Arabskie opowieści 2. Historie prawdziwe - Tanya Valko - ebook + audiobook

Arabskie opowieści 2. Historie prawdziwe ebook

Tanya Valko

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Podczas piętnastu lat pobytu w Libii Tanya Valko zebrała tyle doświadczeń, że starczyłoby na niejedną powieść. Teraz zdecydowała się swoimi wspomnieniami podzielić.

„Arabskie opowieści 2. Historie prawdziwe” znów przenoszą czytelnika w czasy, gdy Libią niepodzielnie rządził pułkownik Muammar Kaddafi, trzymając kraj żelazną ręką. Autorka prezentuje barwne historie Polaków pracujących w Libii i Polek będących w związkach z Libijczykami. Wbrew stereotypom nie wszystkie chrześcijańsko-muzułmańskie małżeństwa kończą się źle. Valko ukazuje również kobiety, które robią karierę, bez wahania wyrażają swoje zdanie, są niezależne i szczęśliwe. Nieustająco jednak piętnuje podłe zachowania szowinistycznych, despotycznych mężczyzn, ale też otumanionych przez religię niewiast.

W inspirowanej osobistymi przeżyciami powieści występuje cała galeria postaci – arabskich kumpelek i orientalnych kolegów Valko. Ich dzieje czasami są radosne i zabawne, ale przeważnie dramatyczne. Niezwykła jest historia doktor Maliki, pierwszej libijskiej pani ambasador, kobiety ambitnej i aktywnej zawodowo, pracującej w libijskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych, czy Sofii, pół Angielki, pół Palestynki, wdowy, której po śmierci męża jego libijska familia odebrała dzieci – pozwala na to muzułmańskie prawo i matka nie ma w konfrontacji z nim najmniejszych szans. Frustrujące są losy Samiry, świetnie zarabiającej pani inżynier, notorycznie gwałconej przez powszechnie szanowanego męża, z którym nie mogła się rozwieść, gdyż stanowiłoby to wstyd dla całej rodziny. Valko ukazuje też postawy muzułmańskich mężczyzn – tych tradycyjnych i tych nowoczesnych – ich stosunek do religii, kobiet oraz nieszablonowy styl bycia. W „Arabskich opowieściach” autorka wyjawia, że jej idealne małżeństwo wskutek stresu wywołanego intrygami ambasadora despoty stanęło w Libii przed ciężką próbą. Kryzys małżeński jest zawsze trudny i przysparza partnerom wiele bólu, lecz przechodzić go z dala od ojczyzny i domu rodzinnego, w kraju muzułmańskim, w otoczeniu obcych, często wrogo nastawionych ludzi, to prawdziwa gehenna. „Arabskie opowieści 2” to kolejna przygoda z Orientem, która zapiera dech w piersiach.

Dajcie się uwieść magii, ale też otwórzcie szeroko oczy na niezwykłość i odmienność arabskiej kultury i obyczajów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 374

Oceny
4,6 (55 ocen)
43
5
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marianchytla

Nie oderwiesz się od lektury

super książka - Marian z Sanoka.
00
NataliaAgnieszkaBlanca

Z braku laku…

Na wstępie nadmienię, że jestem wielką fanką autorki, Tanyi Valko! Jestem na bieżąco z jej książkami i bardzo cenię jej twórczość. Z tego też powodu ucieszyłam się na jej biografię (część pierwszą). Jakiż był jednak mój zawód z chwilą przeczytania tej książki… Autorka, która pisze całą porywającą sagę, swoją biografię przedstawia w sposób… nudny… Po prostu nudny… Jest to dla mnie wręcz nie do pomyślenia, gdyż w totalnym kontraście do jej twórczości beletrystycznej… Nie lubię nie doczytywać książek, w związku z czym i tę książkę czytałam i czytałam, licząc na to, że w końcu pojawi się coś ciekawszego... Widać w niej z których momentów swojego życia autorka czerpała pomysły na historie bohaterów sagi, ale nawet te momenty opisane są w sposób totalnie nieporywający… Jestem zawiedziona… Sięgnę jednak po kolejną część autobiografii, gdyż cały czas czekam na przeżycia z Arabii Saudyjskiej!
00
Beatka196508

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Goldiapartamenty

Całkiem niezła

Do środka fajna potem flaki z olejem
00
Tunia2502

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawe, dobra lektura na jesienny wieczor
00

Popularność




Copyright © Tanya Valko, 2023

Projekt okładki

Sylwia Turlejska

Agencja Interaktywna Studio Kreacji

www.studio-kreacji.pl

Zdjęcia na okładce

© EmotionPhoto/Adobe Stock

Redaktor prowadząca

Anna Derengowska

Redakcja

Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8352-614-0

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Śp. Adamowi Kułachowi,

który otworzył przede mną

drzwi do świata dyplomacji.

Szkoda, że nie poznasz moich wspomnień,

lecz wierzę, że czytasz mi w myślach.

Dwóch ludzi nigdy nie zobaczy tego samego zdarzenia w identyczny sposób.

Daoud Hari, Tłumacz z Darfuru

Powieść jest inspirowana przeżyciami autorki.

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych zdarzeń

i osób jest przypadkowe.

PRZEDMOWA

Drodzy Czytelnicy,

zawsze na spotkaniach autorskich mówię, że w Libii zebrałam tyle doświadczeń, iż starczyłoby na niejedną powieść. Teraz nadszedł czas, by się moimi wspomnieniami podzielić. W zbiorze opowiadań pt. Arabskie opowieści uchylam rąbka tajemnicy o swoim prywatnym życiu i o tym, co mnie w nim dobrego i złego spotkało.

Arabskie opowieści 2. Historie prawdziwe przeniosą czytelnika do odległych czasów, gdy Libią niepodzielnie rządził pułkownik Muammar Kaddafi, trzymając cały kraj żelazną ręką. Ale dzięki żywej narracji i nadal aktualnym tematom ulegniecie złudzeniu, że wydarzenia toczą się tu i teraz.

W tej części Arabskich opowieści znajdziecie osoby, które przewinęły się przez moje życie, a jednocześnie występują na kartach powieści z serii Arabska saga. Ukazuję barwne historie zarówno Polaków czasowo przebywających w Libii i pracujących w polskich firmach eksportowych, szpitalach, polskiej ambasadzie czy szkole, jak też Polek będących w związkach z Libijczykami. Wbrew stereotypom nie wszystkie chrześcijańsko-muzułmańskie małżeństwa kończą się źle. Według powszechnej opinii kobiety w krajach arabskich są zdominowane, lecz ukażę również takie, które robią karierę, bez wahania wyrażają swoje zdanie, są niezależne i szczęśliwe. Nie omieszkam przy tym napiętnować podłych zachowań szowinistycznych, despotycznych mężczyzn, ale też otumanionych przez religię niewiast.

Znajdziecie tu galerię nieszablonowych postaci, moich arabskich kumpelek i orientalnych kolegów, z którymi wylałam hektolitry potu w klubie fitness w Trypolisie, dzięki czemu bardzo się zżyliśmy. Ukazuję ich dzieje, czasami radosne i zabawne, ale przeważnie dramatyczne. Opowiem o doktor Malice, pierwszej libijskiej pani ambasador, kobiecie ambitnej i aktywnej zawodowo, pracującej w libijskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych, z którą spędziłam wiele godzin na pogaduszkach. Była asystentka Muammara Kaddafiego okazała się osobą niezwykłą. Poznacie też Sofię, pół Angielkę, pół Palestynkę, wdowę, której po śmierci męża jego libijska familia zabrała dzieci. Pozwala na to muzułmańskie prawo szariatu1 i matka nie ma najmniejszych szans, by je odzyskać. Frustrujące są losy Samiry, świetnie zarabiającej pani inżynier, notorycznie gwałconej przez powszechnie szanowanego męża, która nie mogła się z nim rozwieść, gdyż stanowiłoby to wstyd dla rodziny.

Ciekawe są też postawy muzułmańskich mężczyzn, Libijczyków: Samira, Habiba i Walida, a także nowoczesnego Turka Aimena. Wszyscy oni przewinęli się przez moje życie, a że się przyjaźniliśmy, doskonale znam ich stosunek do religii, kobiet oraz niekonwencjonalny styl bycia.

W Arabskich opowieściach z lekkim zawstydzeniem wyjawię, że moje idealne małżeństwo wskutek stresu wywołanego intrygami podłego ambasadora-despoty stanęło w Libii przed ciężką próbą. Kryzys małżeński jest zawsze trudny i przysparza partnerom wiele bólu, lecz przechodzić go z dala od ojczyzny i rodzinnego domu, w kraju muzułmańskim, w otoczeniu obcych i często wrogo nastawionych ludzi, to dopiero gehenna. Friedrich Nietzsche wygłosił znaną sentencję: „Co nas nie zabije, to nas wzmocni”, która w wypadku mojego związku doskonale się sprawdziła. Od czasów Libii jesteśmy z mężem nierozłączni, nie dajemy sobą manipulować i mamy do siebie pełne zaufanie, a co najważniejsze – zawsze się wspieramy. Nie wspomnę o miłości, bo ona nawet w najgorszych czasach w nas nie wygasła i nadal się nie przeterminowała.

Wielu twierdzi, że świat dyplomacji jest nieciekawy i snobistyczny i nikt nie chce o nim czytać. Jeśli sięgacie po książki ambasadorów, którzy wznoszą peany na własną cześć, umysł mają wyprany raportami i sprawozdaniami i są skrzywieni politycznie, to zgadzam się z tą tezą w stu procentach. Ja przedstawiam pracę w Ambasadzie RP w Libii z perspektywy szaraczka, nawet nie dyplomaty, ale pracownika ryczałtowego. Za rządów doświadczonego, zażywnego staruszka, który zatrudnił mnie jako swoją asystentkę, niekiedy górę brała nudna rutyna, co w zasadzie nie było takie złe. Jednak gdy nastały czasy nowego szefa placówki, który był niewyobrażalnym furiatem i tyranem, zaczęła się niezła bonanza. Traumatyczne wydarzenia przedstawiam dziś z przymrużeniem oka, choć wierzcie mi, kiedy się rozgrywały, nie było mi do śmiechu. Wpadłam w nerwicę i anoreksję. Często miałam wrażenie, że zawał czy udar mnie nie ominą. Zatrudnienie w ambasadzie to ponoć nie praca, tylko służba ojczyźnie, lecz czasami mi się wydawało, że tak samo ciężka jak służba żołnierza na dalekiej wojskowej misji. Przekonajcie się, jak można traktować pracownika w prestiżowej placówce dyplomatycznej w odległym od Europy orientalnym świecie, gdzie nie ma się komu poskarżyć ani znikąd oczekiwać pomocy.

Zapraszam zatem na kolejną przygodę z Orientem, która zapiera dech w piersiach. Dajcie się uwieść magii, ale też otwórzcie szeroko oczy na niezwykłość i odmienność arabskiej kultury i obyczajów. Obiecuję, wartka akcja wciągnie Was tak, że nie oderwiecie się od lektury aż do ostatniej strony Arabskich opowieści.

1 Szariat – tradycyjne prawo religijne kierujące życiem wyznawców islamu. Nie uznaje rozdziału życia świeckiego i religijnego, dlatego reguluje zarówno zwyczaje religijne, jak i codzienne.

1.

