Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jego biografią można obdzielić kilka osób. Igor Newerly, syn Rosjanina, carskiego oficera, i urodzonej w Polsce Czeszki, której ojciec był leśniczym cara, bywał w swoim życiu stolarzem i szklarzem, myśliwym i kajakarzem, socjologiem i dyrektorem zakładu produkcyjnego, stenografem, redaktorem, pisarzem. W Zostało z uczty bogów, wspominając burzliwą młodość, kreśli fascynującą opowieść o Rosji czasów I wojny i rewolucji październikowej.
Wojenna zawierucha rzuca młodego Newerlego w sam środek rewolucji. Pełen wiary angażuje się w walkę klas. Im dłużej jednak ogląda masakry i liczne zwroty polityczne, tak typowe dla wojny domowej, tym większe czuje rozczarowanie. W końcu po pobycie w więzieniu NKWD ucieka przez zieloną granicę. Wybiera wolność i Polskę… A całe swoje przyspieszone dojrzewanie opisał w Zostało z uczty bogów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 592
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
POSŁOWIE
JAN ZIELIŃSKI
Pojechaliśmy z Jarkiem na ten cmentarz. Kamienna płyta była oczyszczona i wokół rosły kwiatki, dbał o to czerstwy jeszcze Makar Kozak z pobliskiej ulicy Tropinka (była tu kiedyś zamiast ulicy ścieżyna przez zachwaszczone ugory). Zacząłem mówić z myślą: niechże Jarek wie co nieco o swym dziadku. W miarę jak rozpamiętywałem, wszystko zdawało się uchodzić w tłum skamielin dookoła, pomiędzy znaki z czasów carskich na pomnikach, i tchnęło niezmąconą dziwnością jak grób rosyjskiego oficera, nad którym stoją oto syn i wnuk, pisarze polscy.
Potem dziesięć kilometrów szosą asfaltową – za moich czasów była z tłucznia, czyli makadam – dziesięć kilometrów przez puszczę, po której tylko nazwa została, Puszcza Białowieska. Ano była tu puszcza, półtora tysiąca kilometrów kwadratowych kniei królewskiej, bory niebywałe, nietknięte siekierą, tylko monarcha mógł sobie pozwolić na taką perłę swej korony, na luksus utrzymania ostatniej w Europie najprawdziwszej pierwotnej puszczy, gdzie stały jeszcze święte dęby pogańskie, a cisza była głębinowa, denna cisza, i zielonkawosiny jak rozpylony grynszpan półmrok, i zapach próchnicy zetlałej na wieki przed milenium, gdzie rośliny, drzewa, zwierzęta żyły, jak chciały, i żubry chodziły swobodnie stadami prosto z prehistorii. Taka była puszcza mego dzieciństwa. Znikła z ostatnią dynastią. Niemcy za kajzera zaczęli, Poleszucy z okolicznych wiosek podchwycili i w te pędy także do lasu z siekierami, po nich nadleśnictwa państwowe i obce koncesje z piłami mechanicznymi, z tartakami, z Hajnówką całą, w końcu Niemcy za Hitlera, i chłopi, i partyzanci, wszyscy cięli las, tłukli zwierzynę, aż granicą przecięto tę perłę na dwoje, tu Białowieża sowiecka, a tu Białowieża polska – taką sztuką puszczę tłuką na makadam, psiakrew, na makadam…
Szukaliśmy śladów dawnego czasu po drodze i potem na miejscu, w Zwierzyńcu. Nie było. Znaku po dziadkowym Zwierzyńcu nie zostało. Był park – rośnie las, był pałacyk – stoi nowa, nawet zgrabna leśniczówka. Nikt nie wyjrzał. Sarenka przyglądała się nam zza węgła, przechyliwszy z lekka główkę jak wszystkie sarenki, które miałem, a co roku przynoszono nam jakieś znalezione w lesie sarniątko. Karmiliśmy je smoczkiem, Helenka i ja, kłóciliśmy się, rywalizowaliśmy z sobą o względy naszej pieszczoszki. Dzień zaczynał się, gdy na korytarzu rozlegały się drobno kląskające kroki, nasłuchiwaliśmy, czy raciczki jej nie zgrzytną w poślizgu na parkiecie, bo wtedy z pewnością będziemy mieli dzień feralny. Wreszcie wchodziła, Boże miły, wchodziła między nasze łóżka i przechyliwszy łepek, zerkała w prawo i w lewo, to była wielka chwila, wstrzymywaliśmy dech pod kołderkami: u kogo będzie dziś szukała ciepłej buteleczki mleka? Pod czyją poduszkę wetknie swój czarny, wilgotny, rozkoszny pyszczek?
Sarenka rosła z nami, miała później małe i szła z nimi w swe własne leśne życie, czasem okazywała się koziołkiem, jak Frycek, który wyrósł na kapitalnego rogacza o wspaniałych krzyżowych parostkach, ale tak się rozbrykał, że każdego bódł, pokaleczył nawet bożogrobską babę Genowefę, co to chodziła niby to do grobu Zbawiciela i wracała z woreczkiem ziemi świętej, którą następnie przez całą zimę sprzedawała w Budach na szczypty, otóż tę babę, ledwo do nas przyszła, Frycek wyrżnął z tyłu w krzyż i dziadek kazał go przepędzić za bramę. Wtedy właśnie wydarzyła się ta historia z żubrami.
Przyjechali Anglicy, jedna jedyna wycieczka, jaką pamiętam. Nie znano tu przecież żadnej turystyki. Puszcza Białowieska, prywatny majątek cara, to były obszary całkowicie zamknięte, dostępne wyłącznie dla panującego i jego gości. Musieli to być nie byle jacy Anglicy, skoro uzyskali zgodę dworu na zwiedzanie puszczy. Dziadek dał im dwa powozy i jegra. Nie szukali długo, bo już kilometr od Zwierzyńca trafili na stado żubrów z Fryckiem, a trzeba wiedzieć, że po wygnaniu z raju przystał do żubrów i chodził z nimi w charakterze czujki. Żubry na ten niezwykły dla nich widok tylu ludzi ustawiły się w swój szyk obronny, byki dookoła, krowy z cielakami w środku, i tak się przypatrywały spode łba pstrej i rozgadanej gromadce, a Frycek, który nieraz ludzi przewracał, doskoczył bliżej i jeden Anglik zaczął się z nim mocować. Jegier próbował mu na migi wyperswadować, żeby dał spokój, bo to wyjątkowo złośliwy cap, ale tamten machnął ręką, co mu tam jakiś sarniak, on w Afryce polował na lwy, na nosorożce… Przygiął kark Frycka do ziemi, aż Frycek zabeczał, i wtenczas żubry ruszyły. Może by tylko postąpiły parę kroków, gdyby nie popłoch, nie paniczna ucieczka do powozów, wówczas żubry ruszyły żwawiej, panie w krzyk i jeszcze się zasłaniają letnimi, od słońca, parasolkami z czerwonego jedwabiu, więc byki w cwał i zaczęła się gonitwa. Pędzą, ziemia dudni, z daleka widać już palisadę Zwierzyńca, i już bramę widać, ale co to? Brama zamknięta! Stangret Bolesław czapkę zdjął i przeżegnał się, tak mi tyle razy opowiadał, przeżegnałem się, paniczu, bo to, widzę, koniec, przede mną płot, a z tyłu żubry, rozniosą nas na rogach i kopytach… Szczęściem Dmytruk, głupawy Dmytruk, którego babcia trzymała przez litość we dworze, stał akurat przy bramie, rozwarł wierzeje i zatrzasnął, miał rozum zatrzasnąć za powozami. Tylko dzięki niemu skończyło się na strachu, wszyscy zeszli szczęśliwie z powozów na roztrzęsionych nogach, ale jedną lady trzeba było wynosić, bo zemdlała.
A w ogóle jeśli chodzi o żubry, których wówczas było dużo, podobno około ośmiuset sztuk, to byliśmy z nimi w dobrej komitywie i spotkawszy w lesie, przyglądaliśmy się zza drzew, jak się pasą lub wędrują. Nie baliśmy się żubrów w stadzie, uciekaliśmy dopiero na widok samotnego byka, taki bowiem, co nie ma żony ani dzieci, którego żadne stado nie przyjmuje, taki wyrzutek chodzi zły, mówiono, uciekajcie, dzieci, bo się rzuci i na rogi weźmie. W krajobrazie mego dzieciństwa żubry były czymś tak codziennym i fascynującym jak neony, jak życie ulicy dla chłopca wielkiego miasta. Obecnością ich oddychał Zwierzyniec, pałac i chaty, mówiono o nich, przejmowano się nimi, gniewano, gdy dajmy na to Jednorogi wychodził na szosę w dzień targowy i stał sobie godzinami, zatrzymując wszystkie wozy do Białowieży, albo gdy Lucyper rozwydrzył się nie do wytrzymania, zabijając trzeciego z kolei człowieka, istny ludobójca, słusznie go starszy pan, to znaczy dziadek, zastrzelił. Żubry budziły strach, podziw, zaciekawienie, czasem współczucie, niepodobna przecież nie litować się nad wiekowym bykiem, jak długo i ciężko umiera, przewraca się z boku na bok pod dębem i co westchnie, to się puszcza odezwie bliźniaczym, głuchym pojękiem. Albo taka niepłodna żubrzyca, co nie mogąc się doczekać własnego maleństwa, uprowadza, biedna, jałóweczkę z babcinego stada… Mieszkały obok nas w tej samej puszczy, ich sprawy i przeżycia nie były bez znaczenia dla nas, mieszkańców Zwierzyńca, pamiętam, jak długo i uporczywie wszyscy się zastanawiali, zgadywali, dlaczego żubry pociągnęły raptem pod Browsk. Co w tym jest takiego i ku czemu? Pamiętam dni walki z zarazą, a w rok później nastrój przygnębienia w całym osiedlu, gdy zdychały żubry kaukaskie… Dziadek w celach doświadczalnych, trzeba wiedzieć, zapoczątkował wymianę żubrów nizinnych i górskich, z Kaukazu przesiedlał do Białowieży i odwrotnie, złowione u nas wysyłał na Kaukaz.
Raz wziął mnie na takie łowy. Zajechaliśmy bryczką pod sam płot, pod taką jaśniutką, pachnącą świeżo ociosanym drewnem ścianę z grubych desek, długości może stu kroków, a wysoką na dwa metry. Wdrapaliśmy się dość żwawo jak na nasz wiek (ja miałem osiem lat, a dziadek siedemdziesiąt) i wyjrzawszy z góry, zobaczyliśmy drugą taką samą ścianę płotu naprzeciwko, obie tworzyły zwężający się stopniowo korytarz, wylot zamykała wielka masywna skrzynia-klatka na kółkach, suwane jej drzwi były podniesione, tak że nie widziało się za nimi jegra, co stał na wierzchu klatki i trzymał przed sobą drzwi jak tarczę, jak nóż gilotyny. A z drugiej strony płotu, na którym staliśmy wszyscy – dziadek, ja, chłopi i jegrzy – na niewielkiej śródleśnej polance znajdowały się od wczoraj zwabione tu i zamknięte w ogrodzeniu żubry, małe stadko, siedem, może dziesięć sztuk. Już się zorientowały, że są zamknięte, widziały głowy ludzi czyhających na nich zza płotu, strwożone więc i czujne zbiły się do kupy i stały nieruchomo, gotowe do ataku. Słońce stamtąd oślepiało, dziadek przesłonił dłonią oczy, lustrując całe stadko. Wszyscy patrzyli na niego, zdawało się, że i żubry widzą tylko jego, tego oto najstarszego w siwej kurtce z zielonym szamerunkiem, i to nasuwało pewne skojarzenia, nie bez uczucia dumy: Burmus żył, ile tylko może żubr, dawano mu, kiedy zdechł, trzydzieści pięć lat, dziadek ma dwa razy tyle, taki stary, ale jary, rumianolicy, z białą brodą jak Święty Mikołaj, nawet ładniejszy, taki dumny, z orlim nosem i ostrym strzeleckim spojrzeniem, z pewnością ładniejszy od Świętego, tylko bez tej słodkiej, wigilijnej dobroci, gdzie tam, słodyczy nie ma w sobie żadnej, ale mądry, ale najważniejszy, daj Boże każdemu takiego dziadka… Skinął wreszcie dłonią