Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Katja jest zielarką. Najlepszą w okolicy, a może i całej Galicji. Rośliny do niej mówią (nie naprawdę, rośliny przecież nie potrafią mówić), dziewczyna ma instynkt medyczny, a od romansów woli zielniki. I to jej przysparza kłopotów, bo w XIX wieku nawet lekarz nie potrafi docenić wiedzy i logiki. Gdy do tego dodać charakterek i cięty język, łatwo sobie wyobrazić, przez co Katja przechodzi na pańskich dworach albo w chałupach chorych, gdzie rządzi szeptucha. Żeby było trudniej, dziewczyna odebrała wyprzedzające epokę feministyczne wychowanie od przybranego ojca, zielarza Batki, który na stronach poradników dla dobrze wychowanych panien zwykł suszyć grzyby. Słowem: Katja często musi w duchu odmawiać modlitwę do patronki cierpliwych, żeby nie trafił ją zwykły, ludzki szlag. A ten trafia ją najczęściej w towarzystwie pewnego zadufanego, złośliwego i przystojnego szlachcica. Jego dowcip jest równie ostry jak jej inteligencja, a jej zadziorny charakter równie twardy co jego wojskowe obycie.
Jaki los czeka biedną dziewczynę w takim świecie?
Aptekarka, pierwszy tom serii, to znakomita powieść historyczno-obyczajowa Magdy Skubisz, autorki nominowanej do Literackiej Nagrody im. Józefa Mackiewicza za debiut „LO Story”.
Zastrzeżenie: niektóre postacie występujące w książce nie są fikcyjne i można je spokojnie mylić z historycznymi, a zawarte w książce treści medyczno-zielarskie nie zastępują fachowej porady lekarskiej, choć mogą pomóc.
Opowieść o silnej kobiecie, która jest świadoma swojej wiedzy i mocy. W zielarce Katji skupia się tragedia zdolnych kobiet w czasach, kiedy musiały przepraszać za swoją wiedzę, prosić o pozwolenie na praktykę czy przekonywać mężczyzn, że są równie dobre jak oni. Bardzo polecam.
Ałbena Grabowska - pisarka i lekarka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 318
Kobieta do szczęścia swego nie potrzebuje sławy,potrzebuje raczej, aby nikt się na nią nie gniewał.
Klementyna z Tańskich Hoffmanowa
Bircza, cyrkuł sanocki A.D. 1854
Birczański zamek tonął we mgle. Białe pasemka, krótkie i poszarpane niczym pociągnięcia pędzla pijanego malarza, snuły się wzdłuż kamiennego muru. Wczesna jesień na pogórzu jak co roku była ciepła, barwna i szczodra w dary natury, ale do zadań panny aptecznej nie należało rozkoszowanie się widokami. Zanurzona obiema dłońmi w mokrych pokrzywach szarpała je nielitościwie, ledwie dostrzegając piękno poranka, a licząc pilnie wyrwane łodygi. Pięć, osiem, dwanaście...
Pokrzywy parzyły mimo zapaski, gryząc, piekąc, mszcząc się za własną śmierć okrutnymi bąblami. Aptekarka miała już spore naręcze żegawek, ale wiedziała, że i tak będzie musiała zerwać ich ze trzy razy więcej: dla kur, świń, na kiszonkę do warzywnika i kwiatów, a przede wszystkim na chore nerki jaśnie pani Ludwiki. Aptekarce przypadłość pani szczególnie dawała się we znaki: bielizna i suknie obfitowały w żółte plamy, których przez wzgląd na delikatność materiału nie można było czyścić ługiem, a wyłącznie mydlnicą. Po korzeń należało się wyprawić na drugą stronę lasu. W lesie, jak zwykle o tej porze roku, trwało polowanie. Małżonek pani, jaśnie pan Adam, miał opinię zapalonego myśliwca, a na łowach – prócz trzech synów – towarzyszył mu najmożniejszy w całym sanockim cyrkule obywatel, pan Tyszkowski, o którym mawiano, że włościan nienawidzi równie mocno co ciepłej okowity.
Biorąc to wszystko pod uwagę, aptekarka wolała trzymać się od możnych z daleka, a od najmożniejszych jeszcze dalej.
Przydusiła bosą stopą kępę jeżyn i zaklęła, bo ból przypomniał o pozostałych ziołach na dekokt dla jaśnie pani Ludwiki. Porachowała w myślach: jeżynę właśnie znalazła, mięta rosła po drugiej stronie dworskiego ogrodu, rumianek i czarny bez w suchych pękach zwisał u powały w aptecznym składzie, pokrzyw miała dosyć... Brakowało krwawnika, skrzypu i podbiału. I jeszcze czegoś.
– Mów, Batko – wyszeptała do siebie (a w zasadzie do Batki, który – jeśli stare baby mówiły prawdę – błąkał się po śmierci wszędzie, więc równie dobrze mógł i tutaj). – Podpowiedz... Jeżyna, pokrzywa, skrzyp na czyszczenie nerek. Bez i rumianek na zapalenie. Mięta na żołądek, krwawnik na krew, podbiał na wzmocnienie, a to osiem ziół, niedobrze... Ośmiu ziół nie kazałeś dawać, zawsze siedem, dziewięć albo jedenaście.
Zmarszczyła brwi. Batko mawiał, że ostatnie zioło należy znaleźć blisko siebie, i to takie, które rośnie wszędzie i obficie, nawet w zimie pod śniegiem, bo Boh Myłyj i Szczedryj wie przecież, że ludziom przez okrągły rok będzie potrzebne.
Rozmyślania przerwał bolesny skurcz, dziewczyna zacisnęła zęby i spojrzała na zdrętwiałą z zimna stopę. Między bose palce wkręciła się mocna jak jutowy sznur łodyga, wystająca z rozkopanej ziemi.
– Perz! – Pochyliła się i wydarła z ziemi rozłożyste kłącze. – Dzięki ci, Batko! – Ucałowała kciuk i wskazała nim niebo. – Dzięki ci, Batko, ale następnym razem mów głośniej.
– Znów z badylami rozmawiasz, Katja? – usłyszała za sobą przyjazny, śpiewny głos Praskowii. Kucharka wymawiała jej imię w sobie tylko właściwy sposób, naciągając „i” jak dojarka krowie cycki, tak że wychodziło: „Katija”. – Odpowiadają ci chociaż?
– I to jak, mateczko! Bardziej niż ludzie!
Pulchna Praskowia, w pobrudzonym mąką fartuchu i z ciastem na czerwonych policzkach, roześmiała się głośno.
– Pytałam, czy odpowiadają ci, jak do nich pleciesz! Aleś sama wygadała więcej, niż chciałaś i co od dawna wszyscy wiedzą, żeś dzikus i pustelnica! Byłaś już u panienki Augusty?
– Augusta teraz chrapie, aż się ściany trzęsą – burknęła Katja, układając perz w fartuchu. – Wczoraj balowała do drugiej, to odsypiać będzie do południa. Jaśnie państwo tak samo, zabawa w końcu trwała do rana! Na własne oczy muzykantów widziałam, jak wychodzili z zamku przed świtem.
– A widziałaś, jak womitowali do świńskiego koryta? – zagadnęła Praskowia z błyskiem w oku, zdradzającym upodobanie do śmiechu, gorzałki i niezbyt wyrafinowanych rozrywek. – Bo wystaw sobie: wraca nasza Rózia z chlewiku wielce zdziwiona, kto prosiakom jedzenia dolał! – zachichotała obłąkańczo. – Choć po prawdzie mówiąc, zasiedzieć się nasi państwo mogli, ale balować nie bardzo, bo pan Tyszkowski nogę skręcił.
– Coś podobnego! Tak tańcował na balu?
Praskowia się rozejrzała i podeszła bliżej.
– Na polowaniu! – Znów się rozejrzała i wyszeptała do ucha aptekarki: – Tylko że upolował nie zwierzynę, a naszego leśniczego!
Katja poparzyła się pokrzywą.
– Naszego Walerka?! Cóż tam się stało, mateczko?!
– Przyłapał Walerka, jak kradł drewno i – jak to pan – wystrzelił! Koń Tyszkowskiego się spłoszył od strzału, wierzgnął i panisko na dupę zleciało! A że nogę w strzemieniu trzymał, to jakoś tak wyszło, że kolano czy łydkę skręcił! Na szczęście pańska kula tylko drasnęła Walerka po facjacie, więc oczy i nos ma całe, chociaż spuchnięty na gębie jak purchawka. Wiadomo, że każdy leśniczy kradnie drewno, bo swego lasu nie ma! Tfu, na psa urok, żeby strzelać do człowieka za parę gałęzi?! Mieści się to w głowie?
– Noga ważna rzecz dla możnego pana. – Katja owinęła fartuchem zioła. – Ani konia dosiąść, ani zatańczyć, ani kopniaka słudze wymierzyć.
Kucharka wzięła się pod boki.
– Ba! Żebyś ty widziała, jaki Tyszkowski zły był wczoraj! Na własne oczy widziałam, jak grał w mariasza z panem Adamem, a panienka Augusta wielce niezadowolona tańcowała z braćmi! – Ściszyła głos. – Tylko się nie wygadaj, dziewczyno, że wiesz o tej awanturze, bo by się państwo gniewali...
– Katrusia! – rozległo się wołanie. Obie umilkły.
Stara ochmistrzyni Eugenia, ubrana z polska w ciemną, prostą suknię z białym kołnierzykiem, podążała energicznym krokiem w ich stronę. Zadyszana, z siwymi kosmykami wymykającymi się z ulizanego koczka, stanęła na skraju łąki, najwyraźniej nie mając sił iść dalej.
– Katja, szybko! Leć do państwa! – Przycisnęła dłoń do zapadłej piersi i dokończyła, chwytając chrapliwie oddech. – Kolano pana Tyszkowskiego bardzo spuchło i nawet okładanie octem nie pomaga! No, już! Zostaw badyle Parasce, niech zaniesie do kuchni!
Praskowii złośliwie błysnęły oczy.
– Pokarał los za naszego leśniczego – wycedziła, przejmując od aptekarki naręcze pokrzyw. – Au! Niech cię diabli, dziewczyno, jak to piecze!
Eugenia gestem ponagliła aptekarkę, która posłusznie podbiegła.
– No, chodźże! Prędko, prędko! – Naraz załamała ręce. – Na litość boską, jak ty wyglądasz?! Jaki czort cię podkusił, żeby bez butów po rosie biegać?! Jak ty na pokoje wejdziesz?! I ten fartuch ohydny, zielska pełno, mrówki, liszki! – Szarpnęła związane na talii dziewczyny troczki fartucha i zerwała go z nieskrywanym obrzydzeniem. – Skaranie boskie z takim brudasem!
– Przecież wiesz, mateczko, że panienka Augusta pozwala mi się kąpać tylko w Stupnicy! Mówi, że wannę brudzę!
– Nie myśl teraz o kąpieli, tylko się spiesz, bo cię państwo wyłają! – zawtórowała Praskowia. – Łaska pańska na pstrym koniu jeździ, a popędza konia jak ten hrabia Aureli, co w godzinę z Birczy do Przemyśla chciał zajechać! Bacz, żebyś nie zdechła jak ten koń!
Aptekarka, ponaglana przez Eugenię, rzuciła się biegiem w stronę zamku. Zdyszana ochmistrzyni ledwie dotrzymywała jej kroku, walcząc z samodziałową suknią, która zawijała się wokół chudych kostek i krępowała ruchy.
– A co z Walerkiem? – wydyszała Katja, uważając, żeby nie wdepnąć bosą stopą w krowi placek. – Wiecie, matko, co z nim?
– Żona jego była dziś we dworze, pytała o ciebie, czybyś mu jakichś ziół nie zadała, bo mu oko spod tej opuchlizny ledwie wystaje – odparła, głośno łapiąc powietrze. – Ale to potem, duszko! Teraz szybciutko, nogi, trzewiki, dam ci czysty fartuch z komody i do państwa! Dobrze wiesz, jak nie lubią czekać!
Katję przeszył dreszcz, jak zawsze, gdy kto nieopatrznie użył tych słów.
Ujrzała cień, straszny cień ze sznurem zaciśniętym na szyi, pochylony przed pańskimi stopami, pośród innych cieni tak samo pochylonych na birczańskim rynku. Rząd austriackich bagnetów odgradzających szpalerem pobladłych, zaciętych włościan. Szlochania bab, błagania, modlitwy i ponad tym wszystkim głos: przymilny, zmysłowy, przeciągły od pychy i poczucia władzy: „Jeśli kto teraz sam łeb w pętlę włoży, najlepiej przysłuży się i mnie, i wam! Zapamiętajcie sobie, chamy, że wielmożni państwo nie lubią czekać!”.
– Włosy! – Niecierpliwy okrzyk wyrwał Katję z zamyślenia. – Popraw warkocz, czoło wytrzyj, boś ubabrana jak dziewka, co podkłada do kominka!
Aptekarka nawet nie spostrzegła, kiedy wbiegły na zamkowy dziedziniec, a potem do skromnie urządzonego pokoju ochmistrzyni. Eugenia w gorączkowym pośpiechu wyszarpywała liście z warkocza Katji, starając się ignorować podskakujący na ścianie chwost dzwonka.
– Państwo wyłają cię jak amen w pacierzu! I mnie przy okazji! Szybko, wkładaj trzewiki!
– Czyje, mateczko?! Przecież moje...
– Moje, do kroćset! Szybko, wkładaj, wytrzyj stopy szmatą, żeby ziemi znać nie było! Czekają na ciebie w bawialni, pani, panicz Marcel i pan Tyszkowski. Idźże już prędzej!
Katja drżącymi palcami zasznurowała przyciasne trzewiki, jednocześnie poddając się dłoniom Eugenii, które pospiesznie okręcały ją paskiem świeżo wykrochmalonego, białego fartucha.
– Jak wejdziesz, przeproś za spóźnienie, powiedz, że daleko byłaś i znaleźć cię nie mogłam. – Ochmistrzyni zawiązała fartuch, otrzepując ramiona aptekarki z biedronek, gąsienic i zabłąkanych liści. – Wyprostuj się, mów niegłośno i nie patrz zuchwale w oczy, jak ci się co krok przydarza...
– Wiem wszystko, mateczko – przerwała i szybko cmoknęła starą w rękę. – Biegnę!
Niestety, skłamała, bo biec w przyciasnych trzewikach było niemożliwością.