Czarci ogród. Saga rodu Tyszkowskich - Magda Skubisz - ebook + audiobook

Czarci ogród. Saga rodu Tyszkowskich ebook

Magda Skubisz

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Drugi tom SAGI RODU TYSZKOWSKICH, zapoczątkowanej Aptekarką.

Wskutek niecnej intrygi pewnej szlachcianki Katja wymyka się Antoniemu z rąk. Rozdarty bólem beznadziejnego uczucia do dziewki z ludu, miotający się od miłości do nienawiści i od pogardy do uwielbienia, udręczony Tyszkowski robi to, co umie najlepiej: bezlitośnie dręczy innych. Wartkie koleje niemożliwego związku tych dwojga wzbogaca genialne tło obyczajowe: modne hobby szlachcica-kretyna z sąsiedniego dworu, przerażające praktyki kobiece i kidnaping w dziewiętnastowiecznym wydaniu.

Opowiedziany z perspektywy Tyszkowskiego Czarci ogród pozwala wejść w skórę wyniosłego szlachcica, co jest bezsprzecznie paskudnym doznaniem, i wraz z nim udać się w brawurową podróż po meandrach dziewiętnastego wieku, co jest z całą pewnością doznaniem niezapomnianym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 345

Oceny
4,4 (477 ocen)
290
119
53
13
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
LeEmsi

Nie oderwiesz się od lektury

Przesłuchana jednego dnia. Lepiej poznałam głównego bohatera w kontrze do pierwszej części, niestety sympatii nie przybyło. Trudny to jest bohater, oj trudny. Mimo to, jestem bardzo ciekawa kolejnych losów tych postaci i chętnie sięgnę po kolejny tom, jak już się pojawi.
30
aneczka19831

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, wciągająca nie można się oderwać, czytana z zapartym tchem.
20
dperlinski

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemna książka z zielarstwem w tle
20
Matahari

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna! Z niecierpliwością czekam na 3-cią część.
20
Myometis

Nie polecam

koszmarna książka, pełna okrucieństw, ciężko się to czyta. "Książka was rozbawi" to chyba jedyny żart. Dramat.
21

Popularność




Co­py­ri­ght © 2022 by Mag­da­lena Sku­bisz Co­py­ri­ght © 2022 for this edi­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
Pro­jekt gra­ficzny okładkiUr­szula Gi­reń
Zdję­cie na okładceAbi­gail Mi­les / Ar­can­gel
Mapa czę­ści majtku Tysz­kow­skich po­cho­dzi z www.maps.ar­ca­num.com
SkładAn­drzej Ko­men­dziń­ski
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie pierw­sze,Po­znań 2022
ISBN 978-83-8265-374-8
Gorzka Cze­ko­lada jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

(...) jak miał po­wie­dzieć Pol, że od szlach­cica za­czy­nał się czło­wiek, a ni­żej były istoty do lu­dzi po­dobne.

Jó­zef Ignacy Kra­szew­ski, Kop­ciu­szek[Mau­rycy Or­gel­brand, Wilno 1863]

.

Jaśnie pan An­toni Goz­dawa Tysz­kow­ski – przez ro­dzinę zwany To­nim, a przez swych po­czci­wych wło­ścian su­kin­sy­nem i mo­czy­mordą – wol­niutko roz­chy­lił okien­nice i wyj­rzał na boży świat, trąc oczy. Ośle­pia­jąca biel po­ra­ziła go jak świę­tego Pawła w dro­dze do Da­maszku.

Je­zu­sie, co za kac!

Śnieg pa­dał za gło­śno. Spo­jówki pie­kły, w żo­łądku chlu­pała nie­stra­wiona go­rzałka, a mróz gryzł i dra­pał po twa­rzy zu­peł­nie jak cy­cata Me­la­nia, któ­rej to­wa­rzy­stwo umi­lało ja­śnie panu wczo­raj­szy wie­czór.

Za­częło się obie­cu­jąco, ale po­tem do środka wpadł mąż Me­la­nii, krzy­cząc, że nie go­dzi się panu kraść żon swym pod­da­nym, i krzy­czał tak gło­śno, aż Toni mu­siał mu wło­żyć do roz­dar­tej gęby le­fo­szówkę. Chciał strze­lić, ale aku­rat przy­po­mniał so­bie, że skoń­czyły mu się na­boje, więc uci­szył chłopa tań­szym spo­so­bem.

Po­cze­kał, aż cham uklęk­nie, a po­tem pro­ściu­teńko, z woj­skową pre­cy­zją trza­snął go lufą w szczękę. Wy­bił dwa albo trzy zęby – nie zdą­żył po­li­czyć, bo chłop za­niósł się wy­ciem i plu­jąc krwawą śliną, rzu­cił mu się do nóg, bła­ga­jąc o li­tość. Uświ­nił przy tym ulu­bione ofi­cerki To­niego, za co za­ro­bił ko­lejny cios w gębę.

Wszystko to znie­sma­czyło ja­śnie pana: uwa­lane buty, za­chły­stu­jący się krwa­wymi smar­kami wie­śniak i jego żona, któ­rej cycki na­gle wy­dały się Tysz­kow­skiemu wcale nie ta­kie duże, jak są­dził, a na­wet ob­wi­słe i nie­godne szla­chec­kich rąk.

Dzień obrzydł mu na do­bre, więc aby go ja­koś sen­sow­nie za­koń­czyć, Toni – po po­wro­cie do dworu – upił się do nie­przy­tom­no­ści. I jak zwy­kle sa­mot­nie, gdyż jego młod­szy brat Jó­zef tra­dy­cyj­nie spę­dzał noc u swo­jej chłop­skiej ko­cha­nicy Lud­miły (z którą zdą­żył spło­dzić dwoje dzieci), a matka mie­siąc temu ucie­kła do Za­wozu, by – jak wy­krzy­czała sy­nowi w chwili zło­ści – „oszczę­dzić so­bie wi­doku tej wiecz­nie cuch­ną­cej go­rzałką mordy!”.

