Jemioła, klątwa i cholera. Saga rodu Tyszkowskich - Magda Skubisz - ebook + audiobook

Jemioła, klątwa i cholera. Saga rodu Tyszkowskich ebook

Magda Skubisz

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Fascynująca kontynuacja Aptekarki i Czarciego ogrodu – pierwszych tomów Sagi rodu Tyszkowskich.

Antoni Tyszkowski upadł na dno. Katja nie chce go znać, służąca mu odpyskowuje, nawet pies go opuścił, a jego własna matka snuje smętną refleksję nad sensem macierzyństwa. W dodatku koszmarne włościańskie bachory włażą mu na plecy i wołają: „Wio!”. Ani hulanka, ani rękoczyny, ani kieliszek nie są w stanie poprawić mu nastroju. Gdy jego życie obraca się w gruzy, nadchodzi coś, co zmieni wszystko.

Zaraza.

Katja walczy do utraty tchu. Jej wrogiem jest cholera i ciemny jak tabaka w rogu doktor Roztworowski. Za sojuszników ma jedynie zioła i Batkę, którego duch nie opuszcza jej w potrzebie. Tymczasem bieszczadzkie włości Tyszkowskich kryją w sobie wiele tajemnic i mrocznych legend, w których słowo czaroducha wywołuje najgorsze skojarzenia. Niespodziewanie lud, któremu Katja chce pomóc, obrzuca ją wyzwiskami i czosnkiem, ostrzy widły i osinowe kołki.

Z niecierpliwością czekałam na trzeci tom cyklu „Sagi rodu Tyszkowskich” i dalszy ciąg historii Katji. Tym razem przyszło jej walczyć nie tylko z patriarchalnym światem i zabobonem, ale także z epidemią cholery, która pokonuje nawet najbardziej szanowanych lekarzy. Magda Skubisz opowiada historię silnych kobiet w czasach, w których kobieta nie powinna mieć nawet własnego zdania, a co dopiero krytykować mężczyzn. I robi to w sposób niezwykle wciągający i grubo okraszony zielarską wiedzą.

Anna Jankowiak @wiedzma_od_wiedzy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 348

Oceny
4,6 (295 ocen)
197
73
20
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
andzia455

Całkiem niezła

Treść nieco chaotyczna. Najsłabsza z serii. Natomiast wielki minus za lektorkę. Miałam wrażenie, że uczy się czytać przy czytaniu niektórych wyrazów.
20
7507TASKA

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam na tom czwarty.
10
iwakalu

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza saga jaką czytałam. Bohaterów raz się nienawidzi, a zaraz potem lubi - jednym słowem - karuzela uczuć. Mam nadzieję, że autorka ma wenę i już pracuje nad następnymi tomami :-)
10
Bogumari

Dobrze spędzony czas

Polecam! Książka jest tak wciągająca, że przeczytałam ją w jeden dzień.
10
michalakmagda

Nie oderwiesz się od lektury

cudna, nie można się oderwać.
00

Popularność




Co­py­ri­ght © 2023 by Mag­da­lena Sku­bisz
Zre­ali­zo­wano przy po­mocy środ­ków sty­pen­dium twór­czego przy­zna­nego przez Pre­zy­denta Mia­sta Prze­my­śla
Co­py­ri­ght © 2023 for this edi­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Pro­jekt gra­ficzny okładki Ur­szula Gi­reń
Zdję­cie na okładce Mal­go­rzata Maj / Ar­can­gel Ima­ges
Po­zo­stałe ma­te­riały gra­ficzne Shut­ter­stock
Wy­rys mapy na pod­sta­wie mapy ka­ta­stral­nej wsi Za­wózz 1852 roku, znaj­du­ją­cej się w za­so­bach Ar­chi­wum Pań­stwo­wego w Prze­my­ślu
Skład An­drzej Ko­men­dziń­ski
Ła­ma­nie tek­stu i opra­co­wa­nie gra­ficzne mapy wsi Za­wózRa­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki — z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych — moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ich książki.
ISBN 978-83-8265-673-2
Gorzka Cze­ko­lada jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Mar­cie Kry­nic­kiej-Orzech,

bez po­mocy któ­rej Ka­tja

nie po­ko­na­łaby cho­lery.

Cier­pieć i mil­czeć: od cza­sów naj­daw­niej­szych

aż do dzi­siej­szych, los naj­zwy­klej­szy ko­biety.

Zyg­munt Kacz­kow­ski, Ko­bieta w Pol­sce – stu­djum hi­sto­ryczno-oby­cza­jowe. Tom 1

[Na­kła­dem Księ­garni Ka­zi­mie­rza Gren­dy­szyń­skiego Pe­ters­burg 1895]

.

Za­wóz w Biesz­cza­dach, 1855 A.D.sie­dziba ro­dziny Gie­buł­tow­skich

Jes­tem bez­na­dziejną matką. Star­szy syn pije, a młod­szy ry­cer­ską krew mie­sza z wło­ściań­skim bło­tem.