TRYPOLITAŃSKA CODZIENNOŚĆ

Dyplomatyczny kogel-mogel

Po przenosinach z polskiego kampu Mostostalu Zabrze na libijskiej prowincji w Zawii do Trypolisu żyje nam się nie tyle tak samo dobrze, ile jeszcze lepiej. Po prostu wspaniale! Duże lokum w kamienicy i praca w ambasadzie są godnym pozazdroszczenia awansem i niejedna koleżanka patrzy na mnie zawistnym okiem. Ja jednak za bardzo się tym nie przejmuję, bo liczę na nowe znajomości i nowe wyzwania. Poza tym co stolica, to stolica. W końcu mamy pod nosem nowoczesne spożywcze markety, które rosną jak grzyby po deszczu, świeże, najlepszej jakości mięso na suku2 rzeźniczym na Dahrze, który my, Polacy, nazywamy Halą Mirowską, niezliczone restauracje, te droższe ekskluzywne i te całkiem tanie, ale też znakomite. Jest tu również targ rybny w porcie, do którego namiętnie jeździmy i zaopatrujemy się w nasze ulubione owoce morza. Nie wspomnę o kościele św. Franciszka, w którym na misji są polscy księża oraz siostry zakonne i gdzie w każdą niedzielę są celebrowane polskie msze święte, które zawsze kończy integracyjne spotkanie polonijne w zakrystii.

Atmosferę w pracy mamy dobrą, przyjacielską i swobodną. Wszystkie, nawet najmniejsze swary łagodzi stary, doświadczony ambasador, mój guru. Jego żona Kazia, trochę napuszona starszawa pani, moja koleżanka polonistka, z którą razem pracowałyśmy w polskiej szkole, wprawdzie despotyczna, ale też jest w miarę sympatyczna. Mieszkamy w czynszówce naprzeciwko placówki na ulicy Ben Ashur w centrum Trypolisu, skąd wszędzie mamy blisko, a najbliżej do pracy. Można zatem powiedzieć, że nie wychodzimy z biura, bo jak tylko coś jest do zrobienia, jesteśmy na miejscu. To potrzymać dyżur telefoniczny, to wyciągnąć jakieś akta, to zrobić ambasadorowi kawę, kiedy przychodzi w sobotę do pracy. Nasze dzieci – Sowa i Isiek – wprawdzie zostają pozbawione otwartych przestrzeni do gonienia, jakie oferował im kamp w Zawii, ale za to zyskują inne rozrywki i nowych przyjaciół. Przez trzy lata jesteśmy na etacie ryczałtowca, to znaczy pracownika lokalnego bez żadnych uprawnień dyplomatycznych, co mnie nie przeszkadza, ale mój mąż Igo czuje się niedowartościowany. Zamiana funkcji kierownika zarządzającego biurem tłumaczy z siedmioma podwładnymi Libijczykami oraz działem administracyjnym na stanowisko „panienki z okienka” od przyjmowania aplikacji wizowych to dla niego ogromna degradacja. Ciągle jednak liczymy, że się to zmieni i ambasador dotrzyma słowa, załatwiając mu etat dyplomatyczny. Przecież Igo wykonywał już podobnie odpowiedzialną pracę na kontraktach, wyciągając pracowników z więzień i nieraz ratując im życie. Zawsze pomagał Polakom, choć bez nominacji na konsula. Ktoś nieznający realiów krajów muzułmańskich, choćby miał nie wiem jaki tytuł i ile zdanych teoretycznych egzaminów w MSZ, nie poradzi sobie w tych trudnych i specyficznych warunkach. Po wyjeździe Artura, konsula z powołania i świetnego eksperta od arabskiej kultury oraz prawa szariatu, a przede wszystkim dusza człowieka, który ściągnął nas do ambasady, i objęciu po nim funkcji przez faceta, który nie tyle nie zna się na swojej robocie, ile wszystko ma w nosie, mój mąż wpada w jeszcze większą frustrację. On o niebo lepiej sprawdziłby się na tym stanowisku.

Jednak los się do Igo uśmiecha. Ambasador, nie mogąc zaakceptować orientacji seksualnej obecnego konsula, a przede wszystkim jego ostentacyjnego zachowania wobec przystojnych młodych Libijczyków, którym wizy wydaje u siebie w domu, występuje do kraju o jego odwołanie. W zamian sugeruje sprawdzonego kandydata, którego ma już na miejscu. Wystarczy zdać egzamin konsularny. Dla Igo to betka, bo ze swoim doświadczeniem nie tyle odpowiada na zadawane pytania, ile naświetla komisji kilka kazusów konsularnych, z którymi miał do czynienia, wzbudzając uznanie egzaminatorów. Ostatecznie uzyskuje maksymalną liczbę punktów.

Cała nasza rodzinka dostaje obiecane paszporty dyplomatyczne, z których jesteśmy bardzo dumni. Jednak kiedy Igo przejmuje obowiązki poprzednika i wchodzi do jego gabinetu, zastaje tam sterty papierów na biurku i górę nierozwiązanych spraw, zaś komputer jest dosłownie pusty. Nie ma w nim żadnych plików, ani jednego zapamiętanego dokumentu, raportu czy sprawozdania. Odtąd dla mojego męża zaczyna się orka na ugorze i codzienna praca po godzinach. Prawie się nie widujemy.

Pewnego dnia szef placówki wzywa nas do siebie i mentorskim tonem oznajmia:

– Praca dyplomaty to nie tylko siedzenie na czterech literach w murach urzędu i pisanie głupich raportów, do których w ministerstwie nikt nie zajrzy – żartuje, zapalając papierosa, w czym z lubością mu towarzyszymy. – Musicie, moje dzieci, trochę otrzaskać się z salonami.

– Jakoś nikt póki co nas nie zaprasza – skarżę się miłemu dziadkowi.

– A ile wizyt kurtuazyjnych pan złożył? – zwraca się do Igo, a ten blednie.

– Byłem u Niemca… Francuza…

– I? – naciska ambasador, patrząc przez grube szkła optyczne złym wzrokiem. – To wszystko?! – Pierwszy raz na nas wrzeszczy, a my jesteśmy przerażeni. – Tak szybko, jak został pan konsulem, tak szybko może pan przestać nim być! – straszy. – Zamienił stryjek siekierkę na kijek… – burczy, a potem zrywa się z fotela na równe nogi i idzie do swojego biurka.

Wyciąga z niego butelkę koniaku i wraca do nas, a my wciąż siedzimy bez ruchu cicho jak trusie.

– Nie mam żadnej listy konsulów ani nawet konsulatów w Libii – drżącym głosem tłumaczy Igo. – Wszystkiego muszę szukać na piechotę.

– Pani Taniu – szef teraz groźnie spoziera na mnie – natychmiast przygotuje pani dla męża wykaz konsularny. – Po chwili trochę łagodnieje, dolewa koniaku do swojej kawy, a następnie do naszych filiżanek, a ja drżę w duchu, że jak to wypiję o jedenastej przed południem, to wpadnę pod stół. – Będzie pani dzwonić i umawiać temu leniowi przynajmniej dwie wizyty tygodniowo.

– Oczywiście, ekscelencjo – błyskawicznie potwierdzam, bo takiego rozsierdzonego jeszcze go nie widziałam. – Już się zabieram do pracy. – Chcę wyjść, by przede wszystkim wylać koniakową kawę do zlewu, jednak zatrzymują mnie kolejne słowa pryncypała:

– Najważniejsze są, ma się rozumieć, kapitalistyczne kraje europejskie, ale nie zapominaj, moje dziecko, o mocarstwach. Rosja, Japonia czy Indie też muszą znaleźć się na liście. Nawet przedstawicielstwo San Marino ma pan odwiedzić, bo nigdy nie wiadomo, kto się przyda w sytuacji kryzysowej. Jakby coś się tu ruszyło, bez wsparcia konsularnych kolegów nie ewakuuje pan Polaków z tego cudownego kraju.

Czujemy się winni straszliwego niedopatrzenia, a Igo już prawie widzi krew rodaków na swoich rękach. Dzisiaj nieźle się nasłuchał: że jest niekompetentnym nierobem, ale najgorsze, że szef żałuje swojej decyzji i polecenia go na stanowisko. Z nerwów mięsień w policzku drga mu rytmicznie.

Wychodząc, mój mąż zapala jeszcze jednego papierosa, którego wspólnie kończymy w aneksie kuchennym. Nie odzywamy się, bo jesteśmy jak zbite psy. Pobłażliwy dziadunio pokazał swoje prawdziwe oblicze.

Igo jest przybity, bo w ambasadzie najpierw jako ryczałtowiec wykonywał robotę głupiego, zaś jako konsul dźwiga na swoich barkach ogromną odpowiedzialność. Na kontraktach dyrektorzy go doceniali i wychwalali pod niebiosa, a robotnicy szanowali. Tutaj petenci konsularni przeważnie mają do niego o wszystko pretensje, tylko sporadycznie ktoś mu podziękuje. Są roszczeniowi i uważają, że opieka konsularna należy im się jak psu zupa. Taka ludzka natura, a może raczej polska? Według Igo konsularka to najgorsza działka, zajmująca mnóstwo czasu, także po godzinach, i rzadko kiedy dająca satysfakcję. Twierdzi, że w polskiej firmie eksportowej był kimś, a w ambasadzie jedynie pionkiem, i to jeszcze nisko płatnym. A czyja to wina? Wiadomo, że moja, bo zachciało mi się Trypolisu i dyplomacji. Każdy kumpel go rozumie i twierdzi, że ma rację, ale nie ja, gdyż od jakiegoś czasu nadajemy na zupełnie różnych falach. Sądzę, że ta niewdzięczna posada to krok milowy w jego karierze. A że jest ciężko? W życiu nie zawsze jest łatwo i przyjemnie, najczęściej wszystko idzie jak po grudzie. Lecz jak się przetrwa trudny okres, można wiele osiągnąć.

2Suk, suq – targ, bazar.

Świętowanie w Oriencie

Jeszcze w tym samym tygodniu szef placówki obwieszcza mi ze swoim zwyczajowym uroczym uśmiechem na ustach:

– Jako że nikt z korpusu was nie zaprasza, zabieram was na święto narodowe Algierii. – Nie odzywam się, bo przecież wiem, że bez oficjalnego blankietu na żadną taką imprezę się nie wbijemy, ale dziadek szybko rozwiewa moje wątpliwości: – Ambasador Algierii to mój stary znajomy i jest o wszystkim poinformowany.

– Dziękuję. – Żadne inne słowo nie przychodzi mi do głowy, choć od razu pojawia się w niej babska konkluzja, że nie mam się w co ubrać.

– Przyjedźcie dzisiaj do mojej rezydencji na siódmą, to razem zabierzemy się moją jedynką3.

Igo nie ma żadnego porządnego garnituru, nawet od Massimo Dutti, nie wspominając o Armanim czy Bossie, ja zaś tylko fatałaszki dobre do biura albo na polonijną imprezkę, ale na recepcję dyplomatyczną na pewno zbyt biedniutkie i byle jakie. Przekonujemy się o tym z całą mocą na miejscu i obiecujemy sobie wymienić garderobę przy kolejnym pobycie w Polsce. Tutaj na rynku nie dostanie się niczego godziwego, jedynie chińskie czy tureckie podróbki.

Trochę ciasno nam w mercedesie, gdyż ambasador ze swoją tłuściutką małżonką według zasad ma siedzieć na tylnej kanapie; pasażer, który zajmuje fotel przy kierowcy, to zazwyczaj ochroniarz. Z tego wniosek, że Igo robi dziś za goryla. Ja zaś cupię na jednym półdupku przy Kazi, starając się nie pognieść jej szyfonowej sukni. Jestem niezwykle podekscytowana, bo wykwintne wielkopańskie przyjęcia do tej pory widziałam tylko w serialach telewizyjnych.

Przechodzimy po czerwonym dywanie, ściskając dłonie nieznanych nam dyplomatów z ambasady Algierii, którzy stoją w powitalnym szeregu, i życzymy im sukcesów oraz pomyślnego rozwoju ich kraju. Rezydencja ambasadora jest magiczna, jakby wyjęta z kart Baśni tysiąca i jednej nocy. Ma białe tynki, rozległe krużganki i liczne tarasy, a ogród w blasku dużych lamp Aladyna wygląda jak zaczarowany. Tuż przy wejściu stoi niewielka marmurowa fontanna z figurką delfina, z której strzelają w górę strumienie wody, a na trawnikach rozstawiono dziesiątki stołów dla biesiadników. Nie mam pojęcia, ilu gości zostało zaproszonych, ale na pewno około tysiąca. Służba w uniformach biega tam i z powrotem, kelnerzy roznoszą kieliszki z winem i najlepszym szampanem, a ogród otacza mgiełka dymu z grillujących się mięsiw. Na ladach wystawiono różnorodne dania: jedne na zimno – niektóre półmiski stoją nawet na tacach z lodem – inne w podgrzewanych pojemnikach. Zastawa jest ekskluzywna, ze złotym i niebieskim rautem, a sztućce wypolerowane tak, że można się w nich przejrzeć. Goście ustawiają się w długich kolejkach, by skosztować serwowanych przysmaków, które bez wątpienia są halal4. Z wyjątkiem alkoholu, ten jest haram5, ale też cieszy się dużym powodzeniem.

Jestem tak oszołomiona tym przepychem, że nie mogę nic wziąć do ust, choć dookoła jest tyle smakołyków. Stojący przy opychającym się szefie Igo reaguje tak samo. Jesteśmy całkiem nieobyci.

– Jedzże, głupia. – Kazia potrafi być opryskliwa, ale już do tego przywykłam i wcale mnie to nie rusza. – Takich specjałów nigdzie tu nie dostaniesz. To jedna z najlepszych recepcji wydawanych w Trypolisie.

– Algieria ma tyle kasy na przyjęcia? – dziwię się. – Uchodzi za dość biedny kraj.

– Zastaw się, a postaw się – żartuje belferka. – Są pod tym względem gorsi od Polaków.

Szefostwo napycha sobie brzuchy, a my z Igo ledwo coś dzióbiemy. Rozglądamy się dookoła i podziwiamy otaczający nas fascynujący świat.

– Wziąłem was ze sobą nie tylko po to, żeby pan konsul wreszcie zaistniał w świecie dyplomatycznym, ale głównie ze względu na to, by pani Tania przyjrzała się, jak powinny wyglądać obchody święta narodowego. – Wychodzi szydło z worka.

– W listopadzie jest nasza kolej i jak mąż wydębi z ministerstwa jakieś pieniądze, a drugie tyle wyżebrze od polskich firm eksportowych siedzących na libijskim rynku, to u nas w rezydencji zorganizujemy pierwszą od lat recepcję. – Kazia też nie owija w bawełnę.

– Czyli można powiedzieć, że jestem teraz w pracy? – Smutnieję, trochę rozgoryczona.

– Dyplomata zawsze jest w pracy – rzuca mimochodem ambasador, a potem bierze pod rękę Igo i ciąg­nie go do szefów misji, swoich kolesiów.

– Zapamiętaj, jak są poustawiane sztućce – dyryguje tymczasem Kazia, pokazując palcem na lady. – Półmiski z artystycznie spiętrzonymi owocami też mi się podobają. Fontannę czekoladową absolutnie musimy mieć! Zadzwoń do sekretarki ambasadora Algierii i zapytaj, skąd ją wytrzasnęli.

Cieszyłam się jak dziecko na imprezę i relaks, a teraz czuję się jak na cenzurowanym – tylko wyciągnąć kartkę, długopis i notować.

– Na wynajęcie ustrojstwa do szaworm6 na pewno nie będzie nas stać, ale znajomi Libijczycy mogliby grillować na tyłach naszej rezydencji szaszłyki i kebaby, które my wcześniej przygotujemy. Znasz parę mieszanych małżeństw, nieprawdaż? – sonduje przebiegła kobieta. – Ja z tą blondyną Baśką nie jestem w jakiejś szczególnej komitywie. – Wydyma wargi, nie kryjąc się z pogardliwym nastawieniem do porządnej kobiety, którą lekceważy jedynie dlatego, że ta ma męża Araba. – Ty zaś zaliczasz się do jej przyjaciółek, więc przekonaj ją, by zachęciła swojego męża do pomocy. Oczywiście się zrewanżujemy.

Jako że zawsze mam oczy dookoła głowy, oprócz wskazywanych przez Kazię błahych elementów wystroju zauważam też to, co dzieje się na recepcji i na co szczególnie trzeba będzie zwrócić uwagę u nas. Przede wszystkim bulwersuje mnie tłum oblegający bary, gdzie wino, piwo, a szczególnie whisky i wódka, schodzą w ogromnych ilościach. Wśród zainteresowanych alkoholowymi napitkami najwięcej jest Libijczyków, z czego wniosek, że w kraju prohibicji istnieje całkiem spora grupa zawołanych amatorów procentów. Niektórzy z nich nie ruszają się z miejsca i stoją tam tak długo, dopóki są w stanie utrzymać się na nogach, czyli przeważnie do momentu ekspresowego opróżnienia butelki. Są to zapewne pracownicy tutejszych ministerstw, protokołu dyplomatycznego, a także wpływowi biznesmeni i miejscowi celebryci. Nikt z przypadku się tu nie znalazł.

Kiedy większość gości zaspokaja pierwszy głód oraz pragnienie, gospodarze serwują coś dla ducha – zaczynają się występy. Męski muzyczny zespół ludowy nie cieszy się szczególnym zainteresowaniem, lecz kiedy na niewielką scenę wbiegają roznegliżowane tancerki, spotykają się z owacją. Kobiety mają twarze zasłonięte przezroczystym tiulem, ich ramiona i biust ledwie zakrywa kuse bolerko, zaś pupę i nogi chowają pod połyskliwymi szerokimi szarawarami. Brzuchy oczywiście są odsłonięte, bo głównie ich używają do tchnącego erotyzmem tańca. Zaproszeni mogą się poczuć jak w haremach za czasów kalifatów lub Imperium Osmańskiego. Kiedy kończy się występ, bajadery rozbiegają się po alejkach ogrodu, pląsając między gośćmi. Szczególną przyjemność sprawia to mężczyznom, a największą Libijczykom, którzy bezczelnie usiłują pochwycić kobiety czy chociażby tylko ich dotknąć.

– Oj! – słyszę tuż koło siebie przestraszony damski głos, a kątem oka widzę starszawą elegancką blondynę, która z kieliszkiem w ręce traci równo­wagę i leci jak długa. – Boże ty mój! – wykrzykuje po rosyjsku.

Zupełnie odruchowo łapię ją za ramię, a że ręce mam silne, nie pozwalam jej upaść i stawiam do pionu.

– Jakaś dziura jest w tym trawniku – skarży się bełkotliwie. – Goście mogą nogi połamać w takich pułapkach.

– Zgadza się – potwierdzam, choć od razu się orientuję, że starowina jest mocno zawiana. – Proszę usiąść. – Prowadzę ją na niedaleką ławkę. – Przynieść pani wody?

– Miła z ciebie dziewczyna. – W pijackim uśmieszku krzywi wargi, na których pozostały już jedynie resztki szminki.

– Jakiej wody?! Tamarka potrzebuje kielicha, no nie? – Kolejna jasnowłosa, tym razem korpulentna trzydziestoparolatka, prawdopodobnie moja rówieśnica, szelmowsko mruga okiem.

– Zgadza się, Janeczko – potwierdza pijuska. – Ty to mnie rozumiesz.

– Ty też chcesz? – pyta figlarnie jej koleżanka, wyciągając do mnie rękę. – Janka jestem. Żona ambasadora Słowacji, tylko ambasadorowa, choć sama już dawno powinnam być ambasadorem.

– Tania, z polskiej placówki. Tylko żona konsula. Dawno już powinnam być sławną pisarką – dorzucam dla hecy.

– Taniuszeczka, moja zbawczyni! – Tamara ciągnie mnie i sadza koło siebie. – Gdyby nie ty, znów dałabym plamę. Skąd u Polki takie imię, powiedz mi.

Urocze są te dwie rozrabiary, normalne kobitki wśród snobistycznych dam, lecz mojej ambasadorowej Kazi takie towarzystwo nie pasuje. Patrzy na mnie zgorszona, moje nowe koleżanki taksuje pełnym pogardy wzrokiem i oddala się do grupy podobnych sobie bufonek.

Od tej pierwszej recepcji trzymam sztamę z Janką, a siedemdziesięciolatka Tamarka zawsze służy mi wsparciem i poradą. Ja też niejeden raz ratuję jej dobre imię, kryjąc jej małą słabostkę – alkoholizm.

Do tej pory polskie święta narodowe celebrowaliśmy na ogromnych kampach polskich firm eksportowych: Polimexu, Budimexu czy Dromexu. Ich dyrektorowie zapewniali ogromne ilości jadła, które kucharze przygotowywali na polską modłę, a także nieprzebrane rzeki bimbru. Ambasady nie było stać na takie fety, więc szef polskiej placówki brał zazwyczaj udział w mszy świętej celebrowanej przez misjonarza Mansweta w kościele św. Franciszka w Trypolisie, a potem był honorowym gościem na jednym z kontraktów, gdzie siedział z kierownictwem przy głównym stole zaścielonym białym obrusem i zaszczycał wszystkich swoją obecnością. Kiedy wychodził, zaczynały się tańce, hulanki i swawole. Teraz nasz stary szef miał być gospodarzem recepcji, na którą zaprosiliśmy, bagatelka, pięćset osób.

Z wakacji ambasador przywozi w bagażu zasadniczym pięćdziesiąt puszek czerwonego kawioru z łososia. Kazia do drugiej walizki pakuje opakowania matiasów. Z tych dwóch głównych produktów mamy zrobić maleńkie kanapeczki na krakersach i bagietce. Zachwyca mnie postawa szefostwa i ich ogromne zaangażowanie, bo nie wierzę, że jakiemukolwiek innemu ambasadorowi chciałoby się szmuglować artykuły spożywcze na swoje święto narodowe. Takie poświęcenie jest godne podziwu.

W dniu przyjęcia panuje całkowity rozgardiasz i wszyscy, łącznie z ambasadorostwem, spodziewają się, że nasza recepcja będzie totalną klapą. Jak kobiety, które na co dzień przygotowują posiłki dla swoich małych, cztero- czy pięcioosobowych rodzin i tylko czasami organizują przyjęcia dla niewielkiej liczby gości, mają wyprodukować parę tysięcy kanapek, maleńkie desery i zamarynować połowę barana na grilla? Żadna nie jest zawodową kucharką, choć niektóre mają do tego wrodzony dryg. Tak jest z Zosią-Pusią, która do Libii przyjechała na kontrakt z Polservice’u jako siostra oddziałowa, a potem dostała zatrudnienie w ambasadzie jako sprzątaczka i kucharka, z Idą, gosposią w rezydencji, która z zawodu jest kuśnierzem, i ze mną, intelektualistką z literackimi aspiracjami. Moja mama i babunia były mistrzyniami chochli, więc zapewne mam to po nich. Poza tym, czego nikt z mojego tutejszego otoczenia nie wie, przez ponad rok pomagałam mamie wydawać domowe obiady dla czterdziestu, a czasami nawet pięćdziesięciu osób. Miało to miejsce w czasie ogromnego kryzysu w Polsce, kiedy mój ojciec powroźnik wrócił z poznańskich targów z pustymi rękami bez ani jednego zamówienia. Posiłki przygotowywałyśmy w niewielkiej kuchni na czteropalnikowej kuchence gazowej, a jedynym udogodnieniem był dziesięciolitrowy gar na zupę, w który zainwestowali moi rodzice. Tak więc mam trochę wprawy w gotowaniu dla większej liczby osób, choć nie dla pół tysiąca.

– Może nie będą mieli apetytu? – łudzimy się z Idą, kiedy tylko z samego ranka przyjeżdżamy do rezydencji.

– Na pewno nie będą głodni, już to widzę! – zarykuje się na całe gardło Zosia-Pusia, bo wesoła z niej kobitka. – Dziouchy – zaciąga Ślązaczka – te darmozjady na pewno przez cały dzień będą o suchym pysku, żeby zrobić sobie miejsce na nasze szaszłyki!

– Właśnie! – drę się wniebogłosy. – Szaszłyki! Gdzie jest mięso? Ile go kupili? Trzeba tę tuszę rozebrać!

W tym momencie wchodzi nasz łącznik, Samir, który za młodu przez dziesięć lat mieszkał w Poznaniu i całkiem płynnie, choć niegramatycznie, mówi po polsku. Bynajmniej nie był stypendystą, bo nie jest typem naukowca, lecz wyjechał na jakieś błahe leczenie, które trochę się przeciągnęło. U siebie w ojczyźnie przebiegły spryciarz zajmuje się handlem na czarnym rynku, szemranymi biznesami i od jakiegoś czasu pomaga placówce załatwiać sprawy, które wymagają lokalnych znajomości. Mamy świadomość, że jego kluczowym zadaniem jest informowanie libijskiego wywiadu o wszystkim, co dzieje się w ambasadzie. Każdy kraj mający w Libii swoją misję, chce czy nie chce, musi zatrudniać łącznika, dlatego wszyscy borykają się z takimi cichociemnymi. Dokładnie też wiemy, że Samir zostawił w Polsce swoją drugą rodzinę i dwójkę dzieci. Twierdzi, że regularnie przesyła im pieniądze. Tu ma nową familię, młodszą od niego o dwadzieścia lat żonę Hudę, której jeszcze nikt z nas nie widział, i trójkę słodkich maluchów.

– Pani Tania. – Od razu podchodzi do mnie. – Przyniosłem mieszankę ziół i przypraw na grilla. Żona przyrządziła, a ona się na tym zna.

– Trochę późno, żeby teraz marynować mięso. – Nagle to do mnie dociera. – Będzie je czuć zdechłym capem.

– Lepiej późno jak później – rzuca Samir przerobionym polskim przysłowiem i obraca się do wyjścia.

– A czemu Hudy nie przyprowadziłeś? Pokazałaby nam, jak to zrobić.

– Ona nie nadaje się do waszego towarzystwa – nieprzyjemnie mruczy i od razu pochmurnieje. – To porządna Arabka – docina ni z tego, ni z owego.

– A my to niby co, jakieś ladacznice? – denerwuję się. – W kuchni nie będzie z nami żadnych mężczyzn, a zbieramy się nie na imprezę i ochlaj, ale na gotowanie. Libijki nie gotują?

Widzę niedobry błysk w jego czarnych oczach, ale zawsze mówię to, co myślę, więc i tym razem nic mnie nie powstrzyma.

– Daj spokój. – Zosia-Pusia odciąga mnie na bok, a łącznik bierze nogi za pas, nie chcąc być dłużej musztrowany przez bezczelną babę. – Na pewno trzyma ją pod kluczem i nigdzie nie pozwala wychodzić.

– A niby taki nowoczesny!

– Sam w Polsce się łajdaczył, to wszystkich ocenia własną miarką. Nie łudź się, że jest postępowym arabskim mężem.

Kiedy tak się szamoczemy, zamiast zabrać za robotę, do rezydencji przyjeżdżają niby do pomocy ściągnięte przez Kazię koleżanki nauczycielki ze szkoły. Jest ich około dziesięciu. Na co nam takie tłumy, to ja nie wiem. Bez sensu. Kobiety pierwsze co zabierają się do parzenia kawy i herbaty, niektóre wychodzą na przylegający do kuchni ganek na papierosa.

– No to przepadłyśmy, Tańka. – Ida załamuje ręce. – Trzeba sobie nowej pracy szukać.

– Nie zważajmy na nie i róbmy swoje – sugeruję. – Baśki jakoś w tym gronie pedagogicznym nie widzę – żartuję, choć serce mi drży, że przyjaciółka i jej dumny mąż Hassan obrazili się za potraktowanie Libijczyka jak podkuchennego.

– Dzwoniła rano do Kaziuli i oznajmiła, że jedno z nich wystarczy przy garach. – Spełnia się czarny scenariusz, bo czuję, że po dzisiejszym dniu stracę bratnią duszę. Robię żałosną minę, więc gosposia mnie pociesza: – Nie przejmuj się. Ona Hassana na ogół nikczemnie traktuje i zdaje to egzamin.

– On do roboty, a ona w gości? – Nie znałam Baśki od tej strony.

– Może tak właśnie trzeba postępować z Arabami? Patrz, jaki w niej zakochany.

Szybko kończymy papieroska i rozmowę, podkasujemy rękawy i przystępujemy do dzieła. Okazuje się, że odpowiedzialna Ida już wczoraj zapeklowała mięso na szaszłyki, część zalewając wytrawnym czerwonym winem, a część piwem i zasypując przyprawą do gyrosa. Teraz tylko dodajemy mieszankę ziół zahukanej i zdominowanej przez Samira Hudy, która na przyjęcie zapewne też nie przyjdzie, i mamy problem z głowy. Po dwóch godzinach, kalecząc palce, zaczynamy nadziewać kawałki mięsiwa na metalowe szpikulce.

W zasadzie przyjęcie przygotowują tylko te panie, które są na ryczałcie w ambasadzie – Lena, była pielęgniarka i nasza aktualna kasjerka, Alicja, emerytowana księgowa, która teraz znakomicie prowadzi finanse placówki, a także Ida, Zosia-Pusia i ja. Podczas gdy my uwijamy się jak w ukropie, kompania ze szkoły rozsiada się w ogrodzie i plotkuje, popijając likierki z ambasadorową.

– Ona zamówiła je dla towarzystwa? – wynosząc kolejny półmisek stu minikanapek ze śledziem do wychłodzonego pokoju gościnnego, pytam naszą grubiutką kucharkę, która robi rzecz najważniejszą: garniruje potrawy. To wręcz koronkowa robota. – Nie ma czasu z nimi w szkole pogadać?

– Te lafiryndy tylko nam przeszkadzają! – Zosia też jest wkurzona.

– Ciągle na nie wpadam – zgadzam się z nią.

– Co, nie pasuje wam towarzystwo wzajemnej ado­racji? – Ida wbiega z kolejną tacą.

– Niedługo te paniusie się zmyją. Zbliża się pora obiadowa.

Wszystko dzieje się zgodnie z przewidywaniami. Na wyjściu każda z Polonusek w rewanżu za pomoc otrzymuje butelkę wina. My, ryczałtowe wyrobnice, dostajemy figę z makiem. Od czternastej mamy święty spokój, bo i Kazia udaje się na sjestę. Musi w końcu bidulka odpocząć po tak ciężkim wysiłku. Do wieczora nie mamy czasu, żeby zjeść chociażby skórkę chleba, my z Idą jedynie dwa razy wychodzimy na dyma, no i wszystkie wypijamy po cztery, pięć tureckich kaw. Wystarczy nam to za jedzenie.

O osiemnastej przyjeżdżają dyplomaci z polskiej ambasady, świeżutcy, pachnący i radośni. Igo przywozi mi czarną długą suknię wieczorową i buty na wysokim obcasie. Dostarcza mi także saszetkę wypchaną kosmetykami. Kiedy wchodzi i widzi moją zszarzałą twarz i przyklejone do czaszki włosy oraz pocięte i zabarwione winem do peklowania dłonie, ściska szczęki. Myśmy się na taką robotę nie pisali!

– Drogie panie! – Zadowolony ambasador wparowuje do kuchni. – Już dosyć! Kończcie! Wszystkiego starczy… Mam nadzieję.

– Kanapek z kawiorem jest pięć tysięcy, a ze śledziem ponad tysiąc – informuje niezbyt już radosna Zosia-Pusia.

– Miniszaszłyczków wegetariańskich z oliwkami, pomidorkami koktajlowymi, mozzarellą i marynowaną cebulką własnoręcznie nabiłam około trzystu. – Ala ostentacyjnie pokazuje krwawiące palce. Biedna emerytka ledwo trzyma się na nogach.

– Na baranie szaszłyki i kebaby nie spojrzę do końca życia – dodaje najmłodsza z nas, Lena, trzymając w ustach niezapalonego papierosa, bo teraz nawet na fajkę nie mamy czasu.

– Zatem do mycia! – Dyplomacie robi się głupio, co poniekąd rekompensuje nasz wysiłek. – Jak się odświeżycie, zapraszam do salonu i ogrodu. Weźmiecie udział we wspaniałej recepcji z okazji Święta Narodowego 11 Listopada! Pierwszej takiej w naszej rezydencji!

– My z Leną to raczej musimy wskoczyć w uniformy kelnerek i teraz tym całym jadłem skarmić ludzi. – Ida nie da się zwieść miłym słówkom bez pokrycia.

– Pójdę jeszcze do Hassana i Samira i sprawdzę, jak im idzie grillowanie. – Ja też nie skończyłam swoich obowiązków.

– A potem, pani Taniu, zapraszam do mojej prywatnej łazienki.

Ale mnie zaszczyt kopnął, ironizuję w myślach. Przyrzekam sobie, że już więcej nie dam się ubrać w przygotowanie tak wielkiego przyjęcia.

Kiedy ledwo żywa snuję się na tyły rezydencji, od razu zauważam ponurą minę Hassana i szkliste od alkoholu przebiegłe oczka Samira. Nie mają szans na zgrillowanie takiej góry szaszłyków i kebabów na czas. Mąż Baśki jest popielaty na twarzy z wściekłości, że został tak nikczemnie potraktowany. Oficer wojska libijskiego, wykształcony w Państwowej Akademii Morskiej w Szczecinie, właściciel nieruchomości w Trypolisie i prywatnego biznesu, robi u Polaczków za kuchcika. Ta sytuacja go przerasta, godzi prosto w serce. Najgorsze, że jego żona jest gościem, a on popychadłem na zapleczu. Nie poprawię mu podłego nastroju, bo sama mam podobny. Mój mąż stoi w szpalerze dyplomatów i wita przybyłych, a ja śmierdzę potem i grillem, zaś ręce mam w tragicznym stanie. Nie uda mi się odpicować, czarno to widzę.

– Zakosiłam dla ciebie piwko. – Wręczam Hassanowi puszkę heinekena. – Sorki, przyjacielu.

– Mnie przykro, jak na ciebie patrzę. – Rozchmurza się przesympatyczny gość. – Ja przynajmniej nie muszę dołączać do tych elegantów. – Wskazuje brodą w stronę ogrodu, skąd dochodzi gwar. – Powodzenia na raucie dyplomatycznym, sadiqati7. – Pocieszająco poklepuje mnie po plecach.

Hassan i Samir, tak jak przewidywałam, kończą grillowanie, kiedy już goście zbierają się do domów. Hassan od razu znika i odjeżdża z piskiem opon, zaś Samir, niczym się nie przejmując, narzuca marynarkę i idzie napić się wódki z ambasadorem. Takich peanów, jakie szef wygłasza pod adresem łącznika, żadna z nas nie usłyszała. Nie mówiąc o Hassanie. Można by pomyśleć, że to Samir przygotował i uratował dzisiejsze przyjęcie.

*

Czas biegnie niepostrzeżenie, choć w ambasadzie nic szczególnego się nie dzieje, a my po święcie narodowym długie miesiące liżemy rany. Szef nawet odpuścił organizowanie dyplomatycznych dinerów, które przeważnie wydawał raz w miesiącu, bo czuje, że przegiął w stosunku do swoich pracownic. Boi się, że ostatecznie się zbuntujemy.

Miesiąc postu, ramadan, jakoś mija, choć to zawsze trudny okres i wygląda na to, że żaden muzułmanin się z niego nie cieszy. Mają podłe humory i są podminowani, pomimo że rozpoczynają pracę nie wcześniej niż o dziesiątej rano, a w okolicach drugiej już ich się nie uświadczy. Potem do wieczora robią sobie sjestę. Urzędy pracują na pół gwizdka, a za dnia ulice Trypolisu wyjątkowo nie są zakorkowane. Za to po zachodzie słońca, kiedy post ustaje, w domach i poza nimi trwa fiesta i panuje nieokiełznana radość. Najgorsze są od niedawna sprowadzane do Libii petardy, którymi bawi się głównie młodzież, ale też nawet parolatkowie. Doktor Adam, Polak od lat pracujący w trypolitańskim szpitalu, opowiada nam, jacy pokancerowani pacjenci trafiają na jego oddział chirurgii plastycznej i oparzeniówki – z miazgą zamiast oka, naderwanym nosem, poparzoną twarzą, spalonymi włosami czy urwanymi palcami, które przywożą w reklamówce i proszą, żeby je przyszyć.

Przez cały miesiąc rodziny odwiedzają się co wieczór, bo uroczysta świąteczna kolacja najlepiej smakuje w towarzystwie najbliższych. W Libii nie ma zwyczaju podczas ramadanu jadać w restauracjach, zapewne dlatego, że większość jest podła, a te dobre, hotelowe, są obłędnie drogie.

Samir zaprasza całą naszą rodzinę na tradycyjny iftar8. Jedziemy do niego na Faszlum. Dzielnica ta cieszy się złą sławą ze względu zarówno na biedę jej mieszkańców, jak i ich tradycjonalizm oraz ortodoksję. Ostrzegano mnie, żebym się tam nie zapuszczała, bo szczególnie niemile widziane są niezakwefione kobiety bez mahrama9, męskiego opiekuna. Dlatego dla mnie jest to wyjątkowa okazja, by w miarę bezpiecznie zwiedzić tę niedostępną dla cudzoziemców część miasta. Z trudem, ale udaje mi się namówić Igo na tę eskapadę.

– Zaraz mnie szlag trafi! – krzyczy mój mąż, kiedy tuż przed maską naszego samochodu wybucha petarda, a my bezwiednie podskakujemy z łomocącymi sercami. – Nogi im z dupsk powyrywam!

– Nie klnij, tatuś – zwraca uwagę Sowa, choć akurat teraz mogłaby się nie odzywać. – Nam zabraniacie, to sami dajcie dobry przykład.

Rzucam jej spojrzenie bazyliszka, więc wbija się w fotel i obrażona zakłada słuchawki walkmana.

– Nie wychodź, tylko ruszaj – doradzam spokojnie, bo wiem, że nie ma sensu zadzierać z łobuzerią.

– Po co my tam w ogóle jedziemy? – Igo ma zły humor. – Nie słyszałaś, co to za rejon?

– No właśnie jestem ciekawa…

– Ja też – wyjątkowo popiera mnie Isiu. – Fajnie zobaczyć stary, ale nie odpicowany dla turystów Trypolis.

– A fajnie dostać kosą pod żebra? – Ojciec jest bezmyślny, bo nie powinien w ten sposób straszyć dzieci, lecz nasze potomstwo, wychowane w kraju uważanym za siedlisko terrorystów, jest zahartowane na takie gadki. – Dawno nie mieliśmy żadnych atrakcji?

– Dawno – potwierdza zmarkotniały syn. – Jest tu prawie tak samo nudno jak w Polsce. Gdzie ten magiczny, zaczarowany, ale i pierońsko niebezpieczny Orient?

– Drętwo to będzie u tych Libijczyków dzisiaj wieczorem – włącza się Sowa, która pomimo słuchawek na uszach podsłuchuje naszą rozmowę. – Co my tam będziemy robić? Nie ma żadnych rówieśników…

– Żreć! – Teraz ja nie wykazuję się pedagogicznym podejściem. – Jedziemy na kolację. Zeżremy i imszi barra10. – Najbardziej wkurzają mnie ci, co krytykują każdą moją inicjatywę.

Dojazd do dzielnicy Faszlum jest znacznie utrudniony. Prowadząca do niej droga jest nierówna i pełna dziur, nie ma tu chodników ani nawet pobocza. Zastanawiam się, jak poruszają się tędy piesi. Wkrótce moja ciekawość zostaje zaspokojona. Igo z trudem mija wciąż gęstniejącą ciżbę. Są to głównie mężczyźni w galabijach11, często w arafatkach czy turbanach na głowie, którzy lezą środkiem drogi, niechętnie ustępując miejsca jadącym autom. Wleczemy się niemiłosiernie. Jako że mam mnóstwo czasu, obserwuję w większości parterowe domy w kształcie klo­cków stojące dosłownie przy samej drodze. Albo nie ma w nich okien, a jeśli już są, to zakryte grubymi okiennicami, prawdopodobnie nigdy nieotwieranymi, bo zamkniętymi na kłódki. Wejściowe drzwi też są solidne, z grubych desek, osadzone na żeliwnych zawiasach, wzmocnione metalowymi sztabami ze skoblami. Wniosek z tego, że mieszkańcy prawie się barykadują w swoich domostwach. Jest to niepokojące i daje do myślenia. Tynk na chałupkach łuszczy się wielkimi płatami, pod dachami przebiega plątanina kabli, a rozdzielnice elektryczne są pootwierane.

– Samir podobno robi jakieś nieziemsko intratne interesy, nawet z nami, Polakami, a mieszka w takiej ruderze? – Jestem zdumiona, bo nie tego się spodziewałam. – Skupuje meble i sprzęt od polskich firm i z ambasady, handluje też ponoć gorzałą i elektroniką. To co on robi z całą tą forsą?

– A ty co, ze skarbówki jesteś? – Igo nie lubi nikomu zaglądać do portfela. – Co cię to obchodzi?

– Po prostu mnie to zastanawia.

Kiedy podjeżdżamy pod dom łącznika, gospodarz stoi już na progu i kieruje nas na miniaturowy parking. Igo dwoi się i troi, żeby nie zarysować auta, a przede wszystkim nikogo nie potrącić, bo bezmyślni przechodnie nie przejmują się jadącym pojazdem i pchają tuż przed maskę.

– Salam alejkum12. – W środku przy zamkniętych drzwiach witamy się z Hudą. Jest ubrana tradycyjnie w długą arabską suknię, zaś włosy ma szczelnie zasłonięte kolorową chustą.

– Alejkum salam – odpowiada, spuszczając wzrok, tak że nawet nie jestem w stanie dostrzec koloru jej oczu.

Wręczam jej wielkie pudło czekoladek, dla dzieci plastikowe zabawki i cukierki, a Igo daje Samirowi flaszkę zawiniętą w gazety, którą ten błyskawicznie wciska do szafki na buty.

Niewielki domek na Faszlumie jest jak pudełko czekoladek, tylko w brzydkim opakowaniu. Wnętrze jest czyściutkie, całkiem bogato i gustownie urządzone, a ukryte pod baldachimem z winnej latorośli podwórko naprawdę urokliwe.

Zaraz siadamy do stołu, bo przecież nie mamy za wiele wspólnych tematów, a o cokolwiek zapytam panią domu, ta zbywa mnie milczeniem albo coś bez sensu przebąkuje. Cały czas nie patrzy nam w oczy i tylko krzywo się uśmiecha. Zastanawiam się, czy nie jest przypadkiem lekko upośledzona.

Jadalnię urządzono jak w polskim domu – jest tu drewniany stół z tapicerowanymi krzesłami, obok stoi kredens z kryształami oraz dwie komody, zapewne na obrusy. Do złudzenia przypomina mi sprzedawane przez ambasadę meble, na które miałam chrapkę, ale jako że Samir brał wszystkie i płacił gotówką, to moja oferta w ogóle nie została wzięta pod uwagę.

Przekrój dań jest znakomity, począwszy od mezze13, przez siorbę adas14, a skończywszy na kuskusie z jagnięciną, choć mięso jest trochę sztywne. Po posiłku przenosimy się do urządzonego w arabskim stylu salonu z grubymi wełnianymi dywanami na podłodze, poduchami pod ścianami i stojącymi w kącie nargilami15. Na małych, niskich stoliczkach lądują ciasteczka oraz kawa i herbata. Wszystko nieziemsko aromatyczne, więc pomieszczenie zaraz wypełnia woń mięty oraz kardamonu pomieszana z topionym cukrem i orzechami.

– Teraz niech ci pani Tania powie, jak razem z Idą, drugą znakomitą kucharką, zapeklowały mięso na szaszłyki, które do nocy grillowałem na święcie narodowym w rezydencji ambasadora – dokładnie tłumaczy żonie gospodarz, jakby się usprawiedliwiał lub raczej szukał u nas alibi, a my z Igo od razu wychwytujemy nieścisłość, bo przecież zmył się koło dziesiątej wieczorem. – Co dodałyście, że ten stary cap rozpływał się w ustach?

– Kupiłeś nam leciwego barana? – Aż nie chce mi się wierzyć.

– Od pani ambasadorowej dostałem limit finansowy, a nie wiekowy.

Wybuchamy na to śmiechem, bo facet naprawdę jest cwany.

– Wiecie, że alkohol podczas gotowania czy pieczenia wyparowuje? – upewniam się, na co Libijczyk potakuje, a jego żona robi oczy wielkie jak spodki. W końcu poznajemy ich kolor: są obłędnie czarne. – Tak więc jedną część zalałyśmy czerwonym winem, a drugą piwem.

– Marnotrawstwo – pokpiwa Igo, myśląc, że ma przed sobą ludzi o zbliżonej do nas mentalności, zwłaszcza że Samir za kołnierz nie wylewa.

Nieoczekiwanie w Hudę jakby piorun trafia. Odrzuca od siebie małe dzieci, które od razu wpadają w szloch, skacze na nogi i drze się wniebogłosy:

– Jadłeś to?! – Gapi się na Samira jak na diabła wcielonego. – Gadaj! Brałeś jedzenie haram do ust?!

– Tylko spróbowałem… – kaja się Libijczyk. – Zaraz potem wyplułem.

– Przecież on nic nie wiedział o naszym fortelu, a jeśli się nie wie, to nie grzech – klaruję dewotce, przestraszona jej wybuchem.

– Haram! Jesteś nieczysty! – Stojąc, kobieta uderza męża z pięści w łysiejący czubek głowy tak mocno, że ten pewnie widzi wszystkie gwiazdy. – Nie zbliżaj się do mnie!

Następnie ze skowytem rannego zwierza wybiega z salonu i znika nam z oczu.

Siedzimy jak sparaliżowani. Sowa i Isiek wreszcie mają atrakcji bez liku. Biedny ten pan Samir, plącze im się po głowach. A taki wesoły gość. Szkoda go.

– Nadal uważasz, pani Tania, że powinienem był ją przyprowadzić do rezydencji? – pyta ze smutkiem gospodarz, szybko odprowadzając nas do drzwi.

– To znaczy, że religijna muzułmanka ma siedzieć zamknięta w domu? – Mimo wszystko nie popieram takiego traktowania kobiet.

– Lepsze to od histerii, która przeradza się w niekontrolowaną agresję.

– Może i racja.

– Od jakiegoś czasu wszystkie pieniądze odkładam na mahr16 dla swojej drugiej, normalnej żony. – Zastrachany facet ścisza głos, choć rozmawia z nami po polsku. – Mam już upatrzoną kandydatkę. W moim wieku, rozwódka, wykształcona.

– A co będzie z Hudą? Rozwiedziesz się czy zostaniesz poligamistą? – niepotrzebnie drążę i przedłużam rozmowę.

Igo patrzy na mnie z przyganą, bo wie, że nie jest tu bezpiecznie i lepiej się jak najszybciej zmywać.

– Zrobię, jak jej będzie pasowało. Jeśli chce, niech sobie siedzi na Faszlumie, w biednej fundamentalistycznej dzielnicy, gdzie jej miejsce. I niech się modli pięć razy dziennie. Ja się z tego cyrku wypisuję.

– O ile cię jej tatuś czy bracia nie przerobią wcześ­niej na mace. – Doświadczony konsul zna takie historie i żal mu gościa.

– Jak im wystarczająco dużo zapłacę, to dadzą mi spokój. Insz Allah17.

*

Niezrażeni feralnym iftarem u Samira i Hudy, idziemy na świąteczną kolację do Baśki i Hassana na Gurdżi. W tym roku tak niesamowicie się składa, że Wigilia wypada tego samego dnia co Eid al-Fitr, święto na zakończenie miesiąca postu ramadanu. Na Gurdżi jest zupełnie inaczej niż na Faszlumie. To dzielnica Trypolisu znajdująca się niedaleko wielkiego stadionu narodowego, a więc w prestiżowej części miasta. Dojechać do niej można autostradą, a kiedy się z niej zjedzie, już po chwili parkuje się na niewielkim placyku otoczonym nowoczesnymi, piętrowymi lub dwupiętrowymi kamienicami. Wśród nich wyróżnia się dom naszych przyjaciół, bo Baśka nie tylko w wystroju wnętrza, ale nawet w samej elewacji wprowadziła polskie elementy. Od białych tynków odbijają się brązowe okiennice z wyrzeźbionym na środku serduszkiem, a na parapetach stoją doniczki wymalowane w kaszubskie wzory z kolorowymi kwiatami. Nad wejściem po łuku pnie się kolorowa bugenwilla, a dookoła muru w wielkich dzieżach rosną oleandry. Sąsiedzi na początku krytykowali Polkę za jej jasną karnację, blond włosy i błękitne oczy, ale przede wszystkim za białe legginsy, w które wbijała swą pokaźną pupę, oraz pomalowane na żywoczerwony kolor paznokcie. Ostatecznie chyba docenili jej zaradność i wzięli z niej przykład, bo sami też zaczęli dbać o otoczenie. W efekcie plac na Gurdżi z polsko-libijskim centrum otwartym dla wszystkich Polaków dzień i noc prezentuje się jak nie z tej bajki. Kiedy ktoś się tu znajdzie, z miejsca zapomni, że Kaddafiego nazywa się królem śmieciarzy, a jego rodaków brudasami. Jak widać, nie wolno uogólniać ani kierować się stereotypami, bo chociażby tacy gurdżanie to wyjątkowi porządniccy.

Dzisiaj u Baśki ma być ze trzydzieści osób samej Polonii, licząc tylko dorosłych, bo dzieciaków będzie co najmniej drugie tyle i dlatego przeznacza się dla nich oddzielny pokój. Sąsiedzi i rodzina, jak to tu jest w zwyczaju, przychodzą i wychodzą, nie zagrzewając na dłużej miejsca. Imprezę robimy jak zawsze składkową, bo przecież nie narazimy naszych przemiłych gospodarzy na tak ogromne koszty. Mimo to Hassan, jako pan domu, kupuje nieprzebrane ilości produktów spożywczych i sam przygotowuje arabskie potrawy. Dziś nie będzie ulubionej jagnięciny, musimy zapomnieć o szaszłykach, kebabach i szawormie, bo Wigilia jest postna. Ale jaki to problem w Libii? Żaden, gdyż kraj ten leży nad brzegiem Morza Śródziemnego, więc owoców morza oraz ryb jest pod dostatkiem. Isiek i Sowa oraz ich polscy koledzy i koleżanki cieszą się, że nie będzie tradycyjnego wigilijnego karpia, bo go nie znoszą ze względu na zapach mułu, tak trudny do usunięcia. Dla młodych smażymy paluszki rybne, ale nie te gotowe z marketu, w których czasami trudno doszukać się ryby, ale ze świeżej rekinii, to znaczy młodego rekina. Do tego dostaną misy frytek i sałatek i będą przeszczęśliwi.

Moim sztandarowym daniem wigilijnym jest ryba po żydowsku, którą nauczyła mnie przyrządzać jeszcze moja babunia Zina. Tutaj zmieniam jej nazwę na rybę orientalną, by nie urazić Arabów, którzy na słowo „Żyd” czy „Izrael” dostają białej gorączki. Każda z koleżanek Polonusek przynosi jakieś danie typowe dla regionu Polski, z którego pochodzi. Ida z Wielkopolski szykuje makiełki, a to samo, tyle że pod nazwą „makówki”, przynosi Ślązaczka Zosia-Pusia. Pomorzanka Baśka serwuje pluci, czyli ziemniaki w mundurkach z solonym śledziem, którym zajadają się także krakusy, w tym my z Igo. Ktoś szykuje śledzia po kaszubsku na słodko, który też robi furorę, i łazanki z makiem, które od razu porywają zachłanne dzieciaki. Na ogniu grzeje się barszcz czerwony z uszkami z polskich leśnych grzybów. Hassan z mężem Bożeny, Saidem, doktorem ortopedą, oraz naszym biednym łącznikiem Samirem szykują kuskus ze wspaniałą lokalną rybą o białym mięsie, zwaną faruszem. Do tego jest tyle past i sałatek, że zajmują one cały dwumetrowy blat komody.

Na parterze córki Baśki i Hassana z innymi nastolatkami kończą ubierać wigilijne drzewko, lampki migoczą, a dekoracje oślepiają feerią barw. Z głośników płyną polskie kolędy. Dzieci śpiewają w ich takt, bo przecież niedługo odbędzie się koncert kolęd w kościele św. Franciszka na Dahrze, który rokrocznie wygrywa polska szkoła.

Wspaniale czujemy się w swoim polsko-arabskim gronie, nie ma między nami żadnych podziałów czy animozji, tak samo się cieszymy i identycznie odczuwamy podniosłą atmosferę. Bezproblemowo dopasowujemy obchody świąt muzułmańskich i chrześcijańskich, do czego, jak się okazuje, wystarczą tylko dobre chęci.

Kiedy po obfitej kolacji rozsiadamy się z kubkami aromatycznej zielonej herbaty z miętą w dłoniach i oddajemy miłym pogaduszkom, licealna młodzież wykonuje jakieś dziwne ruchy. Skromnie ubrane dzieciaki, jak przystało na świąteczną uroczystość, zmieniają potajemnie odzież. My, matki, podpatrujemy je zaniepokojone. Nie mamy pojęcia, na co się zanosi. Żaden podrostek do tej pory się nie wygadał.

– Mamy sprawę. – Odważny delegat w końcu staje przed nami. Jest to oczywiście Isiek, bo wszyscy wiedzą, że to najlepiej ułożony chłopak wzbudzający zaufanie starych. – Już jesteśmy po Wigilii, prawda? – pyta z zabawnym wyrazem twarzy.

– Coś ty na siebie nałożył?! – Surowy Igo od razu na niego naskakuje, bo nie znosi raperskiej, hip-hopowej ani żadnej innej urban mody, której aktualnie hołduje jego syn. – Muszą ci gacie wychodzić ze spodni? Gdzie ty masz krocze? Na wysokości kolan?! W tę twoją wielgachną bluzę jeszcze dwóch dodatkowych gości by wlazło!

Młodzież stoi za sobą murem, w przenośni i dosłownie, tak więc tuż za Iśkiem pojawiają się bliźniacy Idy, syn Bożeny i Saida, pociechy Renaty, nauczycielki biologii, a na końcu nieśmiało dołączają do nich Marysia i Magda, córki gospodarzy. Hassan wybałusza oczy, nabiera powietrza i wstrzymuje je w płucach. Nastoletnie Libijki, nieziemsko piękne i zgrabne dziewczyny, mają na sobie kuse szorty, buty na koturnie i obcisłe topy. Nieskromnie odsłaniają młodzieńcze ramiona, dekolty i apetyczne brzuszki.

Baśka zawsze trzyma stronę córek i nigdy nie da ich zdeprecjonować ani zniewolić, ale nawet dla niej to lekka przesada.

– Co wy wyprawiacie? Chcecie potańczyć w sąsiednim pokoju? – zadaje pytanie i od razu na nie odpowiada: – W porządku. Włączcie muzykę i poruszajcie się trochę. Może sami do was dołączymy, bo po tym obżarstwie przyda nam się trochę ruchu.

– We włoskim konsulacie organizują dzisiaj dyskotekę – spokojnie wyjaśnia Isiek. – Dostaliśmy zaproszenie i pomyśleliśmy, że moglibyśmy tam zajrzeć na jakieś dwie godzinki.

Małolaty patrzą na starych z wyczekiwaniem, a my jesteśmy całkiem rozdarci. Ludzie w naszym wieku mają jeszcze możliwość zabawić się w Trypolisie, mogą posiedzieć na domówkach, napić się czy potańczyć, ale nastolatkowie żyją tu jak w więzieniu. Nie ma dla nich klubów, pubów, dyskotek, nawet kin.

– Jak się tam dostaniecie? – Igo spuszcza z tonu, bo ostatecznie wysnuwa podobne wnioski. – Pójdziecie na taksówkę? – Pokazuje palcem na roznegliżowane dziewczęta.

– Pan Samir załatwił nam busa. Złożyliśmy się…

– Samir, ty psubracie! – naskakujemy na kolegę, ale oczywiście z przymrużeniem oka. – Za naszymi plecami?

– Rozumiem, jak muszą się czuć, kiedy nawet my, dorośli i dojrzali Libijczycy, dusimy się we własnym kraju – tłumaczy mężczyzna.

Od tej pory przez prawie rok nasza licealna młodzież ma swoje miejsce na zabawę i harce. Do czasu, kiedy ktoś donosi na policję i dyskoteka zostaje zamknięta.

*

Siedemdziesiąt dni po zakończeniu ramadanu muzułmanie obchodzą Eid al-Adha, zwane Świętem Ofiarowania, upamiętniające ofiarę Abrahama i jego posłuszeństwo wobec Boga. To najważniejsze święto w kalendarzu islamu. Dla nas najgorsze jest to, że zwierzęta w rytualny sposób zabija się, gdzie popadnie, bo rzeź niewiniątek nikogo nie razi ani nie bulwersuje. Mieliśmy już z tym do czynienia, ale dla mojej rodziny, szczególnie dla mnie i dzieci, zawsze będzie to traumatyczne przeżycie.

– Jeśli dzisiaj nie pojedziemy na suk mięsny, to zostaną dla nas tylko flaki i skóra – pogania mnie Igo.

– Flaczki według przepisu mojej babuni uwielbiałeś – droczę się z nim, bo jakoś nie uśmiecha mi się teraz robić mięsnych zakupów. Podejrzewam, co tam się będzie działo. – Na przekór muzułmańskim zwyczajom zróbmy sobie wegetariański eid18 – proponuję, jakbym nie znała moich panów.

– Zamiast się przekomarzać, lepiej już jedźcie! – wykrzykuje ze swego pokoju Isiu, który ma gumowe ucho. – Młodzież potrzebuje pieczystego, a nie ogórków i pomidorów!

– To ty idź z tatą – próbuję się wymigać.

– Uczę się do egzaminów – stosuje stałą wymówkę, ale wcale mu się nie dziwię.

– Ja z chęcią się przejadę, jeśli najpierw skoczymy na brioszki z chrupiącym cukrem. – Sowa jest wyjątkowym łasuchem.

– Zbierajmy się zatem.

O dziwo, całkiem sprawnie dojeżdżamy na Dahrę, gdzie znajduje się nasza ulubiona piekarnia, jednak zaparkowanie w trypolitańskiej Hali Mirowskiej tego dnia graniczy z cudem. Igo jeździ w kółko, próbując gdzieś się wcisnąć, a ja spełniam prośbę córki, sama kusząc się na dwie przepyszne, jeszcze ciepłe bułeczki. Stoimy na tyłach obiektu i obserwujemy podjeżdżające pick-upy i półciężarówki załadowane meczącym i ryczącym bydłem. Handlarze z pak zganiają je kijami i prowadzą do prowizorycznych boksów z siatki, powiązanych patyków lub nawet tektury. Oprócz nieprzebranej ilości owiec i małych jagniątek, kóz i wielbłądów jest tam też parę krówek o smutnych oczach. Brioszka cofa nam się do gardła.

– Chodźmy szybko! – popędza nas Igo. – Zastawiłem czyjś samochód, ale nigdzie nie ma miejsca. Liczę, że przez dziesięć minut mnie nie staranują.

Pędzimy na front hali, tam, gdzie jest duży parking oraz witryny i wejścia do sklepów. Miejsce postojowe jest zablokowane, bo trwa na nim jatka. Żeby mięso było halal, zwierzęta muszą być zabijane rytualnie i umierać powoli, ale tu i teraz nikt nie ma na to czasu. Krew z szyj bydlątek tryska żywoczerwonym strumieniem, a po półgodzinie już obdziera się dogorywającego nieszczęśnika ze skóry. Wpadamy w ludzkie morze i nie mamy już możliwości się wycofać. Tłum ciągnie nas za sobą. Widziane dotychczas reklamy na sklepowych wystawach w postaci uciętego łba krowy czy wielbłąda z pomarańczą w rozwartym pysku i pietruszką w uszach, które nas obrzydzały i oburzały, były niczym. Patrzymy na przepełnione wielkie kubły na flaki i kontenery na skóry. Metaliczny smród zwierzęcej posoki gryzie nas w gardła, a lastriko w budynku jest od niej śliskie jak tafla lodu. Libijczycy drą się jeden przez drugiego, wyszarpując sobie co lepsze tusze. Są to nieraz spore sztuki wypatroszonego wołu lub barana, które albo wrzucają do czarnych worków na śmieci, albo zawijają w arkusze papieru. Szczęściarze, którzy zdobyli upragniony łup, zarzucają go sobie na plecy i trzymając za kopytka, co sił biegną do auta. Popychają nas z tyłu i przodu, a po bokach czujemy kuksające nas łokcie. Nie widzę w tym dzikim tłumie ani jednej kobiety – w tym wypadku dyskryminacja pań jest jak najbardziej akceptowalna, a nawet wskazana.

Trzymam w miażdżącym uścisku małą łapkę Sowy, a ona wbija mi paznokcie w skórę. Jej niebieskie oczka stają się stalowe, a blada zazwyczaj buźka kredowobiała. Boję się, że zaraz zemdleje i ją stratują. Igo zniknął. Nigdzie go nie widzę, więc nie mam nawet co go nawoływać. Nieoczekiwanie ląduję przed ladą znajomego masarza. Mężczyzna patrzy na mnie jak na zjawę nie z tego świata. Zaraz jednak szybko pakuje w szary papier kawał wielbłądziny, którą zazwyczaj u niego kupuję, oraz gicz jagnięcą, a następnie wrzuca to do wielkiej reklamówki.

– Ile płacę? – charczę, zduszona odorem gnijących zwierzęcych szczątków oraz ostrego męskiego potu.

– Innym razem, ma’am19.

– Jak to? – Nie zdaję sobie sprawy, że ja też tragicznie wyglądam i uprzejmy rzeźnik zwyczajnie się nade mną lituje.

– Masz coś? – słyszę głos Igo przy samym uchu i czuję jego twarde ciało blokujące tłum, który niemal wbija mnie w blat.

– Mój pomagier wyprowadzi was stąd – mówi rzeźnik, a mnie po raz kolejny zdumiewa życzliwość Arabów. – Zmykajcie. To nie miejsce dla was.

Na koniec wciska Sowie butelkę lodowatej wody mineralnej, którą moja córka łapczywie pije. Już po chwili jego pomocnik z jakimś drugim chłopakiem prowadzą nas przez zaplecze, które przypomina przedsionek piekła, bo jest całe we krwi i fekaliach zabitych zwierząt, a na dokładkę parę sztuk leży na skórach swoich krewniaków i dogorywa, przeraźliwie rzężąc. Dla naszych przewodników to nic takiego, ale mnie i Sowę ten widok dobija. Mam mroczki przed oczami, a mała traci równowagę. Igo w ostatniej chwili łapie ją i bierze na ręce. Wypadamy tylnym wyjściem. Zataczamy się. Pochylam się i gwałtownie wymiotuję, a moja córeczka idzie w moje ślady. Ostatkiem sił dobiegamy do auta i tak jak stoimy, ze stopami umorusanymi krwią i wymiocinami na ubraniach, wskakujemy do środka.

Ten zapach i koloryt Orientu zdecydowanie nie przypada mi do gustu i nigdy nie będę za nim tęsknić.

3 Jedynka – reprezentacyjny samochód szefów placówek dyplomatycznych ma na tablicach rejestracyjnych numer jeden przed kodem kraju i skrótem CD (korpus dyplomatyczny).

4Halal – dosł. to, co nakazane; dozwolone według prawa muzułmańskiego.

5Haram – zakazane, grzeszne.

6 Szaworma (szawarma) – bliskowschodnia potrawa w postaci skrawków mięsa z kurczaka, wołowego lub baraniego ścinanych z pionowego obrotowego rożna. Serwowana w picie lub jako danie z ryżem.

7Sadiqati – moja przyjaciółka.

8Iftar – dosł. śniadanie; kolacja w ramadanie będąca pierwszym posiłkiem dnia.

9Mahram – męski opiekun muzułmańskich kobiet.

10Imszi barra! – Wynocha! Wypierdalać!

11Galabija – męski lub damski jednobarwny strój w formie długiej sukni/płaszcza z rozcięciem pod szyją albo zapinany na guziki.

12Salam alejkum – Pokój z tobą, dzień dobry, witaj. Odpowiedź: Alejkum salam – Z tobą także (pokój).

13Mezze – arabskie przystawki, składające się przeważnie z pasty humus i baba ghanusz, oliwek, serka lebneh, pomidorów w oliwie i pity.

14Siorba adas – zupa z soczewicy.

15Nargila – inaczej szisza; fajka wodna.

16Mahr – wiano określone w umowie małżeńskiej, które dziewczyna lub kobieta dostaje od muzułmańskiego męża.

17Insz Allah – Jak Bóg zechce. Jak Bóg da.

18Eid – święto.

19Ma’am – skrót od madame – pani.

Mobbing ma wiele twarzy

– Dostałem już akta nowego ambasadora i występujemy do libijskiego MSZ o jego agrément20 – informuje któregoś dnia Igo z niepewną miną.

– Coś z nim jest nie tak? – Jak zawsze od razu się niepokoję. – Ślepy, garbaty, pryszczaty? – żartuję. – Nasz dziadek mówił, że to spoko gość. Ponoć w Iraku z innymi dyplomatami założył kabaret i robili sobie z szefa jaja.

– Ułomny nie jest, ale…

– Teraz z kolei ty masz jakieś złe przeczucia? Czy to zaraźliwe? – kpinkuję.

Sięgam do opasłej teczki, którą Igo dzierży w dłoniach jak precjozę, i bezczelnie otwieram, choć wiem, że zawarte w niej papiery są poufne. Nie obchodzą mnie one, bo od razu rzucam się na zdjęcie.

– Brzydki nie jest – zauważam. – Ale ma stal w oczach.

– Jakiś zgryz krzywy – dorzuca mój ślubny.

– Nie krzywy, ale złośliwy. Nie jest dobrze.

– Możliwe, że jest niefotogeniczny.

Nie dzielimy się naszymi spostrzeżeniami z innymi pracownikami ambasady, bo to informacje zastrzeżone. Dzwonię za to do starego ambasadora, który już cieszy się na myśl o emeryturze w Polsce, i dzielę się moimi odczuciami.

– Czy ten facet, co nam go wcisnąłeś do ambasady na swoje stanowisko, jest uczciwym człowiekiem? – Jestem na „ty” z ponad siedemdziesięciolatkiem, bo tytuł pana i pani tylko w Polsce na potęgę jest nadużywany. – Nie znam gościa, ale już się go boję. Mam ciarki na plecach, kiedy patrzę na jego fotkę.

– Przecież to przystojny gość. Pamiętam, że w Bagdadzie baby się za nim uganiały! – podśmiewa się dziadunio, który lubi sobie niegroźnie poświntuszyć. – To inteligent pełną gębą. Na pewno będzie się wam z nim cudownie pracowało.

– Cudownie to było z tobą… – jęczę jak rozkapryszony brzdąc.

– Przynajmniej on nie będzie ci gitary zawracał opowieściami z czasów prehistorii – kpi ze swojego gawędziarstwa.

– To były urocze chwile.

– Dla mnie też, moje dziecko, dla mnie też… Ale to już przeszłość i teraz trzeba przyszłość przyjąć z otwartą przyłbicą. Daniel jest kreatywnym człowiekiem, na pewno popchnie cię w odpowiednim kierunku. Zrobisz przy nim karierę, zobaczysz.

*

Czekamy na przyjazd nowego ambasadora z niepokojem. Tylko najwyżsi rangą dyplomaci – radca polityczny i ekonomiczny – jadą przywitać go na lotnisku. Ekscelencja Daniel nie życzy sobie nawet konsula, co jest dosyć dziwne. Nie chce widzieć tam także żon dyplomatów. To jest jeszcze dziwniejsze, bo właśnie w saloniku vipowskim21 na lotnisku ma miejsce pierwszy, przeważnie sympatyczny kontakt nowego szefa z podwładnymi i ich połowicami, które przecież też pracują w placówce, a ich rola jest nie mniej istotna niż ich mężów.

Pomimo że jest już grubo po godzinach, siedzę w biurze, bo a nuż pryncypał zechce nadać do kraju teleks o swoim przybyciu czy zadzwonić do rodziny. Połączenia satelitarne można wykonywać tylko z telefonu w sekretariacie. Dobrze go wyczułam, bo niebawem pojawia się w moich progach.

– Dzień dobry – mówi ozięble, nie podając mi ręki ani nie patrząc w oczy. – Za piętnaście minut wszyscy dyplomaci mają stawić się w moim gabinecie. – Patrzę na zegarek, bo dochodzi osiemnasta i o tej porze nikogo się w urzędzie nie zastanie. – Spieszy się pani? Jeśli tak, niech pani od razu szuka sobie innej pracy.

– Jak mam powiadomić dyplomatów? – Strach łapie mnie za gardło, bo jednak moje przewidywania się sprawdzają. Jakiż to oziębły typ!

– Nie umie pani wybrać wewnętrznego do ich biur? – grzmi, śmiesznie przestępując z jednej chudej nogi na drugą. – Za trudne?!

– Pracujemy do szesnastej, panie ambasadorze.

– Co? Jak to możliwe?! Pracujecie tak długo, aż pozwolę wam opuścić budynek!

Wbiega do swojego gabinetu, a ja padam jak worek kartofli na fotel. Patrzę przed siebie niewidzącym wzrokiem. Dlaczego zawsze muszę coś wykrakać? – wyrzucam sobie.

– Czy on nie powinien rozpakowywać się i pić z żoną szampana na tarasie ich luksusowej rezydencji? – pytam Igo, który Bogu dzięki jest w konsulacie.