W isto­cie, fol­warczny dwór w Jam­nej stał się od mie­siąca pry­watną au­ste­rią To­niego.

Tysz­kow­ski mógł pić, kląć, śpie­wać, spać w ubra­niu, ba­ła­mu­cić dziewki, a po wy­jeź­dzie matki strze­lać do jej uko­cha­nych kwia­tów w oran­że­rii. Zgod­nie z za­sadą, że czło­wiek bo­gaty nie musi ha­mo­wać swego gniewu, roz­strze­lał wszyst­kie róże, stor­czyki i stre­li­cje, a za­koń­czył ma­sa­krę do­piero, gdy zo­stał mu ostatni na­bój.

To ja­śnie pana otrzeź­wiło.

Na­za­jutrz z sa­mego rana wy­pra­wił do Prze­my­śla swego lo­kaja Okta­wiana z na­ka­zem, by nie po­ka­zy­wał się w Jam­nej bez na­boi. Sługa sro­dze go za­wiódł. Przy­wiózł tylko ka­pi­szony, śrut, kule, proch i wia­do­mość, że rusz­ni­karz nie wie, co to le­fo­szówka, i że to pew­nie ja­kiś dur­no­waty, fran­cu­ski wy­mysł, rów­nie lu­dziom po­trzebny co fran­cu­ska cho­roba.

Toni skrzy­wił się. Przed laty, jako stu­dent woj­sko­wej aka­de­mii po­tra­fił cał­kiem zręcz­nie ela­bo­ro­wać. Ale te­raz? Ba­wić się oło­wiem jak byle ka­det?

Myśl, że za­miast nie­win­nych uciech czeka go brudna ro­bota, po­dzia­łała przy­gnę­bia­jąco. I taki przy­gnę­biony po­szedł wła­śnie do Me­la­nii, stłukł jej męża, upił się, a te­raz, rano, oskro­bu­jąc z bry­cze­sów krew nie­wia­do­mego po­cho­dze­nia, nie czuł już zło­ści. W ogóle nic nie czuł, poza ka­cem i wła­snym, po­go­rzał­ko­wym smro­dem.

Toni chwiał się przy oknie z wy­wie­szo­nym, obrzmia­łym ję­zy­kiem, na który spa­dały śnieżne płatki, a chęć za­chla­nia się na śmierć trzę­sła jak fe­bra.

– Mar­lon! – chryp­nął.

Wielki czarny ogar wy­gra­mo­lił się spod łóżka i przy­drep­tał do nóg pana. Tysz­kow­ski po­kle­pał go po kan­cia­stym łbie.

– Do­bry pie­sek, do­bry... Przy­pro­wadź dur­nia!

Pies, na­uczony ko­mendy, pod­biegł do drzwi, sko­czył na klamkę i wy­mknął się na ko­ry­tarz.

Toni tym­cza­sem zdjął prze­po­coną ko­szulę. Zgar­nął z pa­ra­petu śnieg, na­tarł nim ob­fi­cie tors i po­dra­pane przez Me­la­nię po­liczki. Bek­nął, wzdry­gnął się raz i drugi, wresz­cie gwał­tow­nie zwy­mio­to­wał na biały puch pod oknem. Z łok­ciami wspar­tymi na pa­ra­pe­cie, ze strą­kami czar­nych wło­sów opa­da­ją­cymi na twarz, wy­chy­lony po­łową ciała na ze­wnątrz ni­czym ze­psuta ku­kułka w ze­ga­rze, za­ga­pił się na resztki roz­bryź­nię­tej na śniegu pie­czeni z dzika.

Otarł usta, od­wró­cił się i chwiej­nym kro­kiem pod­szedł do stołu. Te­raz chciał czymś za­jąć ręce, na przy­kład wy­czy­ścić gilzy z resz­tek pro­chu.

Gilzy – uło­żone wczo­raj w ładną kupkę przez lo­kaja – były już z grub­sza po­zba­wione na­garu, ale gdy Toni usiadł i chwy­cił pierw­szą z brzegu, dłoń tak mu za­drżała, że zrzu­cił cały stos na pod­łogę.

– Ej, dur­niu! – wrza­snął do sługi, który wy­ło­nił się z głębi ko­ry­ta­rza z prze­wie­szo­nym przez ra­mię ob­ru­sem ze śla­dami po ostat­niej li­ba­cji. – Gdzieś się po­dzie­wał, za­srańcu?!... Pod­nieś to mi­giem!

Tysz­kow­ski schy­lił się, żeby wska­zać Okta­wia­nowi wa­la­jące się pod sto­łem gilzy, ale w gło­wie tak mu łup­nęło, że pra­wie spadł z krze­sła.

– Ja­śnie pa­nie, cóż to panu?! Źle się pan czuje?

– Won, cha­mie! – Ode­pchnął rękę lo­kaja. – Nie do­ty­kaj mnie! Cza­ro­du­cha cię prze­klęła i nie waż się mnie tknąć! Stare baby mó­wią, że jak prze­klęty kogo tknie, to jego klą­twa prze­nosi się jak za­raza. Won, po­wie­dzia­łem!

Okta­wian od­sko­czył i po­słusz­nie padł na ko­lana. Wczoł­gał się pod stół, zgar­nia­jąc obu­rącz gilzy.

