz­po­częła się ta hi­sto­ria, wciąż wy­naj­mo­wa­łem jesz­cze po­kój na pod­da­szu dworku. Nie­opo­dal szkoły, w któ­rej mor­do­wa­łem czas, stał dwór szla­checki wznie­siony w 1890 roku, na­le­żący do ro­dziny Z-skich. Przy­znaję, choć ża­den ze mnie znawca ar­chi­tek­tury, że za­równo bu­dy­nek, jak i ota­cza­jący go te­ren za­wsze ro­biły na mnie duże wra­że­nie.

Mu­ro­wany par­te­rowy dwo­rek, wy­bu­do­wany na pla­nie pro­sto­kąta i na­kryty man­sar­do­wym da­chem, stał na skraju roz­le­głego lasu na szczy­cie Góry Bor­kow­skiej. Do wej­ścia do bu­dynku pro­wa­dziły schody i wsparty na dwóch fi­la­rach por­tyk zwień­czony ar­kadą. Po obu stro­nach por­tyku, na po­zio­mie ma­syw­nych drzwi wej­ścio­wych, znaj­do­wały się wy­so­kie po­dwójne okna – po dwa z każ­dej strony. A po­nad nimi ze spadu da­chu wy­sta­wały dwa pięk­nie wy­koń­czone okna z łu­kami ko­szo­wymi. Ten sam układ okien po­wtó­rzono na tyl­nej ścia­nie dworu, po­zba­wio­nej drzwi i zwró­co­nej ku la­sowi. Główne wej­ście było wy­łą­czone z użytku, tak więc do wnę­trza do­stać się można było je­dy­nie drzwiami osa­dzo­nymi w ścia­nach bocz­nych. Obie były iden­tyczne. Do bocz­nych drzwi pro­wa­dziły ta­ra­siki ogra­ni­czone ba­lu­stra­dami, a na każ­dej ze ścian znaj­do­wały się dwa duże okna i jedno okno z łu­kami ko­szo­wymi, wy­sta­jące ze spadu da­chu. In­nymi słowy, dwór ro­dziny Z-skich był jak pro­sta pio­senka na­pi­sana ku chwale sy­me­trii.

Bu­dy­nek się zmie­niał. Co ja­kiś czas przy­cho­dzili ro­bot­nicy i wy­ko­ny­wali prace re­mon­towe, ale głów­nie we wnę­trzu. Dwo­rek wzmac­niał się więc i tę­żał w so­bie, lecz ze­wnę­trzem swym ra­czej stra­szył, ani­żeli przy­cią­gał. Nie dało się ukryć, że po­trze­bo­wał li­ftingu – uszczel­nie­nia da­chu, wy­bie­le­nia ele­wa­cji oraz na­prawy okien.

Wła­ści­ciel szkoły, w któ­rej pra­co­wa­łem, dzier­ża­wił cały te­ren ma­jątku Z-skich, a także dwa znaj­du­jące się tam bu­dynki. Je­den z nich za­mie­nił w szkołę, a na pod­da­szu dru­giego po­zwo­lił mi urzą­dzić po­kój. Na górę dworku szło się po wą­skich drew­nia­nych scho­dach pro­wa­dzą­cych na ko­ry­tarz. Na obu jego koń­cach, na­prze­ciwko sie­bie, były dwa po­koje. Okna mo­jego wy­cho­dziły na bramę wjaz­dową, a okna pu­stego zwró­cone były na las za dwo­rem. Po­mię­dzy po­ko­jami mie­ściły się jesz­cze dwa po­miesz­cze­nia. Jedno z nich peł­niło funk­cję składu na me­ble, a w dru­gim była ła­zienka. Na par­te­rze dworku pla­no­wano urzą­dzić kie­dyś sale lek­cyjne. Pro­gno­zo­wano na­gły przy­pływ uczniów oraz roz­wój szkoły, ale jak do­tąd nic się w tym kie­runku nie działo.