Prze­czy­tała po­now­nie i wy­rwała kartkę. Nie tak po­winno brzmieć pierw­sze zda­nie z pa­mięt­nika sza­nu­ją­cej się nie­wia­sty. Nie­wia­sta za­czyna dzień mo­dli­twą, za­chwyca się słoń­cem i mu­śnię­ciami wia­tru na splo­tach dzi­kiego wina wro­śnię­tego ko­rze­niami w ro­dzinny dwo­rek. Za­wsze po­bożna, po­go­dzona z lo­sem, za­wsze ko­muś pod­le­gła i ko­muś po­trzebna, za­wsze „po” – po kimś i po czymś. Je­śli za­mężna, to za mę­żem ska­cząca w ogień, je­śli matka, to szczę­śliwa, je­śli wdowa, to nie­utu­lona w cier­pie­niu. Biada jej, je­śli nie po­trafi uda­wać. Szcze­rość jest dla męż­czyzn.

Wik­to­ria za­częła na nowo, nie ża­łu­jąc przy­miot­ni­ków, jak na praw­dziwą nie­wia­stę przy­stało:

Dziś po­chmurno i siąpi, ale dzięki temu jakże przy­tulny wy­daje się nasz sa­lon z cie­płym ko­min­kiem! Naj­droż­sza Mama drze­mie, dziatki Ma­cie­jo­wej igrają z za­dzior­nym Pusz­kiem, a za­cny Ber­nard za­nosi po­bożne mo­dły za po­myśl­ność ca­łej fa­mi­lii. W do­datku ja­kimś cu­dem nie­ziem­skim do­szła poczta, a z nią mój ulu­biony do­da­tek do Ma­ga­zynu Mód, „Dzien­nik Przy­jem­nych Wia­do­mo­ści”! Ach, słodka kro­to­chwilo! Na ósmej stro­nicy taka otóż prze­pyszna re­la­cja z balu u ar­cy­księ­cia: „Dziś każda nie­wia­sta jest praw­dziwą Florą, bo­gi­nią kwia­tów. Dama dźwiga ogród na gło­wie: całe gir­landy róż i ozdob­nych li­ści. Te roz­cią­gają ga­łązki ku skro­niom, ocie­nia­jąc je, a ca­łym bo­gac­twem spa­dają ku szyi, da­jąc im bia­łość ła­bę­dzią”.

Tysz­kow­ska prze­cią­gnęła dło­nią po szyi i wy­obra­ziła so­bie ko­lię z kol­cza­stych róż za­ci­śniętą na krtani. Tak się czuła przez więk­szość ży­cia i na­wet wcie­le­nie się we Florę, bo­gi­nię kwia­tów, nie za­tar­łoby tego wspo­mnie­nia.

No więc idźmy da­lej, w stylu no­bli­wej pani domu:

Pi­szą także, iż „praw­dziwa dama ja­śnieje w to­wa­rzy­stwie do­sko­na­łej urody klej­no­tami” – za naj­mod­niej­sze we­dług „Dzien­nika” uznaje się ru­biny dla doj­rza­łych ko­biet i tur­ku­siki dla pa­nie­nek. O moim ka­mie­niu ani wzmianki, choć da­leko pięk­niej­szy od obu wy­mie­nio­nych. Sam ko­lor przy­wo­dzi na myśl pur­purę bu­rzo­wego nieba, prze­ciętą ję­zy­kami bły­ska­wic, stąd też dla jego su­ro­wo­ści ka­za­łam nie­dawno opra­wić go w su­rowe sre­bro. Dzia­dek pi­sał z ze­sła­nia, że zna­lazł ów ka­mień w pia­sku nad sy­be­ryj­ską rzeką i że tam­tej­szy lud uważa go za cuda czy­niący. Dziw, że prze­le­żał w skrzyni tyle lat i nie do­strze­głam jego urody...

Tysz­kow­ska zro­biła pauzę i znowu do­tknęła szyi. Rady wiej­skich bab nie wy­star­czą, po­dob­nie jak ką­cik urody w „Dzien­niku Przy­jem­nych Wia­do­mo­ści”. Nie­długo nie wy­star­czy na­wet wy­soki koł­nie­rzyk ze stójką, by za­kryć zwiot­czałą skórę. Nie wy­star­czy słój ugo­to­wa­nych i na wpół roz­ło­żo­nych pi­ja­wek, by za­far­bo­wać si­wi­znę we wło­sach. Cóż po­cząć? Jej ciało więd­nie, jak mem­brum vi­rile po pracy.

Wik­to­ria drgnęła i plama z atra­mentu roz­lała się na po­łowę strony. Od­głos mę­skich bu­tów. Czyżby wresz­cie zro­bił to za­mó­wie­nie u szewca, jak ra­dziła? Rządcę po­winno być sły­chać z da­leka.

Dźwięk kro­ków na­ra­stał.