– Po­dziel je na dwie czę­ści. – Toni ła­ska­wie prze­su­nął nogę, żeby uła­twić słu­dze pracę. – Jedne do śrutu, dru­gie do kul... Szyb­ciej, szyb­ciej! Nie kręć się, jak­byś wła­snej dupy szu­kał!... Do­bra, te­raz drut i szczypce! I z dala od okna, bo świa­tło za­sła­niasz!

Lo­kaj wy­sy­pał gilzy na stół, wy­jął z szu­flady szczypce i zwój cien­kiego, mie­dzia­nego drutu, po czym z ukło­nem po­dał panu uten­sy­lia.

Toni roz­dy­go­taną, zimną dło­nią ujął jedną z gilz, z po­mocą drutu wło­żył do środka ka­pi­szon, wy­re­gu­lo­wał szczyp­cami od­le­głość iglicy od ka­pi­szona. Spo­cił się przy tym jak mysz. Cienka iglica tań­czyła mu przed oczami – raz wi­dział jedną, raz dwie, a raz na­wet pięć z ka­wał­kiem.

Ode­tchnął, za­mru­gał, za­ci­snął zęby; roz­mno­żone iglice zlały się w ca­łość.

Te­raz naj­gor­sze – mu­siał do­kład­nie od­mie­rzyć ilość pro­chu. Je­śli wsy­pie za mało, kula bę­dzie miała mały za­sięg; je­śli zbyt dużo, le­fo­szówka wy­buch­nie mu w rę­kach.

Z tego ostat­niego cza­ro­du­cha by się ucie­szyła...

Czy to przy­pa­dek, że za­czął pić po jej wy­jeź­dzie? Pew­ni­kiem prze­klęła go wtedy ra­zem z Okta­wia­nem! Bez­czelna pro­staczka! Co jej się zda­wało? Że her­bo­wego szlach­cica so­bie wo­kół palca owi­nie?!

– Ja­śnie pa­nie! Niech pan tak nie ści­ska...

Tysz­kow­ski się ock­nął. Mo­siężna łu­ska w jego pię­ści czę­ściowo stra­ciła kształt.

– Na co się ga­pisz, dur­niu...? Przy­nieś proch! Na­mo­czy­łeś przy­bitki w pa­ra­fi­nie?

Okta­wian mil­czał, ale jego otwarta, ga­po­wata gęba mó­wiła sama za sie­bie.

Toni nie­wiele my­śląc, zdzie­lił go pię­ścią.

Tra­fił w żo­łą­dek. Lo­kaj jęk­nął, zgiął się wpół i ukląkł przed ja­śnie pa­nem jak do mo­dli­twy.

– Ile razy mó­wi­łem, że masz przy­go­to­wać korki i na­mo­czyć w go­rą­cej pa­ra­fi­nie?!

– Ani razu, ja­śnie pa­nie! – za­wo­łał, trzy­ma­jąc się za brzuch. – Ale naj­moc­niej prze­pra­szam ja­śnie pana, po­wi­nie­nem był za­py­tać!

– Zejdź mi z oczu!... – Toni znowu za­mie­rzył się pię­ścią. Sługa na­krył głowę rę­kami w ocze­ki­wa­niu na cios. – Won do kuchni po kawę! Tylko mocną! Mocną! Za­pa­mię­taj so­bie, bo łeb masz dziu­rawy jak prze­tak, ty ża­ło­sna kurwo w li­be­rii!

Na te słowa mu­siał wejść nie kto inny, tylko Sa­bina. Ob­rzu­ciła ja­śnie pana po­tę­pień­czym spoj­rze­niem, a Tysz­kow­ski – mimo trzy­dziestki na karku – znowu spło­szył się na wi­dok och­mi­strzyni jak zła­jany gów­niarz.

– Nie trzeba po­sy­łać Okta­wiana – wy­ce­dziła lo­do­wato, sta­wia­jąc na stole pa­ru­jącą fi­li­żankę. – Smacz­nego ja­śnie panu!... Po­dać śnia­da­nie czy sama kawa wy­star­czy, za­nim spije się pan go­rzałką?

Ze­rwał się z krze­sła. Do­brze, że zła­pał za opar­cie, bo pod­łoga za­chwiała mu się pod no­gami.

– Jak śmiesz?! Cóż to za im­per­ty­nen­cje z sa­mego rana?!

– Jest dwu­na­sta.

Och­mi­strzyni – znana z tego, że nie bała się ni­kogo i ni­czego, a zwłasz­cza pa­nów Tysz­kow­skich, któ­rych wy­niań­czyła na swo­ich ko­la­nach – hardo spoj­rzała mu w oczy.

– A śmiem py­tać, bo za długo wszy­scy mil­czą i boją się pań­skiego gniewu, co go pan wy­le­wasz, nie pa­trząc na kogo i za co! Co pan wy­pra­wiasz?! Jesz­cze trzy mie­siące temu ja­śnie pan bia­do­lił: „nie będę cho­dził, nie będę cho­dził”! A te­raz robi wszystko, żeby znów na­py­tać so­bie biedy!

– Co ty bre­dzisz, ko­bieto?! Ja­kiej biedy?!

– A to?! – Sa­bina wska­zała na stół. – Ręce la­tają jak u cho­rego na fe­brę! Chce się pan ba­wić pro­chem, palce albo wzrok stra­cić?! Oku­leć na wła­sne ży­cze­nie?!

– Nie twój in­te­res! – wy­sy­czał, ści­ska­jąc moc­niej krze­sło. – To nie do po­my­śle­nia, żeby baba miała mnie po­uczać, jak się z bro­nią ob­cho­dzić!

Sa­bina zmru­żyła oczy.

