Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Opowieść historyczna z roku 1948
Wyobraźcie sobie, że kiedyś, wiele lat temu, zrobiliście sporo zdjęć, które potem leżały nie oglądane w pudełku, nie byliście bowiem z nich zadowoleni. Zaczynacie przerzucać z dawnym uczuciem zażenowania i krytycyzmy - prześwietlone, niedocienione, za mało albo nazbyt ostre, tu trzeba by w bliższym planie, tam w dalszym... Jednakże w miarę przeglądania niedociągnięcia te coraz mniej absorbują i drażnią, stają się mniej istotne wobec wspomnień, jakie się budzą, wobec, zdziwienia, że też naprawdę tak wtedy wyglądało. Niekiedy właśnie owe usterki fotografiki podkreślają bezpośredniość chwili, smak czegoś z tamtych czasów.
[Ze wstępu]
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 406
Rok wydania: 1968
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
NEWERLY
ARCHIPELAGLUDZI ODZYSKANYCH
IGOR NEWERLY
ARCHIPELAGLUDZI ODZYSKANYCH
opowieść historyczna z roku 1948
CZYTELNIK 1968
Opracowanie graficzneMARIAN STACHURSKI
„Czytelnik”, Warszawa 1968. Wydanie XI.Nakład 40 155 egz. Ark. wyd. 75,75; ark. druk. 20,5.Papier druk. sat. 84 cm, kl. V, 65 g z Włocławka.Druk z matryc ukończono w styczniu 1968 rZakł. Graf. „Dom Słowa Polskiego” w W-wie.Zam. wyd. 894; druk. 9300/a T-96. Cena zł 15.—
Printed in Poland
Wyobraźcie sobie, że kiedyś, wiele lat temu, zrobiliście sporo zdjąć, które potem leżały nie oglądane w pudełku, nie byliście bowiem z nich zadowoleni. Zaczynacie przerzucać z dawnym uczuciem zażenowania i krytycyzmu — prześwietlone, niedocienione, za mało albo nazbyt ostre, tu trzeba by w bliższym planie, tam w dalszym... Jednakże w miarą przeglądania niedociągnięcia te coraz mniej absorbują i drażnią, stają sią mniej istotne wobec wspomnień, jakie sią budzą, wobec zdziwienia, że też naprawdę tak wtedy wyglądało. Niekiedy właśnie owe usterki fotografiki podkreślają bezpośredniość chwili, smak czegoś z tamtych czasów.
Ta książka ukazała sią w 1950 roku, ma zatem mniej więcej tyle lat, co jej czytelnicy obecnie. Sądzą, że czytać ją będzie głównie ten rocznik — piętnastolatki. Urodzili sią już po powstaniu „Archipelagu”, to wszystko jest dla nich nieznaną historią. A dla nas, starszych — naszą historią.
Wertując dziś ten album z pierwszych lat po wojnie, odnajdują klimat ówczesnych trudów, walk, nadziei, widzą, jacy byliśmy naiwni i dzielni. Tyle było brudu, ubóstwa, nieporadności i tyle — mimo wszystko, na przekór wszystkiemu — wiary, odwagi, dobrej woli. Goryczą zawodu żegnam przegrane sprawy, które tak dobrze się zapowiadały, radością witam zwycięstwa i osiągnięcia, o których wtedy się nie śniło. Chciałoby się opowiedzieć dalsze losy tematów, bohaterów i „cichych wspólników” tej na gorąco pisanej książki, lecz dawne w nowym by ostygło i byłby to już album dzisiejszych trudów, walk, nadziei.
Niech więc wszystko zostanie, jak jest, niech będzie, czym było — opowieścią historyczną z roku 1948.
Flisacy wiązali tratwy za skarpą. Z chłopakiem od nich przeniosłem kajak przez tamę obok nadleśnictwa, za śluzą. Pięćdziesiąt kroków zaledwie i już nowe jezioro, Guziańskie, dwa metry nad Bełdańskim, o innej wodzie — szmaragdowej.
Zagapiwszy się na nowy szlak, potknąłem się o korzeń i kajak spadł mi z ramion na dłoń. Nic mu się nie stało, tylko mnie zabolało w przegubie lewej ręki.
„Rozejdzie się, trzeba tylko rozruszać” — myślałem wiosłując przez wąskie jezioro, zagubione w starym świerkowym lesie.
Ale ból nie ustawał. Zanocowałem w puszczy. Może przez noc przejdzie?
Nazajutrz jednak rwało w ręku tak samo. Zwinąłem namiot i ruszyłem pomalutku w stronę Rucian. Minąwszy ujście leśnego strumienia pod górką, zatrzymałem się w sitowiu i przeleżałem w kajaku pół dnia. Tu wyszedł na mnie lis z zielarką.
Lis szedł brzegiem i patrzył na jezioro. Coś tam dojrzał, bo przystanął pod świerkiem, siadł i przechyliwszy łeb, czekał jak znużony mały piesek. Drętwiałem bez ruchu, a on, zdawało się, zasnął. Zwątpiłem już: może mi się przywidziało? Może to nie lis tam sterczy, lecz rudawa kępka zeschłego listowia? Nagle lis skoczył, wszedł do wody po brzuch i złapał zdechłą rybę. Obliczył, szelma, z daleka, gdzie ją jezioro wyrzuci, i czekał na to całą godzinę!
A zielarka, która wkrótce potem wyszła z lasu, długo siedziała na pieńku przy kajaku. Rozgadała się starowinka. Mówiła, że zbiera korę kruszynową, która żółć w człowieku popędza, i zarodniki widłaku na puder zbiera. i sporysz — przeciw krwotokom, i kwiat konwalii — na serce...
— Komu pani to sprzedaje?
— A spółdzielni w Rucianach.
Jak się spółdzielnia nazywa, tego staruszka nie wie. Dobrzy ludzie w tej spółdzielni — wszystkie zioła od niej biorą. Ona się zna na ziołach! Jeśli mam reumatyzm, to zaraz wyleczy nalewką na liściach bukowych. Jeśli gruźlica mnie trawi, to da pączki sosnowe naparzane z miodem; jaskółcze ziele — na chorą wątrobę, gałązeczki żarnowca — na słabą krew. Jeśli mam biegunkę, to na nią jest korzeń kuklik, a jeśli pryszczycę — to kurdybanek...
— Nie, babuniu, dziękuję. Nie mam biegunki ani pryszczycy, ani gruźlicy... Tylko ręka mnie boli.
Wysłuchała historii choroby, obejrzała rękę i orzekła:
— Zochwacona ręka, panie, zochwacona... Niech ją pan owinie na noc skórą węgorza.
Przypomniałem sobie o tym parę godzin później, w Rucianach.
Był wieczór. Blady, zmęczony młodzieniec zamykał już budkę przy dworcu.
— Więc nic pan nie ma do jedzenia?
— Prawie... Chleb mi został i ten węgorz.
Wziąłem oczywiście i poszedłem nad jezioro.
Mijając ocieniony lipami dworek nadleśniczego, zauważyłem w głębi sadu ule. „Może tu miodu jutro dostanę? I mleko też chyba mają” — rozważałem schodząc w dół na łąkę, gdzie przed mostem kolejowym stał biały daszkowy namiot obok czerwonego kajaka.
Po kolacji wyrzuciłem z namiotu naftową maszynkę, zasznurowałem wejście i ułożyłem się, jak zwykle, do snu: wiosła z prawej strony, z lewej — mała walizka, a na niej reflektor i ciupaga.
Okręciłem chory przegub skórą zjedzonego węgorza, potem pergaminem, ściągnąłem ten bandaż podwiązką i zapaliłem papierosa. Zgadywałem czas jakiś: pomoże czy nie pomoże? Jeśli nie, to co zrobić z taką ręką?
Zaczynałem już drzemać. Wtem z trawy przed namiotem, gdzie leżała wyrzucona maszynka, doszedł cichy pobrzęk.
Uniosłem głowę z gumowej poduszki: ktoś tam trącił prymus — człowiek czy pies? Ale noc była cicha, słyszało się tylko miarowy oddech jeziora.
„Widocznie pies trącił i pobiegł dalej” — pomyślałem kładąc znów głowę na poduszkę i w tejże chwili poczułem, że leżące obok wiosła wyślizgują się z namiotu.
Wyjrzałem przez szparę na łąkę. Białe kłębiaste opary uwiesiły się mroku, ale od tego noc nie zjaśniała ani mgła nie sczerniała — istniały obok siebie; białawe opary i czarna noc.
Tuż przed namiotem, dwa kroki od wejścia, ktoś leżał na trawie ciągnąc wiosła do siebie.
Wysadziłem koniec trzonka ciupagi i błysnąłem reflektorem.
— Ręce do góry, bo strzelam!
Głos mam okropny, nie do wytrzymania na krótką odległość.
Figurka, rozpłaszczona przede mną, podskoczyła w górę, wyrzucając ręce jak patyki.
Rozpiąłem zupełnie płachty wejścia i wychyliłem się z namiotu, oświetlając jeńca.
Z podniesionymi rękoma stał chłopak bez czapki, uszasty, zamorzony, aż mi się wstyd zrobiło, że taką mizerotę wziąłem za bandziora.
— To taki z ciebie mechanik? — krzyczałem. — Podróżnych po nocy wiosłami szturchasz? Szanowałbyś przynajmniej cudzy sen, zabierając rzeczy!
— Ja nie chciałem rzeczy... Ja tylko po kajak i wiosła.
— A po co ci kajak?
— Do Gdyni...
— Na marynarza?
