Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czwarty tom fascynującej SAGI RODU TYSZKOWSKICH, w skład której wchodzą: Aptekarka, Czarci ogród oraz Jemioła, klątwa i cholera.
Katja coraz śmielej okazuje swoje uczucia Sepkowi. Antoniego zalewa krew – z zazdrości i oczywiście z wrodzonej predyspozycji – i w ataku furii planuje podłą intrygę. Jego matka obmyśla jeszcze podlejszą: Katja, wysłana do dzieci do Jamnej, wpada w ręce żandarmów.
Tymczasem na horyzoncie pojawia się lekarz Wilhelm Kreyczi. Jego wspaniała przemyska rezydencja godna jest opowieści. Gdy szczęśliwym zbiegiem okoliczności aptekarka Katja trafia pod skrzydła Wilhelma – wjeżdża Antoni, cały na czarno, na karym, uzależnionym od cukru ogierze…
Historia wrażliwej i niepokornej kobiety w zawikłanych czasach. Gotowy materiał na film.
Krystyna Romanowska, dziennikarka, autorka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 374
Na pana niewolnik haruje od wschodu do zachodu, dla niego znosi chłód i znój, dla niego ostrzy siekierę, zaprzęga woły, dla niego orze łono ziemi; jemu samemu przypada w udziale krwawy trud i skąpe plony z przygodnej roli, którą uprawia nadludzkim wysiłkiem.
Hubert Vautrin, Obserwator w Polsce (1807),w: Polska stanisławowska w oczach cudzoziemców, t. 1,oprac. Wacław Zawadzki, Warszawa 1963
Zawóz, cyrkuł sanocki A.D. 1855
Tyszkowski energicznie wmaszerował do aptecznego składu. Dziewczyna poderwała się z miejsca, wyminęła Antoniego, nim zdążył mrugnąć, i wyfrunęła na korytarz niczym motyl przegoniony łopatą.
Znowu! Znowu bezczelnie umykała!
W zasadzie to jej się nie dziwił, bo ostatnim razem trochę go poniosło. Cóż... wiadomo przecież, że namiętność odziera z dobrych manier nawet najcnotliwszych mężczyzn. Ale żeby od razu wyprawiać takie mecyje? Dąsać się, uciekać, chować po kątach...?
I tak cały czas! Odkąd się zjawił u babki w Zawozie!
Wyjechał z Jamnej początkiem marca, do majątku babki dotarł, gdy na topolach pojawiły się pierwsze pączki, a całą Galicję zalały wściekłe deszcze. Ziąb, wilgoć i głód – te trzy macki śmierci jak co roku ścisnęły wieśniaków za gardła, jednak tym razem przywlokły ze sobą coś jeszcze: zarazę. Nawet Katja, podstępnie zwabiona do Zawozu przez matkę, nie zdołała uchronić się przed chorobą. Grasanka zabrała jej miesiąc życia. Jeszcze do tej pory na twarzy dziewczyny dało się dostrzec ślady po dotknięciu cholerycznego palca: delikatne rysy stały się ostrzejsze, a cera przezroczysta niczym pergamin. Aptekarka wyszła cudem z choroby, głównie dzięki własnym dekoktom i specyfikom, które później uratowały jej życie. A w zasadzie on, Antoni, to życie uratował! Siedział w dworskim szpitaliku bite trzy dni, niewzruszony jak głaz, warował przy jej łóżku jak Marlonek przy upolowanym bażancie. Poił chrzanowym sokiem, parzył ziółka, poprawiał poduszki. Modlił się. Ba! Zdążył nawet okłamać cesarskich żandarmów! Popełnił dla niej przestępstwo, a ona nic, tylko ucieka! I wzwodzi go na pokuszenie...
Toni zerknął w głąb korytarza. Katja szarpała właśnie klamkę w drzwiach swej izdebki. Rozglądała się rozpaczliwie, jak ścigane zwierzę, drugą ręką przeszukując gorączkowo kieszenie fartucha. Znalazła klucz, ale echo narastających kroków sprawiło, że wypadł jej z rąk.
– Stój! – krzyknął Tyszkowski.
Dziewczyna pospiesznie poderwała klucz z podłogi, zerknęła za siebie i popędziła na oślep korytarzem. Tylko warkocz za nią furkotał.
– Sarnino, stój, u licha!
Zdyszany oddech i łomot skórzanych bucików, uderzających w deski korytarza, sugerowały, że dziewka ani myśli się zatrzymać. I co teraz? On, herbowy szlachcic, ma się za własną chłopką uganiać?!
