Wilcze znamię. Saga rodu Tyszkowskich. Tom IV - Magda Skubisz - ebook + audiobook

Wilcze znamię. Saga rodu Tyszkowskich. Tom IV ebook i audiobook

Magda Skubisz

4,8
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czwarty tom fascynującej SAGI RODU TYSZKOWSKICH, w skład której wchodzą: Aptekarka, Czarci ogród oraz Jemioła, klątwa i cholera.

Katja coraz śmielej okazuje swoje uczucia Sepkowi. Antoniego zalewa krew – z zazdrości i oczywiście z wrodzonej predyspozycji – i w ataku furii planuje podłą intrygę. Jego matka obmyśla jeszcze podlejszą: Katja, wysłana do dzieci do Jamnej, wpada w ręce żandarmów.

Tymczasem na horyzoncie pojawia się lekarz Wilhelm Kreyczi. Jego wspaniała przemyska rezydencja godna jest opowieści. Gdy szczęśliwym zbiegiem okoliczności aptekarka Katja trafia pod skrzydła Wilhelma – wjeżdża Antoni, cały na czarno, na karym, uzależnionym od cukru ogierze…

Historia wrażliwej i niepokornej kobiety w zawikłanych czasach. Gotowy materiał na film.

Krystyna Romanowska, dziennikarka, autorka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 374

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 2 min

Lektor: Magda Skubisz

Oceny
4,8 (28 ocen)
21
7
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
IzabelHerb

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna
00
Bogumari

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała! Wedlug mnie to najlepsza część sagi
00
Kasiunia235

Nie oderwiesz się od lektury

Po aptekarce to mój kolejny ulubiony tom 🥰
00
JustynaPuzanow

Dobrze spędzony czas

super
00
AniaNowak39

Nie oderwiesz się od lektury

już dawno nie czytałam tak wspaniałej i emocjonującej lektury
00

Popularność




Co­py­ri­ght © 2024 by Mag­da­lena Sku­bisz Co­py­ri­ght © 2024 by Grupa Wy­daw­ni­cza Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Pro­jekt gra­ficzny okładki Ur­szula Gi­reń
Zdję­cie na okładce Agnieszka Par­tyka-Ka­sprzak
Mo­delka We­ro­nika Je­le­śniań­ski
Po­zo­stałe ma­te­riały gra­ficzne na okładce Raw­pi­xel
Wy­rys mapy na pod­sta­wie mapy ka­ta­stral­nej mia­sta Prze­my­śla z 1852 roku znaj­du­ją­cej sięw za­so­bach Ar­chi­wum Pań­stwo­wego w Prze­my­ślu
Skład An­drzej Ko­men­dziń­ski
Ła­ma­nie tek­stu i opra­co­wa­nie gra­ficzne mapy Prze­my­ślaRa­do­sław Stęp­niak
Po­zo­stałe ma­te­riały gra­ficzne Shut­ter­stock
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ścialbo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie­pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Grupa Wy­daw­ni­cza Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, na­by­wasz książki le­gal­nie i nie udo­stęp­niasz ich pu­blicz­nie, np. w In­ter­ne­cie. Dzię­ku­jemy za to, że w ten spo­sób wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ich książki.
ISBN 978-83-68242-17-1
Gorzka Cze­ko­lada jest im­prin­tem Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Na pana nie­wol­nik ha­ruje od wschodu do za­chodu, dla niego znosi chłód i znój, dla niego ostrzy sie­kierę, za­przęga woły, dla niego orze łono ziemi; jemu sa­memu przy­pada w udziale krwawy trud i skąpe plony z przy­god­nej roli, którą upra­wia nad­ludz­kim wy­sił­kiem.

Hu­bert Vau­trin, Ob­ser­wa­tor w Pol­sce (1807),w: Pol­ska sta­ni­sła­wow­ska w oczach cu­dzo­ziem­ców, t. 1,oprac. Wa­cław Za­wadzki, War­szawa 1963

.