Wy­darła ko­lejną kartkę, za­mknęła dzien­nik i wstała z krze­sła. Zwier­cia­dło w kan­cia­stych ra­mach, w któ­rego ta­fli prze­glą­dała się od naj­młod­szych lat, po­czę­sto­wało ją wła­snym od­bi­ciem.

Pod po­wie­kami mi­gnęło jej wspo­mnie­nie wiot­kiej dziew­czynki w ko­mu­nij­nej su­kience, po­tem tej sa­mej dziew­czynki nie­wiele, bar­dzo nie­wiele star­szej w bia­łym ślub­nym stroju, po­tem w ob­szer­nej sukni z cią­żo­wym brzu­chem, aż wresz­cie doj­rza­łej nie­wia­sty w czerni... Ach, jak pięk­nie ko­bie­tom w czerni!

Po­pra­wiła fal­banki na bluzce i prze­pra­so­wała je dłońmi, spraw­dza­jąc, czy biust znaj­duje się na od­po­wied­niej wy­so­ko­ści. Pięć­dzie­siąt lat. Uff... Obej­rzała swą ide­al­nie szczu­płą ta­lię, do­tknęła ufar­bo­wa­nych pi­jaw­kami wło­sów i od­wró­ciła się od okna, by świa­tło dnia nie ob­na­żało zmarsz­czek na szyi.

Ką­tem oka po­chwy­ciła ukrad­kowe spoj­rze­nie Ma­cie­jo­wej – dłu­gie, pełne tę­sk­noty i za­wi­ści.

Ma­cie­jowa, młod­sza od niej o kilka lat, a jed­nak tak za­nie­dbana, jak mogą być za­nie­dbane tylko chłopki obar­czone tru­dami nad­mier­nego ma­cie­rzyń­stwa, w akom­pa­nia­men­cie dzie­cię­cego wrza­sku ce­ro­wała ko­lejną mę­żow­ską skar­petę. Obok niej, w po­rę­czo­wym krze­śle, oj­ciec Ber­nard kart­ko­wał Pi­smo Święte, szu­ka­jąc za­pewne ja­kie­goś cy­tatu, który uru­cho­miłby w obec­nych po­czu­cie winy.

– Na rany Chry­stusa! – wy­krzyk­nął śpiew­nym ba­sem. – Niechże Ma­cie­jowa zrobi coś z tymi dziećmi, bo wła­snych my­śli nie sły­szę!

Go­spo­dyni po­słusz­nie po­de­rwała się z krze­sła i za­tkała usta naj­bar­dziej wrzesz­czą­cej la­to­ro­śli, która wła­śnie cią­gnęła kota za ogon. Pu­szek drap­nął ma­łego oprawcę szpo­nia­stą łapą. Roz­legł się kwik, a po­tem świ­dru­jące w uszach za­wo­dze­nie. Mały Ba­zyl czy Wa­sy­lek, czy jak go tam po ru­siń­sku zwali, wy­rwał się matce i pod­biegł do Ber­narda, naj­wy­raź­niej szu­ka­jąc ra­tunku.

Za­kon­nik ze­sztyw­niał i za­sło­nił się Bi­blią.

– Al­bo­wiem po­wie­dziane jest w Księ­dze Iza­ja­sza „w ci­szy i uf­no­ści leży wa­sza siła” – wy­gło­sił prze­mą­drzale, ce­lu­jąc pal­cem w smar­ka­cza. – A ewan­ge­lia mówi: „bło­go­sła­wieni cisi, al­bo­wiem oni odzie­dzi­czą zie­mię”. Zro­zu­mia­łeś, nie­zno­śne pa­cholę...? Cisi!

„Tym bar­dziej byś się za­mknął” – po­my­ślała Wik­to­ria.

Uświa­do­miła so­bie, że nie­długo mi­nie dzie­sięć lat, od­kąd utrzy­mują we dwo­rze tego świą­to­bli­wego pa­so­żyta. Ber­nard lu­bił luk­sus, żarł jak knur, zaj­mo­wał dwa prze­stronne po­koje, a je­dyną re­kom­pen­satą, jaką za­pew­niał, były wy­gła­szane z nie­na­ganną dyk­cją bi­blijne wer­sety.

Dzie­ciak, kiedy do­tarło do niego, że wy­brał nie­wła­ści­wego po­cie­szy­ciela, jesz­cze gło­śniej się roz­wrzesz­czał. Ber­nard prze­siadł się o krze­sło da­lej, uda­jąc, że od okna pada na Pi­smo Święte wię­cej świa­tła.

Trza­snęły drzwi.

Ro­za­lia, śpiąca z otwar­tymi ustami, pod­sko­czyła na bu­ja­nym fo­telu. Jej cze­pek się prze­krzy­wił, po­dob­nie jak fo­tel, i tylko przy­tom­no­ści Ma­cie­jo­wej na­le­żało za­wdzię­czać, że star­sza pani nie ru­nęła wraz z me­blem na pod­łogę.

