Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jaką cenę muszą zapłacić ci, którzy odważą się odejść?
Późne lata dziewięćdziesiąte, transformacja ustrojowa. Przy granicy niemieckiej kwitnie przemyt. Młode małżeństwo, Adam i Ewa Sydlikowie, rozpaczliwie stara się utrzymać na powierzchni, niestety podjęte przez nich decyzje sprowadzają na rodzinę lawinę nieszczęść. Wtedy w ich życiu pojawiają się Świadkowie Jehowy, obiecując upragnioną pomoc.
Debiutancka powieść Apostatka to poruszająca historia o trudnych życiowych wyborach, które pozostawiają bolesne piętno na kolejnych pokoleniach. To również odważny głos w dyskusji o destrukcyjnym wpływie współczesnych grup wyznaniowych na społeczeństwo, rodzinę i jednostkę.
– Córko… – Wzdrygnęła się na dźwięk głosu ojca. – Wiedz, że cię kochamy i chcemy dla ciebie jak najlepiej. – Po tym zdaniu ojciec zrobił długą pauzę. Obok niego stała Ewa, w szarej garsonce za kolano, trzymała męża mocno za ramię. – Ale… nie możemy popierać twojego niemoralnego życia. Mam nadzieję, że w końcu zrozumiesz swe błędy i wrócisz na Bożą drogę prawości.
– Tato, nie kwestią jest odrzucenie moralności, a odrzucenie ideologii sekty, w której mnie chowaliście. – Julia przydepnęła peta i wysunęła przed siebie dwie dłonie. – Tutaj jest wiara w waszą sektę… – uniosła jedną rękę – …a tutaj są zasady moralne. – Uniosła drugą, znacznie wyżej. – Jedno z drugim nie ma nic wspólnego.
Vanitas
To już moje trzecie życie. Znów zaczynam od nowa.
Pierwsze spędziłam na wsi, pod kuratelą jednej z najbardziej rozpowszechnionych i destrukcyjnych organizacji w Polsce. Dorastałam, by ostatecznie opuścić Świadków Jehowy, rodzinę i dotychczasowe życie.
Uciekłam na Wschód. Studiowałam, pracowałam i podróżowałam. Po pięciu latach zostałam lekarzem weterynarii. Moją karierę przerwała choroba. Okazała się nieuleczalna.
Wyrok szybko zamieniłam w depresję, a depresję powoli przekułam w powieść. Wgłębiłam się w mechanizmy działania sekt, wertowałam stosy książek, czytałam publikacje i przeprowadzałam wywiady. Po pół roku powstała Apostatka – utwór, który jest odpowiedzią na zasypujące mnie od lat pytania o życie podporządkowane sekcie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 350
Rok wydania: 2022
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Item ględziarze i bajdury, Ciągnący z nieba grubą rętę, O, łapiduchy z Jasnej Góry, Z Góry Kalwarii parchy święte, I ty, księżuniu, co kutasa Zawiązanego masz na supeł, Żeby ci czasem nie pohasał, Całujcie mnie wszyscy w dupę.
Julian TuwimWiersz, w którym autor grzecznie, ale stanowczo uprasza liczne zastępy bliźnich,
Sędzia przeglądała dokumenty w przedłużającej się ciszy.
– Przesłuchaliśmy strony – stwierdziła wreszcie. – Sprawę uznaję za dostatecznie wyjaśnioną do rozstrzygnięcia. Udzielam głosu stronom.
Adwokat powódki wstał, nie odrywając młodzieńczego wzroku od podłogi. Spojrzał na swoje drżące dłonie. Po chwili wziął głęboki wdech, uniósł wzrok i wyprostował się.
– Wysoki Sądzie, karygodnym jest pozbawić własne dziecko środków do życia, ale czy nie tym bardziej, gdy dzieje się to z pobudek religijnych? Przestrzeganie norm narzucanych przez przeróżne grupy wyznaniowe nie jest elementem naszych dzisiejszych rozważań. Nie jest również podstawą do uznania czynów powódki za rażącą niewdzięczność, jak to próbuje wykazać przedstawiciel strony przeciwnej. Właściwym kierunkiem rozważań w sądzie jest natomiast przestrzeganie litery prawa – nie nakazów wiary – przez co wnoszę o nałożenie na Ewę i Adama Sydlik, którzy prawo to złamali, obowiązku alimentacyjnego. Moja klientka jest osobą pobierającą naukę i z powodzeniem wykorzystuje czas, który na nią przeznacza – zdobywa kwalifikacje zawodowe na renomowanej, państwowej uczelni, gdzie studiuje psychologię oraz filozofię. Czyni należyte postępy w nauce – egzaminy zdaje terminowo, kończąc poszczególne etapy edukacji w okresie przewidzianym przez program studiów. Osiąga dobre i bardzo dobre wyniki, za które otrzymuje stypendium naukowe. Jednakże stypendium to, w kwocie trzystu euro miesięcznie, nie jest wystarczające, by zaspokoić jej uzasadnione potrzeby bytowe. Ponadto, co wykazaliśmy, intensywny plan zajęć uniemożliwia podjęcie pracy zarobkowej. W związku z tym powódka nie jest w stanie utrzymywać się samodzielnie. Należy także zwrócić uwagę, że strona przeciwna jest bardzo dobrze sytuowana, co wynika z przedłożonego oświadczenia majątkowego. Znakomita sytuacja finansowa rodziców w pełni umożliwia ustawowe utrzymanie dziecka w czasie edukacji. Stąd wnioskuję o nałożenie na Adama Sydlik oraz Ewę Sydlik obowiązku alimentacyjnego względem córki w wysokości ośmiuset euro, wypłacanych każdego miesiąca aż do zakończenia edukacji Julii Sydlik, oraz wnioskuję o uiszczenie zaległych obligatoryjnych świadczeń pieniężnych za okres ostatnich dwunastu miesięcy w kwocie siedemnastu tysięcy sześciuset euro.
Reprezentant Sydlików wstał.
– Wysoki sądzie…
Adam chwycił go za ramię i kiwnął przecząco głową – ten spojrzał na niego zdziwiony. Sydlik wyszeptał mu coś na ucho. Protokolant podniósł wzrok. Adwokat zmarszczył się i odrzekł:
– Wysoki sądzie, nie mam nic do dodania.
– Dobrze więc, dziękuję – westchnęła znudzona sędzia. – Zamykam rozprawę. Państwa proszę o opuszczenie sali rozpraw. Po naradzie zostaną państwo poproszeni do ogłoszenia orzeczenia.
Julia usiadła na ławce w korytarzu, rodzice przeszli bez słowa.
– Już prawie koniec, dasz radę. – Prawnik usiadł obok.
Patrzyła tępo w ścianę świecących ekranów. Głowa i twarz spociły się jej pod przyłbicą.
– Zapraszamy na salę rozpraw. – Głos strażnika wybudził ją z letargu.
Rozpoczęto odczyt.
– Wyrok w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej… – Głos urzędniczki rozmywał się, gdy Julia patrzyła na ojca i próbowała wciągnąć gałki oczne razem ze łzami, które za chwilę spłyną jej po twarzy. – … Nałożenie obowiązku alimentacyjnego w wysokości siedmiuset pięćdziesięciu euro miesięcznie na rodziców, Adama Sydlik oraz Ewę Sydlik, na rzecz córki, Julii Sydlik, wypłacanych do dziesiątego dnia każdego miesiąca, do momentu zakończenia pobierania nauki przez powódkę lub do ukończenia dwudziestego szóstego roku życia. Nakazuje również Adamowi Sydlik i Ewie Sydlik uiszczenie zaległych alimentów w kwocie osiemnastu tysięcy euro w przeciągu trzydziestu dni kalendarzowych. Zasądzam również kwotę w wysokości dwustu euro tytułem kosztów postępowania. Stron nie pouczam o środkach zaskarżenia, gdyż jesteście reprezentowani przez profesjonalnych pełnomocników. Dziękuję i zamykam rozprawę.
Julia uśmiechnęła się smutno do obrońcy. Przy wyjściu zobaczyła na ekranie skanowaną twarz matki, przekraczającej próg sądu. Obok widniał opis:
Obywatel: Ewa Sydlik
Urodzona: 02.05.1975
PESEL: 75050211203
Punkty zaufania społecznego: 890
Nieuregulowany dług względem obywatela Julia Sydlik w wysokości 18 000 €!
Nieuregulowany dług względem Sąd Rejonowy Poznań – Stare Miasto w wysokości 200 €!
Dziewczyna wyszła na zewnątrz i oparła się o pękatą kolumnę, zdjęła przepoconą przyłbicę i odpaliła papierosa.
– Córko… – Wzdrygnęła się na dźwięk głosu ojca. – Wiedz, że cię kochamy i chcemy dla ciebie jak najlepiej. – Po tym zdaniu ojciec zrobił długą pauzę. Obok niego stała Ewa, w szarej garsonce za kolano, trzymała męża mocno za ramię. – Ale… nie możemy popierać twojego niemoralnego życia. Mam nadzieję, że w końcu zrozumiesz swe błędy i wrócisz na Bożą drogę prawości.
– Tato, kwestią nie jest odrzucenie moralności, a odrzucenie ideologii sekty, w której mnie chowaliście. – Julia przydepnęła peta i wysunęła przed siebie dwie dłonie. – Tutaj jest wiara w waszą sektę… – uniosła jedną rękę – …a tutaj są zasady moralne. – Uniosła drugą, znacznie wyżej. – Jedno z drugim nie ma nic wspólnego.
– Ty i to twoje filozofowanie… Przykro mi, córko, że odrzucasz Boga i Jego świętą organizację. A ta rozprawa? To już poniżej pasa – odpowiedział Adam.
– A mi przykro, tato, że odrzuciłeś mnie. I przykro mi, mamo, że mnie odrzuciłaś.
Spojrzała Ewie w oczy. Ta uniosła wewnętrzne kąciki brwi i spuściła głowę, tak nisko, że zatrzymała ją dopiero na klatce piersiowej.
– Wybaczcie, spieszę się, do widzenia… mój autobus… – rzuciła Julia i zatrzymała w powiekach łzy.
– Może cię podwieziemy? – spytała Ewa i odruchowo podążyła za córką.
Adam skarcił żonę wzrokiem. Automatycznie cofnęła się.
– Do widzenia – powtórzyła Julia i ruszyła schodami w dół. Walczyła, by nie obejrzeć się za siebie. Obejrzała się. Rodzice szli w kierunku parkingu, na którym już czekał Dawid. Wyciągnęła telefon i napisała widomość: Dobrze wyglądasz, brat, tęsknię.
Zawahała się nad ikonką „wyślij”. Znów spojrzała za siebie. On wyciągnął telefon, przeczytał i schował szybko do kieszeni.
– Wpłaci pani datek?
Bezdomny machał jej smartfonem przed twarzą. Ruszyła dalej. Kto inny zeskanował jego QR-code.
Usiadła na przystanku, nogi przyciągnęła do twarzy, czoło oparła o kolana. Reklamy gadały do niej zza pleców. Siedziała tak bez ruchu, autobusy przyjeżdżały i odjeżdżały, czerwone światła dyktowały ślimaczy bieg aut. Złość i zniecierpliwienie unoszone z gorącym powietrzem otulały wraz ze spalinami Bogu ducha winnych przechodniów. Uniosła wzrok, taksowała bezbarwne spojrzenia w bocznych lusterkach samochodów. Zmęczenie łączyło ich wszystkich. Jula, mieszając długo dłonią w torebce, wygrzebała lusterko i chusteczkę. Na ślinę ścierała smugi tuszu z policzków. Roztarła czarny barwnik po twarzy.