Za­wóz, cyr­kuł sa­nocki A.D. 1855

Tysz­kow­ski ener­gicz­nie wma­sze­ro­wał do ap­tecz­nego składu. Dziew­czyna po­de­rwała się z miej­sca, wy­mi­nęła An­to­niego, nim zdą­żył mru­gnąć, i wy­fru­nęła na ko­ry­tarz ni­czym mo­tyl prze­go­niony ło­patą.

Znowu! Znowu bez­czel­nie umy­kała!

W za­sa­dzie to jej się nie dzi­wił, bo ostat­nim ra­zem tro­chę go po­nio­sło. Cóż... wia­domo prze­cież, że na­mięt­ność odziera z do­brych ma­nier na­wet naj­cno­tliw­szych męż­czyzn. Ale żeby od razu wy­pra­wiać ta­kie me­cyje? Dą­sać się, ucie­kać, cho­wać po ką­tach...?

I tak cały czas! Od­kąd się zja­wił u babki w Za­wo­zie!

Wy­je­chał z Jam­nej po­cząt­kiem marca, do ma­jątku babki do­tarł, gdy na to­po­lach po­ja­wiły się pierw­sze pączki, a całą Ga­li­cję za­lały wście­kłe desz­cze. Ziąb, wil­goć i głód – te trzy macki śmierci jak co roku ści­snęły wie­śnia­ków za gar­dła, jed­nak tym ra­zem przy­wlo­kły ze sobą coś jesz­cze: za­razę. Na­wet Ka­tja, pod­stęp­nie zwa­biona do Za­wozu przez matkę, nie zdo­łała uchro­nić się przed cho­robą. Gra­sanka za­brała jej mie­siąc ży­cia. Jesz­cze do tej pory na twa­rzy dziew­czyny dało się do­strzec ślady po do­tknię­ciu cho­le­rycz­nego palca: de­li­katne rysy stały się ostrzej­sze, a cera prze­zro­czy­sta ni­czym per­ga­min. Ap­te­karka wy­szła cu­dem z cho­roby, głów­nie dzięki wła­snym de­kok­tom i spe­cy­fi­kom, które póź­niej ura­to­wały jej ży­cie. A w za­sa­dzie on, An­toni, to ży­cie ura­to­wał! Sie­dział w dwor­skim szpi­ta­liku bite trzy dni, nie­wzru­szony jak głaz, wa­ro­wał przy jej łóżku jak Mar­lo­nek przy upo­lo­wa­nym ba­żan­cie. Poił chrza­no­wym so­kiem, pa­rzył ziółka, po­pra­wiał po­duszki. Mo­dlił się. Ba! Zdą­żył na­wet okła­mać ce­sar­skich żan­dar­mów! Po­peł­nił dla niej prze­stęp­stwo, a ona nic, tylko ucieka! I wzwo­dzi go na po­ku­sze­nie...

Toni zer­k­nął w głąb ko­ry­ta­rza. Ka­tja szar­pała wła­śnie klamkę w drzwiach swej iz­debki. Roz­glą­dała się roz­pacz­li­wie, jak ści­gane zwie­rzę, drugą ręką prze­szu­ku­jąc go­rącz­kowo kie­sze­nie far­tu­cha. Zna­la­zła klucz, ale echo na­ra­sta­ją­cych kro­ków spra­wiło, że wy­padł jej z rąk.

– Stój! – krzyk­nął Tysz­kow­ski.

Dziew­czyna po­spiesz­nie po­de­rwała klucz z pod­łogi, zer­k­nęła za sie­bie i po­pę­dziła na oślep ko­ry­ta­rzem. Tylko war­kocz za nią fur­ko­tał.

– Sar­nino, stój, u li­cha!

Zdy­szany od­dech i ło­mot skó­rza­nych bu­ci­ków, ude­rza­ją­cych w de­ski ko­ry­ta­rza, su­ge­ro­wały, że dziewka ani my­śli się za­trzy­mać. I co te­raz? On, her­bowy szlach­cic, ma się za wła­sną chłopką uga­niać?!