– Przy­po­mi­nam ja­śnie panu, że w tym dwo­rze nikt inny, jeno baba dała od­pór chłop­skim ban­dom, gdy czerń na­pa­dła! Baba wła­sną pier­sią ten dom obro­niła! Ona, nikt inny, bo ni­kogo in­nego nie było! Pań­ski oj­ciec do­go­ry­wał, pan by­łeś stu­dent we Wied­niu, woj­sko po­szło bro­nić Ry­bo­tycz, a ona sama jedna wła­sne ży­cie na­ra­żała, by dwór się ostał w jed­nym ka­wałku...

– Tak, że go spa­lili!... – za­kpił, ura­żony do ży­wego oskar­że­niem o nie­po­rad­ność. – Wy­ro­słem na tych opo­wie­ściach. Jak im atra­ment po­dała do pi­cia, twier­dząc, że to wódka, i jak po­tem, gdy czer­niń­ski wa­tażka spo­strzegł, że gol­nął coś czar­nego, o otru­cie ją oskar­żył. I jak ją ce­pami chcieli młó­cić ze zło­ści.

Toni umilkł. Po­tarł krótką brodę, która mu wy­kieł­ko­wała od ostat­niego balu. Tego balu, kiedy to obej­mo­wał że­bra Ka­tji, chude i wy­sta­jące jak u za­gło­dzo­nego psa.

– Co tam u pani Bar­bary? Sły­sza­łem, że uro­dziny ostat­nio wy­pra­wiała. Któ­reż to? Pięć­dzie­siąte?

– Pięć­dzie­siąt i je­den. – Sa­bina po­słała mu de­li­katny uśmiech. Toni po­czuł, jak jego wście­kłość top­nieje. – Ale wieku po niej nie wi­dać. Na­dal pro­sta, ener­giczna, z ję­zy­kiem jak har­pia. Za­wia­duje fol­war­kami, za­rząd­ców trzyma w gar­ści, te­raz do syna do Do­bro­mila wy­je­chała...

– A moja matka ode mnie ucieka...

Po­pa­trzył w okno. Śnieg sy­pał nie­prze­rwa­nie od ty­go­dnia, two­rząc za­spy na dro­gach i pa­ra­pe­tach. Zda­wało się, jakby niebo cier­piało na kaca; ni­czym pi­jak opróż­nia­jący żo­łą­dek, wciąż pluło mroź­nymi okrusz­kami.

– List przy­nio­słam.

Toni od­kleił wzrok od szyby. Po­dra­pał się po wło­cha­tej, spo­tnia­łej piersi, któ­rej nie wy­pa­dało pre­zen­to­wać ko­bie­cie w śred­nim wieku, jed­nak Sa­bina przy­wy­kła do tak róż­no­rod­nych eks­ce­sów w wy­ko­na­niu ja­śnie pana, że nie­wiele ją gor­szyło.

– List do mnie? W taką po­godę? Skądże to?

Och­mi­strzyni ener­gicz­nie prze­trzą­snęła kie­sze­nie far­tu­cha, wy­rzu­ca­jąc z nich to chustki, to klu­cze, to szpilki do wło­sów.

– I gdzie­żeś jest, za­tra­ceńcu... – Tu za­klęła krótko i so­czy­ście, co Toni uznał za swój mały wkład w de­mo­ra­li­zo­wa­nie służby. – Poczta nie do­szła, ale po­sła­niec z Bir­czy ow­szem. – Zna­la­zła list i po­dała go To­niemu. – Pań­stwo Ko­wal­scy mu­szą mieć ciężką rękę, skoro pa­ro­bek w taką po­godę do nas do­tarł. Wy­zię­biony, siny i le­dwo żywy. – Na­raz pac­nęła się w czoło. – Ola­boga, prze­cie obie­ca­łam, że go na­kar­mię!

Jak zwy­kle nie py­ta­jąc o po­zwo­le­nie, wy­mknęła się za drzwi, a po chwili na scho­dach dały się sły­szeć od­głosy ła­ja­nia pod­ku­chen­nych.

Toni otwo­rzył na oścież okno, zła­mał czer­wony lak z od­ci­śnię­tym her­bem Hab­dank i wy­sta­wia­jąc spo­cony od kaca tors na lo­do­wate bi­cze wia­tru, za­głę­bił się w lek­tu­rze. Prze­ska­ki­wał aka­pity, omi­jał wzro­kiem py­ta­nia o zdro­wie, po­że­rał treść w po­szu­ki­wa­niu ja­kiejś wzmianki o nie­daw­nej awan­tu­rze na balu, pre­ten­sji, zło­śli­wych alu­zy­jek au­tor­stwa Au­gu­sty, ale nie­stety – była to zwy­kła, mdła, po­zba­wiona po­lotu epi­stoła, z ga­tunku tych, któ­rych Toni do­sta­wał na pęczki od roz­ma­itych szla­chec­kich ro­dzin, chcą­cych utrzy­mać do­bro­są­siedz­kie sto­sunki. List, choć przej­mu­jąco nudny, za­wie­rał jed­nakże jedno in­te­re­su­jące zda­nie, wtrą­cone jakby mi­mo­cho­dem mię­dzy in­for­ma­cją o ry­chłym oźre­bie­niu się kla­czy Mar­cela a gra­fo­mań­skim opi­sem „po­cię­tego pa­sami mgły” stycz­nio­wego nieba. Brzmiało ono na­stę­pu­jąco: „Tu­szę, iż acan mile wspo­mi­nasz na­sze po­lo­wa­nia, i za­pew­niam Cię, że gdy­byś ze­chciał ta­kowe po­wtó­rzyć, cała na­sza fa­mi­lia po­zo­staje nie­zmien­nie do Twej dys­po­zy­cji – po­dob­nie jak na­sza pusz­cza, w któ­rej żeś swego czasu wilki na swe słynne fu­tro ustrze­lił”.