— Nie. Na okręt. Do Meksyku.
— A rodzice?
— Nie mam rodziców. Nikt z rodziny nie został. Tylko stryj mieszka w Meksyku.
Chłopak miał głos zachrypnięty. Nie okazywał lęku ani zdziwienia. Mrużąc oczy przed blaskiem reflektora, odpowiadał obojętnie.
— Czy mogę już spuścić ręce?
— Możesz. Jak się nazywasz?
— Kuba Pruszczyk.
— Ile masz lat?
— Piętnaście.
— Z Rucian czy z Piszu?
— Nie, ja z Warszawy. Zarobiłem tu trochę pieniędzy, ale ukradli... Nie mam już na bilet do Gdyni.
— W Gdyni ja będę, mógłbym cię zawieźć. Ale nie wiem, kiedy tam zajadę, bo mi się nie spieszy.
— Mnie się też, proszę pana, nie spieszy.
— No, to właź do namiotu!
Samotna wędrówka ma swój urok, niekiedy jest nawet wskazana, ale nie na długo.
Powie człowiek wszystko, co miał sobie do powiedzenia, poukłada jak należy różne sprawy i chciałby już odejść od swej małej, natrętnej osoby, a tu wciąż, gdzie się nachyli, widzi własne oblicze w wodzie, aż woda traci smak i kolor.
I ani na spacer, ani po zakupy — w ogóle nigdzie wyjść nie można, bo co się stanie tymczasem z kajakiem? Tkwisz w nim jak prywatna inicjatywa w marnym interesie: już nie on dla ciebie, ale ty dla niego.
Od dwóch tygodni byłem sam, Rysiek wysiadł w Mikołajkach i odtąd „Jary” płynął bez załogi. Robinsonada spowszedniała wśród niewygód, przydałby się już Piętaszek, bodaj ten przygodny chłopak, ale kto tam wie, co za jeden i do czego się przyda?
Przed śniadaniem posłałem Kubę z pięćsetką po zakupy.1
„Jeśli nie wróci — rozważałem spoglądając, jak śmiga pod górkę bosymi stopami — to stracę pięćset złotych, ale uwolnię się od przygody, która może drożej kosztować.”
Kuba jednak wrócił. Przyniósł mleko, jaja, chleb, miód i resztę, ile się należało.
Po śniadaniu spróbowałem go nastraszyć.
— Ty się jednak zastanów, chłopak. U mnie ciężka służba, a i ja nielekki. Uczciwie mówię: ze mną nikt nie może wytrzymać, najwyżej dzień — dwa i ucieka; dlatego sam płynę — żebyś wiedział!
— Ii, proszę pana, z Pawułą też nikt nie mógł wytrzymać. Tak bił, tak bił...
Kuba patrzy przed siebie w osłupieniu, że też można tek bić...
Pisklę puchacza wypadło, pamiętam, z dziupli w Białowieży. Czapką je wtedy, przechodząc, nakryłem i zaniosłem do mamy. Było jak Kuba chude, uszaste, o nieruchomym wzroku.
— ...a ja wytrzymałem! Ja będę wiosłował do samej Gdyni, będę robił, co pan każę — wszystko! Tylko niech pan mnie w szyję nie trąca, bo mam czyraki.
Pochylił głowę i wtedy zobaczyłem trzy fioletowe wrzody wielkości orzecha. Takie same miałem w obozie. „Zła przemiana materii — mówili koledzy. — Przejdzie, jeśli z domu przyślą ci czosnek i trochę boczku...”
— Nie mam tego zwyczaju, żeby załogę w szyję trącać. Ale do roboty pogonię — to cię uprzedzam! Więc jak, zaciągasz się na jungę? No, pamiętaj...
Pojechaliśmy na Małe Guziańskie, pod mostami, kolejowym i szosowym, na sam koniec jeziora. Ból w przegubie ustał. Zdjąłem bandaż ze skóry węgorza i nadziwić się nie mogłem dobrej radzie zielarki: co ma węgorz do „zochwaconej” ręki? No, niby ryba morska, głębinowa, może skóra nasiąkła jodem czy jakąś solą... Ale węgorz przecież krótko przebywa w morzu, już we wczesnym dzieciństwie uchodzi do ujścia słodkich wód, więc?... Nie wiem. Zapytam Romana. Chirurg, powinien wiedzieć...
Kuba za moim przykładem zdjął koszulę i wiosłował sążniście. Nie miał ani wprawy, ani siły. Ręce jak badyle, na przedramieniu dopiero zapowiedź nieszczególnych bicepsów, pierś płaska, skóra ziemista, bez podkładu tłuszczu, wprost na drobnych kościach — w ogóle chłopak słabo rozwinięty, wagi i wzrostu trzynastolatka.
— Powoli, junga, powoli... Dzień mamy przed sobą, ucz się rozkładać wysiłek na długie godziny. Spokojnie, miarowo, raz-dwa... Jedną ręką do siebie, drugą od siebie — jak dźwignia... Na wyciągniętych rękach, na wyciągniętych! Nie zanurzaj głęboko, na trzy czwarte piórka. Mocno, równo: prawą — lewą, prawą — lewą...
Kiedy dobiliśmy do brzegu, junga mój strząchnął z nosa kropelkę potu i stanął z wiosłem przy kajaku — na rozkaz.
— Zaczekaj tu. Pójdę na zwiady.
— Tak jest, kapitanie!
„Kapitanie” — to brzmiało poważnie i prosto, nie było w tym nic z żartu, z zabawy, zresztą Kuba na pewno nie bawił się nigdy i nigdzie nie płynął pod banderą dziecięcych urojeń.
Budynek, który mnie od wczoraj interesował, stał w sosnowej oazie niedaleko wody. Wysokie, długie pudło z desek na zakładkę, o dwóch rzędach maleńkich okienek, nie mogło być więzieniem ani młynem wodnym. Tabliczka przy bramie wyjaśniała: „Nadleśnictwo Ruciany. Łuszczarnia szyszek”.
Łuszczamię ryżu w Gdyni zwiedzają tłumy turystów, ale kto wie o łuszczarni w Rucianach?
Pchnąłem furtkę. Zamknięta. Z podwórza doszedł wysoki babi głos: „...W niedzielę pchają się do kasy, pijaki zatracone!... Jutro wypłata! Przyjdź pan jutro!”
Rzeczywiście — niedziela... Zgubiłem na wodzie rachubę dni.
Zszedłem na dół. Popłynęliśmy z powrotem pod mosty.
— Kapitan chciał obejrzeć łuszczarnię? — zapytał Kuba. — Ja kapitanowi opowiem. Tam zbierają szyszki!
— Kto zbiera?
— Kto chce. Najwięcej zbierają na zrębach, gdy drzewa już leżą. Robotnicy ścinają, a rodzina zrywa szyszki i też zarabia, bo łuszczarnia płaci za każdy hektoliter.
— Hektolitr?
— Tak.
— A wiesz, co to hektolitr?
— Wiem. Taki duży kosz. Od kosza płacą...
— No, niezupełnie tak, braciszku; hektolitr — to miara, akurat sto litrów.
— Wszystko jedno: płacą od kosza... Jak uzbierają w magazynie dużo szyszek, pod sufit, wtedy puszczają maszyny. Szyszki kręcą się w bębnach. Wielkie bębny bębnią w ogromnym gorącu, szyszki otwierają się i nasionka wyskakują. Potem nasiona idą do wialni, z wialni do pakowni, z pakowni do magazynu, a z magazynu — z powrotem na zręby i — znów rośnie las. Nasiona z tej łuszczarni rozchodzą się po całym województwie. W tym roku nawet z Czech przyjeżdżali leśnicy, bardzo chwalili tutejszą sosnę i świerk.
— Skąd ty to wszystko wiesz, Kuba? Zbierałeś szyszki?
— Ja — nie, ale Elza zbierała. Córka tej Niemki, u której mieszkałem. Ona się nazywa Kowalska. Z Rucian.
Kuba widocznie, nie odróżniał Mazurów od Niemców. Zwróciłem mu na to uwagę, ale on trwał przy swoim: „Wszystko jedno — Niemka...” Bo Kowalska mówi po niemiecku, Polaków nie cierpi i wzdycha za niemieckim rządem. Elza jest już trochę Polka, uczy się przecie w polskiej szkole, ale też... Kuba im nie wierzy.
Zapytałem go, czy nigdy nie spotkał prawdziwych Mazurów. Bo mnie ta sprawa bardzo interesuje. Chciałbym porozmawiać z Mazurami.
— Służbowo czy tak sobie? — zainteresował się Kuba.
— Tak sobie. Mam urlop, więc płynę i rozglądam się. Może spotkam ciekawych ludzi. Napisałbym o nich.
— Do gazety?
— To się później zobaczy. Do gazety albo do radia. Zarobiłbym trochę i podróż nic by mnie nie kosztowała.
Kuba to pochwalił: przyjemność i forsa, jedno przy drugim — dobra rzecz! Ale w tej okolicy nie ma, według niego, ciekawych ludzi. Trzeba jechać do miasta. W Szczytnie, na przykład, jest człowiek, który ogień łyka i brzuchem mówi. Kuba zaraz napędziłby go na mnie. Grubszy typ! Jak łoś! Należałoby też pojechać do Ukty. Tam, nad rzeczką Krutynią, można upolować ruskie typy, brodate, kudłate, ze starym obrządkiem. Oni od ruskiego cara uciekli sto lat temu i w puszczy siedzą. Filiponi — tak ich nazywają.