– C...co?... – wy­mam­ro­tała i za­ci­snęła upier­ście­nione dło­nie na po­rę­czach fo­tela. – Co się stało...? No co tam, Ba­zylku?

Smar­kacz chli­piąc, wlazł se­niorce na ko­lana. Ro­za­lia po­mru­czała coś do niego, cmok­nęła w czoło i wy­tarła za­smar­kaną bu­zię je­dwabną chustką. Wik­to­rię ze­mdliło. Nie to, że nie lu­biła wło­ściań­skich dzieci (w końcu przy­no­siły jej kap­cie, na­le­wały wino i cał­kiem zręcz­nie usłu­gi­wały, gdy na­uczyło się je dys­cy­pliny), ale żeby bru­dzić je­dwab o chłop­ską gębę?

Stłu­miła gry­mas nie­chęci i spoj­rzała na­gląco na drzwi.

– Ko­góż tam tak wy­pa­tru­jesz? – spy­tała matka.

Mimo sie­dem­dzie­siątki wzrok miała by­stry jak na­ga­niacz na po­lo­wa­niu.

– Wi­dzi mi się, że to pan rządca, mamo. Chyba chce po­roz­ma­wiać o in­te­re­sach. Po­zwo­lisz, że pój­dziemy ra­zem do kan­ce­la­rii po pa­pie? – Zna­cząco zer­k­nęła w stronę wrzesz­czą­cych dzieci.

Star­sza pani uśmiech­nęła się po­ro­zu­mie­waw­czo.

– A gdzieżby in­dziej, moja duszko! W kan­ce­la­rii jest dużo miej­sca... – Urwała, pil­nie wy­pa­tru­jąc ru­mień­ców na twa­rzy córki, ale te się nie po­ja­wiły. – ...no i wszyst­kie pa­piery! Pa­mię­taj: z Za­wozu i Woł­ko­wyi w szu­fla­dzie pod oknem, z Gó­rzanki leżą na so­fie...

– Na sza­fie, mamo!

– Ach, wy­bacz mnie sta­rej. – Znowu ten szel­mow­ski uśmiech. – Nie dzi­wię się, że prze­ło­ży­li­ście na szafę, po­trzeba wam miej­sca...

– Mamo! – prze­rwała i tym ra­zem nie dała rady stłu­mić wy­pły­wa­ją­cego na po­liczki szkar­łatu.

Ro­za­lia stłu­miła chi­chot. Z cze­lu­ści sukni wy­grze­bała cu­kie­rek, we­tknęła go dzie­cia­kowi w roz­dartą gębę i lek­kim klap­sem ode­słała w stronę matki.

Wik­to­ria otwo­rzyła drzwi.

Nie­stety, nie stał za nimi przy­stojny rządca w no­wych bu­tach, ale chudy Izra­elita, zza ple­ców któ­rego wy­glą­dał lekko zde­ner­wo­wany och­mistrz.

– O! – zdzi­wiła się star­sza pani. – A ko­góż to nie­sie w taki ziąb, Ma­cieju? Plu­cha, błoto, na go­ścińcu wozy się z końmi to­pią!

– Ja­śnie wiel­możne pa­nie wy­ba­czą, ale ten Żyd twier­dzi, że z roz­kazu ja­śnie pań­stwa Ko­wal­skich z Bir­czy przy­bywa i chce roz­ma­wiać z pa­nią Tysz­kow­ską – ob­wie­ścił sługa, ni­sko się kła­nia­jąc. – Mówi, że le­dwo tu do­je­chał. Nie był umó­wiony, alem prze­cie nie miał serca go za drzwiami zo­sta­wić.

Matka i córka wy­mie­niły spoj­rze­nia.

Sta­ro­za­konny zdjął piękną, so­bo­lową czapę i po­chy­lił głowę.

– Ezaw Mor­gensz­tern, do usług. Je­stem za­ufa­nym ja­śnie pana Adama Ko­wal­skiego. Od lat pro­wa­dzę in­te­resy ca­łej jego czci­god­nej fa­mi­lii.

– Wi­dzę prze­cie, że ban­kier! – prze­rwała bez­ce­re­mo­nial­nie Ro­za­lia. – Ko­góż in­nego by­łoby stać na tak piękne so­bole?

Na ustach przy­by­sza za­kwitł po­wścią­gliwy uśmiech.

– Za­iste, ja­śnie pań­stwo Ko­wal­scy hoj­nie wy­na­gra­dzają moje usługi. Moja kan­ce­la­ria jest sze­roko znana w Ga­li­cji i spe­cja­li­zuje się w...

– Nie prze­czę, że w pań­skiej oso­bie od­wie­dził nas człek wy­bitny – ucięła Ro­za­lia, prze­ry­wa­jąc nad­cią­ga­jący po­tok re­fe­ren­cji. – Ale mów pan, z czym przy­by­łeś, bo oby­dwoje wiemy, że nie dla gład­kich słów wy­trzą­słeś się po­wo­zem po biesz­czadz­kich po­ło­ni­nach.