– Stój! – ryknął. – Bo ci ścięgna podetnę i piętno wypalę na czole! Tak moi dziadowie karali chłopów za ucieczkę!
Nie wiadomo, czy dziewczyna wzięła te pogróżki na serio, czy swoim zwyczajem je zlekceważyła, jednak przystanęła posłusznie. Jej plecy uniosły się w spazmatycznym wdechu. Toni zbliżył się, tłumiąc złość.
– Cóż to? Znudziła się zabawa w berka ze swoim panem?
– Dobrze pan wie, że nie jest pan moim panem. Ale z upodobaniem to powtarza, jakby nie wiedział, że przebywam w majątku u pańskiej szlachetnej babki, pani Rozalii.
– Zaraz się dowiem, że babka kazała ci przede mną uciekać!
– Jaśnie pani Giebułtowska i czcigodna matka pańska każą mi uciekać przed wszystkim, co mnie od pracy odciąga. Do widzenia, jaśnie panu! – I dygnęła bezczelnie, najwyraźniej uznając rozmowę za skończoną.
– Stój, Sarnino, bo...
Katja zamknęła oczy z miną cierpiętnicy.
– Dziwne, że przed moim bratem tak nie uciekasz! – wysyczał. – Spędzasz w jego towarzystwie całe dnie, a cholerykami zajmują się pielęgniarki i nasz rządca! Nie wstyd ci? Nie żal ci tych biednych zasrańców?
Pobladła. Toni wiedział, że uderzył w czuły punkt, gdyż chorzy stanowili świętość, której Katja poświęciła ostatnie dwa miesiące swego życia, omal tego życia przy nich nie tracąc.
– Za pozwoleniem, nigdy nie pozostawiam Heli, Lesi i Maksymiliana bez poruczeń, co mają zaordynować chorym! Z panem dziedzicem spaceruję po ogrodzie, bo mnie sama jaśnie pani Rozalia o to prosiła, a i brat pański nalegał. Mówił nawet, że uspokajają go te przechadzki i odpędzają czarne myśli. Jak więc mogłabym odmówić?
– Tak jak mnie odmawiasz! – eksplodował Antoni, dźgając palcem wskazującym we własną pierś, obciągniętą Sepkową, za ciasną koszulą. Materiał przy nagłym ruchu popruł się pod lewą pachą.
– Psia kurew! – Tyszkowski uniósł ramię i spojrzał na rozdarcie. – A niby mamy ten sam rozmiar!
– Możliwe – odezwała się ugrzecznionym tonem. – Zmieszczenie się w koszulę to jedyne pańskie podobieństwo do brata. Bo po charakterze ani po manierach nigdy bym nie poznała, że jednaka krew płynie w żyłach pańskich i pana Józefa... Tym bardziej gdy już się pan odezwie!...
Toniemu zadrgał policzek. Uch, jakżeby się teraz odegrał! Do szału doprowadzało go, że wymawiała te słowa z pokorą, ale tak źle udaną, iż dobrze wiedział, jakie uczucia żywi doń aptekarka. Jędza, czarownica, dziewka rogata, zaprzedana od maleńkości szatanowi i jego demonom!
Łypnął na nią spod zmarszczonych brwi: gapiła się w podłogę, niewiniątko, pozostawiając mu podziwianie długich, lekko zakręconych rzęs, które ocieniały jej policzki jak małe wachlarze. Zauważył, że odkąd przed trzema tygodniami wydobrzała z zarazy i ze swymi dekoktami zaczęła odwiedzać Sepka, zyskała na ochędóstwie. Odzienie bez łat, warkocz wymyty, zapleciony do końca i przewiązany czystą tasiemką, a nie jak dotąd – kawałkiem sznurka. Kołnierzyk biały i sztywny od krochmalu, a nie jak drzewiej, od brudu... Na drobnych stopach nowe trzewiki. I coś absolutnie niebywałego: dłonie aptekarki, jaśniejące niczym księżyc w pełni na tle szarego nieboskłonu sukni.
– Mój brat widział już, jakżeś się dla niego doszorowała? Uważaj, bo od nadużywania ługu skóra ci oblezie jak zaskrońcowi na wiosnę.
Wachlarzyki rzęs zadrżały.