Cza­sami z nu­dów spa­ce­ro­wa­łem po wnę­trzu dworu i za­sta­na­wia­łem się, czy nie po­wi­nie­nem prze­pro­wa­dzić się do in­nego po­koju. Wcho­dzi­łem do ko­lej­nych po­miesz­czeń, po­rząd­ko­wa­łem zgro­ma­dzone tam rze­czy albo prze­no­si­łem je z po­koju do po­koju. Czu­łem się przy tym jak duch, który stra­szy w na­wie­dzo­nym domu. Za­równo oto­cze­nie bu­dynku, jak i on sam bu­dziły we mnie nie­po­kój, któ­rego do­świad­cza­łem przede wszyst­kim no­cami. Około go­dziny dwu­dzie­stej, gdy koń­czyły się wie­czorne za­ję­cia, a szkoła pu­sto­szała, ga­szono la­tar­nie oświe­tla­jące te­ren i ro­biło się zu­peł­nie ciemno. Że­la­zną bramę spi­nano łań­cu­chem i za­my­kano na wielką mo­siężną kłódkę. Ro­bił to za­wsze ostatni pra­cow­nik opusz­cza­jący te­ren szkoły. Przy­glą­da­łem się temu dość czę­sto. A to sta­łem na ta­ra­sie i pa­li­łem pa­pie­rosa, a to, po­pi­ja­jąc her­batę, pa­trzy­łem przez okno mo­jego po­koju. Oczy­wi­ście mia­łem wła­sny klu­czyk do furtki oraz zna­łem kod do kłódki, ale tuż po wyj­ściu woź­nego i za­mknię­ciu szkoły czu­łem się sa­motny i rzu­cony na pa­stwę nocy.

Na ze­wnątrz ciem­niało, a do dworu, przez szcze­liny i szpary, wsą­czała się zło­wroga ci­sza. No­cami w tak ogrom­nym domu wy­da­wała się bar­dziej głu­cha niż gdzie­kol­wiek in­dziej. Zimna i iro­niczna. Stra­szyła kro­plami spa­da­ją­cymi na dno po­żół­kłej wanny i skrzy­pie­niem pod­łogi, po któ­rej nikt nie cho­dził. W ta­kich chwi­lach wy­my­ka­łem się na spa­cer. Ubie­ra­łem się w po­śpie­chu i zbie­ga­łem ze scho­dów, jak­bym się bał, że mnie ktoś do­goni. Wy­cho­dzi­łem na ze­wnątrz, nie spoj­rzaw­szy na­wet w głąb ciem­nego dworu, i czym prę­dzej za­my­ka­łem za sobą drzwi. Zdy­szany roz­glą­da­łem się po le­sie, ale tylko po to, by ni­czego nie do­strzec. Sły­sza­łem wiatr i auta ja­dące w od­dali, trzask ła­ma­nych ga­łęzi i po­hu­ki­wa­nie ja­kiejś głu­piej sowy.

Ru­sza­łem w stronę furtki i po­ty­ka­jąc się w ciem­no­ści, do­pa­da­łem do bramy. Chwy­ta­łem się jej jak roz­bi­tek piasz­czy­stego brzegu. Bra­łem głę­boki od­dech, prze­cho­dzi­łem na drugą stronę i od­zy­ski­wa­łem re­zon. Ką­pa­łem się w po­ma­rań­czo­wym świe­tle la­tarni, wzno­si­łem głowę i szu­ka­łem gwiazd, „prze­wod­ni­czek ło­dzi”[1]. Po chwili sze­dłem już w dół stro­mej, do­brze oświe­tlo­nej drogi peł­nej do­mów, ja­snych okien i śpią­cych sa­mo­cho­dów. Scho­dząc, my­śla­łem o tym, że za kilka go­dzin będę wra­cał do dworu, w któ­rym cze­kały na mnie ci­sza, ciem­ność i po­kój zro­biony z nie­po­koju.

Wszyst­kie moje spa­cery były ta­kie same. Jak­bym wy­dep­tał nie­gdyś mi­tyczny szlak, a ten przy­cią­gał mnie te­raz i ka­zał po­wta­rzać wciąż tę samą drogę. Tam­tej nocy, na dobę przed przy­jaz­dem mo­jego na­stępcy, scho­dzi­łem wła­śnie ulicą Siel­ską i my­śla­łem o Sy­zy­fie. Kiedy by­łem młod­szy, są­dzi­łem, że naj­cięż­sze jest wta­cza­nie ka­mie­nia. Gdy do­ro­słem i prze­czy­ta­łem tro­chę wię­cej ksią­żek, przy­zna­łem ra­cję tym, co twier­dzą, że znacz­nie trud­niej­sze jest scho­dze­nie z góry i mie­rze­nie się ze świa­do­mo­ścią, iż Losu nie można od­mie­nić. Dzi­siaj uczę się czer­pać przy­jem­ność z chwili, w któ­rej ka­mień wy­myka mi się z rąk, omija mnie i spada w dół zbo­cza, pod­ska­ku­jąc na nie­rów­no­ściach pod­łoża. Uśmie­cham się do sie­bie i trak­tuję cały cykl jak dzie­cięcą za­bawę.