Sta­ro­za­konny skło­nił się nie­zra­żony.

– Mia­łem jesz­cze w za­na­drzu ko­lejne po­wi­talne uprzej­mo­ści... Ale skoro tak sta­wiasz, pani, sprawę, bez­zwłocz­nie przejdę do in­te­resu, z któ­rym po­słał mnie tu mój do­bro­czyńca.

Ro­za­lia ski­nęła przy­zwa­la­jąco głową, a Wik­to­rię ogar­nęło złe prze­czu­cie. Zło­to­usty Żyd za­wsze zwia­sto­wał kło­poty.

Ka­zała Ma­cie­jo­wej po­dać ciastka i kawę i wpro­wa­dziła go­ścia do kan­ce­la­rii.

Przed­nó­wek 1855 roku był naj­kosz­mar­niej­szy od lat. Lało co­dzien­nie. Deszcz z nie­wiel­kich chmu­rek ura­stał w oka­mgnie­niu do roz­miaru na­wał­nicy, a wiatr siekł po skó­rze ni­czym zły pan na­hajką. Cho­rych w Trójcy przy­by­wało jak much w prze­peł­nio­nej wy­gódce, a wszy­scy sła­bo­wali na żo­łą­dek i je­lita. Batko nie­gdyś na­zy­wał te wio­senne bo­lączki „nę­dzo­lącz­kami”, bo brały się z nę­dzy: głodu i brud­nej wody.

Ka­tja su­mien­nie wy­peł­niała swe ap­te­kar­skie po­win­no­ści, bie­ga­jąc od chaty do chaty z do­brą radą i wę­zeł­kiem ziół. Po­prze­dza­jąca ją sława zna­chorki, która wy­le­czyła chorą nogę ja­śnie pana An­to­niego, roz­wią­zy­wała ję­zyki trój­ec­kich wło­ścian. Na przed­nówku jak na przed­nówku: ro­boty mało, a po­ga­dać za­wsze można, choćby i o ka­ta­rze ki­szek.

– Panna pew­ni­kiem wie, kto chrzciny bę­dzie wy­pra­wiał? – ode­zwała się Ga­lina, matka trzech sy­nów, z któ­rych naj­młod­szy upo­rczy­wie kasz­lał i Ka­tja sma­ro­wała go wła­śnie bor­su­czym sa­dłem. – Bo jak panna nie wie, to po­wiem tylko, że jesz­cze tak u nas we wsi nie było, żeby pa­roch kogo chrzcił cich­cem i w dzień po­wsze­dni.

Ka­tja, która naj­pierw chciała spro­sto­wać, że nie jest panną, ale mę­żatką, a po­tem, że jej sa­mej pa­roch z Bir­czy ślub da­wał cich­cem i w dzień po­wsze­dni, nie ode­zwała się ani sło­wem.

– Bój się Boga, jak to panna nie wie?! Toż to chrzciny dzie­ciaka, co go pan dzie­dzic zro­bił dziewce fol­warcz­nej z Jam­nej! Już dru­giego! Pewno pro­boszcz tam­tej­szy od­mó­wił i ka­zał chrzcić tego bę­karta w na­szej cer­kwi, w Trójcy! Choć Trójca od Jam­nej rzut ka­mie­niem!

– O! – wy­rwało się Ka­tji.

Ga­lina naj­wy­raź­niej nie miała po­ję­cia, komu za­wdzię­cza ży­cie matka „tego bę­karta”, jak w Trójcy na­zy­wano Lud­miłę – ko­cha­nicę ja­śnie pana Jó­zefa. Dzie­dzic nie mógł jej po­ślu­bić bez obawy o utratę imie­nia i ma­jątku. Mógł tylko uda­wać, że z wła­snej woli wy­brał ka­wa­ler­ski stan, a jed­no­cze­śnie opie­ko­wać się swą chłop­ską ro­dziną z całą mi­ło­ścią, jaką pie­lę­gno­wał w sercu.

– Bo we­dle mego ro­zumu – pra­wiła da­lej Ga­lina – nie ma dla nie­wia­sty gor­szego wstydu, niż zo­stać pań­ską ko­cha­nicą. Wstyd i sro­mota u Boga i u lu­dzi! I cho­dzi taka, i klęka przed oł­ta­rzem, a z wiel­moż­nymi pa­nami gzi się po ką­tach i ło­mo­cze po sto­do­łach, tylko że panu się upie­cze, a jej się ino dzie­ciaki ostaną i ludzka po­garda, a w pie­kle wieczne po­tę­pie­nie!

Ka­tja spró­bo­wała so­bie wy­obra­zić te kąty i sto­doły, a w końcu na­wet pie­kło, ale za­miast tego uj­rzała Jó­zefa, który szlo­chał jak dziecko, gdy jego uko­chana umie­rała z upływu krwi.

– I kiedy chrzest? – spy­tała, żeby prze­rwać mil­cze­nie.

– We środę. I po­my­śleć, że nasz pa­roch na ta­kie wsze­te­czeń­stwa musi pa­trzeć i jesz­cze na tego bę­karta, bo pa­no­wie Tysz­kow­scy mu ka­zali! W cer­kiew pio­run strzeli, a Święty Jura z ikony zej­dzie, jak Bóg na nie­bie!

Pół­to­ra­roczny pa­cjent Ka­tji wy­ko­rzy­stał nie­uwagę obu ko­biet i bły­ska­wicz­nie wło­żył rączkę do ka­mionki z sa­dłem. Ob­li­zał łapkę, chło­nąc nowy smak, a po­tem do­kład­nie wy­tarł palce o spód­nicę matki.

– Sławko, za­razo jedna! Có­żeś na­ro­bił?! Całą mnie uwa­la­łeś! Oj­ciec wróci, to zo­ba­czysz!

Ga­lina dała mu prztyczka w nos. Chło­piec za­śmiał się za­chwy­cony, a Ka­tja przez uła­mek se­kundy do­strze­gła coś, jakby świetlną iskrę, która bły­snęła mię­dzy gło­wami matki i syna, ni­czym eks­plo­du­jąca gwiazda.

Po­spiesz­nie do­koń­czyła pracę, owi­nęła ka­mionkę chu­stą, po­że­gnała się z Ga­liną, uca­ło­wała malca w pach­nącą sa­dłem rączkę, a po­tem wy­szła z cie­płej chyży.

Deszcz pa­dał i pa­dał. Nie­utwar­dzona droga przy­po­mi­nała ba­gno, a każdy krok ozna­czał za­nu­rze­nie się w nim po kostki. Ka­tja przy­zwy­cza­jona do cho­dze­nia pie­chotą (w końcu w Bir­czy nikt jej ka­retą nie wo­ził) na­rzu­ciła so­bie szyb­kie tempo, grze­jąc się wy­obra­że­niem li­po­wego na­paru, który wy­pije po po­wro­cie do domu. Zgar­biona od desz­czu we­szła w las i wkrótce do­tarła na oto­czoną ogrom­nymi świer­kami po­lanę, z wy­ra­sta­jącą po­środku jak grzyb le­śni­czówką.

Dom był stary, wy­bu­do­wany jesz­cze przez po­przed­ni­ków Wa­lerka. Ostat­niego lata go­spo­darz uszczel­nił go mchem, wy­re­mon­to­wał, a w okna wsta­wił nowe, świń­skie pę­che­rze. Ten tani za­mien­nik szyb cie­szył się spo­rym po­wo­dze­niem wśród wło­ścian, ale wy­ma­gał też sporo ro­boty: pę­che­rze na­le­żało umyć, na­dmu­chać, wy­su­szyć do­brze na słońcu, a na­stęp­nie roz­ciąć i na­cią­gnąć na ramy. Tym spo­so­bem okna nie były może duże, ale szczelne i w do­datku nada­wały wpa­da­ją­cemu do wnę­trza świa­tłu miły, cie­pły od­cień. A cie­pło, choćby i po­zorne, było tym, czego tej wio­sny naj­bar­dziej po­trze­bo­wał każdy miesz­ka­niec ry­bo­tyc­kiego klu­cza.

Ka­tja prze­bie­gła kilka kro­ków po drew­nia­nej kło­dzie prze­rzu­co­nej nad ba­jo­rem błota, wsko­czyła na ga­nek i zgra­białą ręką otwo­rzyła drzwi.

Na­resz­cie.

Chwilę stała, roz­ko­szu­jąc się bło­go­ścią su­chego miej­sca. Z dziu­ra­wych trze­wi­ków ciur­kała woda, two­rząc ka­łużę na wy­my­tej pod­ło­dze. Gdzieś z góry roz­le­gło się ba­sowe, me­lo­dyjne szcze­ka­nie, a za­raz po­tem zmie­szany ze sobą ło­mot psich i ludz­kich koń­czyn pę­dzą­cych po scho­dach. Ka­tja zdą­żyła tylko po­my­śleć: „Ra­tunku” i jęk­nęła, ude­rzona cię­ża­rem wiel­kiego czar­nego ogara, który sko­czył przed­nimi ła­pami na jej ra­miona i przy­gniótł ją do ściany.

Pies po­li­zał ap­te­karkę po po­liczku, a se­kundę póź­niej dwie roz­czo­chrane dzie­cięce głowy wci­snęły się w jej ciało – wyż­sza w prawe że­bra, niż­sza w lewe. Przez chwilę trwało tu­le­nie, po czym wyż­sza głowa unio­sła się i zmru­żyła brą­zowe oczy.

– Co tak długo? – spy­tała za­czep­nie Ma­nia.