– Deeeejm… – wyszeptała.
Skaczące pary oczu co rusz zerkały na jej opuchniętą buzię. Uniesione nosy i zmarszczone usta niemo pytały: „Jak śmiesz tak publicznie?”. Podjechał autobus. Ubrała maseczkę i wsiadła. Otulona pasażerami, chwyciła mocno za torebkę. Uniosła wzrok – za oknem PRL przeplatany ekranami, szkłem i betonem. Przez łzy i krople na szybie świecił zamglony napis na bilbordzie 3D:
POCZUJ RADOŚĆ!
Wiosennych wyprzedaży
Weszła do wieżowca otoczonego szarymi domkami o płaskich, od zawsze cieknących dachach. Przemknęła niezauważona przez korytarz i wezwała windę, której kamera skanowała jej twarz. Drzwi otworzyły się, oczy dwóch Azjatów spoczęły na jej czarnych policzkach. Uśmiechnęła się krzywo.
– She looked like Ring movie girl, just blonde version! – usłyszała.
Na ekranie pojawił się napis:
Obywatel nierozpoznany
Julka napluła na dłonie i starła smugi tuszu. Na ekranie wyświetlił się komunikat:
Pani Julio, zapraszamy!
W samochodowym radiu grał zespół Lipps, kawałek Funky Town. Zmęczeni wsłuchiwali się w każdy kolejny refren, próbując powtarzać anglojęzyczne, rytmiczne dźwięki. Nie odróżniając słowa od słowa, tworzyli nowy, polski dialekt. W krajowych stacjach rzadko zdarzała się taka muzyka. Świtało, słońce biło prosto w przednią szybę szarej, lekko zardzewiałej syreny. Gubili już zasięg niemieckich stacji radiowych. Zgrzyty i szumy. Młoda blondynka operowała pokrętłem muzycznego sprzętu raz w lewo, raz w prawo, po długim pisku znalazła sygnał.
– Program Czwarty Polskiego Radia, zapraszamy na pogodę.
– A potem na propagandę – dodał Adam i nerwowym ruchem dłoni wyłączył radio.
Ewa zauważyła krew na kłykciach i siniaki na palcach na wzór kastetu. Buzowała adrenalina, ich źrenice wciąż były rozszerzone, a w kieszeniach grube pliki niemieckich marek. Uchylił korbką szybę, odpalił papierosa, spojrzał na żonę. Prowadziła, bacznie obserwowała samochody i pobocza, wypatrywała policyjnych radiowozów i oznak tajniaków.
– Już niedługo dom – powiedział.
– Wiem.
Przy szeroko rozwartych powiekach i źrenicach naciągnęła na twarz nieszczery uśmiech. Niepokojąca mimika.
Jechali szybko dziurawą drogą okrytą cieniem gęstych drzew, barwiącym wszystko na ciemnozielono. Znacznie za szybko. Dojechali do małej, przygranicznej wsi. Syrena kilka razy głośno opadała na starych amortyzatorach i w końcu pokonała kocie łby. Minęli rozpadający się kościół, drewniany przystanek autobusowy i plac zabaw. Kobieta zredukowała bieg do drugiego i powoli przejechała przez głębokie błoto na podwórzu. Zaparkowała między kurnikiem a chlewem. Siedzieli tak w ciszy. W końcu sięgnęła pod siedzenie i chwyciła po rulony banknotów. Mąż wydobył kolejne ze skrytek wybitych w drzwiach.
– Po południu pojadę do Olka wymienić – oznajmiła i owinęła je reklamówką.
– Eeee, kantuje. Czekaj, znalazłem nowego. Zapowiedzą nas, ale nie wiem, czy się zainteresuje za takie kwoty…
Spojrzała na plastikowy zegarek: szósta trzydzieści – zdąży jeszcze nakarmić konie i ptaki. Reklamówkę z pieniędzmi zahaczyła o stanik i schowała pod wielki sweter. Podeszła do kurnika obok, chwyciła za zasuwę zmurszałych drzwi i wypuściła kilkanaście kur oraz koguta, potem gęsi. Otworzyła zagrodę, rozlała po poidłach deszczówkę z wiadra, rozsypała ziarno i przygotowane przez babcię resztki z obiadu. Teraz do stajni.
– Nie zdążysz do pracy – powiedziała, chwytając męża za rękę, w której trzymał papierosa. – Idź, zmyj tę krew – dodała.
Kiwnął głową.
Nasypała koniom świeżej słomy. Pieniądze zaniosła do domu, w zabłoconych butach przeszła przez zadymiony ganek i kuchnię prosto do pokoju. Nienawidzi tego zapachu. Dzieci spały na piętrowym łóżku przy drzwiach – syn razem z wielkim rudym kotem na brzuchu. Schowała pakunek pod zarwany tapczan, głęboko pod koce, do starych kartonów, obok pozostałych wypchanych pieniędzmi siatek.
– Wstawajcie… czas do przedszkola – wyszeptała, głaszcząc blond włosy córki.
– Mamooo… jeszcze nieee… pięć minut… – wymamrotała przez sen mała Jula.
– Wstawać, kołdry pozabieram! Kot na zewnątrz! Zaraz mi coś tu osika po całej nocy. Robię śniadanie, za dwadzieścia minut macie być gotowi do wyjścia.
Odsłoniła zasłony. Niezadowolony Akcydent zeskoczył na podłogę. Przeciągnął się w przód i tył. Dopiero teraz spostrzegła błoto na dywanie wokół.
Adam na oprószonej mchem ławce, z papierosem w ustach, wiązał wojskowe, schodzone buty, starannie wypastowane dzień wcześniej. Wraz z dymem wciągał wilgotne, chłodne powietrze. Po podwórku chodziły już kury i gęsi, grzęznąc aż po golenie w błocie. Za stodołą i chlewami, aż na skraj lasu, rozciągała się gęsta mgła, muskając delikatnie pola kukurydzy. Dorodna i wysoka była już gotowa do ścięcia.
Przydepnął peta. Wszedł do domu, prosto do łazienki. Zimną wodą obmył dłonie i twarz. Wyszorował krew. Ruszył do kuchni, po czym zatrzymał się w wejściu. Przyglądał się rodzinie w milczeniu. Ewa rozpalała w wielkim metalowym piecu, a dzieci pakowały kanapki i soczki do tornistrów. Szybko zalał kawę, zakręcił termos. Usiadł przy drewnianym stole, pokrytym wyblakłą ceratą. Jak co dzień, skroił chleb i wędlinę. Zawinął kanapki w gazetę. Żona już wychodziła z dziećmi. Wymienili się spojrzeniami. Wymaszerował zaraz za nimi, wsiadł na stojący pod murem składak i ruszył do pracy.
Stanął przed budynkiem otoczonym przez hałdy brunatnego węgla. Pospiesznie spalił papierosa i wszedł do kopalni. Chyba adrenalina opadła – zrobił się senny. W biurach u szczytu budynku praca już wrzała. W socjalnym ubrał kombinezon i kask, zamocował na czoło latarkę, za pas wcisnął rękawice. Ruszył ciemnym korytarzem do bocznego skrzydła. Wsiadł z innymi do windy, trzasnęły kraty. Ktoś wcisnął guzik i bez słowa zjechali szybem w dół.
– W nocy zawalił się chodnik przy nowo wybitej ścianie na drugim poziomie. Michalak, Sydlik, Pietrzak, Wróblewski! Zajmiecie się tym, Michalak zna szczegóły. Reszta do załadunku. – Sztygar, jak każdego ranka, rozdysponował pracę. – Sydlik, sprawdź też ilość drewna na szalunki – dodał.
Adam wyciągnął z kieszeni ołówek i kajet. Próbował zetrzeć z okładki czarne ślady palców. Rozległ się przeraźliwy krzyk. Wypuścił zeszyt z rąk. Już biegł chodnikiem wzdłuż taśm taszczących węgiel. Przez wrzask przebijały się dźwięki łamanych kości. Biegł dalej. Ujrzał górnika z ręką po łokieć w zębach trybów. Mężczyzna miotał się, naprzemiennie odpychał od żelaznej konstrukcji i odpuszczał. Wił na boki i znów słabł, tuląc się w cierpieniu do wielkiej maszyny. Stracił przytomność. Ta nie dawała za wygraną, powoli i uparcie wciągała wiotkie ciało w głąb jak wygłodniały, metalowy potwór. Adam stanął sparaliżowany. Pozostali oglądali tę scenę, jakby z taniego horroru, w którym krew bohatera bryzga litrami po ścianach. Sydlik ocknął się i rozejrzał wokół. Pod ścianą stała siekiera. Ruszył po nią, chwycił oburącz, zamachnął się z rozbiegu i uderzył w stalową taśmę. Ta wyszczerbiła się jedynie. Miotał kilkanaście razy z całej siły, uderzał już na oślep, aż wreszcie dźwięk trybów ucichł, bębny zablokowały się stalowym pasem. Opadł na kolana. Słyszał już tylko gardłowy krzyk górnika.
Ewa prowadziła dwoje dzieci za rączki, mimo że sama słaniała się, zgarbiona, niepewnie stawiając kroki na ugiętych nogach.
– Naciągnij czapkę na uszy, Dawidku – powiedziała do syna.
Autobus się spóźniał. Dzieci biegały po poboczu, wydając dźwięki. Stała między matkami, uśmiechając się nieznacznie i modliła się w duchu, by tylko nie musieć z nikim rozmawiać.
– O, Sydlikooowa, cześć! No co, źle wyglądasz coś?! – wykrzyczała z drugiej strony ulicy spóźniona sąsiadka, brzuchata kobieta na szerokich kopytach.
Ciągnęła za sobą niezadowolonego syna. Matki wokół ucichły, spojrzały na Ewę – sine wory pod zapadniętymi oczami, szara skóra i wypieki.
– Nooo… witaj, Gabryś – odpowiedziała i zamilkła na chwilę. – Może dziś niewyjściowo, ale wciąż lepiej od ciebie.
Wszystkie oczy spoczęły na pulchnej tuszy, trzech podbródkach, półokrągłych brwiach kreślonych czarną kredką, pod zadaszeniem gęstej, rudej trwałej.
W tle ciche chichoty. Koleżanka zakłopotała się. Sekundy stawały się coraz cięższe.
– Co u męża? – spytała Ewa, próbując zakończyć niewygodną ciszę.
– Dziękuję, wspaniale. Dostał premię. Jeszcze kilka lat i zostanie kierownikiem – chwaliła się sąsiadka.
– To świetnie! Może jak dostanie awans, to przestanie pić i bić?
Ewa nie wypowiedziała tych myśli. Nadjechał autobus.
W drodze do domu zaszła do piekarni. Zapach pieczywa uspokajał. Kupiła ciepły chleb. Na poboczu minęła starszą panią – przywitała się grzecznie. Babulka nie usłyszała, grabiła złote liście, gubione przy drodze przez wiekowe lipy i klony. Wiatr rozwiał starannie już ułożoną kupkę. Ewa spostrzegła swojego ojca – z oddali, ale dobrze wiedziała, że to on. Leżał bez ruchu pod płotem, twarzą do ziemi. Minęła go pośpieszne i weszła do domu. W ganku znajomy smród papierosów i metabolizowanego alkoholu. Otworzyła okno i doczłapała się do pieca.