Do­tar­łem do pę­tli, wsia­dłem do tram­waju li­nii nu­mer 19 i za­ją­łem miej­sce tuż za mo­tor­ni­czym. „Byle nie wpaść w pu­łapkę lu­stra i nie mu­sieć na sie­bie pa­trzeć”. Bez­myślny wzrok wle­pi­łem w re­gu­la­min prze­wozu i słu­cha­łem ko­mu­ni­ka­tów do­ty­czą­cych dal­szej drogi. Wy­sia­dłem na Ma­łym Pła­szo­wie, skąd klu­cząc wą­skimi dróż­kami, do­tar­łem do za­lewu Ba­gry. Za­nim usia­dłem nad wodą i za­czą­łem wpa­try­wać się w pustkę, którą tu przy­wio­złem, wsze­dłem do sklepu, ku­pi­łem coca-colę i paczkę pa­pie­ro­sów. I jedno, i dru­gie, i wszystko chcia­łem tu na­po­cząć.

Za­ją­łem miej­sce na ławce zwró­co­nej w kie­runku za­chodu, jak­bym się spóź­nił na zaj­ście słońca. Przede mną sie­dzieli na pia­sku ja­cyś na­sto­lat­ko­wie. Pili piwo, śmiali się i cy­to­wali mło­dych sprzed ćwierć­wie­cza. Pa­trzy­łem na za­lew i od­bite w nim świa­tła la­tarni. Kie­dyś przy­jeż­dża­łem tu na dłu­żej i my­śla­łem o tym, że choć wszystko mija, to pod czarną ta­flą wody miesz­kają wciąż te same po­twory. Dzi­siaj przy­je­cha­łem na krótko i nie my­śla­łem o ni­czym. Po go­dzi­nie wsta­łem z ławki i zły na sie­bie, że w ogóle tu by­łem, ru­szy­łem w stronę domu. Sze­dłem es­ta­kadą po­nad pła­szow­skim dwor­cem ko­le­jo­wym, wzdłuż tych sa­mych świa­teł, które wcze­śniej po­dzi­wia­łem w od­bi­ciu, a po­tem da­lej, No­wo­są­decką ku Tra­sie Ła­giew­nic­kiej i w lewo do pę­tli, na któ­rej trzy go­dziny wcze­śniej wsia­dłem do tram­waju.

Wró­ci­łem na Bo­rek. Nie było tu ni­kogo ani ni­czego cie­ka­wego. Pu­ste au­to­busy, za­mknięte pie­kar­nie i ciemne neony ap­tek. Na­wet bez­domny z no­sem tu­kana znik­nął albo za­stą­pił go ktoś nie­wi­dzialny. Za­czą­łem wspi­nać się Siel­ską i spoj­rzaw­szy na ta­blicę z na­zwą ulicy, uśmiech­ną­łem się z prze­ką­sem. Za­trzy­ma­łem się przed bramą pro­wa­dzącą na te­ren szkoły. Wy­szpe­ra­łem klucz do furtki i już mia­łem go użyć, ale od­sko­czy­łem od płotu ni­czym opa­rzony. Zo­ba­czy­łem mło­dego dzika, który stał po dru­giej stro­nie ogro­dze­nia, na dro­dze pro­wa­dzą­cej do dworku. Zwie­rzę było spo­kojne i sto­sun­kowo nie­wiel­kie, lecz wy­stra­szyło mnie so­lid­nie. Po­trze­bo­wa­łem chwili, żeby się uspo­koić i po­my­śleć, co po­wi­nie­nem zro­bić. Prze­go­nić dzika, rzu­ca­jąc ka­mie­niami, i bie­giem do­stać się do domu czy też usiąść pod pło­tem i cze­kać, aż sam się znu­dzi i odej­dzie? Zwie­rzę ani drgnęło, a ja za­czy­na­łem mar­z­nąć. Krzyk­ną­łem, żeby je wy­stra­szyć, ale osią­gną­łem tylko tyle, że dzik mnie zo­ba­czył. Pa­trzył do­syć długo, po czym za­czął się od­da­lać. Kiedy znik­nął mi z oczu, od­cze­ka­łem jesz­cze kilka mi­nut, otwo­rzy­łem furtkę i nie­pew­nym kro­kiem ru­szy­łem w stronę dworku. Zlek­ce­wa­ży­łem ścieżkę, prze­sze­dłem w po­przek traw­nika i wsko­czy­łem na ta­ras. Kiedy zna­la­złem się przy drzwiach wej­ścio­wych, znowu go zo­ba­czy­łem. Dzik szedł pro­sto na mnie, ale zdą­ży­łem już wejść do środka i za­sło­nić się drzwiami. Umyśl­nie jed­nak ich nie do­mkną­łem, by móc przy­glą­dać się dzi­kowi przez wą­ski prze­świt. Le­ni­wie wszedł na ta­ras przed dwor­kiem, ale gdy tylko po­czuł sta­bil­ność pod­łoża, roz­pę­dził się i ru­szył w moją stronę. Za­trza­sną­łem drzwi tuż przed jego kłami. Huk po­niósł się po wnę­trzu dworu, a za­raz po nim ko­lejny, jakby ten pierw­szy od­bił się od prze­ciw­le­głej ściany albo jakby dzik ude­rzył po­now­nie. Zro­biło mi się go­rąco. Prze­krę­ci­łem klucz, wy­ją­łem go z zamka i wbie­głem po scho­dach pro­wa­dzą­cych na pod­da­sze. Usły­sza­łem trzask, a po­tem wszystko uci­chło.