– Stój! – ryk­nął. – Bo ci ścię­gna po­de­tnę i piętno wy­palę na czole! Tak moi dzia­do­wie ka­rali chło­pów za ucieczkę!

Nie wia­domo, czy dziew­czyna wzięła te po­gróżki na se­rio, czy swoim zwy­cza­jem je zlek­ce­wa­żyła, jed­nak przy­sta­nęła po­słusz­nie. Jej plecy unio­sły się w spa­zma­tycz­nym wde­chu. Toni zbli­żył się, tłu­miąc złość.

– Cóż to? Znu­dziła się za­bawa w berka ze swoim pa­nem?

– Do­brze pan wie, że nie jest pan moim pa­nem. Ale z upodo­ba­niem to po­wta­rza, jakby nie wie­dział, że prze­by­wam w ma­jątku u pań­skiej szla­chet­nej babki, pani Ro­za­lii.

– Za­raz się do­wiem, że babka ka­zała ci przede mną ucie­kać!

– Ja­śnie pani Gie­buł­tow­ska i czci­godna matka pań­ska każą mi ucie­kać przed wszyst­kim, co mnie od pracy od­ciąga. Do wi­dze­nia, ja­śnie panu! – I dy­gnęła bez­czel­nie, naj­wy­raź­niej uzna­jąc roz­mowę za skoń­czoną.

– Stój, Sar­nino, bo...

Ka­tja za­mknęła oczy z miną cier­pięt­nicy.

– Dziwne, że przed moim bra­tem tak nie ucie­kasz! – wy­sy­czał. – Spę­dzasz w jego to­wa­rzy­stwie całe dnie, a cho­le­ry­kami zaj­mują się pie­lę­gniarki i nasz rządca! Nie wstyd ci? Nie żal ci tych bied­nych za­srań­ców?

Po­bla­dła. Toni wie­dział, że ude­rzył w czuły punkt, gdyż cho­rzy sta­no­wili świę­tość, któ­rej Ka­tja po­świę­ciła ostat­nie dwa mie­siące swego ży­cia, omal tego ży­cia przy nich nie tra­cąc.

– Za po­zwo­le­niem, ni­gdy nie po­zo­sta­wiam Heli, Lesi i Mak­sy­mi­liana bez po­ru­czeń, co mają za­or­dy­no­wać cho­rym! Z pa­nem dzie­dzi­cem spa­ce­ruję po ogro­dzie, bo mnie sama ja­śnie pani Ro­za­lia o to pro­siła, a i brat pań­ski na­le­gał. Mó­wił na­wet, że uspo­ka­jają go te prze­chadzki i od­pę­dzają czarne my­śli. Jak więc mo­gła­bym od­mó­wić?

– Tak jak mnie od­ma­wiasz! – eks­plo­do­wał An­toni, dźga­jąc pal­cem wska­zu­ją­cym we wła­sną pierś, ob­cią­gniętą Sep­kową, za cia­sną ko­szulą. Ma­te­riał przy na­głym ru­chu po­pruł się pod lewą pa­chą.

– Psia ku­rew! – Tysz­kow­ski uniósł ra­mię i spoj­rzał na roz­dar­cie. – A niby mamy ten sam roz­miar!

– Moż­liwe – ode­zwała się ugrzecz­nio­nym to­nem. – Zmiesz­cze­nie się w ko­szulę to je­dyne pań­skie po­do­bień­stwo do brata. Bo po cha­rak­te­rze ani po ma­nie­rach ni­gdy bym nie po­znała, że jed­naka krew pły­nie w ży­łach pań­skich i pana Jó­zefa... Tym bar­dziej gdy już się pan ode­zwie!...

To­niemu za­drgał po­li­czek. Uch, jak­żeby się te­raz ode­grał! Do szału do­pro­wa­dzało go, że wy­ma­wiała te słowa z po­korą, ale tak źle udaną, iż do­brze wie­dział, ja­kie uczu­cia żywi doń ap­te­karka. Ję­dza, cza­row­nica, dziewka ro­gata, za­prze­dana od ma­leń­ko­ści sza­ta­nowi i jego de­mo­nom!

