Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
LITERACKI TRAKTAT O ALKOHOLIZMIE
„Odszedł mistrz literatury »alkoholowej« Jerzy Pilch (Hłaski już dawno nie ma), nie da się już wypić z autorem opowieści Moskwa – Pietuszki Wieniediktem Jerofiejewem, ale jest godny następca – Jakub Zając”.
ARTUR GÓRSKI – PISARZ, DZIENNIKARZ, KORESPONDENT WOJENNY
To nie jest zwykła książka o alkoholiku, który dzieli się swoimi wspomnieniami z ośrodka odwykowego. To raczej opowieść o skatowanej duszy, udręczonym ciele i niezwykle bystrym umyśle.
Jeśli spodziewacie się, że dostaniecie soczysty opis staczania się w chorobę wraz z receptą na cudowne ozdrowienie, to czeka was rozczarowanie. Nie dowiecie się też, ile trzeba wypić i jak nisko upaść, żeby otrzymać diagnozę: alkoholik. Nie poznacie cudownego sposobu na to, co trzeba zrobić, żeby alkoholikiem przestać być. Znajdziecie tu co prawda sporo terapeutycznych wskazówek i objawień, dowiecie się, jak wygląda proces uzależnienia i proces trzeźwienia. Ale to jest właściwie historia bez happy endu, bo zakończenie nie zostało jeszcze napisane. Autor, jak większość z nas, każdego dnia pisze je od nowa.
HALT można czytać jak poradnik, jak wciągającą, dobrą literaturę, jak przewodnik po widmowym Krakowie i jak zbiorową autobiografię Pokolenia X. Bo wszyscy śnimy koszmarnie, wszyscy żyjemy w strachu i wszyscy jesteśmy w taki lub inny sposób uzależnieni.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 240
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
OD AUTORA
Książka, którą trzymacie Państwo w rękach, jest owocem wspinaczki twórczej rozpoczętej tuż po opuszczeniu przeze mnie ośrodka leczenia uzależnień w listopadzie 2018, a zakończonej w październiku 2019 roku. Inspiracją do jej powstania było terapeutyczne zalecenie, by po zakończeniu terapii odwykowej prowadzić osobisty dzienniczek głodu alkoholowego. Nigdy tego pomysłu nie wcieliłem w życie, a swoje pisanie zaprojektowałem jako całość wymykającą się formule dziennika, za którą zresztą nie przepadam.
Książka ta nie miałaby prawa powstać, gdyby nie terapia odwykowa w Halcie, mającym swój rzeczywisty odpowiednik w świecie uznawanym przez nas za obiektywnie istniejący. Nie byłoby jej także, gdyby nie na stałe lub okazjonalnie zasiedlający go ludzie: pacjenci i terapeuci – źródło inspiracji do zbudowania kilku zamieszkujących te strony bohaterów; gdyby nie specyficzny rytm, regulujący upływający tam czas, oraz padające podczas zajęć słowa, nierzadko „wyrywane” z pacjentów za pośrednictwem zadań pisemnych, których treści pomogły mi skonstruować kilka rozdziałów tej książki.
Wierzę, że tekst mojego autorstwa nie nadużywa niczyjego zaufania. Dołożyłem wszelkich starań, by nie naruszyć prywatności ludzi poznanych w Halcie. Nazwy miejsc zostały zmienione, podobnie jak imiona, inicjały i życiorysy rzeczywistych pensjonariuszy Haltu, którzy posłużyli mi jako plastyczne narzędzia do przekazania osobistego punktu widzenia.
Ponowne, tym razem trzeźwe, literackie zejście do alkoholowej studni pamięci okazało się doświadczeniem bezcennym. Na jej dnie odnalazłem bowiem skarb autopoznania – to nie ja byłem krzywdzony, to ja krzywdziłem, to nie mnie traktowano niesprawiedliwie, to ja byłem niesprawiedliwy, to nie mnie oszukiwano, to ja oszukiwałem, to nie wy jesteście winni, to mnie, winnego, spotka jeszcze zasłużona kara.
Pragnę podziękować wszystkim, którzy wspierali mnie w tworzeniu opowieści o Halcie.