– Godzi się to? Stroić się dla dziedzica, a dla mnie, któremu zawdzięczasz wolność i ratunek, masz tylko przykre słowa i obelgi! – oświadczył z pretensją. – Kiedy ja stanę w progu salonu czy bawialni, robisz „och!”, jeśli coś trzymasz w rękach, to upuszczasz, jeśli nie, to gnasz do wyjścia, jakbyś diabła z samego dna piekła napotkała! Ale jeśli mojego brata zobaczysz, to fiu, fiu... – Gwizdnął przez zęby. – „Jaśnie panie, może wody?”. – Toni pochylił się, naśladując usłużny głos Katji. – „Może panu gorąco, to okno otworzę, może pan spocznie na krześle? Och, nie! Nie!” – zapiszczał falsetem. – „Niechże się jaśnie pan nie trudzi! Jaśnie pan taki blady, jeszcze słabo się pan czuje! Proszę spocząć, podsunę krzesełko. Może rosołku, może ciasteczko, może gazetę jaśnie panu poczytać?”. Kurrrrwa, nocnik mu jeszcze podaj!!!
Aptekarka milczała. Toni okrążył ją, stukając oficerkami, i nie doczekawszy się pożądanej reakcji, huknął:
– Będziesz tak za nim latać?! Toż to dorosły chłop, za rękę go trzymać nie trzeba! Wyliże się z żałoby, nie za rok, to za dwa! Czas leczy rany! A ty co wyprawiasz? – Pociągnął Katję za warkocz, aż poderwała głowę. – Cóż ty sobie roisz w tym bezuchym włościańskim łebku? Że zastąpisz mu tamtą?! Ha, ha, ha, dobre sobie! Tamta była ładna!
Rzęsy uniosły się i wielkie, przejrzyste oczy spojrzały na Tyszkowskiego z wyrzutem.
– Co się wyślepiasz? Zapamiętaj sobie, Ludka była nie ładna, a piękna! – znęcał się. – Możesz się szorować, aż ci skóra zejdzie, możesz od babki wyłudzać nowe suknie, a i tak nic ci z tego nie przyjdzie, boś szpetna, pyskata i koścista jak relikwie świętego Wincentego, co je obnoszą w Przemyślu na procesji! A ja znam gust mego brata: nie lubi chudych! A chudych i brzydkich nie znosi, bo mawia, że mu apetyt odbierają!
Z satysfakcją zauważył, że na rzęsach pojawiły się nagle dwie przezroczyste krople. Katja zamrugała i ze złością otarła łzy wierzchem dłoni.
– Oj – zatroskał się fałszywie. – Co się mażesz...? Spuchną ci uroczne oczy i nie dostrzeżesz w porę, czy dziedzic czeka pod magnolią! Biegnij, biegnij, tylko nie potknij się i nie wpadnij w błoto, boś wypucowana jak garnek przed świętami!
Zaczerwieniła się.
– Skąd pan wie o magnolii!? Zakradał się pan, żeby śledzić pana Sepka?! W dodatku ciężko chorego! A co do mojej przy nim obecności: wie pan dobrze, że pan dziedzic nie może pozostać bez opieki, że ktoś musi mieć na niego baczenie, by znowu...
– Cisza! – warknął. – Opieka opieką i wdzięczen ci byłbym za nią, gdybyś się dziedzicem opiekowała, ale ty się nie opiekujesz, a mizdrzysz się doń jak subretka z teatru! Myślisz, że nie widzę, jak co rusz suknie zmieniasz i chusty wiążesz zmyślnie, żeby te twoje marne cycki wyglądały na większe?!...
– Co?! – krzyknęła, oblewając się szkarłatem. – Co pan...
– Jak raz matka powiedziała, że się jej dwie doniczki z pelargonią zapodziały, to pierwsze, com pomyślał, żeś je pewnie pod suknię włożyła!
– Pan... – wyjąkała i zacisnęła doszorowane dłonie w pięści. – Pan jest...
– No, no! Pięści zaraz pójdą w ruch, pewno będziesz mnie okładać, co? Ale się boję takiego chuchra! Palcem bym cię przewrócił! Ale i tak powiem, co mam ci do powiedzenia!
Nachylił się do odciętego ucha. Cofnęła się, jednak zdążył chwycić ją za ramię.
– Powiem ci, com wczoraj widział. Udałem się na przechadzkę, by odetchnąć świeżym powietrzem po tych wyziewach z cholerycznego szpitalika, w którym cię nie tak dawno kurowałem... bo leżałabyś teraz na zawoskim cmentarzu jak Ludka... Szedłem, szedłem, aż zaszedłem pod magnolię, i cóż widzę...? – Uniósł brew. – Gruchające gołąbki! Tyle, że nie na gałęziach, a pod nimi. Dziedzic siedzi w poręczowym krześle, a ty...