Łyp­nął na nią spod zmarsz­czo­nych brwi: ga­piła się w pod­łogę, nie­wi­niątko, po­zo­sta­wia­jąc mu po­dzi­wia­nie dłu­gich, lekko za­krę­co­nych rzęs, które ocie­niały jej po­liczki jak małe wa­chla­rze. Za­uwa­żył, że od­kąd przed trzema ty­go­dniami wy­do­brzała z za­razy i ze swymi de­kok­tami za­częła od­wie­dzać Sepka, zy­skała na ochę­dó­stwie. Odzie­nie bez łat, war­kocz wy­myty, za­ple­ciony do końca i prze­wią­zany czy­stą ta­siemką, a nie jak do­tąd – ka­wał­kiem sznurka. Koł­nie­rzyk biały i sztywny od kroch­malu, a nie jak drze­wiej, od brudu... Na drob­nych sto­pach nowe trze­wiki. I coś ab­so­lut­nie nie­by­wa­łego: dło­nie ap­te­karki, ja­śnie­jące ni­czym księ­życ w pełni na tle sza­rego nie­bo­skłonu sukni.

– Mój brat wi­dział już, jak­żeś się dla niego do­szo­ro­wała? Uwa­żaj, bo od nad­uży­wa­nia ługu skóra ci ob­le­zie jak za­skroń­cowi na wio­snę.

Wa­chla­rzyki rzęs za­drżały.

– Go­dzi się to? Stroić się dla dzie­dzica, a dla mnie, któ­remu za­wdzię­czasz wol­ność i ra­tu­nek, masz tylko przy­kre słowa i obe­lgi! – oświad­czył z pre­ten­sją. – Kiedy ja stanę w progu sa­lonu czy ba­wialni, ro­bisz „och!”, je­śli coś trzy­masz w rę­kach, to upusz­czasz, je­śli nie, to gnasz do wyj­ścia, jak­byś dia­bła z sa­mego dna pie­kła na­po­tkała! Ale je­śli mo­jego brata zo­ba­czysz, to fiu, fiu... – Gwizd­nął przez zęby. – „Ja­śnie pa­nie, może wody?”. – Toni po­chy­lił się, na­śla­du­jąc usłużny głos Ka­tji. – „Może panu go­rąco, to okno otwo­rzę, może pan spo­cznie na krze­śle? Och, nie! Nie!” – za­pisz­czał fal­se­tem. – „Niechże się ja­śnie pan nie tru­dzi! Ja­śnie pan taki blady, jesz­cze słabo się pan czuje! Pro­szę spo­cząć, pod­sunę krze­sełko. Może ro­sołku, może cia­steczko, może ga­zetę ja­śnie panu po­czy­tać?”. Kurrr­rwa, noc­nik mu jesz­cze po­daj!!!

Ap­te­karka mil­czała. Toni okrą­żył ją, stu­ka­jąc ofi­cer­kami, i nie do­cze­kaw­szy się po­żą­da­nej re­ak­cji, huk­nął:

– Bę­dziesz tak za nim la­tać?! Toż to do­ro­sły chłop, za rękę go trzy­mać nie trzeba! Wy­liże się z ża­łoby, nie za rok, to za dwa! Czas le­czy rany! A ty co wy­pra­wiasz? – Po­cią­gnął Ka­tję za war­kocz, aż po­de­rwała głowę. – Cóż ty so­bie ro­isz w tym bez­u­chym wło­ściań­skim łebku? Że za­stą­pisz mu tamtą?! Ha, ha, ha, do­bre so­bie! Tamta była ładna!

Rzęsy unio­sły się i wiel­kie, przej­rzy­ste oczy spoj­rzały na Tysz­kow­skiego z wy­rzu­tem.