Dziękuję Adamowi – za umożliwienie mi odbycia terapii. Małgorzacie, „najprawdziwiej zakochanemu we mnie sercu”, pierwszej czytelniczce i recenzentce książki – za wszystko absolutnie i bez wyjątków. Jackowi – za terapeutyczne wsparcie w trzeźwieniu/pisaniu, pisaniu/trzeźwieniu. Janowi – za profesjonalne doradztwo w dziedzinie farmakologii. Stanisławowi – za trud lektury wielokrotnej oraz nieocenione uwagi. Rodzicom – za stałą obecność i za co najmniej dwie brawurowe akcje ratunkowe.
Dziękuję Mani, bez codziennego wsparcia której książka na pewno nie ukazałaby się ponownie, oraz Monice, bez której zaufania i pomocy nie stałoby się to tak, jak należy.
Jakub Zając
2 grudnia 2021
dla Meg
Czyżbyś myślał, kramarzu jeden, że tę półsztofówkę to dla rozkoszy piłem? Goryczy, goryczy szukałem na jej dnie, goryczy i łez, i znalazłem, i zakosztowałem; a zmiłuje się nade mną Ten, który ma litość dla wszystkich, i który wszystkich i wszystko zrozumiał, On jedyny, On, który jest i Sędzią. [...] I kiedy już skończy ze wszystkimi, wówczas przemówi do nas: „Przybądźcie i wy! Przybądźcie pijaniutcy, przybądźcie słabiutcy, przybądźcie zhańbieni!” I wszyscy przyjdziemy, szczerze, i staniemy. I powie: „Wieprze jesteście! Spod znaku bestii jesteście i jej pieczęci; ale przyjdźcie i wy!”. I zawołają najmędrsi, i zakrzyczą roztropni: „Panie, dlaczego dopuszczasz do siebie również tych?”. A On im odpowie: „Dlatego ich dopuszczam, o najmędrsi, dlatego ich dopuszczam, o roztropni, bo żaden z nich nie uważał, że godzien jest tego”. I wyciągnie ku nam ręce swoje, a my do nich przypadniemy... I zapłaczemy...Wtedy wszystko stanie się zrozumiałe! I wszyscy pojmą...
Fiodor Dostojewski Zbrodnia i kara, tłum. Zbigniew Podgórzec
Czas kradnie nam nas samych i lepi z naszych ukradzionych chwil swoje straszne, ohydy pełne dzieło.
Stanisław Brzozowski Płomienie
CZĘŚĆ PIERWSZA
ŚWIAT JAKO CZAS I MIEJSCE
Ciągle mi się śni, że piję. A kiedy nie mogę zasnąć, myślę o piciu. Kolejne próby uregulowania snu bez tabletek przeciwlękowych okazują się nieskuteczne. Z uwagi na przewlekłą bezsenność, na którą cierpię już ponad dziesięć lat, zacząłem myśleć o sobie jak o nietoperzu, głową w dół zwisającym w trzewiach przeklętego miasta. Wierzę, że nocny lot ponad pijacką topielą snu pozwoli mi dotrzeć do miejsca, w którym nie puchną zwłoki ludzi, miejsc i czasów na zawsze straconych.
Stałem się Mrocznym Rycerzem jarzeniowej nocy, więźniem białego światła energooszczędnego ledu i niebieskiej poświaty komputerowego monitora. Nie był to mój wybór, a przeznaczenie. W ciągu ostatniej dekady nie przespałem ponad dwóch tysięcy nocy. Jestem wobec tego starszy od wszystkich trzydziestopięciolatków o sześć lat świadomego obcowania z samym sobą. Czas ten nauczyłem się wypełniać rozmaicie, nie traktując jego nadwyżki w kategoriach zysku.