Toni za­ga­pił się w ma­ja­czący na ho­ry­zon­cie Las Cieni.

Po­wę­dro­wał wspo­mnie­niem do Syl­we­stra, na któ­rego za­pro­sił Ko­wal­skich nie­cały mie­siąc temu...

Przy­go­to­wał ucztę, ścią­gnął cu­kry i wódki Ba­czew­skiego ze Lwowa, na­ję­temu ku­cha­rzowi po­le­cił przy­go­to­wać ausz­piki z ryb i ka­płony z tru­flami, a Sa­bi­nie – ko­niecz­nie, ach ko­niecz­nie! – ka­pu­śniak na gęsi. Wy­bił świe­żym ak­sa­mi­tem kar­ciane sto­liki, na­stroił for­te­pian, za­mó­wił frak u krawca, ob­ciął włosy we­dle naj­now­szej mody i rzu­cił pi­cie na całe pięć dni przed ba­lem.

Pa­mię­tał, jak cze­kał na sa­nie. Wy­glą­dał ich jak zba­wie­nia, wy­wie­szony do po­łowy przez to samo okno, przez które te­raz wą­chał trzeź­wiący umysł śnieg. Wtedy taki sam mróz gryzł po po­licz­kach, a łzy zbie­rały się w ką­ci­kach oczu, gdy raz po raz, z upo­rem ma­niaka li­czył wy­sia­da­ją­cych z sań go­ści. Se­nior rodu Adam Ko­wal­ski, jego młod­sza o ćwierć wieku żona Lu­dwika, naj­star­szy syn In­no­centy, średni Mar­cel, naj­młod­szy Staś. I wresz­cie trzy ko­biece suk­nie: Au­gu­sty, jej gu­wer­nantki Kon­stan­cji i... po­ko­jówki.

Pa­mię­tał, że trza­snął okien­nicą, aż pę­kła szyba. Po­wi­tał przy­by­łych z uśmie­chem sza­leńca na drga­ją­cych po­licz­kach, nie mógł tań­czyć ani jeść, i pił tylko wię­cej niż zwy­kle, wzno­sząc to­ast za nowy, 1855 rok zna­ko­mitą starką Ba­czew­skiego.

Ka­pu­śniak ka­zał wy­lać psom.

Au­gu­sta za­ga­dy­wała, żar­to­wała, wresz­cie wy­cią­gnęła opor­nego go­spo­da­rza do walca i pa­trząc mu bez­czel­nie w oczy, spy­tała, czy przy­czyną złego na­stroju nie jest aby nie­obec­ność na balu panny Je­ka­te­ryny.

Zbladł i po­my­lił kroki, po czym za­prze­czył z całą gor­li­wo­ścią, wy­śmie­wa­jąc da­wa­nie wiary plot­ku­ją­cym ba­bom.

„Szkoda, bo gdy­byś był cie­kaw, może zdra­dzi­ła­bym po­wód, dla któ­rego nie chciała tu przy­je­chać”.

„Nie chciała?!” – syk­nął, a Au­gu­sta z uśmie­chem ko­goś, kto wła­śnie po­twier­dził swe przy­pusz­cze­nia, wy­szep­tała, mu­ska­jąc war­gami jego ucho:

„Na­ma­wia­łam ją po sto­kroć, mó­wi­łam, po­jedź, pan An­toni za­wdzię­cza ci tak wiele, ucie­szy się, kiedy cię zo­ba­czy, a ona: nie i nie. W końcu wy­znała ze łzami w oczach, że nie ma od­po­wied­niej sukni, żeby się na balu po­ka­zać, a chcia­łaby ró­żową, z mu­ślinu, z de­kol­tem i tre­nem... Mó­wię jej, Ka­tju ko­chana, prze­cież mogę prze­ro­bić ja­kąś swoją suk­nię dla cie­bie, nie wy­pada, by uboga dziew­czyna pa­ra­do­wała w mu­śli­nach, a na to ona: po cóż pa­nienka ma prze­ra­biać swoją suk­nię, skoro w oso­bie ja­śnie pana mamy wspo­mo­ży­ciela bied­nych, co to wzo­rem Chry­stusa na­gich przy­odziewa? Prze­cież pan Sepp mi taką piękną suk­nię spra­wił na po­dróż, te­raz ko­lej na pana An­to­niego, nie­praw­daż?...”.

Zmro­ziło go to ja­koś i nie bar­dzo do Ka­tji pa­so­wało, bo sam pa­mię­tał, jak się bro­niła przed suk­nią, którą jego matka dla niej wła­sno­ręcz­nie wy­rych­to­wała, ale któż zna ko­biety...? Mo­gła za­kosz­to­wać w fa­ta­łasz­kach rów­nie mocno jak w książ­kach.

Wtedy kpiący uśmie­szek Au­gu­sty uszedł uwagi Tysz­kow­skiego. Przy­po­mniał go so­bie do­piero po trzech ty­go­dniach, kiedy to miął w rę­kach suk­nię ode­braną od ży­dow­skiego krawca (tego sa­mego, co na po­le­ce­nie Sepka uszył dla Ka­tji po­przed­nią, po­dróżną). Ró­żowe cudo pach­nące luk­su­sem po­je­chało pro­sto do Bir­czy, a Toni, gdy wy­obra­żał so­bie te chude, psie że­bra w za­wo­jach mu­ślinu, czuł coś po­mię­dzy roz­ba­wie­niem a tkli­wo­ścią.