— Nie, Kubo, jak już mamy zapolować, to najlepiej na Mazurów. O Filiponach dużo pisano. Mało za nich płacą, najwyżej pięć złotych od wiersza. Ale za czystego Mazura, bez skazy, z tradycją — można dostać dziesięć!
— To oni w takiej cenie? — zdziwił się Kuba i nabrał do sprawy przekonania. — W takim razie musimy płynąć do Zerwałdu. Tu nie ma czystych Mazurów — wszystko fałszowane... A w Zerwałdzie jest kilku pasymiaków. Bo prawdziwi Mazurzy wywodzą się przeważnie z Pasymia. Tam jest ich gniazdo — kursy jakieś czy związek — nie wiem dokładnie. Elza mówiła, ale już zapomniałem.
Z dalszych słów Kuby dowiedziałem się, że Zerwałd leży na samym końcu jeziora. Dwadzieścia pięć kilometrów wodą, potem parę kilometrów pieszo. Gdzieś pod Piszem.
— Ja panu znajdę i ten Zerwałd, i tych pasymskich Mazurów. Zobaczy pan! Ja mam niucha. Musimy się tylko umówić co do znaku. Jak ja za kimś stanę i tak zrobię — Kuba podniósł ręce nad głową i zrobił rogi — to niech kapitan uważa: grubszy typ!
To było proste i zrozumiałe jak cała wyprawa. Wziąłem kurs na południe. Czas jakiś wiosłowaliśmy w milczeniu.
— Az czego ty właściwie żyłeś w Rucianach?
— Ja? Z jagód. Zbierałem jagody.
— Opłacało się?
— No! Za koszyk spółdzielnia płaciła sto dziesięć albo i sto trzydzieści złotych, a Kowalska dawała mi sto złotych. W każdym koszyku trzy kilo jak uciął, bo koszyki firmowe. Ja koszyk zawsze miałem, czasem i dwa. A jak cała rodzina szła do lasu, to bywało, że i dwa tysiące zarobiła. Tu w sezonie można na jagodach zarobić.
— Spółdzielnia, mówisz, u was brała?
— Tak, spółdzielnia „Las”. Ona ma sklep w Rucianach. Ten sklep skupuje różne zioła, jagody, grzyby, korę — co się da z lasu...
Kuba znów strącił z nosa kropelkę potu (że też pot obrał nos za rynnę!) i zwrócił się do mnie nieśmiało:
— Czy mogę powiedzieć jeszcze coś o jagodach?
— Oczywiście.
— Ale muszę odwrócić się do kapitana, nie będę wiosłował, dobrze?
— Dobrze. Odpoczniemy trochę. Tu tak ładnie...
Słońce przewaliło się już za czarne, kosmate sosny nad urwiskiem i biło w środek jeziora przed nami — od blasku wody i nieba bolały oczy. Różowy żagiel płynął w oddali, ktoś brzdąkał na mandolinie leniwie, bez przekonania, że szczęście było snem — i Kuba, odłożywszy wiosło, opowiadał:
— ...my tu zbieramy jagody, a w Londynie zaraz je na małych talerzykach podają. Jak to może być — pan kapitan wie? Ja wiem, mnie szofer z bazy opowiadał.
— Z jakiej bazy?
— Z bazy wysyłkowej. „Las”, ta spółdzielnia, ma tu trzydzieści punktów skupu i dwie bazy: jedną w Rucianach, drugą w Szczytnie. Samochód jeździ od punktu do punktu, zabiera od kobiet jagody. Zaraz przesypują do firmowych kobiałek, po trzy kilogramy w każdej, na każdej kobiałce stempel, kiedy i gdzie jagodę zerwano. Bo jagoda po zerwaniu jest świeża całą dobę, dwadzieścia cztery godziny. Więc oni spieszą się bardzo, żeby czym prędzej z punktów zwieźć na bazę, a z bazy wysłać koleją do Gdyni.
— I zdążą w dwadzieścia cztery godziny?
— Nawet prędzej, proszę pana! Jak ja tu jagodę z krzaka zerwę, to już po osiemnastu godzinach jest ona w Gdyni na statku ze specjalną chłodnią. Tam jagoda ma dwa stopnie ciepła. W takiej temperaturze może ona trzymać się świeżo nawet dwa tygodnie. Ale statek za kilka dni jest już w Londynie i w restauracjach ukazują się ogłoszenia: „Dziś świeże polskie jagody!”
— Toś przyjechał tu na sezon jagodowy?
— No!
Mogło to oznaczać „wiadomo”, jak i „co się pan pyta!” — A przedtem, powiadasz, mieszkałeś w Warszawie? — Nie, byłem w Piszu i w Szczytnie. Ja nigdzie nie mieszkam — uciął krótko i zaraz zmienił temat. — A gdzie my dziś zanocujemy?
— Nie wiem. Gdzie nam się spodoba.
Ująłem wiosło, Kuba niechętnie sięgnął po swoje. Wiosłowanie nie sprawiało mu przyjemności: prędko się męczył. Będę musiał rumać za niego. Nie wysadzę go przecież. Skoro już się popełniło głupstwo biorąc go z sobą, to trzeba ciągnąć dalej. Chłopak niewyraźny, o bogatej przeszłości, której na razie lepiej nie dociekać. Oswoi się, to i sam powie...
Z wysokiej, stromej góry, gdzie spomiędzy drzew przeświecała biel pałacyku, zerwał się dźwięk gongu. Dźwięk metalu jasny i lekki popłynął nad jeziorem i różowy żagiel przed nami skręcił ostro do brzegu.
— Na obiad zwołują — zauważył Kuba. — Dobre mają żarcie. Oni by panu też chyba dali obiad.
Miał na myśli wczasowiczów z ośrodka szkoleniowo-wypoczynkowego w Rucianach.
— Możliwe. Ale musiałbym o to prosić. Tam przyjmują tylko robotników i pracowników, których przysyła Centralna Komisja Związków Zawodowych z Warszawy.
Ostatni ślad kultury — ośrodek mądrych wczasów — został za nami. Zaczynał się znów dziki szlak, znaczony trzciną z obu stron, a nad trzciną — drzewa skudlone i ciemne.
Drobne fale ciemnego seledynu biegły w dal, do wąskiej cieśniny, gdzie dwa zalesione cyple jak nie domknięte drzwi wabiły panoramę puszczy: popatrz, ale tylko przez szparkę!
Wietrzyk dmuchał od niechcenia. Niebo było błękitne, przeczyste, najniewinniejsze — najmniejszej chmurki na sobie nie miało. Kajak lekko sunął, za kajakiem biegła smużka... Wszystko było z dobrej malowanki: słońce — pogoda — puszcza wokoło — mewy krzyczące wysoko i przejmująco... Nie potrzeba metafrazą pstrzyć pięknego widoku. Każdy wie, jak wygląda naprawdę ładny dzionek. W taki dzień na pojezierzu nawet węgorz jaśniej patrzy i Mazury kocha jak ojczyste Morze Sargasowe.
Zza cypla dochodził wrzask nie wrzask, trzask nie trzask, jakby się tam przewalały masy żużla czy innej suchej drobnicy — rozpoznać nie sposób, bo daleko, słychać tylko, ciągły i jednostajny chrzęst.
To nas zastanowiło: co tam się dzieje?
„Jary” z rozpędu dał nura w sitowie i rozrzuciwszy je jak łamacz lodów krę, wynurzył się na cichej wodzie zatoki przed kępą starych sosen tuż nad brzegiem. Nad tą kępą kotłowała się czarna chmara wron.
Podpływamy bliżej, a wrony falami wznoszą się i opadają, drą się, aż z sosen igły lecą! Bije z tej chmury czarna rozpacz i blady strach, i gniew silniejszy niż ten strach.
— Cóż je tak rozwścieczyło?
— Pewnie jastrząb padł na gniazda i niszczy. Zwołują pospolite ruszenie. Zobacz, znów gońców ślą...
Szybowały niosąc alarm na wszystkie strony — za ciemne bory, w których Hitler miał główną kwaterę, na pola PGR-ów, do zagród chłopskich i spółdzielni rybackich, może nawet na osuszone Żuławy albo jeszcze dalej — na tyły kuchen dla robotników budujących wielką fabrykę turbin. Bo zewsząd waliły coraz nowe i nowe zastępy wron nieprzytomnych w rozkrakanej furii, żądnych jastrzębiej krwi.
Jastrząb, zaszyty w gęstwinie drzew, widocznie zrozumiał, że na nic tu zwłoka, że musi wybierać: albo — albo...
Strzelił w górę brunatną błyskawicą, uderzył w sam środek stada wrogów. Czarna chmura rozwarła się i zamknęła nad nim. Obłok ten, szumiąc łopotem tysięcy skrzydeł, wzbijał się coraz wyżej, aż — kołując bezwładnie — poleciało do wody coś, co przed chwilą było opierzone i żywe.
— Prędko załatwiły się z bandytą — powiedział z uznaniem Kuba i zrzuciwszy spodnie, pognał przez płytką zatokę w szuwary, gdzie wrony szalały na stypie.
— Uważaj, bo cię na dziobach rozniosą!
— Mam go! — wołał unosząc wysoko krwawą miazgę. — Chce pan zobaczyć?
— Rzuć to paskudztwo — odrzekłem wyciągając kajak na brzeg. — Chodź lepiej do wyładunku.
— Ale mu dały! Widział pan, co to znaczy — wszyscy razem! W Lasach Kabackich myśmy raz szkopom tak dali — ojej, tylko pierze leciało!