– Co się wy­śle­piasz? Za­pa­mię­taj so­bie, Ludka była nie ładna, a piękna! – znę­cał się. – Mo­żesz się szo­ro­wać, aż ci skóra zej­dzie, mo­żesz od babki wy­łu­dzać nowe suk­nie, a i tak nic ci z tego nie przyj­dzie, boś szpetna, py­skata i ko­ści­sta jak re­li­kwie świę­tego Win­cen­tego, co je ob­no­szą w Prze­my­ślu na pro­ce­sji! A ja znam gust mego brata: nie lubi chu­dych! A chu­dych i brzyd­kich nie znosi, bo ma­wia, że mu ape­tyt od­bie­rają!

Z sa­tys­fak­cją za­uwa­żył, że na rzę­sach po­ja­wiły się na­gle dwie prze­zro­czy­ste kro­ple. Ka­tja za­mru­gała i ze zło­ścią otarła łzy wierz­chem dłoni.

– Oj – za­tro­skał się fał­szy­wie. – Co się ma­żesz...? Spuchną ci uroczne oczy i nie do­strze­żesz w porę, czy dzie­dzic czeka pod ma­gno­lią! Bie­gnij, bie­gnij, tylko nie po­tknij się i nie wpad­nij w błoto, boś wy­pu­co­wana jak gar­nek przed świę­tami!

Za­czer­wie­niła się.

– Skąd pan wie o ma­gno­lii!? Za­kra­dał się pan, żeby śle­dzić pana Sepka?! W do­datku ciężko cho­rego! A co do mo­jej przy nim obec­no­ści: wie pan do­brze, że pan dzie­dzic nie może po­zo­stać bez opieki, że ktoś musi mieć na niego ba­cze­nie, by znowu...

– Ci­sza! – wark­nął. – Opieka opieką i wdzię­czen ci był­bym za nią, gdy­byś się dzie­dzi­cem opie­ko­wała, ale ty się nie opie­ku­jesz, a miz­drzysz się doń jak sub­retka z te­atru! My­ślisz, że nie wi­dzę, jak co rusz suk­nie zmie­niasz i chu­sty wią­żesz zmyśl­nie, żeby te twoje marne cycki wy­glą­dały na więk­sze?!...

– Co?! – krzyk­nęła, ob­le­wa­jąc się szkar­ła­tem. – Co pan...

– Jak raz matka po­wie­działa, że się jej dwie do­niczki z pe­lar­go­nią za­po­działy, to pierw­sze, com po­my­ślał, żeś je pew­nie pod suk­nię wło­żyła!

– Pan... – wy­ją­kała i za­ci­snęła do­szo­ro­wane dło­nie w pię­ści. – Pan jest...

– No, no! Pię­ści za­raz pójdą w ruch, pewno bę­dziesz mnie okła­dać, co? Ale się boję ta­kiego chu­chra! Pal­cem bym cię prze­wró­cił! Ale i tak po­wiem, co mam ci do po­wie­dze­nia!

Na­chy­lił się do od­cię­tego ucha. Cof­nęła się, jed­nak zdą­żył chwy­cić ją za ra­mię.

– Po­wiem ci, com wczo­raj wi­dział. Uda­łem się na prze­chadzkę, by ode­tchnąć świe­żym po­wie­trzem po tych wy­zie­wach z cho­le­rycz­nego szpi­ta­lika, w któ­rym cię nie tak dawno ku­ro­wa­łem... bo le­ża­ła­byś te­raz na za­wo­skim cmen­ta­rzu jak Ludka... Sze­dłem, sze­dłem, aż za­sze­dłem pod ma­gno­lię, i cóż wi­dzę...? – Uniósł brew. – Gru­cha­jące go­łąbki! Tyle, że nie na ga­łę­ziach, a pod nimi. Dzie­dzic sie­dzi w po­rę­czo­wym krze­śle, a ty...