Pod ko­niec stycz­nia Ko­wal­scy zje­chali do Jam­nej na kar­na­wa­łowy wie­czór z tań­cami i Tysz­kow­ski, tak samo jak przed­tem, wy­wie­szony po­łową ciała z okna, wy­pa­try­wał po­dwój­nych sań. Jak po­przed­nio, pierwsi wy­sie­dli ne­sto­rzy rodu, po­tem In­no­centy z na­rze­czoną panną Pan­kra­tiew, wresz­cie Mar­cel, Sta­ni­sław i Au­gu­sta. Bona i słu­żąca wy­sia­dły ostat­nie, a to dla­tego, że po­ma­gały pod­trzy­my­wać cią­gnący się za pa­nienką mu­śli­nowy, ró­żowy tren.

„Wy­bacz, An­toni – ode­zwała się w sa­lo­nie Au­gu­sta z kpią­cym uśmiesz­kiem, któ­rego sens do­piero te­raz do­tarł do Tysz­kow­skiego – ale prze­ko­na­łam Je­ka­te­rynę, że w ró­żo­wym jest mi bar­dziej do twa­rzy niż jej”.

To po­wie­dziaw­szy, na­ka­zała słu­żą­cej zdjąć z sie­bie szal i okrę­ciła się wo­kół wła­snej osi, zmia­ta­jąc fał­dami sukni kon­fetti, któ­rym An­toni na­ka­zał hoj­nie po­sy­pać pod­łogę.

„I jak ci się po­do­bam?” – spy­tała, uno­sząc pod­bró­dek.

Toni spoj­rzał na złote włosy spięte szma­rag­do­wym dia­de­mem, prze­cud­nej głębi błę­kitne oczy, ala­ba­strowe ra­miona przy­sło­nięte drga­jącą mgiełką mu­ślinu i wy­obra­ził so­bie, jak suk­nia wy­glą­da­łaby na tej, dla któ­rej była prze­zna­czona.

„Nie mam po­rów­na­nia” – wy­pa­dło z niego, nim zdą­żył się po­ha­mo­wać. „Poza tym, je­śli do­brze pa­mię­tam, Je­ka­te­ryna jest szczu­plej­sza od acanny, więc te wstawki – wska­zał na wszyte pod sta­ni­kiem ciem­niej­sze pasy ma­te­riału – szpecą ca­łość”.

To po­wie­dziaw­szy, skło­nił się i po­ma­sze­ro­wał do ba­wialni, pod pre­tek­stem do­gląd­nię­cia służby. W my­ślach po­dzię­ko­wał matce, która stale coś prze­ra­biała w swych suk­niach, ra­cząc kra­wiec­kim słow­nic­twem wszyst­kich do­mow­ni­ków, włącz­nie z sy­nami.

Od tam­tego czasu sto­sunki mię­dzy ro­dzi­nami Tysz­kow­skich i Ko­wal­skich – już i tak nie naj­lep­sze – ochło­dziły się osta­tecz­nie. Toni nie mógł wy­ba­czyć Au­gu­ście, matka – In­no­cen­temu, który nie­opatrz­nymi słowy ob­ra­ził gosz­czącą w Jam­nej księżnę Sa­pie­żynę, a wieść o tym, że pan Adam nie­gdyś ska­zał na śmierć ojca Ka­tji za rze­kome wspo­ma­ga­nie czerni, przy­pie­czę­to­wała roz­brat.

Do­piero dzi­siaj, dzięki temu li­stowi, du­sza An­to­niego, za­lana smut­kiem i go­rzałką, drgnęła, uru­cha­mia­jąc falę wspo­mnień.

Otrzą­snął się. Za­mknął okno i od­wró­cił się na od­głos otwie­ra­nych drzwi, ude­rza­jąc ko­pertą o sze­roką, upstrzoną na­gniot­kami dłoń.

– Cóż się tak ja­śnie pan za­fra­so­wał? – spy­tała Sa­bina, zer­ka­jąc z nie­po­ko­jem. – Czy ja­kie złe wie­ści?

– Wręcz prze­ciw­nie. Chcą, że­bym w Bir­czy za­po­lo­wał.

Sa­bina po­krę­ciła głową.

– To ci po­mysł! Go­dzi się w taką po­godę czło­wieka po­sy­łać, żeby pro­sił na po­lo­wa­nie?... Na­wet sań mu nie dali, mało bra­ko­wało, a za­mar­złby na go­ścińcu!

– Wi­dać, ważne po­lo­wa­nie.

– Może znowu chcą pana swa­tać z pa­nienką Au­gu­stą?

Toni po­słał och­mi­strzyni zmę­czone spoj­rze­nie.

– Pa­nie Toni, prze­cie wszy­scy wie­dzą, że wiel­moż­nej pa­nience lat nie ubywa, a za mie­dzą się taki ładny ma­ją­tek mar­nuje! Ja­kie to by­łoby szczę­ście dla pa­nienki się za pana wy­dać. A jak nie za pana, to choć za pana Sepka!

– Po­jemne serce musi mieć pa­nienka, skoro jest jej obo­jętne, za któ­rego z nas za mąż wyj­dzie.

– Pew­ni­kiem za tego, który wię­cej odzie­dzi­czy.

Par­sk­nął śmie­chem. Sa­bina spoj­rzała na niego cie­pło. Tknięty na­głymi wy­rzu­tami su­mie­nia chwy­cił czer­woną dłoń och­mi­strzyni i uca­ło­wał.

– Prze­bacz mi, Sa­binko, żem tak na cie­bie na­padł! Źle mi ostat­nio, po­zbie­rać się do kupy nie mogę. Nie wiem, czy to po­goda, czy sa­mot­ność, czy matka mi za dużo przed od­jaz­dem na­ga­dała... Dzi­czeję w tym dwo­rze, jak zwie­rzę. – Pu­ścił jej rękę i wy­mam­ro­tał pod no­sem: – Może to prawda, co mó­wią we wsi, że cza­ro­du­cha rzu­ciła na mnie urok?...