– Szukałam grzybów! – przerwała, usiłując wykręcić ramię z uścisku. – Pan dziedzic chciał obejrzeć piestrzenicę, a akurat jedna rosła w miejscu, gdzie stała noga od krzesła. – Cofnęła się, jednak zdążył chwycić ją za ramię i potrząsnąć, aż chrupnęły kości.
– Sama jesteś pieprzenica! Dobrze, że kto obcy nie widział, jak klęczysz przed Sepkiem z głową między jego nogami!
– Między nogami krzesła! Przedziwne, że pan zawsze widzi sprośności tam, gdzie ich nie ma, a na swoje nie zważa! I jak pan w ogóle może myśleć, że po tym wszystkim, co pana dziedzica spotkało, on mógłby zdradzić pamięć kobiety, którą miłował i która była matką jego dzieci?
Wyrwała się z uścisku. Zaklęła przez zęby i pobiegła korytarzem.
– Zrób jeszcze krok, a przysięgam, że podetnę ci ścięgna pod kolanami! Wtedy będziesz klęczeć cały czas, i tylko przed moim krzesłem, ladacznico!
Znieruchomiała i zawróciła. Postanowił kuć żelazo póki gorące. Złagodził głos i spojrzenie.
– Katju, opamiętaj się, do licha! Po to żem cię z cholery przywrócił do życia, żebyś mego brata bałamuciła?! Męża masz przecież! – wykrzyknął, sięgając po pierwszy argument, jaki przyszedł mu do głowy.
Katja rozdziawiła usta.
– Założę się, że gdyś robiła słodkie oczy do dziedzica, nie pomyślałaś nawet, czy ten biedaczysko Aleksy, twój mąż, a mój lokaj, żyw jeszcze!...
Wzruszył się. Ogarnął go przemożny smutek na myśl o możliwej śmierci biednego człeka – w końcu wiadomo, że na takim zadupiu jak rybotycki klucz niełatwo o lokaja.
– Szkoda, że pan o mym mężu nie pomyślał, kiedy mnie pan do grzechu nakłaniał! – krzyknęła. – Garsonierą kusił, powozami, podróżami do Przemyśla i Wiednia! Sukniami, wycieczkami do opery! I hańbą u Boga i ludzi! Już pan to wyrzucił z pamięci, jaśnie panie, prawda?! Nie dziwię się! To podobne do kogoś, kto na żadną krzywdę nie zważa, oprócz własnej!...
W Tonim rozgorzało wspomnienie, gdy Katja stała przed nim naga i patrząc mu prosto w oczy, odmawiała wszystkiego, co tak szczodrze rzucał jej do stóp. Wtedy złamała mu serce, stłamsiła dumę, a teraz, w tej chwili upokarzała go po raz kolejny! Deptała jego miłość tymi samymi wypucowanymi trzewikami, w których zaraz pobiegnie Sepkowi na spotkanie!
Chwycił ją za ramiona i potrząsnął.
– I dalej nakłaniam! – syknął przez zęby. – Dalej to wszystko może być twoje! Rozumiesz, Sarnino?!
Wyrwała się ze wstrętem i zanim Toni zdążył ją przymusić do powrotu, pobiegła w głąb korytarza.
– Leć, głupia! – nie wytrzymał. – Tylko pamiętaj: więcej oferty nie ponowię! Ja nie z tych, co się uganiają za folwarcznymi dziewkami! Ofiarowałem ci wszystko, co mogłem, wszystkie uroki życia, a tyś wzgardziła mną jak chudopachołkiem! Nie chcesz po dobroci, to... – Zgrzytnął zębami i nie dokończył.
Nabrał powietrza i odetchnął, czując złość, wściekłość i furię szarpiącą wnętrzności jak dzikie zwierzę.
– Świat się kończy – wymamrotał pod nosem. – Żebym ja, herbowy szlachcic, żebrał u chłopki o przychylność!
Zaklął szpetnie i wściekły jak diabli wyszedł na porośnięty dzikim winem ganek.
Wiosna właśnie budziła świat do życia. Białe światło ziębiło skronie, wrony krakały ochryple, a wiatr szarpał przedwcześnie posiwiałe włosy jaśnie pana.
Antoni westchnął ciężko.
Zamknął oczy i odchylił głowę w tył, wciągając zapach ziemi, deszczu i gór, tęskniąc za przychylnością tej jednej istoty, która mimo jego starań nie chciała być li tylko słabym, kruchym stworzeniem na jego łasce. Czuł, że w swoim upokorzeniu doszedł do ściany, że potrzebuje rady od Boga albo wszechświata.