– Szu­ka­łam grzy­bów! – prze­rwała, usi­łu­jąc wy­krę­cić ra­mię z uści­sku. – Pan dzie­dzic chciał obej­rzeć pie­strze­nicę, a aku­rat jedna ro­sła w miej­scu, gdzie stała noga od krze­sła. – Cof­nęła się, jed­nak zdą­żył chwy­cić ją za ra­mię i po­trzą­snąć, aż chrup­nęły ko­ści.

– Sama je­steś pie­prze­nica! Do­brze, że kto obcy nie wi­dział, jak klę­czysz przed Sep­kiem z głową mię­dzy jego no­gami!

– Mię­dzy no­gami krze­sła! Prze­dziwne, że pan za­wsze wi­dzi spro­śno­ści tam, gdzie ich nie ma, a na swoje nie zważa! I jak pan w ogóle może my­śleć, że po tym wszyst­kim, co pana dzie­dzica spo­tkało, on mógłby zdra­dzić pa­mięć ko­biety, którą mi­ło­wał i która była matką jego dzieci?

Wy­rwała się z uści­sku. Za­klęła przez zęby i po­bie­gła ko­ry­ta­rzem.

– Zrób jesz­cze krok, a przy­się­gam, że po­de­tnę ci ścię­gna pod ko­la­nami! Wtedy bę­dziesz klę­czeć cały czas, i tylko przed moim krze­słem, la­dacz­nico!

Znie­ru­cho­miała i za­wró­ciła. Po­sta­no­wił kuć że­lazo póki go­rące. Zła­go­dził głos i spoj­rze­nie.

– Ka­tju, opa­mię­taj się, do li­cha! Po to żem cię z cho­lery przy­wró­cił do ży­cia, że­byś mego brata ba­ła­mu­ciła?! Męża masz prze­cież! – wy­krzyk­nął, się­ga­jąc po pierw­szy ar­gu­ment, jaki przy­szedł mu do głowy.

Ka­tja roz­dzia­wiła usta.

– Za­łożę się, że gdyś ro­biła słod­kie oczy do dzie­dzica, nie po­my­śla­łaś na­wet, czy ten bie­da­czy­sko Aleksy, twój mąż, a mój lo­kaj, żyw jesz­cze!...

Wzru­szył się. Ogar­nął go prze­możny smu­tek na myśl o moż­li­wej śmierci bied­nego człeka – w końcu wia­domo, że na ta­kim za­du­piu jak ry­bo­tycki klucz nie­ła­two o lo­kaja.

– Szkoda, że pan o mym mężu nie po­my­ślał, kiedy mnie pan do grze­chu na­kła­niał! – krzyk­nęła. – Gar­so­nierą ku­sił, po­wo­zami, po­dró­żami do Prze­my­śla i Wied­nia! Suk­niami, wy­ciecz­kami do opery! I hańbą u Boga i lu­dzi! Już pan to wy­rzu­cił z pa­mięci, ja­śnie pa­nie, prawda?! Nie dzi­wię się! To po­dobne do ko­goś, kto na żadną krzywdę nie zważa, oprócz wła­snej!...

W To­nim roz­go­rzało wspo­mnie­nie, gdy Ka­tja stała przed nim naga i pa­trząc mu pro­sto w oczy, od­ma­wiała wszyst­kiego, co tak szczo­drze rzu­cał jej do stóp. Wtedy zła­mała mu serce, stłam­siła dumę, a te­raz, w tej chwili upo­ka­rzała go po raz ko­lejny! Dep­tała jego mi­łość tymi sa­mymi wy­pu­co­wa­nymi trze­wi­kami, w któ­rych za­raz po­bie­gnie Sep­kowi na spo­tka­nie!

Chwy­cił ją za ra­miona i po­trzą­snął.

– I da­lej na­kła­niam! – syk­nął przez zęby. – Da­lej to wszystko może być twoje! Ro­zu­miesz, Sar­nino?!

Wy­rwała się ze wstrę­tem i za­nim Toni zdą­żył ją przy­mu­sić do po­wrotu, po­bie­gła w głąb ko­ry­ta­rza.