*

Jest czer­wiec, ostatni dzień szkoły. Sie­dzę na ta­ra­sie przed dwor­kiem i przy­glą­dam się ro­dzi­com od­bie­ra­ją­cym swoje po­cie­chy. Sam już dawno temu po­że­gna­łem uczniów, wró­ci­łem do miesz­ka­nia i prze­braw­szy się w dresy, uwol­ni­łem się od znoju. Zsze­dłem na ta­ras, usia­dłem na scho­dach i cze­ka­łem, aż wszy­scy się wy­niosą.

Kiedy tu przy­je­cha­łem, by­łem po­zy­tyw­nie na­sta­wiony. Oto za­czy­na­łem pracę, do któ­rej się kształ­ci­łem i któ­rej tak długo nie po­tra­fi­łem zdo­być. Szkoła była młoda, a ja nowy, go­towy i chętny czer­pać z puszki wy­peł­nio­nej ru­tyną i skon­den­so­wa­nym spo­ko­jem. Za­do­mo­wi­łem się szybko, w czym po­mo­gła mi pro­po­zy­cja, by za­miesz­kać w dworku. Wy­bra­łem po­kój z wi­do­kiem na bramę wjaz­dową, ume­blo­wa­łem go sta­ro­ciami i roz­go­ści­łem się ni­czym pan na wło­ściach. Do pracy mia­łem bli­żej ani­żeli do naj­bliż­szej drogi, za­tem nie mu­sia­łem się mar­twić o korki, tłumy czy inne nie­wy­gody. W ży­cia wę­drówce, na po­ło­wie czasu, tra­fi­łem więc na szlak na­prawdę słusz­nej drogi, choć w głębi ciem­nego zna­la­złem się lasu[2].

Dzi­siaj czuję się zu­peł­nie ina­czej – wstrzy­many w biegu, za­mknięty w so­bie i wy­pa­tro­szony. Wiem, że wy­jazd, do któ­rego szy­kuję się od mie­sięcy, to ko­lejna próba ucieczki z góry ska­zana na po­rażkę. Ale wy­raża bunt, pro­wo­kuje ruch i rzuca choćby cień na­dziei.

„Do końca umowy po­zo­stały mi dwa mie­siące” – my­śla­łem, pa­trząc na od­jeż­dża­jące sa­mo­chody. „Nim wy­jadę na za­wsze, będę sie­dział w dworku, wy­pa­try­wał dzika i mal­tre­to­wał się my­ślą, czy aby na pewno po­stę­puję do­brze”.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Por. Adam Mic­kie­wicz, Stepy aker­mań­skie.
[2] Por. „W ży­cia wę­drówce, na po­ło­wie czasu, / Stra­ciw­szy z oczu szlak nie­myl­nej drogi, / W głębi ciem­nego zna­la­złem się lasu” – Dante Ali­ghieri, Bo­ska ko­me­dia, przeł. Edward Po­rę­bo­wicz, Wro­cław 1986, s. 3.
Pro­jekt gra­ficzny okładkiTo­masz Ma­jew­ski
Przy­go­to­wa­nie okładki do drukuKa­ro­lina Że­la­ziń­ska-So­biech
Re­dak­tor pro­wa­dzącaDo­rota Ja­błoń­ska
Re­dak­cjaAlek­san­dra Ku­bis
Ko­rektaAnna Bur­gerJa­dwiga Prze­czek
Co­py­ri­ght © by Ja­kub Za­jąc, 2025 Co­py­ri­ght © Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2025
ISBN 978-83-8360-181-6
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.