Sa­bina z wes­tchnie­niem się­gnęła po ci­śnięty nie­dbale na łóżko szla­frok, sta­nęła za ple­cami To­niego i po­cze­kała cier­pli­wie, aż pryn­cy­pał trafi w rę­kawy.

– Głu­poty! – prych­nęła. – Niechże mi śmia­łość pan wy­ba­czy, ale gdy­byś pan jeno na ga­da­niu głu­pot po­prze­stał, by­łoby dla wszyst­kich le­piej. Ale pan od złych słów prze­cho­dzisz do czy­nów i do cięż­kich grze­chów, jak ten, któ­rym te­raz cuch­niesz! Tak jak pan piją tacy, co sami sie­bie trak­tują jak wroga!

– Wroga się za­bija. Tak mnie w woj­sku uczono.

– A Chry­stus ka­zał swo­ich wro­gów mi­ło­wać! Na li­tość bo­ską, czas się opa­mię­tać! – Spo­strze­gła się, że pod­nio­sła głos, i na­raz przy­ci­chła. – Po to pana na wła­snych ko­la­nach ko­ły­sa­łam, po to pana wy­pie­ści­łam od pa­cho­lę­cia, żeby pa­trzeć, jak się pan za­bi­jasz?... Miejże pan li­tość nad starą ko­bietą!

Po­pra­wiła szla­frok, strzep­nęła ja­kiś py­łek. Tysz­kow­ski – zmarsz­czony, nie­ru­chomy, do­tknięty tym wy­zna­niem w samo serce – miął w dłoni list.

Czu­łost­ko­wość, jak zwy­kle u sil­nych ko­biet po­kroju och­mi­strzyni, trwała nie dłu­żej niż mgnie­nie oka. Nie mi­nęła mi­nuta, kiedy Sa­bina wes­tchnęła, za­sło­niła po­łami szla­froka ja­śnie­pań­ski nagi tors (choć tak był owło­siony, że słowo „nagi” nie bar­dzo do niego pa­so­wało) i zwią­zała pa­sek, ści­ska­jąc sil­nie su­peł. To­niemu się od­biło.

– Ko­niecz­nie chcesz zo­ba­czyć, co wczo­raj ja­dłem? – mruk­nął.

– Wi­dzia­łam. – Po­lu­zo­wała pa­sek. – Od mie­siąca oglą­dam pań­ski ja­dło­spis pod tym oknem, po­dob­nie jak wszy­scy w domu! Cała służba, sta­jenni, a dziś na­wet ten nie­szczę­sny po­sła­niec z Bir­czy! Wstyd i sro­mota!

– Gdzie jest po­sła­niec? – zmie­nił te­mat.

– W kuchni, mó­wi­łam prze­cie... – Na­raz po­czuł na so­bie ba­daw­czy wzrok Sa­biny. – Chyba pan nie my­śli w tę po­godę do Bir­czy je­chać?!

Tysz­kow­ski te­atral­nie za­tkał uszy, ale nie­wiele to dało.

– Na świętą Po­krowę Bo­gu­ro­dzicę, mało to zwie­rzyny w na­szym le­sie?! Za­sy­pie pana na ament, za­mar­z­nie pan! Pół biedy z pa­nem, ale koni szkoda!...

Nie wy­trzy­mał.

Chwy­cił fi­li­żankę (za dru­gim ra­zem, bo za pierw­szym nie tra­fił w uszko), po­łknął kawę jed­nym ły­kiem, wy­mi­nął och­mi­strzy­nię i wy­szedł z sy­pialni.

Na ko­ry­ta­rzu za­krę­ciło mu się w gło­wie. Zwol­nił kroku, ostroż­nie do­tarł do scho­dów i jesz­cze ostroż­niej zszedł na par­ter. Zaj­rzał do kuchni, a po­tem do cze­lad­nej izby, gdzie przy skle­co­nym z de­sek stole chłop w ba­ra­nicy sior­bał barszcz z cy­no­wej mi­ski.

Na wi­dok ja­śnie pana chłop ze­rwał się, zdjął czapkę i za­stygł w po­sta­wie na bacz­ność, co na­tych­miast zjed­nało mu sym­pa­tię To­niego. Czuł sła­bość do wszyst­kich sko­sza­ro­wa­nych.

– Spo­cznij! – rzu­cił, a chłop od­ru­chowo przy­jął swo­bod­niej­szą pozę. – Gdzie­żeś to słu­żył?

– W Prze­my­ślu! – szczek­nął po woj­sko­wemu po­sła­niec. – Dzie­siąty Ga­li­cyj­ski Pułk Pie­choty!

– W isto­cie pie­chur z cie­bie przedni! W taką po­godę wspi­nać się po na­szej gór­skiej dro­dze! Ileś szedł?

– Bę­dzie z osiem go­dzin, wiel­możny pa­nie! Gdyby śnieg nie pa­dał, do­tarł­bym szyb­ciej.

Tysz­kow­ski gwizd­nął z po­dziwu. Chłop – nie­młody, ale wy­pro­sto­wany i sze­roki w ba­rach – śmiało lu­stro­wał go spod zmru­żo­nych po­wiek.

– Zwą cię ja­koś?

– Sawka, do usług wiel­moż­nego pana.

– Naja­dłeś się, Sawka?

Chłop zer­k­nął na mi­skę.

– Wy­śmie­ni­cie, wiel­możny pa­nie. Ta miła jej­mość, co mi barsz­czu dała, nie dość, że przed­nio go­tuje, to przy­stojna ko­bieta...