Ka­tji udało się od­su­nąć twarz z za­sięgu za­śli­nio­nego py­ska. Mar­lo­nek na­tych­miast po­ło­żył się na sto­pach ap­te­karki i przy­gwoź­dził ją w ten spo­sób do pod­łogi.

– Och, jak za­wsze. – Po­gła­dziła przy­braną córkę po zmierz­wio­nych wło­sach. – Cały świat to­nie w bło­cie, co­raz mniej je­dze­nia, a co­raz wię­cej cho­rych.

– By­łaś u Le­sia?

– I u Le­sia, i u Mi­chałka, u Ma­rylki, u Fe­dora, u Sławka i jego ro­dzi­ców.

– Sławko zdrowy? – Dziew­czynka bez py­ta­nia roz­ma­so­wała zgra­białe ręce Ka­tji.

– Pra­wie. Już broi, na­wet mamę sa­dłem chciał sma­ro­wać. – Po­czuła, jak jej znu­że­nie roz­pływa się w cie­płym, dzie­cię­cym uści­sku. – A wy cią­gle same? Wa­ler­ko­wie jesz­cze nie wró­cili?

– Chyba nie­prędko wrócą. – Ma­nia po­krę­ciła głową. – Wa­le­rek po­wie­dział, że je­dzie aż pod La­bin Kut, bo tam mu ja­śnie pan dzie­dzic ka­zał kłu­sow­ni­ków ła­pać, a Ma­rię wziął ze sobą do ja­kiejś ba­bu­leńki, co to sła­buje już trzeci dzień na płuca. Jak za­py­ta­łam, kiedy będą z po­wro­tem, to le­śni­czy po­wie­dział, że czort je­den wie, bo po tym bło­cie to wóz się go­rzej wle­cze niż śli­mak po gów­nie.

– Ma­nia!

– Co?

Ap­te­karka stłu­miła uśmiech. W bez­senne noce za­mar­twiała się o przy­szłość py­ska­tej dziew­czynki. Świat nie sprzy­jał zbyt bez­po­śred­nim w obej­ściu pan­nom, o czym sama wie­działa aż za do­brze.

– A Mar­lon zbił słoik – za­pisz­czała niż­sza głowa, na­le­żąca do czte­ro­let­niej Wik­to­rii, zwa­nej Wi­ku­sią, młod­szej córki dru­cia­rza.

– Ty zbi­łaś! – wark­nęła star­sza sio­stra. – Upar­łaś się, żeby zro­bić na­par, i za­czę­łaś grze­bać na półce z zio­łami. Mar­lon cię trą­cił i bęc!

– Ale nie chcia­łam. – Wi­ku­sia po­cią­gnęła no­sem i za­darła brodę, która już za­częła drżeć od pła­czu. – To nie ja, tylko Mar­lon!

Po­dob­nie jak sio­stra, młod­sza od niej o trzy lata córka dru­cia­rza miała ciemne, skoł­tu­nione włosy, któ­rych nie dało się ni­czym roz­cze­sać i oczy ko­loru la­sko­wego orze­cha. Od Mani róż­niła się po­korą w spoj­rze­niu.

Ka­tja przy­kuc­nęła i po­gła­dziła małą po po­liczku.

– Nie ska­le­czy­łaś się?

Wi­ku­sia za­prze­czyła i wci­snęła nos w mo­krą od desz­czu suk­nię ap­te­karki.

– Po­sprzą­ta­ły­ście ba­ła­gan? – Ka­tja zwró­ciła się do Mani.

– Ja­aaaa...? Prze­cież to nie ja zbi­łam!

– Ja też nie – po­wie­działa Wi­ku­sia. – Niech Mar­lo­nek sprząta.

Ap­te­karka wes­tchnęła i dźwi­gnąw­szy małą na ręce, we­szła na pię­tro, żeby oce­nić roz­miar znisz­czeń. Po­ga­dankę o od­po­wie­dzial­no­ści za młod­sze ro­dzeń­stwo odło­żyła na póź­niej. Ma­nia wy­glą­dała wo­jow­ni­czo, a jej mina wró­żyła długą i za­ciętą walkę o po­sta­wie­nie na swoim.

Ka­tja za­trzy­mała się u szczytu scho­dów. Po­chli­pu­jącą Wi­ku­się po­cie­szyła dłu­gim, gło­śnym ca­łu­sem w czu­bek głowy, a sama po­de­szła do miej­sca zbrodni.