Chciałem zapytać: „A coś ty robił w Lasach Kabackich?” Ale to go mogło spłoszyć. Nie czas jeszcze... Wyjąłem więc z kajaka brezentowy wór z kocami, na których siedziałem, i podałem Kubie:
— Zanieś pod tę sosnę na pagórku.
Potem namiot, drążki, walizkę z galowym ubraniem, aparat fotograficzny, plecak z prowiantem, blaszane pudło z prymusem, garnek, patelnię... — wyjmowałem po kolei wszystkie rzeczy, a Kuba przenosił rozumiejąc już, że wyładunek i załadunek kajaka odbywa się zawsze według tego samego rytuału, w ścisłej kolejności, bo każda rzecz ma swe miejsce i tego zmieniać nie wolno.
Tak samo wspólnie przerobiliśmy następne ćwiczenie: rozbicie namiotu. Załoga przekonała się, że tę czynność można wykonać w kwadrans, jeśli oczywiście wszystkie linki i ćwieki są w porządku.
Później Kuba uczył się rozpalać prymus, bośmy się umówili, że on będzie palaczem i zmywaczem, a ja parzygnatem.
Po obiedzie leżeliśmy dobrą godzinę w cieniu, trawiąc kładzione kluski z grubą szperką i omlet „pastoralny” z miodem. Potem pojechaliśmy na ryby, ale porządna ryba poszła na odpust pod Mniszą Łachę, przy haczykach swawoliły nieletnie okonki, drobiazg bez dozoru. Komu by tam była po sercu taka rzeź niewiniątek — o łusce trudnej do skrobania.
Gdy komar się zbudził, trąbiąc na zbiórkę do pijalni, roznieciliśmy czym prędzej ognisko przed namiotem.
Słońce opadało na Mniszą Łachę. Zielone jeszcze korony sosen drapały fioletowe włókna pierzastych obłoczków, ale na dole, między drzewami, wszystkie kolory rozpuściły się już w szarówce.
Zamierały z wolna odgłosy dziennych ptaków — świergoty leśne i gęganie z krumaniem nad wodą. Mrok gęstniał. W lesie puszczyk zapućkał. Powiało miętowym chłodem i grzybniem, i opuszczeniem. Wiatr przeleciał, jak gdyby westchnął ktoś nad nami, i wtedy doszedł skądsiś melodyjny podźwięk dzwoneczków rozwieszonych gdzieś na drutach, żeby dziki nie lazły do ogrodu. Niedaleko była leśniczówka.
Ćma, którą lud zwie nienasytką, wirowała nad ogniskiem i ginęła jak pogaństwo w złudnym blasku krzyżackiej kultury. Doprawdy, szkoda tego pogaństwa. Rude toto było, no, bo rude! To jeszcze nie powód, żeby zaraz w pień wycinać. W ósmej klasie, pamiętam, siedziałem obok Danusi. Też była dzika i ruda. Ale nikt o pomstę do nieba nie wołał, nie robił z tego powodu krucjaty! Przeciwnie, kochaliśmy się w niej wszyscy skrycie i beznadziejnie...
— Niech pan pije, póki gorąca — zachęcał Kuba podając herbatę. — Coś kapitanowi, widzę, przypomniało się....
— A przypomniało się... Myślę, wiesz, o tych wszystkich ludach, które tu były przed nami. Tyle krwi w tę ziemię wsiąkło i taką uprawiało się zdradę, że gleba powinna być czarna, a woda czerwona.
— To tu jeszcze ktoś był przed Niemcami?
— Dużo było narodów. Bo najpierw przybyli tu zza Dniepru Bałto-Słowianie, potem Gotowie ze Skandynawii, wreszcie przybiegli zza Niemna, w VI wieku naszej ery, krewni Litwinów, Galindowie, nieco już spóźnieni, bo się kończył w Europie wielki kwaterunek. I tak pomiędzy morzem a jeziorami, w puszczach nieprzebytych, jedni drugich podbijali, mieszali się, krzyżowali, aż powstało plemię ni w pięć, ni w dziesięć — rudawe, wojownicze i bardzo do swoich obyczajów przywiązane, różnie przez różnych przezywane: Prusi, Pruzzi, Prutenos...
— I nic po nich nie zostało?
— Nic. Krótka wzmianka niemieckiego historyka: „W 1689 roku zmarł na Fryskiej Mierzei ostatni człowiek, który znał pruski język”.
— Jak to może być? — dziwił się Kuba. — Był naród i nie ma narodu?!
— Cóż w tym dziwnego? Gdyby Hitler wygrał, kto wie, może po nas także pozostałaby wzmianka: „W roku 2089 we wsi Woladorf, distrikt Krakau, umarł ostatni człowiek, który umiał po polsku”. I nikt by się tym nie przejął. Trudno, było coś i bylicą porosło...
Kuba spochmurniał jak hrabia Otto von Bartenstein na wieść, że Bartenstein — to znów po dawnemu Bartoszyce. Kuba nie lubił tematów, które przywodzą na pamięć Niemców. Dmuchał na herbatę, jakby z parą odganiał ponurą przeszłość. I skupiony słuchał opowieści, jak na tereny po wytępionych lub wysiedlonych Jadźwingach, zwanych też Jaćwieżą, przyszli chłopi z Mazowsza. Korytami rodzimych rzek — Pissy, Rozogi, Omulewa — posuwali się w stronę wielkich jezior...
— A Krzyżacy co na to? — nie wytrzymał Kuba. — Krzyżacy przecież tu byli. Zamki widziałem.
— Krzyżacy po zamkach siedzieli, a ziemię dla nich ktoś musiał uprawiać. Niemieccy osadnicy w tym dzikim kraju nie wytrzymywali, ale nasi Kurpie, czyli Puszczaki, czuli się tu jak w swej Puszczy Myszynieckiej. Toteż rycerze Zakonu Krzyżackiego ściągali ludność z sąsiedniego Mazowsza, a potem, gdy wzmógł się w Polsce ucisk pańszczyźniany, chłopi do tego kraju uciekali masowo. Książęta pruscy chętnie zbiegów przyjmowali. Pierwszy z nich, książę Albrecht, uchodził bodaj za protektora polskości. Nawet następcy tronu, temu, który potem zidiociał, kazał uczyć się po polsku u ochmistrza Kaspra Lehndorfa i bawić się z synem Mikołaja Reja. A Kopernika na zamku w Królewcu podejmował wspaniałą ucztą, jak gdyby go nigdy przedtem jako mistrz krzyżacki w Olsztynie nie oblegał! Bo wtedy oni się dopiero dorabiali, chodziło im przede wszystkim o zaludnienie swego państwa. Ale pod koniec osiemnastego wieku zrobił się gwałt: „Polskie wsie podchodzą już pod Gdańsk i Królewiec! Ani jednego polskiego osadnika więcej!” Zaczęła się walka z polskim żywiołem, zaczęło się niemczenie Mazurów...
Opowiadam o ustawach antypolskich, o urabianiu przez szkołę i służbę wojskową, o terrorze i przekupstwie, ale wyobraźni Kuby bliższe są czasy krzyżackie — wciąż jest jeszcze na zamku.
— Proszę pana — przerywa — a czy to prawda, że był polski bohater wśród Krzyżaków, mistrz Konrad?
— Konrad Wallenrod?2 Rzeczywiście, był taki mistrz krzyżacki, ale nie bohater! Jeden z najgłupszych i najokrutniejszych mistrzów. Panował trzy lata, wpadł w szaleństwo, gryzł psy i z psami skonał. Natomiast pogańscy Prusowie mieli wśród Krzyżaków swego rycerza. Krzyżacy, proszę cię, porwali czy też wzięli jako zakładnika jednego chłopca z rodu Monteminów. Ochrzcili go, nazwawszy Henrykiem, wychowali w Magdeburgu na rycerza, a on im zbiegł, podniósł powstanie i okrutnie walczył na czele Prusów...
Ognisko dogasa. Jezioro lśni księżycową polewą. Żabki sennie kumkają. Czas i nam na spoczynek.
Wchodzimy do namiotu. Zasznurowuję wejście, rozkładam koce. Kuba mruczy, na pół śpiący: „Psy gryzł, psiakrew...” Odwraca się na lewy bok, ja także...
I ledwo żeśmy się odwrócili — w krypcie św. Anny w Malborku pierwszy landmistrz krzyżacki Herman Balk zawołał:
— Zum Appel antreten!
Zupełnie jak na Majdanku.
Całe komando stoi już w dwuszeregu: trzydziestu siedmiu wielkich mistrzów.
— Coście zrobili — krzyczy na nich kapo Herman — coście zrobili z moją legendą?!
Trzech pierwszych nic nie rozumie — nietutejsi. Salza udaje, że nie wie; grunwaldzki Ulrich von Jungingen rozbitą głowę spuszcza; Konrad Wallenrod paznokcie ogryza, chichocze, wariat, na apelu! Wytworny Albrecht von Hohenzollern rozgląda się niezdecydowany — czy on w ogóle ma odpowiadać z tą hołotą? Reszta oczy wybałusza i tylko Winrich von Kniprode stoi wyprostowany i dumny, bo przecież on ten zamek wykończył i Zakon doprowadził do szczytu potęgi.
— Łajzy zatracone! — łaje ich Herman. — Narodowi naszemu podarowałem legendę, że jesteśmy potrzebni na Wschodzie. Że murem jesteśmy! Gdzieście ją podzieli? Żywiła was ona wieki całe i, dalipies, panowie Zakonu Niemieckiego, żywić może dalej. Odszukać! Odnowić! Niech stoi, jak stała!
Biegną Krzyżacy po legendę, szukają w sarkofagach i pod ławami, a my przez okno i do Nogatu. Kajak kołysze się przy brzegu. Jazda do wojewody w Olsztynie!
Macha Kuba wiosłami, wiosła skrzą się niebieskawo i kajak leci jak rakieta nad lasami i miastami.
— Co to, Kubo, co wyrabiasz?!
Kuba mówi — nie słyszę, bo wiatr świszczę — jakieś greckie słowa, w których jest „tele” i „ergono”, i jeszcze coś...
— ...w skrócie — „atergo”! Napęd promieniami... Sam wynalazłem!
I już jesteśmy nad zamkiem. Na warcie stoi kustosz muzeum olsztyńskiego, magister Skurpski, w hełmie i z halabardą.
— Krzyżacy idą! — woła Kuba. — Dajcie mi pepeszę, a zrobię Grunwald! Jedna seria i będzie po Zakonie!
— A ja dałem sobie z nimi radę bez pepeszy — odpowiada z wieży Kopernik i cień jego jak ogromny wykrzyknik pada na Warmię i Mazury, aż za morze. — Ruszaj z posad ziemię, synu, pchaj ją naprzód — wstecznictwo pospada!
— Na ziemię, na ziemię! — podchwytuje Skurpski i halabardą nas przepędza.
Spadamy w dół, do Łyny, Łyna ma rwący nurt, niesie nas przez dzikie ostępy, a tu komary tną i Jaćwież wyje całą noc...
Minęło przeszło pięćdziesiąt lat od dnia, w którym pewien angielski uczony odkrył pierwotniaki ptasiej malarii w żołądku komara, a komar jeszcze żyje!
Minęło prawie pięćdziesiąt lat, od kiedy drugi uczony, tym razem włoski, dowiódł, że tylko pewien gatunek komara, mianowicie komar widliszek, roznosi ludzką malarię, a ten widliszek jeszcze żyje!
Minęło kilkanaście lat od odkrycia, że biały proszek DDT wywołuje paraliż nerwowy owadów, uśmierca błyskawicznie wszy, pchły, pluskwy i komary, a komary są na Mazurach i tną w najlepsze!
Przez noc komary — żeby je paraliż skręcił! — pocięły nas tak, że pali twarz, palą ręce i nawet stopy w grubych wełnianych skarpetkach.
Był dopiero świt, a myśmy już zwijali namiot, by odbić czym prędzej od Przylądka Czarnej Zemsty.
Dmuchnął wiatr północny, żagiel wydął się baniasto i kajak szurnął przez szuwary. Wyskoczył na jezioro dzwoniące brązem fal w blaskach wschodzącego słońca. Maszt skrzypnął przechylając się na bok, spieniła się woda pod dziobem; kajak nabrał w płócienne płuca pełne trzy metry wiatru i pruł biegnące fałdy pod furkot rozwianej banderki.
— Ale jazda! — wołał w zachwycie Kuba, pół leżąc w kajaku, z bosymi stopami na falochronach, a stopy miał jak podolski złodziej. — Chociaż raz użyję pod żaglem! Straszył pan wczoraj, że będzie ciężki etap, że spuchnę... A ja tymczasem wiosłem nie ruszę i już będziemy pod Zerwałdem!
Ujechaliśmy parę kilometrów i Kuba gadać przestał, a i ja już nie śpiewałem. Patrzyliśmy w milczeniu, bo i było na co.
Jak niebieskawy sierp wrzynało się głęboko w Puszczę Piską długie Jezioro Nidzkie. Woda była tak czysta, że zanurzywszy wiosło, widziało się je całe. Wysokie, strome brzegi porastał gęsty las — sosny gonne, okrętowe, proste jak świeca. Od lasu ciepły wiatr niósł zapach nagrzanej żywicy, jałowca i kory zatopionych przy brzegu, na bindudze dłużyc.
Wchłonąłem cierpki, winny zapach puszczańskiej próchnicy i wydało mi się, że płynę rzeką Leśną w mroku wiekowych drzew, na których mchy i huby rosną ze wszystkich stron, nawet od południa, że zaraz będzie Hajnówka, Zwierzyniec, Białowieża — puszcza mojego dzieciństwa.
W mojej puszczy mieszkali Hryńczuki, Bałabońce, Kiczkajłły, ludzie niczyi — ani polscy, ani ruscy — ludzie „tutejsi”.
W tej puszczy mieszkali Jadźwingowie — także niczyi — ludzie kniei i włóczni jetis (dlatego nazwano ich Jadźwingami). Stąd wypadały ich drużyny po łupy i sławę na Litwę, Polskę, Ruś, na ziemie krzyżackie i bratnich szczepów pruskich. „Szudos!” — Pomiot! — wołali na nich przerażeni sąsiedzi (dlatego Krzyżacy ochrzcili ich mianem Sudawów). Mimo dzielności nie stworzyli własnej kultury ani Własnego państwa. Zemsta rodowa zżerała ich jak rdza, wykrwawiły walki ze wszystkimi sąsiadami, podcięły ich potęgę wyprawy odwetowe mazowieckiego Ziemowita wespół z ruskimi książętami3, w końcu osłabionych Zakon bez trudu pokonał i resztki ich przesiedlił na południowo-zachodni cypel Sambii — do Sudawskiego Kąta.
W mojej Puszczy Białowieskiej — kiedy byłem dzieckiem — rosły dęby, klony, wiązy, sosny, jak za Jagiełły, i żubry chodziły stadami.
W tej Puszczy Piskiej widzę lasy sosnowe, lasy sadzone, i żubra dawno już nie ma.
A przecież szumiała tu kiedyś jedna Wielka Puszcza. Bory Piskie, Bareckie, Rominckie, Napiwodzkie i inne pokrywały prawie całe Mazury, przechodziły następnie w kurpiowską Puszczę Myszyniecką, do Narwi i dalej, zlewając się z lasami Białowieży. Jak to się stało, że puszcza zmalała, że inne, nie liściaste, ale iglaste rosną w niej drzewa?
Płynęliśmy środkiem jeziora, a brzegiem biegła Historia...
Padli Jadźwingowie, padają teraz, od XIV wieku począwszy, najpiękniejsze drzewa liściaste: dęby, lipy, buki, graby, klony. Bo dęby sprzedaje Zakon Anglii na łuki i okręty. Bo lipa także jest w cenie, z niej bowiem wyrabia się wszelki sprzęt domowy, jak niecki, koryta, szufle, meble... z kory jej — łapcie, powrozy, uprząż; kory lipowej poszukuje przemysł garbarski, wreszcie drzewo lipowe daje cenny węgiel, potrzebny do wyrobu prochu i przy obróbce metali. Walą się też i buki, bo kloce bukowe dają wysoki żar w hutach żelaznych i z węgla buczyny otrzymuje się potaż dla hut szklanych księcia pruskiego w XVI i XVII wieku.
Książę pruski i elektor brandenburski cierpi na brak gotówki. Nie może dysponować dochodami publicznymi bez zgody stanów, ma natomiast wolną rękę na całą pojemność tzw. szkatuły książęcej, do której należą przede wszystkim dochody z lasów i regaliów bursztynowych4, z ceł i połowu jesiotra. Książę zakłada w swej puszczy huty, które pożerają ogromne obszary lasu. Na tereny przez huty wylesione sprowadza się potem osadników.
Książę woli duży obrót, mały zysk: ustanawia niewysoką dzierżawę i skromny obowiązek szarwarczny. Spod jarzma pańszczyzny uciekają do niego nie tylko chłopi z polskiego Mazowsza, ale i młodsi synowie chłopów niemieckich, poddani magnatów pruskich.
W latach 1620—1710 wyludniają się ich dobra, ale w Wielkiej Puszczy książęcej powstają setki wiosek i osad. Szlachta pruska protestuje:
„Nasze wsie zdziesiątkowały najazdy tatarskie5, spustoszyła zaraza morowa, ale najbardziej — interes konkurencyjny waszej książęcej mości!”
Panowie pruscy nie rozumieją, że książę jest na dorobku, że za wszelką cenę musi pomnożyć dochody swej szkatuły. Rośnie jego gospodarstwo, jeszcze szybciej rosną wydatki na armię i administrację. Mógłby już włożyć koronę królewską, ale korona drogo kosztuje. Koszty jej znów ponosi puszcza.
„Może pod tym dębem — myślałem mijając samotny stary dąb na wzgórzu — może tu właśnie siódmego czerwca 1698 r. zeszło się dwóch Fryderyków — Fryderyk II6, król polski, i Fryderyk III, książę pruski — i tak sobie rozmawiali:
— Pięć tysięcy naganiaczy i stu łowczych czeka na skinienie twej ręki, aby rozpocząć polowanie. Polowanie, jakiego świat nie widział i nie zobaczy! Tak bardzo chciałbym ci dogodzić... Wiesz chyba, o co mi chodzi?
— Domyślam się. Nosisz się z zamiarem koronacji.
— Tak. I muszę mieć pewność, że Polska nie przeszkodzi.
— Widzisz, mój drogi, gdyby ta Polska była moja, a ja jej dziedzicznym królem, no, to ja bym ci nogę podstawił! Starłbym potęgę, która obok wyrasta — wiadomo, przeciw komu... Ale skoro jestem królem malowanym, królem z wyboru, dzierżawcą cudzego majątku...
Nie, kochanie, bliższe są mi Sasy. Zamów sobie piękną koronę i niech ci ona lekką będzie!
— Dziękuję. Ale mam jeszcze jedną prośbę. Elbląg jest mi strasznie potrzebny.
— Hm, z tym gorzej... Oficjalnie ja ci na to zgody dać nie mogę.
— A nieoficjalnie? Gdybym sam zajął Elbląg?
— Musiałbym zaprotestować. Inaczej szlachta podniesie krzyk: król zwąchał się z elektorem, król dostał w łapę! Nie, protest musi być.
— Ale czy będzie wojna?
— Och, jakiś ty naiwny! Zrozum, w Polsce rządzą magnaci. Żaden z nich nie ma w Elblągu pałacu. Poszumią, popiją i rozejdą się po dworach. Ale... ale nic za darmo, kochanie. Zapłacisz mi za to sto pięćdziesiąt tysięcy talarów!”
Być może oni inaczej pod tym dębem gadali ale że się dogadali — to fakt. Nigdy w żadnej puszczy nie uczyniono takiej jatki, jak w Puszczy Piskiej wtedy, gdy król polski błogosławił księcia Hohenzollerna na króla pruskiego: zatłukli kilka tysięcy sarn, jeleni, łosi, jaźwców, wilków... Samych żubrów ubili czterysta sztuk! Od tej pory nie ma w Puszczy Piskiej żubra.
Bezstronny fachowiec, bo były forstmeister tych lasów, pisze w swoim szkicu historycznym z roku 1935:
„Bezplanowa gospodarka zrębowa, wypalanie węgla, potasu, eksploatacja żywicy, masowy wypas bydła — wszystko to pod koniec osiemnastego wieku doprowadziło nasze lasy do stanu gorszego niż teraz”.
Zaczęto więc puszczę zalesiać, ale nie tymi gatunkami drzew, które zostały zniszczone. W życiu gospodarczym zaszły wielkie przeobrażenia. Świat wchodzi w epokę węgla i stali. Żelazna ruda darniowa Prus Wschodnich nigdy nie cieszyła się dobrą sławą, bo zawiera domieszkę kwasu fosforowego, była jednak wykorzystywana przez miejscowy przemysł. Ale teraz, gdzie indziej, przy pomocy węgla kamiennego wytapia się lepsze i tańsze żelazo, które nowe koleje i kanały udostępniają Mazurom. Miejscowe hutnictwo zamiera. Zostają po nim tylko nazwy wsi: Rudy, Rudziska, Huty Wielkie i Małe...
Węgiel kamienny wypiera drzewo liściaste jako opał. Jednocześnie rozwój przemysłu papierniczo-celulozowego i drzewnego stwarza dobrą koniunkturę dla drzew iglastych. Kopciuszek Wielkiej Puszczy robi karierę: sosną i świerkiem zalesia się dziesiątki tysięcy hektarów. Sosna i świerk są w cenie, poza tym rosną prędzej niż dąb i buk.
Powstają nowe lasy — iglaste, jednostajne, jednej wysokości — jak strzyżone żywopłoty.
Armia profesorów, nadleśniczych, leśniczych i robotników pracuje planowo, z rozmachem i gruntowną znajomością fachu, nad sadzeniem i eksploatacją lasu, aby dostarczyć rocznie bodaj milion dwieście tysięcy metrów sześciennych drzewa, tzn. żeby bodaj w połowie zaspokoić potrzeby surowcowe siedmiuset tartaków i trzech fabryk celulozy w Prusach Wschodnich. Bogactwo i metody gospodarki leśnej na Mazurach stają się dumą całych Niemiec, wzorem dla innych państw.
Ale las — to nie regiment. Nie można go rozbijać i ustawiać w dowolnym szyku. Las — to nie tylko drzewa, ale i gleba, klimat, cały świat roślinny i zwierzęcy — wszystko to łączy się w harmonijną, zrównoważoną całość.
Ta równowaga została zakłócona i natura się mści.
Klęski owadzie, które nigdy nie są groźne dla lasów mieszanych, powtarzają się w jednostajnych drzewostanach coraz częściej: co czterdzieści, co dwadzieścia pięć, co dwadzieścia lat... Obejmują coraz większe obszary. Mniszka, komik, barczatka i inne szkodniki mają wspaniały żer. Mniszka w latach 1853—56 niszczy sto czterdzieści tysięcy hektarów lasów świerkowych, tj. około jednej piątej zalesienia w Prusach Wschodnich. W 1866 roku spada na puszczę plaga chrząszczy majowych i potem te klęski przychodzą regularnie jak pory roku. Mimo to sadzi się dalej na zrębach zwartą masą świerk i sosnę, bo chciwość zabija nakazy rozumu: niech żyje koniunktura!
Przejęliśmy od Niemców nie tylko te lasy, ale i sposoby gospodarki leśnej. Leśnicy u nas, jak zresztą w wielu krajach, kształcili się na wzorach niemieckich.
Jak oni sobie teraz radzą, kiedy nie koniunktura, ale dobro gospodarki narodowej jest nakazem naczelnym?
„Trzeba będzie porozmawiać z nimi — myślałem — dowiem się, czy nie próbują naprawić krzywdy wyrządzonej puszczy. Jeszcze czas. Chociaż Puszcza Piska zmalała, jest jednak największym po Puszczy Białowieskiej obszarem leśnym w Europie: tysiąc kilometrów kwadratowych! I chociaż została oszpecona kulturą drzew sadzonych, ma jeszcze w sobie tyle piękna i dzikości, że... Jadźwingowie by zapłakali, ale dla nas w sam raz.”
Tak o tym wszystkim rozmyślałem, coś niecoś Kubie tłumacząc, gdy przed nami jak na filmie krajoznawczym przesuwały się obrazy Puszczy Piskiej.
Jezioro Nidzkie zwężało się coraz bardziej, skręcało raz w prawo, raz w lewo, podobne teraz do leśnej rzeki szukającej ujścia na łąkowe rozlewisko.
Z prawej burty wyłoniła się zgrabna, czysta zatoczka z długim pomostem, okolona wierzbami i leszczyną, zza której wystawały dwa omszone dachy.
Dobiliśmy do pomostu. Żaden pies nie zaszczekał, nikt nie wyjrzał przez okno, zresztą okien w tym domu nie było ani dymu z komina. Podwórze porosło burzanem; zdziczałe kocisko na nasz widok czmychnęło do lasu.
Kuba zakrzątnął się koło wyładunku. Wioślarz z niego był kiepski, ale na lądzie pracował chętnie, zwłaszcza przy namiocie. Namiot rozbijał z zapałem, przejęty tą sztuką magiczną, że z głupiego wora i kilku drążków wyrasta biały, ładny domek.
— Znów mamy chałupę!
Uczucie zadomowienia się w obcej okolicy, świadomość ładu i własnej zaradności — to takie przyjemne i krzepiące...
Rozpalił w dołku prymus, rozejrzał się wokoło.
— To ja, proszę pana, pójdę na zwiady.
— Idź. Weź na wszelki wypadek pieniądze. W plecaku są, w bocznej kieszeni. Postaraj się o żywność, bo nic już nie mamy.
Kuba odszedł, a ja postawiłem na ogniu garnek z wodą. Niech się pogotują skórki od boczku, zwiedzę tymczasem opuszczone zabudowania.
Zagroda, przy której obozowaliśmy, była kiedyś rybaczówką. Świadczyły o tym pale do suszenia niewodu na brzegu, murowana lodownia, resztki pieca wędzarskiego. Jakaś dzika banda przeszła tędy, zrabowała wszystko, a czego zabrać nie mogła — zniszczyła. Zerwana gdzieniegdzie w domu podłoga i wykute w murze dziury nasuwały przypuszczenie, że szukano tu skarbów.
Patrzyłem przez pusty otwór okienny: ciche, ładne ustronie. Za dużo jednak wierzb płaczących nad wodą i zielonej, trującej jak grynszpan melancholii. Ktoś syty i sentymentalny rzekłby, że Pan Bóg spojrzał tu kiedyś dobrotliwie i zapomniał wkrótce. Może jeszcze w czasach pogańskich unosił się nad tym krajem uśmiech boski? Potem zgorzkniał w ciężkiej rezygnacji... Ale ja byłem głodny i byłem z Warszawy, gdzie sentyment ma się do wapna z cementem.
Wróciłem nad dołek, w którym terkotał prymus. Skórki były jeszcze twardawe, dopiero za kwadrans można wrzucić do garnka wszystko, co się ma na zupę: resztki kaszy jaglanej, makaronu, trzy kartofle... Zarzucajka, gdy ją się doprawi pieprzem i bobkowym listkiem, wcale dobrze na spływie smakuje — byle dużo.
Usłyszałem kroki za sobą: Kuba prowadził kogoś w zielonym mundurze.
— Dzień dobry sąsiadowi! — przywitał się nieznajomy. — Już pan zdążył się pobudować?
Uścisnęliśmy sobie ręce. Był niedużego wzrostu, wyglądał młodo i trochę z wiejska.
— A pan gajowy mieszka obok?
— Tak jest. Za tą górką stoi moja leśniczówka. Gajowych już nie ma — wyjaśnił. — Mamy teraz w administracji leśnej system dwustopniowy: leśniczy i nadleśniczy.
Przeprosiłem go za pomyłkę.
— Nie szkodzi — odrzekł. — Gajowy czy leśniczy, rzecz nie w tytule... Słyszałem, że ma pan kłopot z żywnością, proszę pomówić z żoną — coś tam zawsze znajdzie...
W tej chwili spostrzegłem, że Kuba, stojący za leśniczym, podnosi ręce nad głową jak rogi i robi łosiową wargę. A więc to są jego łowy! Przyprowadził ciekawego człowieka i sygnalizuje: „Grubszy typ!”
— Serdeczne dzięki, panie leśniczy. Nie chciałbym jednak sprawiać kłopotu. Może jest tu w pobliżu sklepik?
— Jaki tam sklepik! Lasy i lasy... Do najbliższej wioski, do Zerwałdu, mamy siedem kilometrów. Stąd wszyscy pouciekali. Dopiero w tym roku zrobiło się spokojnie...
Usiedliśmy na trawie. Nie obeszło się bez korowodów, gdy Kuba przyniósł z namiotu gumową poduszkę dla gościa. Oczywiście gość musiał w końcu ustąpić. Siadł na „pulmanie” i rozpoczął wykład, od kiedy i dlaczego zrobiło się spokojnie.
Za dawną granicą polsko-niemiecką, dwadzieścia kilometrów stąd, leży region najuboższy i chyba najciemniejszy w całej Polsce: Kurpie Myszynieckie. Przed wojną ludzie z wiosek kurpiowskich spozierali zazdrośnie na tę pańskość mazurską: że maszyny mają, dobre bydło, domy przestronne i czyste, z meblami miejskimi. Podczas okupacji administracja hitlerowska posyłała nieraz na Kurpie Mazurów-renegatów i ci dobrze dali się we znaki. Po wojnie wszystko razem się sprzysięgło: nędza, ciemnota, chciwość i żądza odwetu. Zbrojne bandy Kurpiów rozbijały się furmankami po Mazurach, wywożąc nawet piece kaflowe. Biły się między sobą o łupy, a z milicją — o wolną drogę do grabieży. W tej wojnie, która ciągnęła się miesiącami, walczył z równym poświęceniem żołnierz i sędzia, i oświatowiec, i każdy uczciwy pracownik terenowy. Udało się wreszcie rozbroić te bandy, przywrócić szacunek dla prawa i pracy.
— Ale jeszcze w zeszłym roku — kończy leśniczy — nie radziłbym panu nocować samemu w puszczy.
— A pan leśniczy dawno tu mieszka?
— Od 1940 roku.
— Przepraszam, od którego? — zapytałem w przekonaniu, że przesłyszałem się.
— Od czterdziestego. Osiem lat.
To mnie bardzo zainteresowało, ale skosztowawszy zupy, musiałem pohamować ciekawość: zarzucajka była gotowa. Zaprosiłem więc gościa do stołu, którym była walizka. Po grzecznych targach („...ależ panowie są moimi gośćmi, proszę do mnie!”) leśniczy przyjął talerz i dopiero pod koniec posiłku wyjaśnił, jak to się stało, że jest w tych lasach prawie od początku wojny.
Gdy w jakąś godzinę później odszedł przypominając, że czeka nas wieczorem z kolacją, sięgnąłem zaraz po brulion w ceratowej oprawie.
— Mówiłem panu: ja mam niucha! — cieszył się Kuba. — Grubszy typ, co?
Skinąłem głową, notując spiesznie, za świeżej pamięci, pewne zasłyszane zwroty i nie znane dotąd słowa.
Bo z tego, co nam powiedział leśniczy, można ułożyć taką mniej więcej opowieść:
We wrześniu roku pamiętnego samoloty eskadry dęblińskiej odleciały na Zachód. Gdy ostatnia maszyna jaskółczym lotem nad wodą żegnała chmurną Wisłę, młody strzelec pokładowy, biegnący brzegiem od wsi Łoje, cisnął czapkę w wikliny i siadł na kamieniu.
— Odlecieli... No i co teraz?
Nikły w oddali burczące punkciki — oddalać się, rozchodzić poczęły ich losy: eskadry, która poszła w świat, i Strzelca, który nie zdążył.
Dębliniacy nad cudzą stolicą rozwieszali na niebie chwałę polskich dywizjonów, a mały strzelec pokładowy pracował w tym czasie jako niewolnik. Drzewa ciął w Puszczy Piskiej i toczył z urwiska na bindugę do Jeziora Nidzkiego. Układał z dwoma Norwegami stolarski odziomek osobno i osobno budowlankę, kopalniaki, podkłady, papierówkę i opałowe, a z tyłu pykał fajkę rudy i smutny Galarda, który był robotnikiem leśnym, dopóki nie kazali mu jeńców uczyć i pilnować. Hans Galarda miał w sobie, według własnego wyznania, „polską żyłę”, pamiętał z lat dziecinnych, że Mensch — po polsku człowiek, Arbeit — to praca...
Dziecko bezleśnej wsi nadwiślańskiej, terminator ślusarski, potem strzelec pokładowy — trafił do lasów jakich mało i czytał las za Galardą, rozczytywał się z dnia na dzień w tajemnicach współżycia drzew, zwierząt i owadów; zdziwiony, zagubiony, z cisnącym się na usta pytaniem: „dlaczego?”
I Galarda najprostszym słowem niemieckim tłumaczył Polakowi, jak trzeba drzewo ciąć, aby padło tam, gdzie paść powinno, jak trzeba drzewo sadzić, aby rosło zdrowo i swobodnie, i jak trzeba je ochraniać przed szkodnikami.
— Patrzcie — dziwił się niewolnik — piękne motyle, jak admirał czy paź królowej, nie wydają szkodliwego potomstwa, tylko szkodniki lubią barwy szare, ochronne.
Latały wokół szare, niepozorne motylki, motylki brunatne z białymi plamkami i koloru kory sosnowej, składały jajeczka, z których wychodziły gąsienice zżerające całe lasy: mniszka, prządka brzozówka, barczatka sosnówka i sówka chojnówka.
Strzelec pokładowy walczył z owadami na różne sposoby, jak mu kazał Galarda, jak zresztą Galardzie kazał forstmeister: raz chodził z tłuczkiem od drzewa do drzewa i gniótł zarodki, innym razem kopał rowki izolacyjne i smarował drzewa lepem, aby przez ten pierścień ochronny nie przelazły żarłoczne gąsienice, wędrujące w górę na pastwiska wśród igliwia czy listowia koron; kiedy indziej znów pchał z Norwegami zbiornik na kółkach, Galarda zaś opryskiwał z węża tknięte owadzią zarazą drzewa. A na te czarne żuczki-cetyńce, które żerują w rdzeniu gałęzi, kazano mu robić pułapki: nawiercał w drzewach iglastych wąskie otworki, cetyńce zbiegały się w tych tunelach i żywica tam je potem zalewała.
To wszystko było nowe, tę pracę mógłby polubić na wolności. I oto pewnego razu mrok i bezsens niewoli rozdarło młode, bujne pragnienie.
Stało się to na „darciu pasów” w więźbie metr dwadzieścia na czterdzieści. Specjalną motyką zdzierał darń na boki i przekopywał na głębokość pół szpadla równym pasem szerokości czterdziestu centymetrów, pas od pasa w odstępie metra i dwudziestu centymetrów. Skopał swój hektar nie w czterdzieści, ale w trzydzieści pięć dniówek i miał na nim zasadzić szesnaście tysięcy pięćset sosenek w odstępach co trzydzieści centymetrów; wtem przyjrzał się trzymanej maluśkiej drzewinie i parsknął śmiechem.
— Kto powiedział, że to Fichte?! Była sosną i będzie sosną! I Polska będzie! I ja tu będę leśniczym!
— Was murmelst du, Mensch? — zagadnął Galarda.
Niewolnik wyprężył się i stuknął pięścią w pierś uwalaną ziemią:
— Ja będę w tych lasach leśniczym, verstehen Sie, Herr Galarda? Ich werde hier Forstmeister!
Galarda obejrzał się, czy nie ma w pobliżu forstmeistra, pokiwał głową i wyciągnął rżniętą w lipie papierośnicę.
— Naturalnie, będziesz forstmeistrem. Zapal no sobie tymczasem, dummer Mensch...
Wieczorem, zdejmując buty, powiedział do żony:
— Wiesz, ten mały Polak, ten taki cichy, z rozdartym uchem, no, to on dostał tu zakalca.
I pokazał, skreśliwszy palcem na czole kółeczko, gdzie tamten dostał zakalca. A potem po pauzie — w zadumie i niepewnie:
— Może by mu pieprzowa mięta pomogła?
Pieprzowa mięta nie pomogła ani wilczyba, ani „krople od wielkiego poruszenia”: mały Polak trwał przy swoim i wytrwał.
Nastał w końcu taki dzień, gdy sosnę nazwano tu znów sosną i on przyszedł do Galardy po klucze od domku, na którym zamiast „Försterei” wisiała tabliczka: „Leśnictwo”.
— To pan już skończył szkołę leśną w Ostródzie? — dziwił się Galarda prowadząc go do leśniczówki. — I wrócił pan jednak do nas?
— Dawali mi lepsze leśnictwo, panie Galarda, bliżej miasta i większy deputat. Ale bardzo prosiłem, żeby posłali tam, gdzie byłem pięć lat niewolnikiem. Pójdziemy jutro znów razem do lasu.
— Nie, Herr Forstmeister, ja już do lasu nie pójdę. Ja wyjeżdżam.
— Dlaczego? Przecież sam pan mi kiedyś mówił, że ma w sobie „polską żyłę”. Człowiek i praca — te słowa pan umie po polsku, a reszty się nauczy...
— Dzieci poszły na niemiecką stronę. I ja już za stary, Herr Forstmeister. Już za późno.
Pchnął drzwi, przepuścił nowego forstmeistra i został na ganku — Galarda z tamtych czasów, jeszcze bardziej, zdawało się, rudy i smutny...
Tak odtąd mieszka leśniczy za piaszczystą wydmą, którą przed wiekami wiatr od jeziora nadmuchał, a puszcza obeszła wokoło. Z łysej wydmy opada do wody pasiaty warzywnik, wystawiony na słońce całym deseniem kapusty, pomidorów, ziemniaków i fasoli. Nieco wyżej stoi na pół pusta obora, bo są tylko cztery gęsi, krowa i dwie świnki: jedna bez specjalnych aspiracji, druga historyczka.
Mieszka leśniczy w domku pod gruszą, z rodzicami i z żoną, którą znalazł sobie niedawno. Młodzi leśniczowie, a pełno ich teraz w starych borach, muszą szukać daleko; nie byle jakie muszą wykrzesać w dziewczynie uczucie, by poszła między dziki i borsuki do puszczy, gdzie — jak tutaj na przykład — jest dziesięć kilometrów do gminy i poczty, do kolei zaś bez mała dwadzieścia.
Namiot nasz stoi na dole, na wprost wąskiego pomostu. Pomost ze spróchniałych, zzieleniałych desek na palach ściele się jak chodnik przez zatokę ocienioną lasami.
Wczesnym rankiem budzi nas leśniczowa, która ma dziewiętnaście lat, ciężkie złotawe warkocze, dzikość podlotka i inne tradycyjne przymioty leśniczanki.
Najpierw obok namiotu przewalają się wszystkie cztery gęsi i sadowią się na wodzie zatoczki. Potem w podskokach, z witką w ręku, przebiega małżonka odpowiedzialnego bądź co bądź pracownika państwowego i chlapie, i brodzi po kolana przy brzegu. Kiedy nachyla się za jakimś kamyczkiem czy muszelką na dnie, durne gęsi w te pędy za nią, więc ona je witką, one ją skrzydłami — i powstaje taki plusk i gęganie, że pies w leśniczówce zaczyna szczekać; my jednak głów z namiotu nie wystawiamy.
Wtedy rozlega się wołanie:
— Panie śpiochu!
Na to nie ma rady, trzeba wstawać.
— Panie śpiochu, pan chciał zobaczyć korowanie! Mąż nie mógł dłużej czekać i poszedł. Jest teraz na zrębach w trzysta jedenastym oddziale. Mąż powiedział...
Mąż... To słowo jeszcze drapie. Wymawia je spiesznie i poważnie jak uczennica w pierwszych dniach szkoły; „Nasza pani kazała”... „Nasza pani powiedziała”...
— A czy krowę już pani wydoiła?
— Oczywiście! Mleko dla was zostawiłam w rondelku na drugiej półce.
— No, to ślicznie dziękujemy. Już idziemy.
Idziemy z Kubą gęsią ścieżką na wydmę. W domu pod gruszą wypijamy rondelek mleka i spieszymy na umówione spotkanie z leśniczym.
Na zrębach, w trzysta jedenastym, dowiadujemy się, że to są chyba ostatnie zręby. Nie będzie się lasu wycinało w pień, stąd dotąd, tyle a tyle hektarów na raz, żeby potem tak samo od razu zalesić.
— Taka gospodarka nic nie warta — mówi leśniczy. — Im więcej lasów sadzimy, tym mocniej owady je niszczą. Ażeby znów rozpocząć z nimi radykalną walkę na wielką skalę, trzeba by cały dochód z lasów oddać owadom. Opylanie, lepy, rowki? Panie! Jak sówka chojnówka trafi na zwarte lasy iglaste, to żre, rozmnaża się i żre, dopóki pomór na nią nie padnie — wtedy sama wymrze z własnego nadmiaru.
Błędne koło. Leśniczy nie widzi innego sposobu poza przejściem na gospodarkę bezzrębową. Będzie wtedy chodził i wybierał drzewa do cięcia. W sumie wytnie rokrocznie tyleż co dawniej, jednak nie w jednym miejscu, ale na wyrywki — pojedyncze sztuki. Wyrosną tam inne drzewa: tu sosna, tam buk, świerk, brzoza czy dąb. Szkodniki, żerujące każdy na pewnym tylko gatunku drzew, nie będą mogły rozprzestrzeniać się jak w lasach jednostajnych. Słowem, wyrosną nowe lasy, jakie były niegdyś, nim człowiek zakłócił równowagę natury: lasy mieszane, złożone z różnych drzew w różnym wieku.
...Złote marzenia uczonych i majstrów, precyzyjne fantazje matematyków spowite są w ciemną jutę uczonych terminów. Kiedy je rozwinąć, błyska zawsze klejnot ludzkiego dążenia — jakaś prosta nowa prawda, czyjaś praca lub walka o to, by życie było lżejsze, rozumne i pełne. Ale ci, którzy ten klejnot szlifują z dnia na dzień, którym oczy łzawią i słabną od gry diamentów — czy oni widzą całe piękno swoich kamieni?
Taką mniej więcej wtrąciłem uwagę, ale bez skutku.
Mały leśniczy, siedzący okrakiem na zwalonym drzewie, z kurtką pod pachą, w rozchełstanej koszuli na włochatej piersi — nie jest moim porównaniem zbudowany, jest jak gdyby nawet urażony.
— Diamenty... Możliwe. Ja odparzyny mam. Wieczorem muszę nogi moczyć i Krysta się śmieje: „Reumatyk!” Bywają dni, kiedy robię czterdzieści i pięćdziesiąt kilometrów! Wszędzie muszę być. Sam jestem. Mamy teraz system dwustopniowy, mówiłem już7. Zamiast gajowych są stali robotnicy leśni. To nawet lepiej. Taki robotnik, który ma od państwa dom, opał, trochę ziemi obok domu i który jest zobowiązany według specjalnej umowy i stawek do codziennej pracy w lesie, taki wykwalifikowany robotnik leśny to człowiek pewny i duża wyręka. Ale ja jeszcze nie mam stałych robotników — wszystko sezonowi. Nawet mój ojciec jest sezonowy...
Ojciec leśniczego, chłop małorolny, przyjechał ze spalonej wsi spod Dęblina, zamieszkał u syna ze staruchą i poszedł do lasu. Nie dlatego, że musiał. Nie przelewa się wprawdzie w leśniczówce, ale ten pokój, wikt i szacunek stary ma. Cóż, kiedy bez roboty jemu by się zmarło.
— Wątroba zagnije — mówił — i pójdę do Świętego Ducha na flaki.
Niski, długoręki, o twarzy zarośniętej po dziurki od nosa, co dzień szparko zamiata do lasu krótkimi nogami, na bosaka oczywiście; przed robotą portki zadziornie podciąga i młodych wzywa:
— A któren Pstrowski dzisiaj moją normę strzyma?
Ambitny dziadzio, żywotny. Sześćdziesiąt wiosen z okładem, a jeszcze by się z życiem mocował i na płask rzucał.
— Panie leśny! — woła do syna, ciskając zwinięty rulon kory. — Stawiasz litra, jak do wieczora oddział oporządzim?
— Dla siebie robicie — sobie postawcie. Forsy macie więcej ode mnie.
— Oj, spaniałeś, panie leśny, całkiem żeś ty spaniał! — zaczyna stary doskwieranie, ale zaczepiony przez sąsiada, zwiera się z nim w słownym pojedynku i leśniczy może skończyć:
— Narobi się za dwóch, nachwali za trzech, to i czuje, że żyje. W nocy świerszcze truchleją, tak chrapie... Ale o czym tośmy mówili?
— Że to wszystko sezonowi...
— Właśnie. Wszystko to są robotnicy sprowadzeni z centralnej Polski. Przyjechali dlatego, że w tym roku zarobki w lasach poszły w górę o trzydzieści pięć do czterdziestu procent, że wprowadzono dodatki rodzinne i specjalny dodatek dla przyjezdnych, tzw. interwencyjny, w wysokości stu pięćdziesięciu złotych dziennie. Przyjechali, bo lasy ich ściągnęły stosunkowo wysokimi płacami. A teraz zaczną się osiedlać. Ale wciąż ludzi brak... Tu są największe obszary leśne. I najtrudniejsze zadania. Niech pan pomyśli, że samej tylko kory musimy...
I wylicza zaginając palce, ile kory muszą w tym roku dostarczyć za wszelką cenę, bo na korę czeka przemysł garbarski, ile słupów kopalnianych, bo na nie czekają górnicy, ile podkładów dla kolei, budulca dla odbudowy... Ile tysięcy hektarów muszą zalesić i odnowić za wszelką cenę, choćby nawet gwoździe z nieba padały...
Nie pamiętam liczb nabrzmiałych wiarą i mozołem. Nie jestem ekonomistą. Dla mnie wystarczy, że zmieniają się ludzie i lasy.
W niedzielę puszcza szumi tak samo — jastrzębie nad nią kołują — pachnie rozgrzany jałowiec i tak samo o świcie jelenie znanym tropem dążą na wodopój. Nic się w puszczy nie zmienia w niedzielę, tylko dziadzio Szczepan przez kwadrans nie gada. Odświętnie namydlony, z brodą piankową jak święty Mikołaj od Wedla — stoi w otwartym oknie i goli się przed lustrem.
— A to był duży byk, co na pana wyszedł? — zagaduje w roztargnieniu leśniczy obserwując ojca: dziadzio Szczepan goli się bez namaszczenia, aby zbyć. Pilno mu, gdzieś się z domu wymyka.