– A wredna!... – wy­znał szep­tem ja­śnie pan i od­wró­cił się do drzwi. – Ej, dur­niu, je­steś tam?! – wrza­snął, aż za­dźwię­czała cy­nowa mi­ska.

– Je­stem, ja­śnie pa­nie!

W cze­lad­nej izbie za­ma­ja­czyła blond czu­pryna Okta­wiana. Toni skrzy­wił się, jakby roz­bo­lał go ząb.

– Skończ pod­szczy­py­wa­nie dzie­wek i po­wiedz Sa­bi­nie, niech da temu tu­taj do­lewkę i ja­kie mięso! Go­ścia w taką po­godę trzeba ugo­ścić po kró­lew­sku!

Od­wró­cił się do Sawki.

– Za jaką go­dzinę go­tuj się do drogi po­wrot­nej. Po­je­dziesz ra­zem ze mną do Bir­czy.

Sawka skło­nił się z wdzięcz­no­ścią.

– Za­szczyt to dla mnie, wiel­możny pa­nie. Po­wo­zić umiem nie­zgo­rzej i bar­dzom panu wdzię­czen, że nogi mi wy­poczną.

Toni nie wy­słu­chaw­szy po­dzię­ko­wań do końca, wy­padł z izby.

Ogar­nęła go dzika ra­dość. Ileż to dni prze­żył w oba­wie, że dawni przy­ja­ciele nie będą chcieli pod­trzy­my­wać sto­sun­ków! A tu pro­szę! Za­pro­sze­nie na po­lo­wa­nie! Może przy oka­zji uda się za­ła­twić tro­chę na­boi? Prze­cież nikt inny, a wła­śnie on, Toni, przy­wiózł In­no­cen­temu i Mar­ce­lowi ta­kie same jak jego le­fo­szówki z Wied­nia! My­śliw­ska brać za­wsze musi być dla sie­bie wspar­ciem. Ach, je­chać, je­chać jak naj­prę­dzej!

Wbiegł po scho­dach na pię­tro i dziar­sko skrę­cił do ką­pie­lo­wego po­koju.

– Ej, dur­niu! – ryk­nął w prze­strzeń. – Szczotka, my­dło, ręcz­nik, brzy­twa! I go­rąca woda! Mi­giem!

Ru­mor na dole świad­czył o tym, że we­zwa­nie do­tarło do ad­re­sata.

– Sa­bino! Po­trze­buję po­mocy!

– Pali się?! – burk­nęła och­mi­strzyni z głębi domu, ale chwilę póź­niej uka­zała się w ko­ry­ta­rzu, nio­sąc pod pa­chą to­bół świeżo upra­nej bie­li­zny.

– Sa­bino – za­czął – ro­zu­miesz, że nie wy­pada mi je­chać do są­sia­dów byle jak ubra­nym. Przy­go­tujże mi co sto­sow­nego, wiesz... ko­szula z cien­kiej wełny, naj­le­piej ten pa­ry­ski mo­del od Fio­ren­ti­niego, halsz­tuk z atłasu, man­kiety i koł­nie­rzyki od­pra­so­wane i wy­kroch­ma­lone, je­dwabna chustka, rę­ka­wiczki i cała reszta...

Skrzy­wiła się, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że nie gu­stuje w ta­nich po­ufa­ło­ściach.

– Od­kąd to na po­lo­wa­nie ubiera się pan w atłasy?

Toni za­klął w my­ślach.

– I wodę ko­loń­ską przy­nieś, bom starą roz­bił.

– A nie wy­pił przy­pad­kiem? Pan żeś po­wy­pi­jał na­wet li­lie w spi­ry­tu­sie, co je wiel­można pani wła­sno­ręcz­nie przy­go­to­wała do od­ka­ża­nia ran... Wtedy, co śnieg za­sy­pał drogę do aren­da­rza, pa­mięta pan?...

– Ałun i pro­szek do my­cia zę­bów – prze­rwał oschle.

– Który pro­szek? Ten z prze­pisu panny Ka­tji? Miałko starta szał­wia z fioł­ko­wym ko­rze­niem i pa­loną ma­gne­zją? Wspa­niały prze­pis, gęba pach­nie jak bu­kiet! Jak pan chuch­nie na po­lo­wa­niu z wia­trem, to zwie­rzyna z za­chwytu sama się po­ko­tem po­łoży. A jak jesz­cze zo­ba­czy my­śli­wego w atła­sach...

I roz­re­cho­tała się do­no­śnie, trzę­sąc brzu­chem.

Je­śli kie­dy­kol­wiek chciał za­mor­do­wać Sa­binę, to dzi­siaj był tego naj­bliż­szy. Po­pa­trzył jej głę­boko w oczy.

– Cie­szę się, że mogę być przy­czyną tak do­brego hu­moru jej­mo­ści. Nie chciał­bym go psuć ła­ja­niem, jak to się cza­sem pa­nom wo­bec opie­sza­łych sług przy­da­rza...

I tu uśmiech­nął się słodko, klnąc na drga­jący ze zło­ści po­li­czek.

Sa­bina prych­nęła, po­pra­wiła na bio­drze to­bół z bie­li­zną i z za­dartą głową od­da­liła się ko­ry­ta­rzem.

Go­dzinę póź­niej Toni w wil­czym fu­trze – wy­świe­żony, ogo­lony, pach­nący fioł­ko­wym ko­rze­niem ni­czym po­słu­gacz w bur­delu – za­siadł w sa­niach.

Śnieg ustał zu­peł­nie, pro­mie­nie słońca śli­zgały się po gład­kich jak bu­dyń za­spach.

Sawka cmok­nął na ko­nie, lekko trzep­nął lej­cami i ru­szyli w drogę.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki