Wilcze znamię. Saga rodu Tyszkowskich. Tom IV - Magda Skubisz - ebook + audiobook

Wilcze znamię. Saga rodu Tyszkowskich. Tom IV ebook

Magda Skubisz

4,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czwarty tom fascynującej SAGI RODU TYSZKOWSKICH, w skład której wchodzą: Aptekarka, Czarci ogród oraz Jemioła, klątwa i cholera.

Katja coraz śmielej okazuje swoje uczucia Sepkowi. Antoniego zalewa krew – z zazdrości i oczywiście z wrodzonej predyspozycji – i w ataku furii planuje podłą intrygę. Jego matka obmyśla jeszcze podlejszą: Katja, wysłana do dzieci do Jamnej, wpada w ręce żandarmów.

Tymczasem na horyzoncie pojawia się lekarz Wilhelm Kreyczi. Jego wspaniała przemyska rezydencja godna jest opowieści. Gdy szczęśliwym zbiegiem okoliczności aptekarka Katja trafia pod skrzydła Wilhelma – wjeżdża Antoni, cały na czarno, na karym, uzależnionym od cukru ogierze…

Historia wrażliwej i niepokornej kobiety w zawikłanych czasach. Gotowy materiał na film.

Krystyna Romanowska, dziennikarka, autorka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 374

Oceny
4,9 (14 ocen)
12
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bogumari

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała! Wedlug mnie to najlepsza część sagi
00
Kasiunia235

Nie oderwiesz się od lektury

Po aptekarce to mój kolejny ulubiony tom 🥰
00
JustynaPuzanow

Dobrze spędzony czas

super
00
AniaNowak39

Nie oderwiesz się od lektury

już dawno nie czytałam tak wspaniałej i emocjonującej lektury
00
Agnieszka3933

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna, piękna część Sagi, czekam na kolejny tom❤️❤️❤️❤️
00



Co­py­ri­ght © 2024 by Mag­da­lena Sku­bisz Co­py­ri­ght © 2024 by Grupa Wy­daw­ni­cza Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Pro­jekt gra­ficzny okładki Ur­szula Gi­reń
Zdję­cie na okładce Agnieszka Par­tyka-Ka­sprzak
Mo­delka We­ro­nika Je­le­śniań­ski
Po­zo­stałe ma­te­riały gra­ficzne na okładce Raw­pi­xel
Wy­rys mapy na pod­sta­wie mapy ka­ta­stral­nej mia­sta Prze­my­śla z 1852 roku znaj­du­ją­cej sięw za­so­bach Ar­chi­wum Pań­stwo­wego w Prze­my­ślu
Skład An­drzej Ko­men­dziń­ski
Ła­ma­nie tek­stu i opra­co­wa­nie gra­ficzne mapy Prze­my­ślaRa­do­sław Stęp­niak
Po­zo­stałe ma­te­riały gra­ficzne Shut­ter­stock
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ścialbo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie­pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Grupa Wy­daw­ni­cza Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, na­by­wasz książki le­gal­nie i nie udo­stęp­niasz ich pu­blicz­nie, np. w In­ter­ne­cie. Dzię­ku­jemy za to, że w ten spo­sób wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ich książki.
ISBN 978-83-68242-17-1
Gorzka Cze­ko­lada jest im­prin­tem Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Na pana nie­wol­nik ha­ruje od wschodu do za­chodu, dla niego znosi chłód i znój, dla niego ostrzy sie­kierę, za­przęga woły, dla niego orze łono ziemi; jemu sa­memu przy­pada w udziale krwawy trud i skąpe plony z przy­god­nej roli, którą upra­wia nad­ludz­kim wy­sił­kiem.

Hu­bert Vau­trin, Ob­ser­wa­tor w Pol­sce (1807),w: Pol­ska sta­ni­sła­wow­ska w oczach cu­dzo­ziem­ców, t. 1,oprac. Wa­cław Za­wadzki, War­szawa 1963

.