– Leć, głu­pia! – nie wy­trzy­mał. – Tylko pa­mię­taj: wię­cej oferty nie po­no­wię! Ja nie z tych, co się uga­niają za fol­warcz­nymi dziew­kami! Ofia­ro­wa­łem ci wszystko, co mo­głem, wszyst­kie uroki ży­cia, a tyś wzgar­dziła mną jak chu­do­pa­choł­kiem! Nie chcesz po do­broci, to... – Zgrzyt­nął zę­bami i nie do­koń­czył.

Na­brał po­wie­trza i ode­tchnął, czu­jąc złość, wście­kłość i fu­rię szar­piącą wnętrz­no­ści jak dzi­kie zwie­rzę.

– Świat się koń­czy – wy­mam­ro­tał pod no­sem. – Że­bym ja, her­bowy szlach­cic, że­brał u chłopki o przy­chyl­ność!

Za­klął szpet­nie i wście­kły jak dia­bli wy­szedł na po­ro­śnięty dzi­kim wi­nem ga­nek.

Wio­sna wła­śnie bu­dziła świat do ży­cia. Białe świa­tło zię­biło skro­nie, wrony kra­kały ochry­ple, a wiatr szar­pał przed­wcze­śnie po­si­wiałe włosy ja­śnie pana.

An­toni wes­tchnął ciężko.

Za­mknął oczy i od­chy­lił głowę w tył, wcią­ga­jąc za­pach ziemi, desz­czu i gór, tę­sk­niąc za przy­chyl­no­ścią tej jed­nej istoty, która mimo jego sta­rań nie chciała być li tylko sła­bym, kru­chym stwo­rze­niem na jego ła­sce. Czuł, że w swoim upo­ko­rze­niu do­szedł do ściany, że po­trze­buje rady od Boga albo wszech­świata.

Nie mi­nęła se­kunda, kiedy liść dzi­kiego wina, pchnięty lo­do­wa­tym po­dmu­chem wia­tru, zdzie­lił To­niego po gę­bie, aż za­pie­kło.

Wzdry­gnął się i otwo­rzył oczy.

– Niebo pła­cze, kiedy wi­dzi, jak szla­checka krew spo­ufala się z cham­ską – usły­szał za ple­cami, a za­raz po­tem sze­lest sukni uświa­do­mił mu, że na ta­ra­sie jest ktoś jesz­cze.

Od­wró­cił się.

Wik­to­ria Tysz­kow­ska, zło­wróżb­nie piękna w in­dy­go­wej sukni i na­rzu­co­nej na nią sa­lopce z ru­dych li­sów, oparła się o po­ręcz. Roz­pusz­czone włosy, uwol­nione ze sta­ran­nie upię­tego koka, upo­dab­niały ją nieco do grec­kiego po­sągu me­duzy. W szczu­płych pal­cach matki dy­miło do po­łowy wy­pa­lone cy­garo.

– A już strasz­liwą hańbą jest dla szlach­cica, kiedy spro­wa­dza na świat kun­dle. Kun­dle, kun­dysy! Sam Po­tocki pi­sał, że trzeba za­wczasu to­pić te szcze­nięta, aby Bóg nas, moż­nych, za grze­chy nie po­ka­rał. Czy­ta­łeś Wa­cława Po­toc­kiego, synku...?

Toni prze­wró­cił oczami. Dym cy­gara po­ła­sko­tał go w noz­drza.

– Śmiej się, śmiej... Twój brat też się śmiał, aż kara boża spa­dła na to urą­ga­jące przy­zwo­ito­ści po­tom­stwo i jego la­dacz­nicę! – Matka za­klęła jak stary żan­darm. – A te­raz ty, za­miast je­chać do Bir­czy i prze­pro­sić całą ro­dzinę Ko­wal­skich za wszyst­kie głup­stwa, któ­reś po­peł­nił, uga­niasz się za tą bez­u­chą ła­chu­drą! Kiedy pa­trzę na cie­bie, jak...