Z początku piłem, chcąc się osłabić i omamić. Później oglądałem pornosy i onanizowałem się dokładnie w tym samym celu. Słuchałem The Wall Pink Floyd, czytając Annę Kareninę, powieści Cormaca McCarthy’ego, Pamuka, Murakamiego, Faulknera, Tyrmanda, Rylskiego, Hugo i Nabokova. Prałem, budząc lokatorów, prasowałem, parząc sobie dłonie, paliłem papierosy, poprawiałem niesymetryczne załamania fal pożółkłych od tytoniu firanek, gotowałem obiad na jutro i na pojutrze, pisałem doktorat, prowadziłem palec wskazujący po łuku smukłych bioder śpiącej dziewczyny, śpiącej kochanki, śpiącej narzeczonej, śpiącej koleżanki. Spędzałem noce w objęciach przesterowanych głośnikiem telefonu słów młodszej siostry, najprawdziwiej zakochanym we mnie sercu. Zamawiałem taksówki, pastowałem buty, sprzątałem kuchnię, łazienkę, klatkę schodową, jeździłem windą, chodziłem po schodach, osiedlu, ogrodzie, drodze, zamiatałem chodniki, odśnieżałem podwórza, siedziałem na krześle, podłodze, w fotelu, łóżku, parku, lesie, kinie, nad rzeką i na placu. Rozmawiałem z nieznajomymi, później znajomymi sprzedawcami w całodobowych sklepach i aptekach, jadłem, piłem herbaty zielone i czarne oraz wodę. Wymiotowałem, dostawałem biegunek, pracowałem, oglądałem filmy, oglądałem wszystkie filmy dobre i wszystkie filmy niedobre, oglądałem wszystkie dobre i niedobre filmy wielokrotnie, tańczyłem przed lustrem na wesoło i na smutno. Urządzałem nocne biegi po prywatnym Gotham City, najpierw wokół nowohuckich łąk i zalewu, potem wokół Płaszowa, Bieżanowa, Kurdwanowa, biegłem ulicami, chodnikami, rowerowymi ścieżkami, bulwarami i nowymi, pustymi estakadami.
I znów piłem, coraz mocniej i samotniej, ekspansywnie i eksterytorialnie, do wewnątrz i na zewnątrz, logicznie i metodycznie, szalenie i apokaliptycznie.
I zasnąłem. Spałem i śniłem, że nie piję. Piłem, bo wiedziałem, że kiedy zasnę, to się nie napiję. Piłem wobec tego bez przerwy, by bez przerwy spać.
Potem się leczyłem.
Teraz nie piję i bez leków nie zasnę. Kiedy zasnę, piję we śnie.
Chory sypiałem, by nie pić. Uleczony sypiam, by pić, a na białej karcie bezsennej nocy odciskam wciąż ten sam, czarny charakter pisma.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
INSTRUKCJA OBSŁUGI
Mam na imię J. i jestem alkoholikiem.
W trakcie miesiąca spędzonego w ośrodku terapii uzależnień przechodzi się przez trzy etapy wstępnej fazy zdrowienia. Pierwszym jest detoksykacja i farmakologiczne łagodzenie psychofizycznych objawów odstawienia alkoholu. Do najczęstszych z nich należą: rozdrażnienie, stany silnego niepokoju, drżenie mięśni, wymioty, biegunka, sny alkoholowe i padaczka alkoholowa. Nie wdając się w skrupulatne rozróżnienia i banały w stylu „u każdego przebiega to inaczej”, pierwszy etap zdrowienia ciała trwa około tygodnia.
Drugi etap, w którym leki uspokajające i nasenne podawane są pacjentom tylko okazjonalnie, powiedzielibyśmy sytuacyjnie i w zależności od potrzeb, trwa kolejny tydzień. Środki psychoaktywne podaje się wtedy niechętnie – organizm musi wzmacniać się sam, bez dodatkowej pomocy. Oczywiście, medykamenty mające usprawnić funkcjonowanie narządów wewnętrznych, uregulować ciśnienie krwi czy pomóc w regeneracji wątroby podaje się trzy razy dziennie po pełnowartościowym posiłku każdemu pacjentowi bez wyjątku, gdyż każdy, kto tutaj się znalazł, trafił tu w stanie fizjologicznej ruiny, niczym wrak wyciągnięty z dna alkoholowego oceanu. Jego reaktywacja polega na zaklejeniu otworów, aby później, po opuszczeniu placówki, „na pełnym morzu” rzeczywistości nie przeciekł przez nie wróg „potężny, podstępny i przebiegły”, którego choćby kropla, podczas następnego sztormu, szybko spuści okręt z powrotem na dno.