Za­wóz, cyr­kuł sa­nocki A.D. 1855

Tysz­kow­ski ener­gicz­nie wma­sze­ro­wał do ap­tecz­nego składu. Dziew­czyna po­de­rwała się z miej­sca, wy­mi­nęła An­to­niego, nim zdą­żył mru­gnąć, i wy­fru­nęła na ko­ry­tarz ni­czym mo­tyl prze­go­niony ło­patą.

Znowu! Znowu bez­czel­nie umy­kała!

W za­sa­dzie to jej się nie dzi­wił, bo ostat­nim ra­zem tro­chę go po­nio­sło. Cóż... wia­domo prze­cież, że na­mięt­ność odziera z do­brych ma­nier na­wet naj­cno­tliw­szych męż­czyzn. Ale żeby od razu wy­pra­wiać ta­kie me­cyje? Dą­sać się, ucie­kać, cho­wać po ką­tach...?

I tak cały czas! Od­kąd się zja­wił u babki w Za­wo­zie!

Wy­je­chał z Jam­nej po­cząt­kiem marca, do ma­jątku babki do­tarł, gdy na to­po­lach po­ja­wiły się pierw­sze pączki, a całą Ga­li­cję za­lały wście­kłe desz­cze. Ziąb, wil­goć i głód – te trzy macki śmierci jak co roku ści­snęły wie­śnia­ków za gar­dła, jed­nak tym ra­zem przy­wlo­kły ze sobą coś jesz­cze: za­razę. Na­wet Ka­tja, pod­stęp­nie zwa­biona do Za­wozu przez matkę, nie zdo­łała uchro­nić się przed cho­robą. Gra­sanka za­brała jej mie­siąc ży­cia. Jesz­cze do tej pory na twa­rzy dziew­czyny dało się do­strzec ślady po do­tknię­ciu cho­le­rycz­nego palca: de­li­katne rysy stały się ostrzej­sze, a cera prze­zro­czy­sta ni­czym per­ga­min. Ap­te­karka wy­szła cu­dem z cho­roby, głów­nie dzięki wła­snym de­kok­tom i spe­cy­fi­kom, które póź­niej ura­to­wały jej ży­cie. A w za­sa­dzie on, An­toni, to ży­cie ura­to­wał! Sie­dział w dwor­skim szpi­ta­liku bite trzy dni, nie­wzru­szony jak głaz, wa­ro­wał przy jej łóżku jak Mar­lo­nek przy upo­lo­wa­nym ba­żan­cie. Poił chrza­no­wym so­kiem, pa­rzył ziółka, po­pra­wiał po­duszki. Mo­dlił się. Ba! Zdą­żył na­wet okła­mać ce­sar­skich żan­dar­mów! Po­peł­nił dla niej prze­stęp­stwo, a ona nic, tylko ucieka! I wzwo­dzi go na po­ku­sze­nie...

Toni zer­k­nął w głąb ko­ry­ta­rza. Ka­tja szar­pała wła­śnie klamkę w drzwiach swej iz­debki. Roz­glą­dała się roz­pacz­li­wie, jak ści­gane zwie­rzę, drugą ręką prze­szu­ku­jąc go­rącz­kowo kie­sze­nie far­tu­cha. Zna­la­zła klucz, ale echo na­ra­sta­ją­cych kro­ków spra­wiło, że wy­padł jej z rąk.

– Stój! – krzyk­nął Tysz­kow­ski.

Dziew­czyna po­spiesz­nie po­de­rwała klucz z pod­łogi, zer­k­nęła za sie­bie i po­pę­dziła na oślep ko­ry­ta­rzem. Tylko war­kocz za nią fur­ko­tał.

– Sar­nino, stój, u li­cha!

Zdy­szany od­dech i ło­mot skó­rza­nych bu­ci­ków, ude­rza­ją­cych w de­ski ko­ry­ta­rza, su­ge­ro­wały, że dziewka ani my­śli się za­trzy­mać. I co te­raz? On, her­bowy szlach­cic, ma się za wła­sną chłopką uga­niać?!

– Stój! – ryk­nął. – Bo ci ścię­gna po­de­tnę i piętno wy­palę na czole! Tak moi dzia­do­wie ka­rali chło­pów za ucieczkę!

Nie wia­domo, czy dziew­czyna wzięła te po­gróżki na se­rio, czy swoim zwy­cza­jem je zlek­ce­wa­żyła, jed­nak przy­sta­nęła po­słusz­nie. Jej plecy unio­sły się w spa­zma­tycz­nym wde­chu. Toni zbli­żył się, tłu­miąc złość.

– Cóż to? Znu­dziła się za­bawa w berka ze swoim pa­nem?

– Do­brze pan wie, że nie jest pan moim pa­nem. Ale z upodo­ba­niem to po­wta­rza, jakby nie wie­dział, że prze­by­wam w ma­jątku u pań­skiej szla­chet­nej babki, pani Ro­za­lii.

– Za­raz się do­wiem, że babka ka­zała ci przede mną ucie­kać!

– Ja­śnie pani Gie­buł­tow­ska i czci­godna matka pań­ska każą mi ucie­kać przed wszyst­kim, co mnie od pracy od­ciąga. Do wi­dze­nia, ja­śnie panu! – I dy­gnęła bez­czel­nie, naj­wy­raź­niej uzna­jąc roz­mowę za skoń­czoną.

– Stój, Sar­nino, bo...

Ka­tja za­mknęła oczy z miną cier­pięt­nicy.

– Dziwne, że przed moim bra­tem tak nie ucie­kasz! – wy­sy­czał. – Spę­dzasz w jego to­wa­rzy­stwie całe dnie, a cho­le­ry­kami zaj­mują się pie­lę­gniarki i nasz rządca! Nie wstyd ci? Nie żal ci tych bied­nych za­srań­ców?

Po­bla­dła. Toni wie­dział, że ude­rzył w czuły punkt, gdyż cho­rzy sta­no­wili świę­tość, któ­rej Ka­tja po­świę­ciła ostat­nie dwa mie­siące swego ży­cia, omal tego ży­cia przy nich nie tra­cąc.

– Za po­zwo­le­niem, ni­gdy nie po­zo­sta­wiam Heli, Lesi i Mak­sy­mi­liana bez po­ru­czeń, co mają za­or­dy­no­wać cho­rym! Z pa­nem dzie­dzi­cem spa­ce­ruję po ogro­dzie, bo mnie sama ja­śnie pani Ro­za­lia o to pro­siła, a i brat pań­ski na­le­gał. Mó­wił na­wet, że uspo­ka­jają go te prze­chadzki i od­pę­dzają czarne my­śli. Jak więc mo­gła­bym od­mó­wić?

– Tak jak mnie od­ma­wiasz! – eks­plo­do­wał An­toni, dźga­jąc pal­cem wska­zu­ją­cym we wła­sną pierś, ob­cią­gniętą Sep­kową, za cia­sną ko­szulą. Ma­te­riał przy na­głym ru­chu po­pruł się pod lewą pa­chą.

– Psia ku­rew! – Tysz­kow­ski uniósł ra­mię i spoj­rzał na roz­dar­cie. – A niby mamy ten sam roz­miar!

– Moż­liwe – ode­zwała się ugrzecz­nio­nym to­nem. – Zmiesz­cze­nie się w ko­szulę to je­dyne pań­skie po­do­bień­stwo do brata. Bo po cha­rak­te­rze ani po ma­nie­rach ni­gdy bym nie po­znała, że jed­naka krew pły­nie w ży­łach pań­skich i pana Jó­zefa... Tym bar­dziej gdy już się pan ode­zwie!...

To­niemu za­drgał po­li­czek. Uch, jak­żeby się te­raz ode­grał! Do szału do­pro­wa­dzało go, że wy­ma­wiała te słowa z po­korą, ale tak źle udaną, iż do­brze wie­dział, ja­kie uczu­cia żywi doń ap­te­karka. Ję­dza, cza­row­nica, dziewka ro­gata, za­prze­dana od ma­leń­ko­ści sza­ta­nowi i jego de­mo­nom!

Łyp­nął na nią spod zmarsz­czo­nych brwi: ga­piła się w pod­łogę, nie­wi­niątko, po­zo­sta­wia­jąc mu po­dzi­wia­nie dłu­gich, lekko za­krę­co­nych rzęs, które ocie­niały jej po­liczki jak małe wa­chla­rze. Za­uwa­żył, że od­kąd przed trzema ty­go­dniami wy­do­brzała z za­razy i ze swymi de­kok­tami za­częła od­wie­dzać Sepka, zy­skała na ochę­dó­stwie. Odzie­nie bez łat, war­kocz wy­myty, za­ple­ciony do końca i prze­wią­zany czy­stą ta­siemką, a nie jak do­tąd – ka­wał­kiem sznurka. Koł­nie­rzyk biały i sztywny od kroch­malu, a nie jak drze­wiej, od brudu... Na drob­nych sto­pach nowe trze­wiki. I coś ab­so­lut­nie nie­by­wa­łego: dło­nie ap­te­karki, ja­śnie­jące ni­czym księ­życ w pełni na tle sza­rego nie­bo­skłonu sukni.

– Mój brat wi­dział już, jak­żeś się dla niego do­szo­ro­wała? Uwa­żaj, bo od nad­uży­wa­nia ługu skóra ci ob­le­zie jak za­skroń­cowi na wio­snę.

Wa­chla­rzyki rzęs za­drżały.

– Go­dzi się to? Stroić się dla dzie­dzica, a dla mnie, któ­remu za­wdzię­czasz wol­ność i ra­tu­nek, masz tylko przy­kre słowa i obe­lgi! – oświad­czył z pre­ten­sją. – Kiedy ja stanę w progu sa­lonu czy ba­wialni, ro­bisz „och!”, je­śli coś trzy­masz w rę­kach, to upusz­czasz, je­śli nie, to gnasz do wyj­ścia, jak­byś dia­bła z sa­mego dna pie­kła na­po­tkała! Ale je­śli mo­jego brata zo­ba­czysz, to fiu, fiu... – Gwizd­nął przez zęby. – „Ja­śnie pa­nie, może wody?”. – Toni po­chy­lił się, na­śla­du­jąc usłużny głos Ka­tji. – „Może panu go­rąco, to okno otwo­rzę, może pan spo­cznie na krze­śle? Och, nie! Nie!” – za­pisz­czał fal­se­tem. – „Niechże się ja­śnie pan nie tru­dzi! Ja­śnie pan taki blady, jesz­cze słabo się pan czuje! Pro­szę spo­cząć, pod­sunę krze­sełko. Może ro­sołku, może cia­steczko, może ga­zetę ja­śnie panu po­czy­tać?”. Kurrr­rwa, noc­nik mu jesz­cze po­daj!!!

Ap­te­karka mil­czała. Toni okrą­żył ją, stu­ka­jąc ofi­cer­kami, i nie do­cze­kaw­szy się po­żą­da­nej re­ak­cji, huk­nął:

– Bę­dziesz tak za nim la­tać?! Toż to do­ro­sły chłop, za rękę go trzy­mać nie trzeba! Wy­liże się z ża­łoby, nie za rok, to za dwa! Czas le­czy rany! A ty co wy­pra­wiasz? – Po­cią­gnął Ka­tję za war­kocz, aż po­de­rwała głowę. – Cóż ty so­bie ro­isz w tym bez­u­chym wło­ściań­skim łebku? Że za­stą­pisz mu tamtą?! Ha, ha, ha, do­bre so­bie! Tamta była ładna!

Rzęsy unio­sły się i wiel­kie, przej­rzy­ste oczy spoj­rzały na Tysz­kow­skiego z wy­rzu­tem.

– Co się wy­śle­piasz? Za­pa­mię­taj so­bie, Ludka była nie ładna, a piękna! – znę­cał się. – Mo­żesz się szo­ro­wać, aż ci skóra zej­dzie, mo­żesz od babki wy­łu­dzać nowe suk­nie, a i tak nic ci z tego nie przyj­dzie, boś szpetna, py­skata i ko­ści­sta jak re­li­kwie świę­tego Win­cen­tego, co je ob­no­szą w Prze­my­ślu na pro­ce­sji! A ja znam gust mego brata: nie lubi chu­dych! A chu­dych i brzyd­kich nie znosi, bo ma­wia, że mu ape­tyt od­bie­rają!

Z sa­tys­fak­cją za­uwa­żył, że na rzę­sach po­ja­wiły się na­gle dwie prze­zro­czy­ste kro­ple. Ka­tja za­mru­gała i ze zło­ścią otarła łzy wierz­chem dłoni.

– Oj – za­tro­skał się fał­szy­wie. – Co się ma­żesz...? Spuchną ci uroczne oczy i nie do­strze­żesz w porę, czy dzie­dzic czeka pod ma­gno­lią! Bie­gnij, bie­gnij, tylko nie po­tknij się i nie wpad­nij w błoto, boś wy­pu­co­wana jak gar­nek przed świę­tami!

Za­czer­wie­niła się.

– Skąd pan wie o ma­gno­lii!? Za­kra­dał się pan, żeby śle­dzić pana Sepka?! W do­datku ciężko cho­rego! A co do mo­jej przy nim obec­no­ści: wie pan do­brze, że pan dzie­dzic nie może po­zo­stać bez opieki, że ktoś musi mieć na niego ba­cze­nie, by znowu...

– Ci­sza! – wark­nął. – Opieka opieką i wdzię­czen ci był­bym za nią, gdy­byś się dzie­dzi­cem opie­ko­wała, ale ty się nie opie­ku­jesz, a miz­drzysz się doń jak sub­retka z te­atru! My­ślisz, że nie wi­dzę, jak co rusz suk­nie zmie­niasz i chu­sty wią­żesz zmyśl­nie, żeby te twoje marne cycki wy­glą­dały na więk­sze?!...

– Co?! – krzyk­nęła, ob­le­wa­jąc się szkar­ła­tem. – Co pan...

– Jak raz matka po­wie­działa, że się jej dwie do­niczki z pe­lar­go­nią za­po­działy, to pierw­sze, com po­my­ślał, żeś je pew­nie pod suk­nię wło­żyła!

– Pan... – wy­ją­kała i za­ci­snęła do­szo­ro­wane dło­nie w pię­ści. – Pan jest...

– No, no! Pię­ści za­raz pójdą w ruch, pewno bę­dziesz mnie okła­dać, co? Ale się boję ta­kiego chu­chra! Pal­cem bym cię prze­wró­cił! Ale i tak po­wiem, co mam ci do po­wie­dze­nia!

Na­chy­lił się do od­cię­tego ucha. Cof­nęła się, jed­nak zdą­żył chwy­cić ją za ra­mię.

– Po­wiem ci, com wczo­raj wi­dział. Uda­łem się na prze­chadzkę, by ode­tchnąć świe­żym po­wie­trzem po tych wy­zie­wach z cho­le­rycz­nego szpi­ta­lika, w któ­rym cię nie tak dawno ku­ro­wa­łem... bo le­ża­ła­byś te­raz na za­wo­skim cmen­ta­rzu jak Ludka... Sze­dłem, sze­dłem, aż za­sze­dłem pod ma­gno­lię, i cóż wi­dzę...? – Uniósł brew. – Gru­cha­jące go­łąbki! Tyle, że nie na ga­łę­ziach, a pod nimi. Dzie­dzic sie­dzi w po­rę­czo­wym krze­śle, a ty...

– Szu­ka­łam grzy­bów! – prze­rwała, usi­łu­jąc wy­krę­cić ra­mię z uści­sku. – Pan dzie­dzic chciał obej­rzeć pie­strze­nicę, a aku­rat jedna ro­sła w miej­scu, gdzie stała noga od krze­sła. – Cof­nęła się, jed­nak zdą­żył chwy­cić ją za ra­mię i po­trzą­snąć, aż chrup­nęły ko­ści.

– Sama je­steś pie­prze­nica! Do­brze, że kto obcy nie wi­dział, jak klę­czysz przed Sep­kiem z głową mię­dzy jego no­gami!

– Mię­dzy no­gami krze­sła! Prze­dziwne, że pan za­wsze wi­dzi spro­śno­ści tam, gdzie ich nie ma, a na swoje nie zważa! I jak pan w ogóle może my­śleć, że po tym wszyst­kim, co pana dzie­dzica spo­tkało, on mógłby zdra­dzić pa­mięć ko­biety, którą mi­ło­wał i która była matką jego dzieci?

Wy­rwała się z uści­sku. Za­klęła przez zęby i po­bie­gła ko­ry­ta­rzem.

– Zrób jesz­cze krok, a przy­się­gam, że po­de­tnę ci ścię­gna pod ko­la­nami! Wtedy bę­dziesz klę­czeć cały czas, i tylko przed moim krze­słem, la­dacz­nico!

Znie­ru­cho­miała i za­wró­ciła. Po­sta­no­wił kuć że­lazo póki go­rące. Zła­go­dził głos i spoj­rze­nie.

– Ka­tju, opa­mię­taj się, do li­cha! Po to żem cię z cho­lery przy­wró­cił do ży­cia, że­byś mego brata ba­ła­mu­ciła?! Męża masz prze­cież! – wy­krzyk­nął, się­ga­jąc po pierw­szy ar­gu­ment, jaki przy­szedł mu do głowy.

Ka­tja roz­dzia­wiła usta.

– Za­łożę się, że gdyś ro­biła słod­kie oczy do dzie­dzica, nie po­my­śla­łaś na­wet, czy ten bie­da­czy­sko Aleksy, twój mąż, a mój lo­kaj, żyw jesz­cze!...

Wzru­szył się. Ogar­nął go prze­możny smu­tek na myśl o moż­li­wej śmierci bied­nego człeka – w końcu wia­domo, że na ta­kim za­du­piu jak ry­bo­tycki klucz nie­ła­two o lo­kaja.

– Szkoda, że pan o mym mężu nie po­my­ślał, kiedy mnie pan do grze­chu na­kła­niał! – krzyk­nęła. – Gar­so­nierą ku­sił, po­wo­zami, po­dró­żami do Prze­my­śla i Wied­nia! Suk­niami, wy­ciecz­kami do opery! I hańbą u Boga i lu­dzi! Już pan to wy­rzu­cił z pa­mięci, ja­śnie pa­nie, prawda?! Nie dzi­wię się! To po­dobne do ko­goś, kto na żadną krzywdę nie zważa, oprócz wła­snej!...

W To­nim roz­go­rzało wspo­mnie­nie, gdy Ka­tja stała przed nim naga i pa­trząc mu pro­sto w oczy, od­ma­wiała wszyst­kiego, co tak szczo­drze rzu­cał jej do stóp. Wtedy zła­mała mu serce, stłam­siła dumę, a te­raz, w tej chwili upo­ka­rzała go po raz ko­lejny! Dep­tała jego mi­łość tymi sa­mymi wy­pu­co­wa­nymi trze­wi­kami, w któ­rych za­raz po­bie­gnie Sep­kowi na spo­tka­nie!

Chwy­cił ją za ra­miona i po­trzą­snął.

– I da­lej na­kła­niam! – syk­nął przez zęby. – Da­lej to wszystko może być twoje! Ro­zu­miesz, Sar­nino?!

Wy­rwała się ze wstrę­tem i za­nim Toni zdą­żył ją przy­mu­sić do po­wrotu, po­bie­gła w głąb ko­ry­ta­rza.

– Leć, głu­pia! – nie wy­trzy­mał. – Tylko pa­mię­taj: wię­cej oferty nie po­no­wię! Ja nie z tych, co się uga­niają za fol­warcz­nymi dziew­kami! Ofia­ro­wa­łem ci wszystko, co mo­głem, wszyst­kie uroki ży­cia, a tyś wzgar­dziła mną jak chu­do­pa­choł­kiem! Nie chcesz po do­broci, to... – Zgrzyt­nął zę­bami i nie do­koń­czył.

Na­brał po­wie­trza i ode­tchnął, czu­jąc złość, wście­kłość i fu­rię szar­piącą wnętrz­no­ści jak dzi­kie zwie­rzę.

– Świat się koń­czy – wy­mam­ro­tał pod no­sem. – Że­bym ja, her­bowy szlach­cic, że­brał u chłopki o przy­chyl­ność!

Za­klął szpet­nie i wście­kły jak dia­bli wy­szedł na po­ro­śnięty dzi­kim wi­nem ga­nek.

Wio­sna wła­śnie bu­dziła świat do ży­cia. Białe świa­tło zię­biło skro­nie, wrony kra­kały ochry­ple, a wiatr szar­pał przed­wcze­śnie po­si­wiałe włosy ja­śnie pana.

An­toni wes­tchnął ciężko.

Za­mknął oczy i od­chy­lił głowę w tył, wcią­ga­jąc za­pach ziemi, desz­czu i gór, tę­sk­niąc za przy­chyl­no­ścią tej jed­nej istoty, która mimo jego sta­rań nie chciała być li tylko sła­bym, kru­chym stwo­rze­niem na jego ła­sce. Czuł, że w swoim upo­ko­rze­niu do­szedł do ściany, że po­trze­buje rady od Boga albo wszech­świata.

Nie mi­nęła se­kunda, kiedy liść dzi­kiego wina, pchnięty lo­do­wa­tym po­dmu­chem wia­tru, zdzie­lił To­niego po gę­bie, aż za­pie­kło.

Wzdry­gnął się i otwo­rzył oczy.

– Niebo pła­cze, kiedy wi­dzi, jak szla­checka krew spo­ufala się z cham­ską – usły­szał za ple­cami, a za­raz po­tem sze­lest sukni uświa­do­mił mu, że na ta­ra­sie jest ktoś jesz­cze.

Od­wró­cił się.

Wik­to­ria Tysz­kow­ska, zło­wróżb­nie piękna w in­dy­go­wej sukni i na­rzu­co­nej na nią sa­lopce z ru­dych li­sów, oparła się o po­ręcz. Roz­pusz­czone włosy, uwol­nione ze sta­ran­nie upię­tego koka, upo­dab­niały ją nieco do grec­kiego po­sągu me­duzy. W szczu­płych pal­cach matki dy­miło do po­łowy wy­pa­lone cy­garo.

– A już strasz­liwą hańbą jest dla szlach­cica, kiedy spro­wa­dza na świat kun­dle. Kun­dle, kun­dysy! Sam Po­tocki pi­sał, że trzeba za­wczasu to­pić te szcze­nięta, aby Bóg nas, moż­nych, za grze­chy nie po­ka­rał. Czy­ta­łeś Wa­cława Po­toc­kiego, synku...?

Toni prze­wró­cił oczami. Dym cy­gara po­ła­sko­tał go w noz­drza.

– Śmiej się, śmiej... Twój brat też się śmiał, aż kara boża spa­dła na to urą­ga­jące przy­zwo­ito­ści po­tom­stwo i jego la­dacz­nicę! – Matka za­klęła jak stary żan­darm. – A te­raz ty, za­miast je­chać do Bir­czy i prze­pro­sić całą ro­dzinę Ko­wal­skich za wszyst­kie głup­stwa, któ­reś po­peł­nił, uga­niasz się za tą bez­u­chą ła­chu­drą! Kiedy pa­trzę na cie­bie, jak...

– A kiedy ja pa­trzę na cie­bie... – wszedł jej w słowo Toni – ...to przy­po­mi­nam so­bie łań­cu­szek okrę­cony wo­kół dłoni to­pie­licy – syk­nął. – I twój klej­not od­na­le­ziony na brzegu, nie­da­leko miej­sca, gdzie się Ludka uto­piła! Nic żem Sep­kowi nie po­wie­dział i nie po­wiem, ale ty także miar­kuj słowa, że­bym się cza­sem w zło­ści na cie­bie, matko, nie wy­ga­dał!

Ręka z cy­ga­rem za­drżała, roz­trze­pu­jąc po­piół na ra­mio­nach okry­tych li­sim fu­trem.

Wzrok An­to­niego na­tra­fił na ka­bo­szon cza­ro­itu, ko­ły­szący się na szyi ro­dzi­cielki ni­czym wa­ha­dło od­mie­rza­jące czas do ujaw­nie­nia ta­jem­nicy. Wik­to­ria za­kryła wi­sior ala­ba­strową dło­nią i za­ci­snęła na nim palce.

An­toni cze­kał.

– Mó­wi­łam ci już i jesz­cze raz po­wtó­rzę – ode­zwała się z urazą. – Nie mam nic wspól­nego ze śmier­cią tej chamki! Nie we­pchnę­łam jej do wody, tak jak nie we­pchnę­ła­bym psa! A o cie­bie, nie­wdzięczny synu, jeno się mar­twię, bo cier­pię, kiedy wi­dzę człeka two­jego po­kroju, jak uga­nia się za brudną, tępą chłopką. Czy po to cię cho­wa­łam w szla­chec­kim domu i kształ­ci­łam we Wied­niu...?

Toni uśmiech­nął się pod wą­sem.

– We Wied­niu, ma­man, po­zna­łem wiele in­te­re­su­ją­cych chło­pek, o któ­rych można było po­wie­dzieć wszystko prócz tego, że są brudne i tępe. Se­gre­ga­cja ow­szem wy­stę­puje, ale da­leka jest od okru­cień­stwa i pry­mi­ty­wi­zmu na­szej Ga­li­cji. We Wied­niu, droga ma­man, po­dział ludz­kiej masy na ga­tunki przy­po­mina bar­dziej war­stwy w wie­deń­skim tor­cie Sa­chera: na spo­dzie cia­sto, po­środku wy­kwintna kon­fi­tura, a śmie­tanka na szczy­cie. Ale cały czas to jest ten sam tort, a je­śli kon­fi­turę po­ło­żysz dwie war­stwy wy­żej lub ni­żej, nikt z tego po­wodu się nie krzywi i nie od­ma­wia po­czę­stunku.

Wik­to­ria ro­ze­śmiała się szy­der­czo.

– Cie­kawa ana­lo­gia. Z tym, że ty, mon cher en­fant[1], ze swoim ma­jąt­kiem pla­su­jesz się gdzieś w oko­li­cach śmie­tanki, miej­sce chłopki zaś jest na spo­dzie, mię­dzy przy­pa­lo­nymi na bla­sze okru­chami. A sam ro­zu­miesz, że tortu z okru­chami na wierz­chu, choćby nie wiem jak naj­pięk­niej­szego, nie strawi nikt!

Po­pra­wiła sa­lopkę na ra­mio­nach i od­wró­ciła się w stronę wej­ścia. Po­pa­trzyła zna­cząco na syna. An­toni wes­tchnął i od­kleił się od ba­rierki, by otwo­rzyć matce drzwi.

Pa­trzył, jak Wik­to­ria kro­czy ko­ry­ta­rzem, za­mia­ta­jąc in­dy­gową suk­nią kurz i echo grze­chu sa­mo­bój­stwa, które w tym sa­mym miej­scu usi­ło­wał po­peł­nić jej młod­szy syn z po­wodu chłopki.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
[1]Mon cher en­fant (fr.) – moje dro­gie dziecko.