– A kiedy ja pa­trzę na cie­bie... – wszedł jej w słowo Toni – ...to przy­po­mi­nam so­bie łań­cu­szek okrę­cony wo­kół dłoni to­pie­licy – syk­nął. – I twój klej­not od­na­le­ziony na brzegu, nie­da­leko miej­sca, gdzie się Ludka uto­piła! Nic żem Sep­kowi nie po­wie­dział i nie po­wiem, ale ty także miar­kuj słowa, że­bym się cza­sem w zło­ści na cie­bie, matko, nie wy­ga­dał!

Ręka z cy­ga­rem za­drżała, roz­trze­pu­jąc po­piół na ra­mio­nach okry­tych li­sim fu­trem.

Wzrok An­to­niego na­tra­fił na ka­bo­szon cza­ro­itu, ko­ły­szący się na szyi ro­dzi­cielki ni­czym wa­ha­dło od­mie­rza­jące czas do ujaw­nie­nia ta­jem­nicy. Wik­to­ria za­kryła wi­sior ala­ba­strową dło­nią i za­ci­snęła na nim palce.

An­toni cze­kał.

– Mó­wi­łam ci już i jesz­cze raz po­wtó­rzę – ode­zwała się z urazą. – Nie mam nic wspól­nego ze śmier­cią tej chamki! Nie we­pchnę­łam jej do wody, tak jak nie we­pchnę­ła­bym psa! A o cie­bie, nie­wdzięczny synu, jeno się mar­twię, bo cier­pię, kiedy wi­dzę człeka two­jego po­kroju, jak uga­nia się za brudną, tępą chłopką. Czy po to cię cho­wa­łam w szla­chec­kim domu i kształ­ci­łam we Wied­niu...?

Toni uśmiech­nął się pod wą­sem.

– We Wied­niu, ma­man, po­zna­łem wiele in­te­re­su­ją­cych chło­pek, o któ­rych można było po­wie­dzieć wszystko prócz tego, że są brudne i tępe. Se­gre­ga­cja ow­szem wy­stę­puje, ale da­leka jest od okru­cień­stwa i pry­mi­ty­wi­zmu na­szej Ga­li­cji. We Wied­niu, droga ma­man, po­dział ludz­kiej masy na ga­tunki przy­po­mina bar­dziej war­stwy w wie­deń­skim tor­cie Sa­chera: na spo­dzie cia­sto, po­środku wy­kwintna kon­fi­tura, a śmie­tanka na szczy­cie. Ale cały czas to jest ten sam tort, a je­śli kon­fi­turę po­ło­żysz dwie war­stwy wy­żej lub ni­żej, nikt z tego po­wodu się nie krzywi i nie od­ma­wia po­czę­stunku.

Wik­to­ria ro­ze­śmiała się szy­der­czo.

– Cie­kawa ana­lo­gia. Z tym, że ty, mon cher en­fant[1], ze swoim ma­jąt­kiem pla­su­jesz się gdzieś w oko­li­cach śmie­tanki, miej­sce chłopki zaś jest na spo­dzie, mię­dzy przy­pa­lo­nymi na bla­sze okru­chami. A sam ro­zu­miesz, że tortu z okru­chami na wierz­chu, choćby nie wiem jak naj­pięk­niej­szego, nie strawi nikt!

Po­pra­wiła sa­lopkę na ra­mio­nach i od­wró­ciła się w stronę wej­ścia. Po­pa­trzyła zna­cząco na syna. An­toni wes­tchnął i od­kleił się od ba­rierki, by otwo­rzyć matce drzwi.

Pa­trzył, jak Wik­to­ria kro­czy ko­ry­ta­rzem, za­mia­ta­jąc in­dy­gową suk­nią kurz i echo grze­chu sa­mo­bój­stwa, które w tym sa­mym miej­scu usi­ło­wał po­peł­nić jej młod­szy syn z po­wodu chłopki.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
[1]Mon cher en­fant (fr.) – moje dro­gie dziecko.