– Znów przygasło, noż…
Rozdmuchując żar, sięgnęła po polano do pustego kosza. Zeszła do piwnicy i zapukała w emaliowane drzwi. Cisza. Otworzyła, przecisnęła się bokiem między toaletą a ścianą, uchyliła szmacianą zasłonę, ukazując murowane schody. Zeszła po ciemku, sunąc dłonią po wilgotnej, chropowatej ścianie. Na samym dole zlokalizowała włącznik światła. Przekręciła go – nie działał. Nazbierała drewna i ruszyła schodami w górę. Chwyciła za zasłonę.
– Zajęęęte, kuuurwa! – Rozległ się pijacki wrzask siedzącego na sedesie.
Zasłoniła ją znów i przycupnęła na betonowych schodach.
– Melina… jebany sracz na schodach.
Chwyciła się za spoconą głowę. Mokre włosy okleiły palce. Usłyszała dźwięk spuszczanej wody i trzask drzwi. Przecisnęła się między drzwiami a kiblem. Wróciła do swojej części domu, rozpaliła i ogrzała dłonie nad pęknięciami w metalowych pokrywach. Jej myśli przeszywały chaotyczne migawki ostatniej nocy.
– Co akcja, więcej kasy… i ryzyka… – wyszeptała i uśmiechnęła się.
Przed oczami miała Adama, który zarzuca wędką na drugi brzeg rzeczki linkę, po której następnie przerzucają szczelnie opakowane sztangi do Reichu. Powłóczyła miękkimi nogami do pokoju, jej ciało samo opadło na fotel. Zasnęła w kurtce i butach.
Spała głęboko przez godzinę, może kilka, aż rozległo się ciche i coraz to głośniejsze pukanie do drzwi. Zdezorientowana podeszła i spojrzała przez judasza. Za drzwiami czekało dwóch mężczyzn – około pięćdziesiątki, może nawet starsi, obaj w ciemnych płaszczach. Zza drzwi naprzeciwko wychyliła się matka, zgrabna kobieta po czterdziestce, z modną trwałą za ucho, uniesioną wysoko nad smukłą twarzą. Na jej uszach czerwieniały okrągłe klipsy.
– Proszę wchodzić, córka jest w domu – zapewniła beztrosko, a sama popędziła do piwnicy. Ewa rozzłościła się.
Mężczyzna pociągnął za klamkę. Sydlik odskoczyła od drzwi.
– Dzień dobry. Czy jesteśmy nie w porę? Wychodzi pani? – spytał jeden, lecz nie czekał na odpowiedź. – Rozmawiamy dziś z mieszkańcami na temat bezpieczeństwa osobistego. Jest coraz więcej i więcej przestępstw! Aż trudno się tym nie przejmować. Jak pani myśli, czy ktoś wreszcie rozwiąże ten problem? – wyrecytował.
Przypatrywała się, gdy mówił – z góry łysiejący, z tyłu siwy, zabawnie niski i szczupły.
– Yyyyy… ja… ymm… No nie wiem – wymamrotała.
– Z Biblii wiemy, że to znak dni ostatnich tego systemu rzeczy. Chętnie przeczytam pani fragment Pisma Świętego informujący o tym, jak będzie wyglądał świat po ingerencji samego Stwórcy: I jeszcze tylko chwilka, a już nie będzie niegodziwca; i zwrócisz uwagę na jego miejsce, a już go nie będzie. Lecz potulni posiądą ziemię i naprawdę będą się wielce rozkoszować obfitością pokoju.
– Tak jak pan zauważył, wychodzę. Zostawcie, co tam przynieśliście.
– Wielu ludzi zastanawia się, jak prowadzić szczęśliwsze życie rodzinne. W tej oto publikacji znajdzie pani wskazówki prosto od naszego Boga – kontynuował zaciekle, podając jej czasopismo. – Czy moglibyśmy może odwiedzić panią w bardziej dogodnym momencie? Może… – Nie przestawał mówić.
Jej myśli skutecznie tłumiły znaczenie jego słów. Znów przyjrzała się im bacznie – równo przycięty wąs, pod płaszczami przyduże garnitury, skórzane teczki, nienagannie wypastowane buty.
– Przepraszam, nie mam teraz czasu… – powiedziała, jakby dzieląc słowa na sylaby.
Stale utrzymując kontakt wzrokowy, zrobiła krok w tył, potem drugi. Zamykała drzwi, wszystko jakby w zwolnionym tempie.
– Jak pani na imię? – spytał wysoki, powoli przechylając się w jej kierunku, by niepostrzeżenie zastawić wejście.
– Ewa. Do widzenia.
Trzask. Szybko przekręciła zamek.
– Boże, rób, co tam musisz, ale nie teraz…
Wróciła do łóżka z nadzieją, że już nikt nie przerwie jej zasłużonego snu.
Po chwili usłyszała skrzypienie drzwi i ciężkie, męskie kroki.
– Ty już w domu? – zdziwiła się.
– W pracy był wypadek, pozwolili mi skończyć szybciej. Dostałem awans. Mam być ratownikiem.
– To wspaniale! – krzyknęła i wciągnęła męża do łóżka.
Po południu dzieci wróciły z przedszkola. Wysiadły z autobusu, biegały i rzucały się liśćmi wcześniej grabionymi przez starszą sąsiadkę. Obojętnie minęły dziada leżącego przed domem. W środku pachniało już rosołem i mokrym psem. W kuchni pod stołem leżał na plecach wielki wilczur. Zjedli wspólnie obiad, po czym pies ze smakiem wylizał talerze i dziecięce twarze.
Adam podniósł czasopisma leżące na lodówce.
– Jak prowadzić szczęśliwe życie rodzinne?, Możesz żyć wiecznie w raju na ziemi – przeczytał na głos. – Co to za brednie?
– Wcisnęli mi w drzwiach, wzięłam, żeby sobie poszli. Wyrzuć. – Machnęła ręką. – Albo nie! Tę pierwszą zostaw, może sobie przeczytam.
Chwyciła gazetkę o rodzinie i ruszyła do pokoju.
– Piszą tu, że w Biblii są rady od Boga, dzięki którym można prowadzić szczęśliwe życie rodzinne. Posłuchaj tego: Jednym z najlepszych sposobów na zachowanie jedności jest wspólne spędzanie czasu. Wszyscy domownicy powinni chętnie poświęcać sobie nawzajem wolny czas. Niekiedy wiąże się to z wyrzeczeniami. Na przykład wy, młodzi, może będziecie musieli zrezygnować z jakiegoś ulubionego programu telewizyjnego, imprezy sportowej lub spotkania z przyjaciółmi. Wy, ojcowie, zazwyczaj ciężko pracujecie na utrzymanie rodziny, ale wolnych chwil nie przeznaczajcie jedynie na swoje hobby lub inne osobiste zainteresowania. Całą rodziną planujcie wspólne zajęcia — chociażby weekendy czy urlopy. Pomyślcie o czymś, czego każdy będzie z niecierpliwością wyczekiwał i co każdemu sprawi radość. W sumie… to ma sens – stwierdziła.
– Pewnie. Gdzie schowałaś pieniądze? Jutro postaram się wymienić.
Wychyliła nos zza gazetki.
– Przelicz, są pod łóżkiem. I wypuść psa!
– Snajper! Do nogi. Idziemy. – Adam spojrzał na nagi brzuch kudłatego olbrzyma.
Zapadł zmrok. Tej piątkowej nocy nie spali spokojnie, tak jak i żadnej innej od czasu, gdy kumulują pieniądze pod łóżkiem.
Kolejny, pracowity dzień. Dzieci zostawili u babci i z samego rana ruszyli do warsztatu samochodowego.
Adam uścisnął szczudlastą dłoń mechanika.
– Jak leci, Zbychu? Kręci się?
– A jak niby miałoby się kręcić? Części w tym kraju nie kupisz. No i regeneruję, spawam, toczę. Powoli… kręci się, ale powoli – odparł człowiek o stale smutnych oczach i słowach. – Dobra, na kanał go. – Mechanik wydał polecenie i odpalił papierosa.
Przyniósł sprzęt do spawania i wszedł pod samochód. Adam podawał metalowe części, które przykręcali do trzeszczącego podwozia syreny. Przymocowali ostatnie elementy i założyli drzwiczki. Na spodzie auta powstały cztery pojemne schowki.
– Tylko podniosę wam trochę zawieszenie i wszystko gotowe.
Zbychu odpalał papierosa od papierosa. Zdawało się, jakby miał go na stałe przymocowanego do ust.
Po powrocie zajrzeli do dzieci. Oglądały kreskówkę Pokemon na telewizorze z wielkim zadem. Jego ekran uporczywie mrugał. Od czasu do czasu należało go uderzyć otwartą dłonią, by obraz wrócił. Maluchy oglądały powtórki odcinków już wielokrotnie, za każdym razem z wielkim podekscytowaniem. Ewa ucałowała babcię. Obie lepiły pierogi, które lądowały na tacach, a te w zamrażalnikach. Na wielkim, wykafelkowanym piecu bulgotał farsz z kapusty i grzybów, na patelni podskakiwały złote skwarki. Sydliki dostali po talerzu ruskich z cebulką.
– Dzięki, Marysiu. To my idziemy dalej do pracy – rzuciła córka przed wyjściem.
Zapaliła światło w starej chlewni. Świnie na chwilę umilkły. Wokół ciepły zapach gotowanego śrutu i ziemniaków. W pomieszczeniu obok, na wyścielonej słomą podłodze, stały dziesiątki sztang papierosów. Rozpoczęli pakowanie asortymentu. Wypełnili po brzegi wszystkie przygotowane skrytki. Makrele przemytu – tak złośliwie nazywali im podobnych, w porównaniu do grubych ryb byli „drobnicą”. Ich akcje pozwalały im powoli odkładać, by nie spędzić reszty życia w jednym pokoiku w babcinym, poniemieckim domu, który mieścił prócz babci matkę, ojca i trzy młodsze siostry Ewy. Wspomnieni magnaci przemytu, grube ryby w morzu makrel, fajkę wozili TIR-ami, a na kontrolach granicznych opłacali właściwych ludzi. Sydlikowie nie mieli ani znajomości, ani finansów na tak złożoną działalność. Próbowali związać końce. Adam, prócz przemytów, pracował na dwa etaty: jako górnik, a od niedawna już jako ratownik górniczy, i w weekendy jako bramkarz w spelunie podczas większych imprez. Był niepozorny – szczupły, bardzo silny, hardy. Pozwalało mu to na fizyczną pracę na kilka etatów. Z kolei Ewa była wysoka, szczupła i delikatna, o nieoczywistej urodzie. Wzrok przyciągał kształt jej ust, tylko po to, by odciągnęły go silnie zarysowane kości policzkowe i przenikliwy, niepokojący wzrok. Mimo drobnej budowy zajmowała się końmi niemieckiego bogacza, który doglądał ich kilka razy w roku. Przez jej pozornie pogodną mimikę przemykał cień frustracji.