Alkohol w życiu każdego z nas największe straty poczynił w przestrzeni życia moralnego i emocjonalnego. Na regenerację tych obszarów nie wynaleziono na razie żadnej skutecznej tabletki, farmakologiczne łagodzenie skutków tych strat kończy się zatem najwcześniej. Ta swoista dyskryminacja sfery psychicznej w stosunku do pieczy roztoczonej nad ciałem zaskakiwała nas tylko wtedy, kiedy rozpoczynaliśmy proces trzeźwienia. Przekonanie, że ciało traktowane jest łagodniej niż „umysł”, mogło zrodzić się tylko w umyśle zatrutym, domagającym się cudownego, natychmiastowego ukojenia. Dokładnie takiego, jakiego w ilościach hurtowych dostarczaliśmy sobie każdego dnia przez ostatnie dziesięciolecia, lata lub miesiące. Teraz wiemy, że umysł, stymulowany przez wykłady, terapię grupową i indywidualną, uczestnictwo w mitingach Anonimowych Alkoholików oraz wzajemne zrozumienie pacjentów, uzdrawiać musi się sam – i że ten proces nigdy się nie kończy. Podczas pobytu w ośrodku większość z nas przekonana była, że to właśnie ten ostatni czynnik (nasza solidarność) okaże się decydujący w walce o trzeźwość.
Trzeci etap pobytu w ośrodku zaczyna się od pierwszej myśli o jego opuszczeniu i trwa do momentu wyjścia (nie biorę tu pod uwagę chorych myśli o wyjściu lub ucieczce, które pojawiają się w ciągu pierwszych kilku dni trzeźwości i w czasie pierwszych napadów głodu alkoholowego).
Przypadki ucieczek lub konspiracyjnego spożywania zakazanej substancji oczywiście zdarzały się wielokrotnie. Może się to wydać dziwne, ale świadoma, „trzeźwa” myśl o opuszczeniu ośrodka nie nawiedziła nikogo z nas wcześniej niż w połowie trzeciego tygodnia pobytu. Od tego momentu staje się ona natręctwem dezorganizującym spokój wewnętrzny uczestnika terapii i jest zjawiskiem wewnętrznie sprzecznym.
Z jednej strony bowiem trudno pogodzić się z perspektywą konieczności opuszczenia warunków cieplarnianych. Tutaj, odcięci od świata i codziennych trosk, znaleźliśmy się na przystanku swojego życia. Niczym nie niepokojeni, poddani swoistemu cyklowi, w którym czas odmierzany jest rytmem posiłków, snów i warsztatów terapeutycznych, zdrowieliśmy. Z każdym dniem dostrajaliśmy się do tego metrum i jedyną nadzieją na przetrwanie w świecie „prawdziwym” wydawało się przeniesienie owego rytmu do rzeczywistości poza placówką odwykową, nałożenie na prywatną codzienność siatki tutejszych nawyków, wreszcie bezwzględne utrzymanie kontaktu z miejscem i ludźmi, którzy zatroszczyli się o nasze zdrowie, oraz tymi, którzy leczyli się wraz z nami. To wydawało się nam wówczas jedyną receptą na sukces.
Z drugiej jednak strony, chęć powrotu do życia i stawienia mu czoła jawiła się nam, uzbrojonym w plany postępowania „na wolności”, jako ekscytująca przygoda. Młodzi, wyekwipowani odkrywcy o nowej drodze życia myśleliśmy z entuzjazmem. Z naszych refleksji płynął buńczuczny optymizm, którego próżno byłoby szukać w początkowej fazie leczenia.
Zatem lęk i fascynacja, strach i ciekawość, a zresztą i na koniec godząca owe stany najzwyklejsza konieczność – miesiąc trwa miesiąc i nie chce rozciągnąć się czy zwielokrotnić – kazała wychodzić. Zbyt długo kiełkowało w nas ziarno wyjścia, byśmy mogli wstrzymać jego owoc, wzrastało ono w umysłach niemal tuż po wyrugowaniu zeń wierzchniej warstwy alkoholowego posiewu.
Teraz, kiedy wcielamy swoją prywatną, suchą odyseję w życie poza ośrodkiem, zdajemy sobie sprawę, że nasze umysły i emocje uleczone zostały przez słowa. Być może, posługując się nimi teraz, staram się tamto leczenie przedłużyć, rozciągnąć na okres „poodwykowej” rekonwalescencji i zwielokrotnić ten październikowy miesiąc oderwania od świata.
A może, za pośrednictwem słów, pragnę ponownie odnaleźć w nich zostawione za sobą czas i miejsce? Może „na połowie czasu” raz jeszcze chcę przyssać się do ich terapeutycznego, życiodajnego mleka i pić je równie łapczywie, jak przez lata wcześniej pozwalałem wypijać z siebie życie, przystawiając sobie do ust butelkę wódki, niczym samobójca połykający zimną lufę rewolweru?
Zamierzałem pisać prawdę, jakkolwiek ją rozumiem, nie mając jednocześnie wątpliwości, że uderzać ona będzie we mnie falą powracającego głodu alkoholowego. Ale czy nie po to właśnie, by zmagać się z nim i by pamiętać o nim już „na wolności”, jeszcze w ośrodku zobowiązaliśmy się do kontynuowania leczenia jedną z proponowanych metod lub kilkoma równocześnie? Czy nie po to dokarmieni, z poprawionymi cyferkami badań chodzimy do terapeutów i na mitingi AA, by nie zapomnieć, że piliśmy, i by wiedzieć, że wciąż nas ciągnie, że nam się nieustannie chce pić, i że lina, po której stąpamy, jest cienka, a pod nią zieje głuchy otwór studni z kolejnymi dnami? Czy nie po to, by pamiętać, że po pierwszym kieliszku uruchomimy sekwencję znanego ciągu fabularnego ze sobą jako narratorem i bohaterem jednocześnie, telenowelę dni rozpoczynającą się od kilku głębokich łyków czystej lub cytrynowej? Czy nie po to, by się utwierdzić, kiedy po miesiącu, roku, trzech latach niepicia będziemy już wydolnymi finansowo, sprawnymi seksualnie, pewnymi siebie, wysportowanymi, świętymi męczennikami abstynencji, że to nikt inny, tylko wciąż my, ci sami, którzy do końca życia wypić nie możemy nawet kropli alkoholu? Czy nie po to słuchać mamy naszych prywatnych specaniołów od uzależnień o „zgubnych konsekwencjach”, a pod koniec każdego kolejnego dnia, trzeźwego i pełnego dobrych uczynków dla bliźniego swego i siebie samego wysłuchiwać bezładnych, anonimowych gawęd, snutych przy zaimprowizowanym stole z ławek szkolnych i parafialnych, zastawionych paluszkami i wodą gazowaną podczas mitingów AA? A no właśnie po to, by zrozumieć wreszcie, że to nasza wspólna opowieść, że z ust każdego z nas snuje się i plącze nić tego samego, zarzyganego kobierca, udekorowanego kawałkami bezmyślnie wprowadzonego do żołądka pożywienia.
Niech ta tkanina alkoholowej opowieści, ten wielki zawomitowany i zmięty dywan fabuł, te haftowane wódką monologi śmierdzą nam zawsze przestrogą trzewi wołających każdej bezsennej i samotnej nocy.
Chcę czuć głód alkoholowy, chcę, żeby chciało mi się pić, żeby mnie ciągnęło, szarpało, darło do chlania, tylko w ten sposób może uda mi się dzisiaj nie napić. Proszę Cię, Boże, jakkolwiek Cię rozumiem, ześlij na mnie łaskę świadomego przeżywania głodu alkoholowego, żebym nigdy o nim nie zapomniał. Ten jeden raz pozwól mi wobec Ciebie powtórzyć słowo „nigdy”. Spraw, bym nigdy nie zapomniał, jak trudno jest przestać pić, i by to „nigdy” nigdy nie pozwoliło mi zacząć pić od nowa.