Nie minęła sekunda, kiedy liść dzikiego wina, pchnięty lodowatym podmuchem wiatru, zdzielił Toniego po gębie, aż zapiekło.
Wzdrygnął się i otworzył oczy.
– Niebo płacze, kiedy widzi, jak szlachecka krew spoufala się z chamską – usłyszał za plecami, a zaraz potem szelest sukni uświadomił mu, że na tarasie jest ktoś jeszcze.
Odwrócił się.
Wiktoria Tyszkowska, złowróżbnie piękna w indygowej sukni i narzuconej na nią salopce z rudych lisów, oparła się o poręcz. Rozpuszczone włosy, uwolnione ze starannie upiętego koka, upodabniały ją nieco do greckiego posągu meduzy. W szczupłych palcach matki dymiło do połowy wypalone cygaro.
– A już straszliwą hańbą jest dla szlachcica, kiedy sprowadza na świat kundle. Kundle, kundysy! Sam Potocki pisał, że trzeba zawczasu topić te szczenięta, aby Bóg nas, możnych, za grzechy nie pokarał. Czytałeś Wacława Potockiego, synku...?
Toni przewrócił oczami. Dym cygara połaskotał go w nozdrza.
– Śmiej się, śmiej... Twój brat też się śmiał, aż kara boża spadła na to urągające przyzwoitości potomstwo i jego ladacznicę! – Matka zaklęła jak stary żandarm. – A teraz ty, zamiast jechać do Birczy i przeprosić całą rodzinę Kowalskich za wszystkie głupstwa, któreś popełnił, uganiasz się za tą bezuchą łachudrą! Kiedy patrzę na ciebie, jak...
– A kiedy ja patrzę na ciebie... – wszedł jej w słowo Toni – ...to przypominam sobie łańcuszek okręcony wokół dłoni topielicy – syknął. – I twój klejnot odnaleziony na brzegu, niedaleko miejsca, gdzie się Ludka utopiła! Nic żem Sepkowi nie powiedział i nie powiem, ale ty także miarkuj słowa, żebym się czasem w złości na ciebie, matko, nie wygadał!
Ręka z cygarem zadrżała, roztrzepując popiół na ramionach okrytych lisim futrem.
Wzrok Antoniego natrafił na kaboszon czaroitu, kołyszący się na szyi rodzicielki niczym wahadło odmierzające czas do ujawnienia tajemnicy. Wiktoria zakryła wisior alabastrową dłonią i zacisnęła na nim palce.
Antoni czekał.
– Mówiłam ci już i jeszcze raz powtórzę – odezwała się z urazą. – Nie mam nic wspólnego ze śmiercią tej chamki! Nie wepchnęłam jej do wody, tak jak nie wepchnęłabym psa! A o ciebie, niewdzięczny synu, jeno się martwię, bo cierpię, kiedy widzę człeka twojego pokroju, jak ugania się za brudną, tępą chłopką. Czy po to cię chowałam w szlacheckim domu i kształciłam we Wiedniu...?
Toni uśmiechnął się pod wąsem.
– We Wiedniu, maman, poznałem wiele interesujących chłopek, o których można było powiedzieć wszystko prócz tego, że są brudne i tępe. Segregacja owszem występuje, ale daleka jest od okrucieństwa i prymitywizmu naszej Galicji. We Wiedniu, droga maman, podział ludzkiej masy na gatunki przypomina bardziej warstwy w wiedeńskim torcie Sachera: na spodzie ciasto, pośrodku wykwintna konfitura, a śmietanka na szczycie. Ale cały czas to jest ten sam tort, a jeśli konfiturę położysz dwie warstwy wyżej lub niżej, nikt z tego powodu się nie krzywi i nie odmawia poczęstunku.
Wiktoria roześmiała się szyderczo.
– Ciekawa analogia. Z tym, że ty, mon cher enfant[1], ze swoim majątkiem plasujesz się gdzieś w okolicach śmietanki, miejsce chłopki zaś jest na spodzie, między przypalonymi na blasze okruchami. A sam rozumiesz, że tortu z okruchami na wierzchu, choćby nie wiem jak najpiękniejszego, nie strawi nikt!
Poprawiła salopkę na ramionach i odwróciła się w stronę wejścia. Popatrzyła znacząco na syna. Antoni westchnął i odkleił się od barierki, by otworzyć matce drzwi.
Patrzył, jak Wiktoria kroczy korytarzem, zamiatając indygową suknią kurz i echo grzechu samobójstwa, które w tym samym miejscu usiłował popełnić jej młodszy syn z powodu chłopki.