Adam wypakował wielki piec drewnem, ciepło rozchodziło się szybko po ich mieszkanku. Lecz równie prędko uciekało przez stare, drewniane okna. Poniemieckie mury rozgrzewały się po ostatnich kilku chłodnych nocach. Nalał wody do czajnika i postawił go na płycie pieca. Ogrzał nad nią dłonie. Wrócił do pokoju, pełniącego funkcję ich wspólnej sypialni oraz salonu. Usiadł przed telewizorem na starym, nadprutym fotelu – jedynym, ulubionym i wciąż wygodnym. Maniakalnie przeskakiwał po wszystkich czterech kanałach. Przewertował telegazetę. Rudy Akcydent ostrzył głośno pazury o futrynę drzwi. Adam wstał, uniósł go szybkim ruchem pod brzuch. Zwierzę ulało się jak płyn po obu stronach dłoni. Pogładził po stojącym obok drewnianym stelażu dwupiętrowego łóżka. Był dumny z efektu swojej pracy na stolarni sąsiada. Wyrzucił starą wersalkę, zyskując trochę miejsca, tak że w pokoju mogą się minąć już spokojnie dwie osoby.
– Dzieci wreszcie mają porządne łóżko – powiedział do kota.
Usiadł znów przed telewizorem. Akcydent rozgościł się na kolanach i zaczął ugniatać łapkami swoje posłanie.
Czajnik zagwizdał. Zrzucił kota i szybko zdjął czajnik z pieca. Urażony kocur złożył po sobie uszy i zasiadł na parapecie. Rozpoczął cogodzinne zabiegi pielęgnacyjne. Adam co chwila spoglądał nerwowo na ścienny zegar. Zalał herbatę i usiadł. Znów wstał, spojrzał przez okno. Wycisnął cytrynę, wsypał cukier, intensywnie mieszał. Nasłuchiwał. Cisza. Spojrzał na obrażonego kota.
– Idziesz ze mną?
Otworzył przed nim drzwi. Wyszli razem. Oparł się o spróchniałą, zieloną ścianę ganku. Odpalił papierosa. Przeszedł się wzdłuż świńskich chlewów, między nogami plątały mu się kury i kaczki. Schylił się po wiadro z paszą i rozsypał ziarno. Przydepnął peta. Odpalił kolejnego. Kot szedł wciąż za nim. Syknął na koguta. Ruszyli razem w kierunku klatek nutrii. Na ziemi, za szeregiem murowanych boksów, widać było fragment nagiej stopy, a obok niej już twarda, dziurawa skarpeta. Podszedł bliżej. Przesunął butem bezwładną rękę teścia.
– Żyjesz ty? Idź żeś, kurwa, do domu, zanim dzieci cię zobaczą. Ale to już!
Umieścił papierosa w zębach, chwycił starego za ramiona, oparł o ścianę stodoły, ten osuwał się w dół, coś mamrocząc. Adam chwycił go za twarz.
– Śmierdzisz, człowieku, nie wstyd ci?
Pchnął go w kierunku domu. Na podwórze wjechał czerwony fiat 126p.
– No nareszcie! – krzyknął.
– Szybko, szybko, przynoś i wsiadaj, milicja krąży po okolicy! – Cinkciarz pospieszył go.
Adam przyniósł reklamówkę pełną marek. Waluciarz rozejrzał się nerwowo zza kierownicy i powiedział:
– Masz tu, przelicz. – Podał mu plik banknotów.
Adam liczył.
– Nie zgadza się, brakuje pięciuset złotych – stwierdził.
Usłyszał kroki. Rozejrzał się za policją. To Ewa szła z resztkami dla świń.
– Daj, przeliczę jeszcze raz – zapewnił cinkciarz.
Przeliczył, po czym pieniądze przydepnął butem. Wyjął z kieszeni brakujące marki, a spod drugiego buta wyciągnął wcześniej przygotowany plik fałszywych pieniędzy. Szybka wymiana gotówki. Adam wysiadł z auta, bacznie obserwując okolicę. Cinkciarz, odjeżdżając, nisko schylił głowę, na znak poszanowania klienta.
– Ewa! – zawołał Adam i podbiegł do niej. – Schowaj to.
Przekazał jej plik banknotów. Żona wsadziła je za stanik.
– Biegnę się przebrać. Zostań z dziećmi, brat ze mną pojedzie. Zawsze się podwójnie denerwuję, gdy biorę cię ze sobą. Szybka akcja, kilka godzin i jesteśmy z powrotem. Dobrze?
Objął ją. Rozpromieniła się.
– Dobrze – przytaknęła.
Wtuliła się w niego. Całowali się namiętnie, a część banknotów wypadła spod stanika prosto w błoto.
Rano, od razu po przebudzeniu, dziewczynka przebiegła w piżamie przez podwórze, wdrapała się na belkę ogrodzenia i przeskoczyła na piaszczysty padok. Ruszyła w kierunku dwóch koni, rozpędem prześlizgnęła się pod brzuchem jednego, teraz na czworaka pod ogrodzeniem i w podskokach przez ogród. Poczuła krótkie intensywne ukłucie prądu i odbiła się od niewidzialnej ściany. Przyjrzała się metalowej lince. W pełnym słońcu trudno było zauważyć sieci półprzeźroczystych żyłek pod napięciem. Teraz już powoli i uważnie przemierzała grządki warzyw oraz przypraw, wyszukując błyszczących w słońcu linii. W końcu wyszła na pole ziemniaków.
– Berek! – krzyknął chłopiec i biegł dalej, nie widząc nic spod blond czupryny.
Teraz to on uciekał, nogi grzęzły mu w ziemi między bulwami ziemniaków. Dziewczynka goniła go bardziej przemyślaną drogą, między polem dziadka a rzędami porzeczek. Klepnęła go w plecy i oboje stracili równowagę. Upadli miękko między grządkami babcinych aksamitek.
– Berek! – Dziewczynka zachichotała, mrużąc oczy pod promieniami jesiennego słońca. Postanowili nie wstawać, wylegiwali się w polu pomarańczowych kwiatów.
– Może zrobimy mamie bukiet? Zobacz, ile babcia ma kwiatów!
Chłopiec obłoconymi rękoma łapczywie wyrywał już największe aksamitki. Po drugiej stronie polnej drogi Jula zauważyła fiołki i maki. Upletli ze wszystkich wiązankę, dziewczynka użyła cienkiej gumki z warkocza. Wracając, zerwała jeszcze niedojrzałe słoneczniki, których wielkie łodygi, mimo jej usilnych prób, niestety nie wpasowały się w bukiet. Wyrzuciła je do kałuży za stodołą. Ruszyli do domu.
– Mamo, mamy coś dla ciebie – oznajmił Dawid i nieśmiało wyciągnął zza pleców ubłoconą wiązkę kwiatów.
– Dziękuję, są piękne! – Ewa powąchała kwiaty i otrzepała je z piasku. – Wiecie, że babcia będzie zła? – Zaśmiała się. – Chodźcie, zrobiłam już obiad. Ale najpierw do kąpieli! Ściągać mi te obłocone buciory – powiedziała i przykucnęła, by rozwiązać dziecięce sznurówki.
Weszła do łazienki.
– Macie szczęście, że napaliłam już w piecu! Napuszczę wam ciepłej wody.
– Mamo! Dużo piany, duuużo piany! – krzyczały chórem dzieci.
Do wanny trafiły najpierw statki i kaczki. Matka pozbierała obłocone ubranka.
– Jak ja to wszystko dopiorę? – spytała swoje odbicie w matowym, łazienkowym lustrze.
Włożyła dziecięce ciuszki do zardzewiałej Frani, pralki, którą raz w tygodniu pożyczała od sąsiadki.
Dzieci rzucały się pianą. Zabawa skończyła się mydłem w oku i głośnym płaczem. Ewa przemyła oczka dziewczynki i otuliła ją ręcznikiem. Zakłopotany Dawid wybiegł z łazienki. Stanął przy prostokątnym metalowym piecu, raz przodem, raz tyłem. Ogrzewał się i intensywnie wycierał plecy ręcznikiem. Nagle głośno krzyknął. Ewa wbiegła do kuchni. Chłopiec skakał i wskazywał na wypalony na pupie ślad drzwiczek. Matka w pośpiechu przygotowała miskę zimnej wody.
– Zadek do środka! – krzyknęła.
Zapłakany zamoczył pupę w wodzie, szlochając cicho. Równie zapłakana siostra usiadła obok. Pogłaskała go po głowie.
– Jestem głooodny! Taaaki głooodny! I już mnie nie piecze – wykrzyczał głosem bajkowego potwora.
Po kilku minutach wstał, zrzucił ręcznik i usiadł na golasa przy stole. Wrócił tata. W drzwiach skarcił go wzrokiem.
– Znowu piecze!
Chłopiec uciekł do pokoju.
– Pupa do miski z wodą i już tu zostań! Nakładam jedzenie – powiedziała matka.
Otworzyła słój z domowymi, tartymi buraczkami.
– Ja zjem z Dawidem!
Jula wzięła swój talerz i ruszyła za bratem.
Wielkie metalowe drzwi uderzyły o ścianę. Chwiejnym krokiem do kuchni wszedł dziadek z kijem w ręku. Śmierdział.
– Bachory nieusłuchane! Pastuch zerwały, podeptały grządki, cholery! Jak ja was połapie…
Wlazł do pokoju i chwycił nagiego chłopca. Zamachnął się kijem, ale nie zdążył uderzyć. Adam uniósł teścia w powietrzu i przyparł do ściany.
– Jeszcze raz podniesiesz rękę na moją rodzinę, to przysięgam… zabiję cię – wyszeptał.
Coraz mocniej dociskał żylaste przedramię do sinego gardła teścia. Pijak popuścił, zmoczył spodnie i ścianę. Adam wypchnął go za drzwi i zasiadł do rodzinnego obiadu.
Po posiłku rodzice zostali w kuchni. Dzieci jeździły samochodzikami po krętych drogach dywanu o wzorze kolorowego miasta. Ewa sprzątała, Adam po raz kolejny przykręcał drzwiczki tej samej, kuchennej szafki.
– Nienawidzę! Nienawidzę tej rudery! I tego gnoja! – wykrzyczała, wściekle trąc druciakiem o przypalony garnek. – Może… może lepiej było nam u twojej mamy.
– Ciszej, bo dzieci usłyszą. – Adam ściągnął brwi i odwrócił się do niej. – Sądzisz, że lepiej było bez łazienki, bieżącej wody?
– Chociaż żaden pijak nam tam nie łaził.
– No bo kto narąbany by się wspiął po tej drabinie? – Zaśmiał się. – Myślisz, że to wszystko mi wystarcza? Może lubię grzyba na ścianach, rozjebane szafy i odpadające tapety? – Rozglądał się wokół, gestykulując wściekle. – Ale chociaż mamy gdzie się przespać, zjeść i umyć. A z twoim ojcem sobie radzę.
– Adam… po prostu jestem już zmęczona.
Oparła się o zlew i opuściła głowę, ta bezwładnie opadła na klatkę piersiową.
– Wciąż zbieramy pieniądze. Jeszcze trochę i odbijemy się od dna. Wyprowadzimy się stąd, będziemy mieć dużą kuchnię, własną sypialnię i osobne pokoje dla dzieci. – Podszedł i objął żonę, dalej szeptając jej na ucho: – Będziemy mieć kafelki i ceramiczne zlewy w wielkiej łazience. Albo nawet zrobimy dwie łazienki! Będzie centralne ogrzewanie, na gaz najlepiej! I plastikowe okna, tak że w domu zawsze będzie ciepło. I marzy mi się drewniany, dwunastoosobowy stół w kuchni. Na dwanaście osób – kiwał głową – sam go zrobię. Będziemy mieli… białe talerze i błyszczące, ciężkie sztućce. Kupimy własną pralkę. Będziemy mieć dwumetrowe, małżeńskie łóżko, dwa na dwa, to cztery metry kwadratowe seksu.
Ewa zachichotała.
– Drewniane szafy – kontynuował Adam – i prawdziwe panele na podłogach. Będziemy wolni. – Zakończył przemowę z dumą, ucałował ją i wyszedł na papierosa.
– Gdzie ja posiałam tę gazetkę domokrążców… – Ewa przeszukiwała stertę rozpałki. – O, no i tu jesteś!
Z okładki uśmiechał się dziadek, czytał z wnukiem Biblię. Ewa ze szklanymi oczami usiadła wygodnie w fotelu, zanurzyła się w lekturze i nie zauważyła nawet, jak mąż niepostrzeżenie wychodzi z domu.
***
Dotarli na miejsce. Obaj schowali się za bramą dawnego PGR-u.
– Trzymaj. Wiesz, jak tego używać?
– Niezupełnie…
Adam niepewnie wyciągnął rękę po broń.
– Masz osiem naboi w magazynku, a tak przeładowujesz. – Tomek zaprezentował szybkim ruchem. – To jest muszka, a to szczerbinka. Wiesz, jak celować? – spytał i przekazał mu broń.
– Mhm… – wymruczał Adam i odebrał od brata pistolet.
– Stań prosto, ugnij kolana, wyciągnij ręce, zegnij je w łokciach. Palec ze spustu! No, ściągaj go.
Adam ściągnął. Palec drżał.
– Celujesz tak: muszka znajduje się we wnęce szczerbinki, wyznaczając twój cel. – Brat zakończył instruktaż. – Nie wychylaj się tak do tyłu, ugnij kolana. To co, gotowy?
***
Babcia Marysia wbiegła do pokoju.
– Ewa! – krzyknęła.
– Jezu, mamo, nie krzycz, przecież tu siedzę.
Córka przewróciła oczami.
– Ubijamy świnię, pomóż nam obrabiać.
– No… tylko się przebiorę – powiedziała Ewa i otworzyła szafę. – Dawid, Jula, zostańcie tu – rozkazała poważnym tonem.
Ubrała kalosze. Maluchy ani na moment nie oderwały wzroku od gry Super Mario Bros na Pegasusie.
Na podwórze wszedł sąsiad z litrem wódki w reklamówce. Przed chlewem dopalił z dziadkiem Jankiem peta.
– Ubijamy?! – krzyknął.
– Ubijamy – odpowiedział zadowolony Janek.
Sąsiad chwycił świnię za boki. Rozległ się przeraźliwy kwik. Dzieci zerkały już przez kuchenne okno, skrzętnie ukrywając się za firanką. Dziadek odpalił kolejnego papierosa. Zamachnął się z fajką w gębie i silnym ruchem przyłożył świni w łeb tępą stroną siekiery. Na powierzchni czaszki powstał krwiak wielkości piłki. Sąsiad szamotał się z wierzgającą maciorą w objęciach, ta przeskakiwała z przednich nóg na tylne, kopała dziko w powietrzu. Wreszcie uwolniła się z uścisku, powaliła go na plecy, podeptała po rękach i uciekła na podwórze. Rozległy się krzyki. Dziadek, babcia i podeptany sąsiad ruszyli w pościg. Z szeroko rozstawionymi rękoma okrążyli zwierzę. Ewa przyglądała się tragikomedii z niesmakiem. Sąsiad rzucił się na lochę w biegu, razem upadli w głębokie błoto. Janek przywalił jej w głowę raz i jeszcze raz. Potworny kwik. Z pochwy wyciągnął długi nóż. Półprzytomnej poderżnął gardło szybkim cięciem.
Przeciągnęli bezwładne cielsko przez podwórze, zadyszani zrobili przystanek między pokrywą szamba a piaskownicą. Z tchawicy wciąż dychającej maciory bulgotała gęsta krew. Czerwone smugi ukraszały powierzchnię trawnika. Zwłoki przytargali pod chlewy i zawiesili za racicę na uprzednio przygotowanych linach, u wejścia do pralni. Posoka kapała na gumoleum. Babcia napełniła wiadro i mozolnie spłukiwała ją wodą w kierunku szamba. Podniosła wzrok, zobaczyła dwójkę przerażonych dzieci chowających się za szarą firanką.
***
Adam oparł się o stalowe drzwi. Starał się opanować drżenie nóg, metalicznie drżała cała brama.
– To na pewno tu? – spytał.
– To pewny cynk, zaufaj mi, bracie. Podjedzie zielony dostawczak na wrocławskich blachach. Pójdzie jak z płatka. Pamiętasz plan, co nie? Straszymy, nie strzelamy. Kierowca wyskakuje z forsy, wycofujemy się i jak znajdziemy się po drugiej stronie drogi, zaczynamy biec w las. Rozdzielamy się, biegniemy wzdłuż jeziora, ty na lewo, ja w prawo. Przy punkcie czerpania wody stoi żółty maluch znajomego. Polną drogą na wieś i dzielimy się kasą.
– Czekamy tak już dobrą godzinę. Idę się odlać.
Adam schował broń i stanął za drzewem.
– Jedzie! No chodź tu, kurwa! – wykrzyczał półgłosem Tomasz.
Powolnym krokiem ruszyli w kierunku busa. Adam zapukał w szybę kierowcy. Ten uchylił okno korbką.
– Przepraszam, czy ma pan ogień? – Adam uśmiechnął się pojednawczo.
– Tak, chyba tak… gdzieś tu są zapałki… chwileczkę.
Starszy pan wyciągnął pudełko ze schowka.
– Może poczęstować pana? Mamy oryginalne Marlboro. – Tomek skierował ku niemu paczkę.
– Chętnie, kawał drogi za mną.
Dziadek ledwo wygramolił się z samochodu.
– Na kolana, ręce za głowę! – Adam drżącym okrzykiem rozpoczął akcję. Wycelował w staruszka z pistoletu. Ten padł na drogę.
– Gdzie masz pieniądze? Wyskakuj z kasy! – wrzeszczał Tomasz.
– Ja nic nie mam, przysięgam! Towar! Ty-tylko to-towar, weźcie wszystko. Paka jest pełna chemii! Z Niemiec! Dobra chemia! We-weźcie to! Weźcie w-wszystko! – upraszał starzec z czołem opartym o asfalt.
Tomek przeszukał mu kieszenie.
– Sprawdź auto! – zlecił Adam.
Dziadek szlochał cicho. Sydlik próbował opanować drżenie nóg. Nigdy nie celował do człowieka.
– Nic tu nie ma. Jebane, szwabskie mydła! – Tomek kopnął w drzwi. Po chwili wyrzucił wielki wór proszku do prania. – Spadamy! – ryknął i popędził do lasu.
Adam zaczął się wycofywać, wciąż mierzył do kierowcy. Gdy poczuł pod nogami trawę, zaczął biec. Zatrzymał się dopiero przy żółtym maluchu. Ledwo łapał oddech, czuł torsje w żołądku. Tomek kręcił korbą. W końcu odpalił. Ruszyli, początkowo grzęznąc w piasku. Zakopiemy się – pomyśleli zgodnie. Nie zakopali. Milczeli całą drogę powrotną.
Gdy podjechali pod dom, Tomasz zgasił silnik i oparł głowę o kierownicę. Znów siedzieli w ciszy.
Tomasz odezwał się wreszcie:
– Poczekaj chwilę. Spytam, czy nas odwiezie.
Wysiadł i zaczął mocować się z furtką. Mały pies wściekle ujadał po drugiej stronie ogrodzenia. Tomek zagwizdał.
– Maksiu, to ja… Maaksiuuu! – Załagodził szczekanie, otworzył bramkę i zniknął w ciemnym podwórzu.
Po chwili wykrzyczał zza bramy:
– Lucek zaprasza na bimber!
– Idę – westchnął Adam.
Przydepnął świeżo odpalonego peta. Dopiero zauważył, że wciąż ma rozpięty rozporek.
Po kilku godzinach Adam wtoczył się po schodach na ganek. Przemierzył korytarz, przytrzymując się ścian. Kopnął doniczkę i zawiesił się na drzwiach mieszkania. Otworzyła je Ewa. Z trudem, ale złapał równowagę. Z naprzeciwka przybiegła teściowa.
– Mój Boże, kolejny pijak pod moim dachem! Mój Boże! – lamentowała.
– Mamo, muszę siusiu…
Córeczka chwyciła Ewę za rękę. Spojrzała na pijanego ojca. Schowała się za nogi matki, szeroko otworzyła przestraszone oczy.
– Widzisz? Widzisz, jak dzieci na mnie patrzą? Widzisz?! To przez ciebie wszystko! Co im o mnie opowiadasz? Ty zawsze je nastawiasz przeciwko mnie!
Nie odpowiedziała. Zaprowadziła dziecko do toalety.
Następnego dnia, jak każdego ranka, Sydlikowa oporządzała konie. Na taczkę władowała świeże siano. Rozłożyła je w korycie, do drugiego nalała wody. Starannie wyszczotkowała Budrysa. Gorącokrwisty wałach dumnie prężył kark. Założyła uprzęż jemu i jego matce. Poprowadziła je razem na padok, mijając kałuże zaschniętej krwi. Za widły i znów do stajni. Załadowała obornik na taczkę. Kogut zapiał krótko. I po chwili raz jeszcze.
– A ten znowu zaspał. – Zaśmiała się.
W domu rozchodził się zapach skwarków i surowego mięsa. Babcia z prababcią nacierały solą podroby i układały je kolejno w wielkich miednicach. Dzieci oglądały poranną powtórkę japońskich kreskówek. Telewizor śnieżył i mrugał, ale nie odrywały od niego oczu.
– Dzieciaki! Mózg smażymy! Jeśli go zjecie, to będziecie bardzo mądre! – zapewniła babcia.
Dawid przybiegł, spojrzał na skwierczące na patelni fałdy, skrzywił się i uciekł do pokoju.
Matka ponagliła Ewę, wskazując stół, gdzie leżała hałda świńskiego mięsa:
– Nie stój na środku jak ten czwartek. Natrzyj szynki. Ojciec napali w wędzarni.
Ewa rozzłościła się.
– Jeszcze nie napalił?!
– Chrapie pijany. Twój Adam nie lepszy – zauważyła prababcia i pokręciła głową z dezaprobatą. – Krwi nie nazbierali, kaszanki nie zrobią… – powiedziała, ciskając kawałem polędwicy w pończochę, którą następnie zaczepiła na metalowym haku.
– Ewa, rajstopy jakieś masz? Stare? Pończochy? Tych nie starczy – stwierdziła matka.
– Poszukam.
Umyła ręce i wyszła. Zastała Adama w kuchni, gdy rozpalał w piecu. Użył do tego jej religijnej gazetki. Przemilczała. Podeszła do okna.
– Ależ leje…
– Chociaż zmyje krew – powiedział. – Chodź, zaprowadzimy konie.
– Już, tylko zaniosę matce rajstopy, chcą do wędzenia.
Po ulewie dzieci ubrały kalosze i wybiegły na dwór. Dziewczynka ukucnęła przed drzwiami do chlewu i uniosła gumoleum. Paluszkami wygrzebywała z ziemi wyginające się dżdżownice, które następnie wkładała do słoika. Usłyszała ciche popiskiwania wydostające się gdzieś z wnętrza chlewów.
– Słyszysz? Jak małe myszki albo… małe kotki – wyszeptała.
Wrzuciła robaki z powrotem pod linoleum i razem z bratem wyruszyli na poszukiwania.
W środku jak zawsze pachniało ciepłym śrutem i gotowanymi ziemniakami. Wchodzili po kolei do wybetonowanych pomieszczeń. Głośne chrząkania trzody znacznie utrudniały zadanie.
– Tutaj są! Tutaj! – wykrzyczał mały Dawidek, skacząc w miejscu z ekscytacji.
– Raz, dwa, trzy… – liczyła Jula.
– Sześć! Sześć kotków! – przerwał jej chłopiec.
Ruda matka leżała na boku, część kociąt piło, a inne bezskutecznie poszukiwały sutków. Dzieci zdjęły kalosze i usiadły w sianie. Głaskały i przystawiały ślepe kocięta.
– Hej, ty! No tutaj, tutaj jest cycek. No pij! – złościł się malec i niestrudzenie manewrował kocim pyszczkiem.
– Jeden jest cały rudy z białą plamką na nosku, dwa rude ze skarpetkami i trzy rude ze skarpetkami i krawatami! – Jula opisywała i głaskała każdego po kolei, każdego tyle samo razy, żeby na pewno żadnemu nie zrobiło się smutno.
Nastał wieczór. Ewa wypatrywała ich z ganku.
– Dawid! Julek! Do domu!
– Powiem mamie o kotkach! Poczekaj tu z nimi! – zarządził chłopiec i wybiegł.
Dziewczynka siedziała z nimi w sianie, już w zupełnej ciemności. Po chwili do chlewu wszedł pijany dziadek, chwiejnym krokiem wlazł do pomieszczenia, gdzie w kącie, ze strachu, skuliła się Julka. Stanął pod ścianą obok i zaczął sikać. Zaciskała piąstki i powieki w nadziei, że jeśli nie będzie patrzeć, to i on jej nie zauważy. Zapiął rozporek i pochylił się nad kociętami. Wyszedł. Po chwili wrócił z szarą torbą po ziemniakach. Wpakował wszystkie siedem kotów, zarzucił worek na plecy i wyszedł. Jula załkała cicho.
– Mamo! Mamo! Dziadek zabrał kotki!
Wbiegła do domu spuchnięta od płaczu. Ewa minęła się z nim wcześniej, wychodząc z piwnicy. Upuściła worek z mlekiem. Ruszyła do piwnicy. Ześlizgnęła się z mokrych schodów i wylądowała na osmolonym klepisku, gdzie przed wielkim, centralnym piecem stał jej ojciec z pustym workiem. Z pieca wydobywało się wycie płonących zwierząt. Ewa po cichu chwyciła za metalowy pogrzebacz. Stanęła za nim, wzięła zamach…
***
Adam kąpał już dzieci. Ewa weszła do łazienki. Zza ściany, z pokoju prababci dudniło Radio Maryja.
– Dziadek zawiózł kotki do swojego kolegi Władzia w mieście. Żona Władzia pytała ostatnio w sklepie, czy nie ma nikt na wydaniu. Trafiły do dobrej rodziny. Odwiedzimy je kiedyś – zapewniła i namydliła plecki syna.
***
Wysłużony kościelny dzwon jak co tydzień przypominał mieszkańcom wsi o niedzielnym obowiązku. Z babcią pod ramię, wypachniona, wymalowana, modnie wytapirowana Marysia zmierzała do kościoła. Za nimi, w rządku jak niezadowolone gęsi, szły trzy blondwłose siostry Ewy: Magdalena, Lidia i Klaudia. W milczeniu i niechętnie przodowały tabunowi wiernych. Wszystkie odświętnie odziane w kwieciste sukienki. Odziedziczyły je po starszych, bogatych kuzynkach z miasta.
Sydlikowa przyglądała się marszowi z podwórza. Ich powykrzywiane twarze ukazywały wspólną niechęć do kościoła. Jako dziecko była zaangażowana, wierzyła tak, jak powinno się wierzyć. Tak do dnia, gdy została sam na sam ze starszym księdzem o lepkich rękach. Nikogo to nie obeszło, nikt jej nie uwierzył. Matka i babka uznały to za dziecięcą fantazję. A ojciec nic nie wiedział, bo nigdy nie trzeźwiał. Nie rozmawiał z córkami, chyba że w pijackim szale, zdarzało mu się na rauszu. Priorytety miał inne, mocno ugruntowane od lat. Wzdrygnęła się. Wróciło do niej wspomnienie ostatniego wieczoru. Powtórzyła maksymę: „Nie pozwól, by wczoraj zabrało ci za dużo dzisiaj”, którą wyczytała w jakiejś psychologicznej książce. Wróciła do środka po plecak. Wyprowadziła z szopy swój stary składak. Pojechała najkrótszą, polną drogą do miasteczka obok, do najbliższej biblioteki. Jesienne promienie słońca przebijały się uparcie przez korony drzew, ogrzewając jej ramiona, chłodzone delikatnym wrześniowym tchnieniem lasu. Oddychała razem z nim.
W wypożyczalni chodziła w kółko między ośmioma ubogimi regałami owiniętymi w szary papier książek. Na ich grzbietach flamastrami wypisany był numer, tytuł i autor. Uznała cztery z nich za perełki ukryte wśród ubogich romansów i sztampowych kryminałów: 7 nawyków skutecznego działania – Stephan Covey, Potęga podświadomości – Joseph Murphy, Bogaty ojciec, biedny ojciec – Robert Kiyosaki i coś z innej beczki: Myśli – Blaise Pascal. W tej ostatniej zaczytała się na miejscu. Stała bez ruchu między półkami, poszukując na kartkach źródła duchowego katharsis.
Nie znalazła. Wyszła z budynku i zarzuciła na plecy ciężki ekwipunek. W drodze do domu zauważyła tamtych dwóch. Ale to oni zauważyli ją pierwsi. Znaleźli kajet, a w nim opis każdego mieszkańca jej wsi. Zawierał: imiona, adresy, znaki szczególne, krótki opis zachowania, warunków bytowych, spis członków rodziny i wyrażone poglądy. W pośpiechu przejrzeli notatki z ostatniego spotkania.
14.09.
Koziniec, nr domu: 15.
Są dzieci! Na podwórzu piaskownica i rowerki.
Gospodarka: świnie, kury, gęsi, konie, nutrie itp.
Dom poniemiecki, dzielony z rodzicami.
W środku smród alkoholu i papierosów, ale czysto.
Ewa, lat około 20–25, wysoka, szczupła blondynka, zamężna (obrączka na palcu).
Obecna w domu z rana. Miła, nieufna. Chętnie przyjęła czasopismo o relacjach w rodzinie.
! Następnym razem zaproponować książkę „Tajemnica szczęścia rodzinnego”.
Drzwi po drugiej stronie korytarza – mieszka matka po czterdziestce, serdeczna.
Łysiejący szybko schował notes.
– Pani Ewo! Dzień dobry!
Zamachał owłosioną dłonią wysoki, siwy i ciemno-wąsaty, nie pamiętała, jak się nazywa. Twarz miał opaloną na brudny brąz, pobrużdżoną płytkimi bliznami. Z bliska dało się zauważyć, że bujny wąs zakrywa braki w uzębieniu. Drugi, odrobinę niższy od niej, filigranowej budowy, o przenikliwych, pewnych siebie oczach. Przyciągali uwagę przechodniów wielkimi garniturami i ściśle uwiązanymi krawatami w ten zdumiewająco ciepły, jesienny dzień. Była zaskoczona, że pamiętali jej imię. Uśmiechnęła się mimowolnie.
– Ja jestem Jerzy Młynarz, a to mój brat w wierze, Waldemar Murawski – kontynuował zdecydowanym, obniżonym tonem głosu mężczyzna. – Ostatnim razem, gdy panią odwiedziliśmy, zainteresowało panią czasopismo o wpływie Boga na instytucję rodziny. Niestety, spieszyła się pani i na tym musieliśmy zakończyć rozmowę. Czy udało się pani z nim zapoznać? – wyklepał wcześniej przygotowaną wypowiedź.
– Tak, ale udało mi się przeczytać tylko ten główny artykuł, bo… mąż użył go jako rozpałki. – Zawstydziła się.
– Faktycznie, nasz papier bardzo dobrze się pali, w przeciwieństwie do kolorowych gazetek. – Waldemar się zaśmiał. – A mogę spytać, czy pani mąż jest wierzący?
– Trudno powiedzieć, w każdym razie niepraktykujący. – Ewa zastanawiała się głośno.
Mężczyzna zrobił krok w jej stronę, wtargnął w zakres intymnego dystansu. Ewa odskoczyła nerwowo.
– W jednym z artykułów mogła pani przeczytać, pani Ewo, że Bóg osobiście interesuje się życiem każdego człowieka. Przemawia do nas poprzez Pismo Święte, w którym radzi nam, jak postępować, jakich norm moralnych się trzymać, by wieść szczęśliwe życie. Mam przy sobie ciekawą książkę, która mogłaby panią zainteresować.
Wyciągnął z aktówki cienką książeczkę, obitą brązową skórą.
– Jej tytuł to Tajemnica szczęścia rodzinnego. Została wydana przez naszych braci w wierze na podstawie Biblii. Dzięki radom z Pisma Świętego możemy wieść szczęśliwe życie rodzinne bez względu na to, co nas spotyka. Nawet Jezus zwracał uwagę na to, jak bardzo Bóg się o nas troszczy. Proszę posłuchać… – Sprawnie otworzył Biblię, jakby znał jej treść na pamięć. – Zostało to zapisane w Ewangelii według świętego Mateusza, rozdział szósty, wersety dwadzieścia pięć i dwadzieścia sześć: Dlatego wam mówię: Przestańcie się zamartwiać o swoje życie – co będziecie jeść lub co będziecie pić, albo o swoje ciało – w co się będziecie ubierać. Czy życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzież? Przypatrzcie się uważnie ptakom na niebie: nie sieją, nie żną, nie zbierają do spichlerzy, a jednak wasz niebiański Ojciec je żywi. Czy nie jesteście warci więcej niż one?.
– To ciekawe, raczej sądzę, że Bóg nie ingeruje w życie ludzi.
– Ingeruje! Gdyż przemawia do nas przez swoją księgę! W związku z tym, Jezus wskazał dalej, w wersecie trzydziestym trzecim, w jaki sposób powinniśmy postępować: Dlatego stale szukajcie najpierw Królestwa oraz Bożej prawości, a wszystkie te inne rzeczy będą wam dodane. A w Księdze Przysłów czytamy: Pamiętaj o Bogu na wszystkich drogach, a On wyprostuje twoje ścieżki – zacytował i kontynuował na jednym wdechu. – Jezus wspomniał tu o Królestwie Bożym. Może nie będziemy już pani zatrzymywać i następnym razem, gdy będziemy w Kozińcu, zajdziemy spytać o zdanie na temat tej książki. I może uda nam się porozmawiać o poszukiwaniu królestwa, o którym wspominał Syn Boży, i co to w ogóle znaczy dla nas teraz, w obecnych czasach. Proszę, ten egzemplarz jest dla pani.
Uśmiechnął się szeroko i podał jej książkę.
– Ile kosztuje? – Zawahała się.
– Jest za darmo. Za naszą działalność nie pobieramy opłat. To element naszej służby z miłości do Boga.
– Dziękuję – odrzekła zaskoczona.
W drodze do domu, przemierzając na rowerze gęsty las, modliła się po cichu.
– Boże, słuchasz, tak? Słyszysz? Pomożesz nam? Proszę Cię… jak wyjść z tego bagna… chociaż żyć do końca miesiąca. Co zrobić?! A nasze dzieci… Błagam, no zrób coś! – zaczęła krzyczeć, echo zaniosło jej prośbę wzdłuż powierzchni jeziora.
Nad brzegiem zachodziło już czerwonawe słońce, jego odbicie w lustrze wody przechodziło w burgund. Im bliżej drogi, tym bardziej ciemniała tafla wody. Nad nią przystanęła.
– Wybacz, wątpię, że tam jesteś.
Ruszyła w dalszą drogę.
Zaraz po niej do domu wrócił mąż ze szwagrem. Wnieśli plecaki i torby wypakowane po brzegi dezodorantami, mydłami Fa i butelkami Martini.
Nie mam sił pytać, skąd to mają – pomyślała i rzuciła:
– Wyglądacie jak Beduini.
Zaśmiali się i zasiedli do wódki. Spojrzała na męża z pogardą.
– Wolałabym, byś był przywódcą, a nie przy wódce.
Nie odpowiedział, może nie zrozumiał, a raczej zignorował. Wyszła do toalety. W korytarzu leżał jej ojciec. Od dawna niemyty, zarośnięty, jego ubranie pod warstwą brudu ulegało już powolnej biodegradacji.
Utuliła dzieci do snu i wróciła do świata książek. Tylko w nim czuła się bezpiecznie. Mijały godziny. Tego wieczoru przeczytała od deski do deski lekturę Biedny ojciec, bogaty ojciec. Odłożyła książkę i wysnuła jeden wniosek: jesteśmy ekonomicznie i przedsiębiorczo niedorozwinięci.
Następnego dnia postanowiła podzielić się nowymi koncepcjami z mężem. Budziła go kilka razy. Ten w końcu wstał spóźniony, skacowany, a zapewne nadal pijany. Ubrał się we wczorajsze ubrania. Wskoczył na rower bez śniadania i z trudnością popedałował do pracy.
Spojrzała przez okno na pasące się bydło.
– Akceptujemy to, co spotyka nas w życiu, jak te krowy stojące na deszczu – wyszeptała do siebie.
Gdy dzieci wróciły z przedszkola, dostały po schabowym z tłuczonymi ziemniaczkami i surówką. Po jedzeniu wybiegły na podwórze. Jula ganiała kury, a za nią pies, któremu bardzo spodobała się nowa zabawa. Dawid z kolei wspinał się żwawo na wiśniowe drzewo. Szybko się znudziły i znów zaczęły wygrzebywać z ziemi dżdżownice, aby pokroić je na małe, ruszające się fragmenty. W końcu i to zaczynało je nużyć.
– Mam pomysł! – krzyknęła dziewczynka i pobiegła do chlewu.
Dawid, udając samolot bojowy, zakręcił piruet i poleciał za nią z szeroko rozłożonymi skrzydłami.
Dziewczynka wskoczyła do świńskiego kojca, wprost na plecy świni.
– Wsiadaj, nazwałam go… Olek.
Dziewczynka poklepała tucznika po grzbiecie, trzęsąc pokaźną słoniną. Chłopiec wdrapywał się na świnię, bardzo nieudolnie, Jula zachichotała, przesunęła zasuwkę drzwiczek i popędziła zwierzę piętami w boki. Tucznik rozejrzał się leniwie i powolnym krokiem wyszedł na podwórze. Maszerował tak chwilę, nie zwracając uwagi na pasażerów, aż znalazł dogodne miejsce do rycia w ziemi.
– Wio, świnio! Wio! – krzyczał podekscytowany malec, jednak zwierzę obojętnie ryło dalej.
Ze sklepu wrócił podchmielony dziadek.
– Złazić mi z tej świni! – krzyczał i machał wiotkimi rękoma.
Ta nagle ruszyła, zrzuciła dzieciaki z pleców i pognała pędem za chlewy. Zawiany Janek ruszył w pościg. Po chwili wrzasnął zza stodoły:
– Adam! Wołajcie ojca! Topi się!
Zwierzę wpadło do wielkiej gnojowicy, która jak bagno wciągała je pomimo szaleńczej, chaotycznej walki. Po chwili Adam przybiegł ze sznurem, zawiązał go jak lasso i cisnął w kierunku lochy – nie trafił. Spróbował drugi i trzeci raz. Pętla owinęła się wreszcie wokół grubej szyi. Zaparł się o drzewo, by z całej siły ciągnąć dwustukilowego wieprza. Przy brzegu, za uszy chwycił ją Janek.
– Razem! Raz… dwa… trzy!
Zwierzę wylądowało przednimi racicami na skraju koryta. Usilnie rzucało kończynami, wdrapując się po grząskiej ziemi. Nie udało się. Grzęzawisko wciągnęło je z powrotem.
– I raz! I dwa! I trzy! – wykrzyczał Adam.
Świnia wylądowała na twardym gruncie. Zdezorientowana wiła się, zachłystnięta gorącym kompostem.
Ewa podbiegła, krzycząc:
– Mój Boże! Boże! Adam, co się stało?
– Na szczęście nic. Wpadła i ją wyciągnęliśmy. Ale dzieci też mogły tu wpaść! Co, jeśli się potopią?! Tu są, kurwa, jakieś dwa metry głębokości!
Tej nocy Adam zwoził taczką ziemię z pola i łopatą zakopywał gnojowicę. Skończył o świcie. Wykąpał się, spalił papierosa i pojechał składakiem do kopalni.
Przez kilka dni w miesiącu Ewa dorabiała w przygranicznym hotelu. Sprzątała i pomagała w kuchni, gdzie na stałe zatrudniona była jej matka. Kurort gościł głównie bogatych Niemców. Po całym dniu usługiwania obcokrajowcom była wyczerpana, lecz bardziej od fizycznej pracy męczyła ją dziesięciogodzinna akceptacja pogardliwych spojrzeń wyniosłych post-enerdowców. Bycie Polakiem miało niższą wartość, adekwatną do różnicy między złotym a marką. Polski pracownik to nie to samo, co helmut, polska godzina przynosi mniej niż niemiecka, a polska usługa nigdy nie spełni niemieckich standardów.
Czy wartość człowieka określa strona granicy, po której się rodzi? – pytała w myślach.
Pozbierała z dywanu dziecięce klocki, po czym przysiadła na podłodze pod ciężarem swych rozmyślań. Usłyszała głośne pukanie do drzwi, zza których wychyliła się znajoma twarz.
– Dzień dobry, pani Ewo! Nie przeszkadzamy? – krzyknął Jerzy Młynarz.
Od razu wszedł do środka wraz z okrągłą kobietą o bułowatych policzkach, ramionach i nadgarstkach. Sięgała mu do połowy ramienia.
– To moja żona, Gosia. Razem wypełniamy Boży nakaz, głosząc dobrą nowinę – oznajmił i pomógł żonie zdjąć płaszcz.
– To cudownie, że zastaliśmy panią w domu! – wykrzyczała Gosia.
Uśmiechnęła się, a jej czerwone od zimna policzki nabrały jeszcze bardziej pucołowatego kształtu. Niżej okazała się być równie krągła, miękka i wypukła. Jedynie jej nos i buty zakończone były zgrabnym czubkiem.
– Czy w rodzinie wszyscy zdrowi? – zapytał Jerzy i chwycił za krzesło.
– Tak, wszyscy zdrowi – odpowiedziała Ewa. Prócz ojca alkoholika – dodała w myślach.
– Odwiedzaliśmy dziś mieszkańców tego terenu i pomyślałem, by do pani wstąpić. Ostatnim razem rozmawialiśmy pokrótce na ulicy, gdy byłem z bratem Murawskim głosić dobrą nowinę od drzwi do drzwi. Czy zainteresowała panią książka, którą pani podarowaliśmy? – spytał Jerzy i usiadł przy stole.
– Nie, to znaczy… nie zaczęłam jej jeszcze. – Ewa zakłopotała się.
– Rozumiem! Wszyscy jesteśmy przytłoczeni problemami życia codziennego. Praca, dzieci, dom… Pochłaniają nas powszednie sprawy. My z żoną mamy trójkę dzieci. Małgosia jest nauczycielką, ja budowlańcem. Dzień ma określoną długość, a pracy nie ubywa! To może chociaż w takim razie odpowiem pani na pytanie, na które obiecaliśmy odpowiedzieć na następnym spotkaniu.
Zrobił wymowną pauzę i spojrzał Ewie głęboko w oczy.
– Czym jest Królestwo Boże, o którym wspominał Jezus Chrystus, i co to oznacza dla nas dzisiaj?
Jerzy był dokładnie przygotowany na tę rozmowę. Wczoraj zaplanował jej przebieg: reakcje na odpowiedzi twierdzące i przeczące, potrzebne wersety biblijne, tematycznie powiązane czasopisma i książki. Nic nie mogło go zaskoczyć.
– Temat ten jest poruszany w ponad dwustu krajach na całym świecie! – zapewniał, patrząc daleko przed siebie. – Nigdy wcześniej dobra nowina o Królestwie Bożym nie była głoszona na tak dużą skalę. – Jego wzrok znów spoczął na twarzy Ewy. – Jak pani na pewno dobrze pamięta, Jezus modlił się słowami: Niech przyjdzie Twoje Królestwo. Niech się dzieje Twoja wola, jak w niebie, tak i na ziemi. Jak pani myśli, co oznacza przyjście Bożego Królestwa?
– No brzmi, jakby chodziło o Jego wolę, czyli… władzę.
– Czy to znaczy zatem, że Bóg nie włada teraz nad Ziemią? – Jerzy zadał pytanie, jednocześnie tonem postulując właściwą odpowiedź.
– Trudno powiedzieć… jeśli włada, to chyba coś poszło nie tak.
Ewa uśmiechnęła się, ale jej oczy pozostały smutne. Młynarz zaczął wertować Biblię.
– Odpowiedź na to pytanie znajdziemy oczywiście w Piśmie Świętym. W pierwszym liście Jana apostoł ten napisał: Wiemy, że pochodzimy od Boga, ale cały świat podlega mocy Niegodziwca. Według Pisma Świętego światem rządzi teraz niegodziwiec, to znaczy Szatan – kontynuował – ale jego władza ma się zakończyć. Właśnie dzięki panowaniu królestwa, o które modlimy się w modlitwie Ojcze nasz. To królestwo zostało zapowiedziane już setki lat przed narodzinami Chrystusa! Pozwoli pani, że przeczytam proroctwo spisane w Starym Testamencie, w Księdze Daniela, rozdział drugi, a werset czterdziesty czwarty. – Nie czekał na pozwolenie. Zręcznie wyszukał stronę i zaczął czytać: – Za dni tych królów Bóg niebios ustanowi królestwo, które nigdy nie zostanie zniszczone. Królestwo to nie przejdzie w ręce żadnego innego ludu. Zmiażdży wszystkie te królestwa i położy im kres, lecz samo będzie trwać wiecznie. I proszę jeszcze posłuchać, co na ten temat napisał apostoł Jan w Księdze Apokalipsy.
Wskazał żonie werset. Czytała łagodnym tonem, powoli:
– I zobaczyłem nowe niebo i nową ziemię. (…) I Bóg otrze z ich oczu wszystkie łzy. Nie będzie już śmierci, smutku, krzyku ani bólu. To, co było kiedyś, przeminęło.
– A ponadto w Księdze Izajasza możemy przeczytać też, że: Żaden mieszkaniec nie powie: „Jestem chory” – dodał z pamięci. – Zgodzi się pani, że to rzeczywiście wspaniała nowina?! I że naprawdę warto ją rozgłaszać?
Ewa poddała się sugestii.
– Tak, rzeczywiście, wspaniała.
Ale po chwili spytała:
– Ale skąd mamy wiedzieć, że to wszystko prawda?
– Tak wielu ludzi szuka Boga, ale tak niewielu dowiaduje się o jego rzeczywistych planach. Nie tylko my badamy Pismo Święte, wielu ludzi poszukuje w nim odpowiedzi na najważniejsze pytania. Księga ta została przetłumaczona na ponad dwa tysiące trzysta języków i jest dostępna na całym świecie. Jest podstawą naszego systemu prawnego, moralnego, częścią naszej kultury, a jednocześnie dziedzictwem i dziełem sztuki. A co najważniejsze – mówił bez ustanku – to wiadomość od naszego Stwórcy! Tłumaczy w niej przyczynę aktualnego stanu rzeczy i zapowiada wspaniałe zmiany! Jako kochający Ojciec udziela wskazówek, jak na co dzień radzić sobie z trudnościami. Czy nie uważa pani, że warto byłoby dokładnie zapoznać się z tak niesamowitą księgą?
– W sumie to… nie zastanawiałam się nad tym.
– Jak czytamy w Biblii, w Ewangelii Jana: Jezus powiedział: „Nikt nie może przyjść do mnie, jeżeli Ojciec, który mnie posłał, go nie pociągnie”. To, że prowadzimy te rozmowy, oznacza więc, według słów Jezusa, że to Bóg panią do siebie pociągnął!
– Piękne słowa zostały zapisane przez Jakuba, ucznia Jezusa. – Małgosia zachichotała i kontynuowała nieśmiało: – W rozdziale czwartym, a ósmym wersecie czytamy: Zbliżcie się do Boga, a On zbliży się do was. Obmyjcie ręce, grzesznicy, i oczyśćcie serca, niezdecydowani.
– Chcielibyśmy, by jak najwięcej osób zbliżyło się do Boga – zaczął znów Młynarz – dlatego poświęcamy swój czas i siły, by głosić jego słowo. Żyjemy, by służyć i Bogu, i bliźnim. W tym celu również spotykamy się na naszych niedzielnych zebraniach, gdzie badamy Pismo Święte i gdzie każdy może zabrać głos. Czy nie sądzi pani, że takie rozważania mogłyby pomóc w zrozumieniu Boga i Jego słowa? – pytał i jednocześnie formułował odpowiedź.
– Skąd mamy wiedzieć, że to wszystko prawda? Wierzyć czy nie wierzyć? – spytała Ewa. – Nie wiem, jak dobry Bóg mógłby chcieć takiego świata ani jaki jest sens tego wszystkiego. Ale mimo wszystko chyba wolę założyć, że On istnieje, niż że nie. Skoro i tak w konsekwencji nie wiemy nic… stąd chyba lepiej jest wierzyć. Tylko wciąż nie wiem, jak mielibyśmy to połączyć z odkryciami nauki. To, czego dowiadujemy się o świecie, coraz bardziej neguje istnienie Boga – Ewa uzewnętrzniła się, oparła się o stół i skrzyżowała na nim ręce.
– Pani Ewo, bardzo poruszyła mnie pani wypowiedź. Nie istnieje żaden konflikt między nauką i wiarą – zapewniła Gosia. – Ostatnio w jednym z naszych czasopism wyczytałam słowa samego Einsteina! Już szukam.
Zachichotała i zaczęła przerzucać zawartość torebki.
– O! Tu jest! – Wyciągnęła pogniecioną gazetkę. – Przepraszam, to mój osobisty egzemplarz, nie wygląda najlepiej… – zawstydziła się. – Tu jest artykuł zatytułowany: Naukowcy a wiara w Boga. Przytoczono tu słowa Alberta Einsteina: Jesteśmy w sytuacji dziecka wchodzącego do olbrzymiej biblioteki wypełnionej książkami w wielu językach. Dziecko wie, że ktoś musiał napisać te książki, ale nie wie jak. Nie rozumie ono języków, w których owe książki zostały napisane. Dziecko niewyraźnie dostrzega tajemniczy porządek w układzie ksiąg, ale nie wie, co to jest. Taki, wydaje mi się, jest stosunek nawet najbardziej inteligentnej istoty ludzkiej do Boga. O, i jeszcze ten następny bardzo mnie zaciekawił! Napisał to Werner Heisenberg, fizyk żyjący w latach od tysiąc dziewięćset jeden do tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt sześć: Pierwszy łyk ze szklanki nauk przyrodniczych zmieni ciebie w ateistę, zaś na dnie szklanki czeka na ciebie Bóg.
– Z żoną od wielu lat zdobywamy wiedzę w tym temacie – Jerzy wszedł małżonce w słowo i skrzyżował ręce na stole. – Każdy inteligentny człowiek szuka odpowiedzi. Dla nas to bardzo pokrzepiające rozmawiać z panią o racjonalnych podstawach wiary. Każda taka rozmowa umacnia nas w naszych przekonaniach, gdyż Bóg wyjaśnił to wszystko w Biblii. To długa lektura, która wymaga zaangażowania. Ale moglibyśmy poświęcić trochę czasu, spotykać się w miarę regularnie i wspólnie rozważać nurtujące panią treści. To samo robimy w szerszym gronie na naszych wspólnych zebraniach co niedzielę w Sali Królestwa. Serdecznie zapraszam, to nic zobowiązującego, a może znajdzie pani odpowiedzi na nurtujące panią pytania. – Sięgnął do skórzanej teczki. – Mam tutaj najnowsze czasopisma, część z tych tematów będziemy omawiać w weekend, proszę się zapoznać w wolnej chwili. Zaczynamy w niedzielę o dziesiątej rano – powiedział, uśmiechnął się pod wąsem i podał jej gazetki.
– Dobrze, przemyślę to. A mogłabym prosić to wydanie naukowe z opiniami tych uczonych? – spytała niecierpliwie Ewa.
– To może przyniosę pani na nasze zebranie w niedzielę? Bo to jest wygniecione i lekko podarte, i są tu moje notatki… – zaproponowała Gosia.
– Dzień dobry! – przywitał się Adam, stając w drzwiach wejściowych. Bacznie przyglądając się całemu towarzystwu z chłopięcym uśmieszkiem na twarzy, ściągnął wełnianą czapkę. – Aureole z głów! – dodał i występ zwieńczył lekkim ukłonem. Wielką zimową kurtkę powiesił obok eleganckich płaszczy gości. Ewa zmieszała się. Zapadła paraliżująca cisza. Mąż przysiadł się do stołu i zaczął rozsznurowywać ciężkie, zimowe buty.
– To mój mąż, Adam Sydlik. A to państwo Młynarze, są Świadkami Jehowy – przedstawiła ich Ewa, sylaby tężały jej w gardle.
– I czego tu szukają? – parsknął Adam.
– Pani Ewo! Dziękujemy za to spotkanie. To były bardzo pokrzepiające rozmowy i jakże wnikliwe – powiedział Jerzy, gładząc się po wąsie.
Wstał i na pożegnanie podał rękę Adamowi, potem Ewie.
– Dokładnie, pani Ewo! Tak miło było mi panią poznać! Mam nadzieję, że się zobaczymy w niedzielę! – zaświergotała Małgosia.
– Do widzenia – odburknął Adam.
– Do widzenia – powtórzyła Ewa i odprowadziła parę do drzwi. – Adam… od kiedy burczenie to forma pożegnalna? – Próbowała brzmieć ironicznie.
– Po co w ogóle z nimi gadasz?! – krzyknął i wyciągnął paczkę papierosów.
– Przychodząc tu, niczego od nas nie oczekują. Mają w sobie nadzieję i wiarę, chcą się tym dzielić. Poza tym podoba mi się, że swoje założenia logicznie argumentują i powołują się na Biblię. To zupełnie inaczej niż w kościele, gdzie gdyby mogli, to by dalej wałkowali ludzi łaciną.
Adam odpalił papierosa.
– Nie żartuj, że niby taki altruizm? – Zaciągnął się na raz ćwiartką papierosa. – Nie daj się w to wciągnąć.
– W co wciągnąć? W nic nie daję się wciągać. Szukam odpowiedzi. Chce rozstrzygnąć, czy wierzyć, czy nie. I proszę, nie pal mi w domu – powiedziała łagodnie.
Wstała, by zalać herbatę.
– Chciałabym wiedzieć, czy coś tam jest nad nami, przecież sam się zastanawiasz nad tym czasem. Mam przed oczami jakiś taki mglisty obraz Boga. Chcę go wyostrzyć albo odrzucić. To dla mnie ważne, po prostu… chcę to sprawdzić, empirycznie i logicznie. Czuję wewnątrz, że Bóg istnieje, a nie wiem, jak to uzasadnić. To we mnie wciąż powstają pytania, a ja wciąż czytam, szukam… Może odpowiedzią będzie wiara? Absolut? Absurd? Może tych odpowiedzi nie ma. Ale to dla mnie niewystarczający powód, by przestać szukać.
Spojrzała na niego przenikliwymi, niebieskimi oczami.
– Zostaw to, zajmij się czymś.
– Myślisz, że to błahe. A dla mnie… zasadnicze. Ale to zawsze pozostanie kwestią osobistego wyboru. Coś nas przekonuje albo nie. Ja mam nadzieję, że Bóg istnieje i chcę sprawdzić, co tak naprawdę zapisali w tej całej Biblii. Ciebie do niczego nie namawiam.
Zapadła cisza.
– I zobacz, jak żyjemy – kontynuowała po chwili monolog. – Nie mamy nic, nie tworzymy nic, nie wierzymy w nic. Co przekażemy dzieciom? Też nic? Łamiemy wszystkie zasady. Nie widzę już celu tego wszystkiego. Chcę nowego sposobu na życie. Ktoś ci jakikolwiek, kiedykolwiek wskazał? Nasi pijący ojcowie lub matki harujące na polach pszenicy czy innych pieprzonych ziemniaków? Wiesz, jak żyć spokojnie, szczęśliwie, chociażby godnie, do cholery?! Niszczy mnie to, chcę czegoś więcej.
– Skąd te frustracje? Przecież robię, co mogę – odrzekł niskim tonem Adam, wykrzywił usta i zacisnął zęby.
– Haruję tutaj, haruję przy koniach, haruję w hotelu, haruję przy dzieciach… Nie jesteśmy żadni wyjątkowi, byli tacy przed nami i będą po nas. Ale są ludzie mądrzejsi od nas i opisują swoje przeżycia, sposoby na rozwiązywanie problemów. Trzeba je tylko znaleźć. – Ewa ważyła słowa, próbując zachować spokój.