Wart for­tunę słoik z zie­lo­nego szkła le­żał roz­trza­skany na pod­ło­dze, a jego odłamki po­kry­wały cu­dow­nie sku­teczną prze­ciw­cho­le­ryczną mie­szankę, wy­ko­naną we­dług prze­pisu Batki. Ka­tja na­ka­zała dziew­czyn­kom pil­no­wać psa, a sama przy­klę­kła przy smut­nym, pach­ną­cym pię­cior­ni­kiem kop­czyku. Tyle ziół! A dla ści­sło­ści – tyle ziół w marcu, kiedy stare za­pasy się koń­czą, a nowe jesz­cze nie zdą­żyły wy­ro­snąć! Le­śni­czyna do­stała je od życz­li­wych ko­biet ze wsi, które pa­rały się zie­lar­stwem: li­ście ma­lin, po­zio­mek, bo­ró­wek, szał­wii i pod­biału. Przy­wrot­nik czysz­czący krew, zwany z ru­siń­ska na­wo­rot­niem, i pię­cior­nik, zwany ku­rzym, z po­wodu li­ści w kształ­cie ku­rzych ła­pek. Ka­tja mu­siała tylko na­skro­bać dę­bo­wej i wierz­bo­wej kory, na przed­nówku peł­nych lecz­ni­czych so­ków. Cały słój – po­mi­ja­jąc szkło – był chyba cen­niej­szy od złota.

– To zioła na sraczkę? – chciała wie­dzieć Ma­nia.

– Ma­nia, mów ład­niej.

– A co w sraczce jest ład­nego? Za­raza za­czyna się od sraczki, prawda...?

Ka­tja po­my­ślała, czy wta­jem­ni­czać dziew­czynkę w za­sły­szane we wsi plotki. Za­raza po raz ostatni po­ja­wiła się trzy lata po śmierci Batki, zdzie­siąt­ko­wała dwory i wio­ski, aż wresz­cie ode­szła, zo­sta­wia­jąc po so­bie po­nure żniwo w po­staci cho­le­rycz­nych cmen­ta­rzy.

Po­czo­chrała czu­prynę dziew­czynki i pod­nio­sła się z klę­czek.

– Za­raza za­czyna się od głodu i brudu. Nie ma jej tam, gdzie czy­sto. – Po­sta­no­wiła wy­ko­rzy­stać oka­zję. – Więc te­raz przy­nieś mio­tłę, bo straszny tu ba­ła­gan, i po­każ sio­strze, jak się sprząta. Tak?

– Nie. Ale do­pil­nuję Wik­torki.

– Ma­nia!

Dziew­czynka za­chi­cho­tała, pod­sko­czyła i po chwili dał się sły­szeć tu­pot jej nóg zbie­ga­ją­cych po scho­dach.

Ap­te­karka od­pro­wa­dziła małą wzro­kiem i wstrzą­snęła się z zimna. Wciąż miała na so­bie prze­mok­nięte rze­czy. Ma­su­jąc ra­miona, we­szła do ko­mory, by zmie­nić suk­nię.

Pa­mięć na­wie­dziło wspo­mnie­nie in­nej ko­mory, wi­dzia­nej jakby wieki temu, w chyży Lud­miły, gdzie też prze­mo­czona do nitki zmie­niała odzież na po­le­ce­nie dzie­dzica. Och, gdy­byż mo­gła za­po­mnieć o tam­tym dniu! Po­dob­nie jak o ma­ry­narce z her­bo­wymi gu­zi­kami, po­ca­łunku w czoło, cie­płym gło­sie, mó­wią­cym: „Bóg mi cie­bie ze­słał”, i od­de­chu prze­siąk­nię­tym za­pa­chem la­wendy i skó­rza­nego sio­dła...

Zrzu­ciła z sie­bie suk­nię i sta­nęła naga na środku ko­mory. Czub­kami pal­ców do­tknęła pa­mię­ta­ją­cej jesz­cze bir­czań­skie czasy szramy po ba­cie. In­no­centy zdzie­lił ją na od­lew bi­zu­nem, już na za­wsze szpe­cąc ciało Ka­tji okropną, długą na metr bli­zną, cią­gnącą się od pra­wego ra­mie­nia do pod­brzu­sza. Rana bo­lała przy zmia­nie po­gody, a zwłasz­cza pod­czas desz­czu. Brzuch ap­te­karki już na za­wsze po­zo­sta­nie wstrętny. Tak jak i reszta: ster­czące że­bra, ło­patki, bio­dra... Poza pier­siami. Te nie ster­czą, bo ich po pro­stu nie ma.

„Uspo­kój się” – skar­ciła się w my­ślach. „Po co ci te chrzciny? Dla ukłonu? Dla uśmie­chu i zer­k­nię­cia ja­śnie­pań­skiego oka? Tak mało ci trzeba do szczę­ścia, ty ża­ło­sna, spra­gniona aten­cji dziewko? Chcesz się prze­ko­nać, jak na nią pa­trzy? Chcesz się prze­ko­nać, jak się pie­ści ko­bietę sa­mym spoj­rze­niem?”.

Otrzą­snęła się. Otwo­rzyła okno, żeby wy­żąć mo­kry war­kocz i... za­marła na wi­dok tkwią­cej w sio­dle, prze­mok­nię­tej po­staci odzia­nej w wil­cze fu­tro. Jeź­dziec uniósł głowę.

Ka­tja od­sko­czyła z krzy­kiem i za­trza­snęła okno.