– Słyszałem, że ostatnio urosło mu ego – wyznaje. – Zgłupiał po nominacji. Ponoć nie poznaje starych kumpli od kielicha i od wygłupów.

– Ładnie nas dziadek ubrał…

– Liczmy, że doceni nasze doświadczenie i ciężką pracę. Jak nie, to w każdej chwili wypinamy się na ambasadę i wracamy na kontrakt w polskiej firmie eksportowej. Jeszcze jest ich tu parę.

Doskonale zdaję sobie sprawę, że nie jest to możliwe. Jeśli człowiek zasmakuje dyplomatycznego życia, nawet na najniższym szczeblu, nigdy już nie zamieni go na użeranie się z robotnikami i mieszkanie na kampie na jakiejś prowincji.

Pierwszy dzień w Libii jest dla nowego ambasadora jak skok na głęboką wodę. Zamiast chwycić koło ratunkowe, które mu rzucamy – bo przecież doskonale znamy ten kraj i panujące w nim warunki – zachowuje się jak obłąkany i dosłownie chce wyskoczyć ze skóry. Najpierw biega po swoim biurze, każąc wszystko przestawiać, ściągać ze ścian obrazy i zdjęcia, a potem rusza truchtem na obchód włości. Nic mu się nie podoba, wszystko jest źle i beznadziejnie. A kto tak tu urządził? Człowiek, który załatwił mu ten ciepły stołek, uwielbiany przez wszystkich stary szef.

O godzinie szesnastej wygląda, jakby miał zaraz odwalić. W obawie, czy czasem nie dostanie ataku serca, trzymam na podorędziu telefon, by w razie konieczności błyskawicznie zamówić karetkę z prywatnej kliniki. Będzie to placówkę słono kosztowało, ale wiadomo, że za swego MSZ zapłaci każdą kwotę, zwłaszcza że ministrem spraw zagranicznych jest jego koleś, też lewak, oskarżony o współpracę z tajnymi służbami PRL. Wprawdzie po lustracji oczyszczono go z zarzutów, ale wiadomo, jak to jest. Ręka rękę myje. „Gruba kreska” to slogan popularny w obecnej polityce i zgodnie z nim ludzie zachowują się jak te trzy małpki: nic nie widzą, nic nie słyszą i nic nie mówią. Zresztą gdyby posłać na zieloną trawkę wszystkich komuchów i byłych agentów, nie miałby kto w Polsce rządzić.

– Jutro będę o dziewiątej. – W pomiętym garniturze i przepoconej koszuli, z pyłem we włosach i na twarzy, Daniel snuje się do wyjścia. Wygląda, jakby wybierał się na randkę z kostuchą. – Punkt dziewiąta ma na mnie czekać kawa, nie za mocna i nie za słaba, oraz odpowiednia ilość wody – ledwo co z siebie wydusza, po czym bezszelestnie znika.

Co oznacza „nie za mocna i nie za słaba”? – zastanawiam się zgłupiała. A „odpowiednia ilość wody”? Szklanka, pół litra czy litr? Podśmiewam się, lekceważąc błahe sprawy, i zmywam się do domu.

*

Choć początkowo wydaje się bulwersujący, arogancki i ordynarny, nieoczekiwanie ambasador okazuje mnie i Igo sympatię. Można nawet powiedzieć, że nas faworyzuje. Mojego męża ze względu na znajomość języka arabskiego, którą postanawia wykorzystać, a mnie… Cóż, kiedy na mnie patrzy, jego niebieskopopielate oczy stają się ciepłe, a spojrzenie powłóczyste, zaś cała gburowatość nieoczekiwanie niknie. Pomimo tego wyróżnienia nie podoba mi się, jak poniewiera pozostałych. W ambasadzie tworzą się dwa obozy, stojące po dwóch przeciwnych stronach barykady, a to w małej placówce nie powinno mieć miejsca, bo na obczyźnie stanowimy przyczółek polskości i wszyscy powinniśmy grać w jednej drużynie i trzymać sztamę.

– Pani Tatiana będzie obecna na wszystkich naszych spotkaniach roboczych – ogłasza zaraz na pierwszej operatywce. – Będzie pisała z nich sprawozdania.

Nie jest to jakiś szczególny zaszczyt, bo moja rola ma sprowadzać się do pracy stenotypistki w sądzie, ale radcowie się oburzają.

– Będzie zapisywać informacje, którymi będziemy się tu dzielić? Ma być dopuszczona do spraw top secret22?

– Jaką otrzymała pani klauzulę dostępu do informacji niejawnych? – pyta szef, a ja po błysku w jego oku domyślam się, że już to sprawdził i dobrze zna odpowiedź.

– Ściśle tajne – chwalę się, bo czekałam na ten papier półtora roku i nawet zostałam poddana przesłuchaniu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, w małym pokoiku z lampką świecącą prosto w oczy. – Zawsze przepisywałam tajny raport polityczny ambasadora.

Temat zamykamy, ale szyfrant ubek, radca polityczny – wywiad UOP i radca ekonomiczny – wywiad wojskowy nie są z tego za bardzo zadowoleni. Ja w sumie też nie, bo jeśli coś wycieknie, mogą mnie oskarżyć o ujawnienie utajnionych informacji i pójdę siedzieć. Ale w tym momencie duma mnie rozpiera.

– Pani Tatiana ma dostać telefon komórkowy – znów czegoś dla mnie żąda, tym razem zwracając się do administracyjnego, który też pracuje dla jakiegoś wywiadu, ale nie jestem pewna, dla którego. Jedno jest oczywiste: dla polskiego. – Muszę mieć możliwość skontaktowania się z moją asystentką poza godzinami pracy.

Och! Będę miała własną komórkę! – cieszę się jak dziecko, nie zdając sobie sprawy, jaka to kula u nogi. Nie stać nas prywatnie nawet na aparat, nie wspominając o abonamencie, który miesięcznie wynosi parę tysięcy dolarów.

– Pani Tatiana jest pracownicą ryczałtową i jej się takie bonusy nie należą – surowo odpowiada odpowiedzialny za finanse przyjemniaczek. – Dotychczas komórkę miał tylko konsul, ale panu naturalnie też kupimy.

– Co?! Pan mi łaskę robi?! – Pomimo szczupłej, wręcz chuderlawej sylwetki szef ma mocny głos, o czym właśnie się przekonujemy. – Telefony komórkowe mają mieć wszyscy dyplomaci, moja żona i pani Tatiana również. Załatwi pan to w najbliższym tygodniu.

– Ale… Już pisaliśmy do MSZ…

– Słyszał pan o zamachach terrorystycznych? Kto podkłada bombki? Niemcy, Francuzi czy Polacy? – pyta zjadliwie Daniel.

– Oczywiście, że nie – słabo mamrocze oporny administracyjny.

– No to kto, do diaska?! Odpowiadać!

– Arabowie…

– A gdzie my pracujemy, mądraliński kolego? W jakim kraju?

– Arabskim… – Dyplomata jest bliski płaczu, bo nikt go dawno tak nie punktował.

– Zatem bez zbędnej dyskusji! Wykonać!

Na tym spotkaniu niczego nie zapisuję i nie wysyłamy z niego sprawozdania do kraju. Ale wrodzona skrupulatność nie pozwala mi na własny użytek nie odnotować w kajecie daty i tematu mityngu: „komórki”. Jestem tym osobiście zainteresowana.

Po tygodniu na koniec dnia pracy ambasador z szelmowskim uśmieszkiem wchodzi do sekretariatu i wydaje krótkie polecenie:

– Wołać mi administracyjnego do gabinetu. – Złowieszczo zaciska usta. – Postawimy abnegata do pionu.

Kiedy szef, wrzeszcząc, tupiąc i plując się, zmywa mu głowę, nie odczuwam żadnej satysfakcji, raczej narastający stres. Dziś jego kolej, a jutro może być moja, przeczuwam. Choć na razie się na to nie zanosi.

Dziadowską, najbardziej ubogą nokię dostaję jeszcze tego samego dnia.

– Mam coś dla pani. – Ledwo zamaszystym krokiem Daniel wchodzi do sekretariatu, już wzywa mnie do siebie. Przy nim wyjście do toalety staje się wyczynem, bo ciągle czegoś ode mnie chce, a najbardziej chyba pragnie mojego towarzystwa. – Proszę. – Wręcza mi złożone kartki, zapisane jego odręcznym pismem. – Niech pani przeczyta. Na głos.

Przechodzimy do części wypoczynkowej i wygodnie się rozsiadamy. Na twarzy nadal przystojnego, choć starszego ode mnie o ponad dziesięć lat pięćdziesięcioparolatka widzę skrępowanie i delikatny rumieniec. Jest całkiem atrakcyjny, ale przecież ma żonę, a ja męża! W moim wypadku nie ma mowy o żadnym romansowaniu. Zaczynam czytać. Wiersz jest o nosorożcu, pełen pompatycznych wyrażeń i pretensjonalnych, oblatanych zwrotów. Na dokładkę napisany banalnym rymem krakowsko-częstochowskim. Boję się podnieść wzrok, żeby nie zobaczył w nim rozbawienia i kpiny.

Co ja mam z tym fantem zrobić? – pytam samą siebie, bo sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli.

– Jak się pani podoba?

Nie mam pojęcia, jak zareagować, ale przecież nie wyznam mu prawdy.

– Mogę odpowiedzieć na piśmie? – rzucam szybko, po czym biegnę do drzwi, gryząc wargi. – Ale najpierw polecę na fajkę – informuję, bo teraz nie ma mowy o kurzeniu na terenie placówki.

– Nie ma problemu, pani Taniu – grucha do mnie jak gołąb w rui.

O ja cię pierdziu! Nikomu nie mogę powiedzieć o jego głupim zachowaniu! Trzęsę się zarówno ze strachu, jak i z hamowanego nerwowego śmiechu. Siadam przed drzwiami wejściowymi do budynku, zapalam papierosa i rozładowując emocje, rechoczę, aż łzy mi z oczu płyną. Razem z tuszem.

– Coś się stało, pani Tania? – Zaniepokojony Samir kuca przy mnie. – Dokucza ten człowiek? Mnie też. Ale nie płakać. – Ciężko wzdycha. – Nie płakać. On też wyjedzie, a my zostaniemy.

Rżę jeszcze głośniej, a Libijczyk daje mi papierową chusteczkę i pomaga osuszyć policzki. Paranoja.

Po dwóch godzinach, jeszcze przed końcem dnia pracy, już całkiem opanowana wchodzę do szefa z zadrukowanymi dwiema stronicami.

– Moja odpowiedź. – Wręczam zbaraniałemu pseudo­poecie wypociny w podobnym do jego stylu. Jakaś parafraza Mickiewicza i Słowackiego, oczywiście rym jak w dym.

– Kiedy to pani stworzyła? – Aż jęczy ze wzruszenia, tak go zachwyca napisany przeze mnie chłam. – Przyniosła pani z domu? Ma pani tego więcej? Pani też jest poetką?!

– Nie… To odpowiedź na pana poemat – kadzę mu, aż mi wstyd. – Umieściłam tu nosorożca, a dotąd nic o tych wspaniałych zwierzakach nie wiedziałam, choć przecież są warte wzmianki nawet w poezji.

Gębo moja niedomyta, co ty wygadujesz?! Sama siebie hamuję, bo zanadto się rozpędzam.

– Mabruk23! – wykrzykuje poliglota, który biegle włada trzema europejskimi językami: angielskim brytyjskim, niemieckim i francuskim, a i z arabskim mówionym też nieźle sobie radzi. – Mazeltow24! – dorzuca w jidysz25, a ja robię wielkie oczy.

Hmmm, zastanawiam się, czyżby miał mojżeszowe korzenie? Pewnie dlatego taki inteligentny, choć straszny z niego megaloman.