na pięknego byka stojącego nieco na uboczu. Z płotu zeskoczył młody jegier i ciągnąc za sobą sznur z fladrami, przemknął między bykiem a stadem, żubry żachnęły się i cofnęły. Byk został odcięty od stada, ale nie poszedł naprzód w stronę korytarza. Próbowano go ruszyć tak i owak – nie chciał. Uparł się i basta. Wówczas nie wiadomo skąd i jak zjawił się na polanie Kiczkajłło i poszedł na byka. – Pozor! – krzyknął dziadek, to znaczy, że się zirytował lub rozsierdził, wymykały mu się wtedy słowa czeskie – ale mi nie bzikuj! Cenił i lubił Kiczkajłłę, miał go za najlepszego jegra – ja go kochałem. Kochałem w nim dobrotliwą, pogańską fantazję, w której żyły sobie bezgrzesznie niefrasobliwe baśniowe istoty nie z tego świata, a drzewa, ptaki i zwierzęta znakomicie porozumiewały się między sobą i z nim samym, Kiczkajłłą, bo się na tym znał jak nikt inny, może nawet lepiej niż dziadek znał się na wszystkim, co leśne, i mówił ze mną poważnie, czasami w sposób niemalże poufny, jakbym był na równi z nim dorosły i mądry. Więc ten Kiczkajłło, jak go ukazałem później w pewnej powieści dla młodzieży – kościsty, wielki chłop dużej siły i jeszcze większej zwinności – nie zważając na ostrzegawczy okrzyk dziadka, stanął przed upartym bykiem z kijkiem w ręku. Powiódł nim jak toreador szpadą i trzasnął o cholewę. Byk szurnął do niego, Kiczkajłło uskoczył w stronę korytarza i za drzewo, byk dokoła, Kiczkajłło jeszcze dalej, za drugie drzewo, potem wychyliwszy się zza niego, trzask! przebiegającego byka kijkiem po rogach, ten zarył ze zdumienia kopytami w ziemię, wodzi łbem, a Kiczkajłło znów przed nim, znów strzela o cholewę i cofa się w głąb korytarza, coraz bliżej klatki, gdzie drzwi otwarte, gdzie okienko prześwituje niby wyjście – żubr tam się rzuca, Kiczkajłło skacze na płot wprost na wyciągnięte ręce widzów, klatka się trzęsie, to żubr uderza rogami o tylną jej ścianę, i znów trach, to jegier spuszcza drzwi. Cisza. Oszołomiony ciemnym pudłem żubr nie rusza się. Przez okienko, gdy zaglądam tam po paru minutach, widzę nabiegłe krwią oczy zwierza, czuję gorący jego oddech i ostry, błotno-potny odór. – Ale nic mu nie zrobisz – błagam dziadka – nic mu nie zrobisz? Wypuścisz? – Uspokój się, jedzie przecież na orzechy kaukaskie, na pomarańcze… Po deskach pochylni wrolowano klatkę na platformę, konie bocząc się i chrapiąc, szarpnęły i wiśta-wio! Pod słońcem południa trochę zrudział, schudł, ale się utrzymał w lasach subtropikalnych, potomstwo jego i innych żubrów białowieskich po dziś dzień łazi sobie w najlepsze po górach Gruzji i Dagestanu. A kaukaskie żubry wszystkie co do jednego w Puszczy Białowieskiej wyzdychały. Podobno zdechły prawidłowo, takie jest ponoć prawo przyrody, mówił wuj Stefan, mamy tu najlepszy dowód na to, że z dolin w góry można przesiedlać, co się tylko chce, i zwierzynę, i człowieka, a z gór w dolinę nie, jak to wiadomo chociażby z pieśni Góralu, czy ci nie żal?. No właśnie, wnet z tęsknoty ginie.
Kiedy to się działo? A chyba rok po śmierci ojca i Tołstoja, w dziesiątym roku obaj zmarli, dwie żałoby były w domu, tak więc te łowy, właściwie odłowy, ostatnie odławianie ostatnich dzikich żubrów odbywało się w jedenastym, w 1911 roku… Z tamtego czasu, jak spojrzeć dokoła, nic nie zostało, ani budynków, ani płotu, ani studni, ani dawnych ścieżek, nawet las się zmienił. Takie same oto lasy jak w Puszczy Piskiej czy Boreckiej, na jeden model prowadzone w celu pozyskania drewna, taka sama mniej więcej leśniczówka…
Nieopodal ganku, za ogródkiem warzywnym znaleźliśmy trochę kamieni po fundamentach. Podniosłem jedną grudkę. Tu ja się urodziłem, synu, powiedziałem Jarkowi, tu stał nasz dom. Spłonął w czasach pierwszej wojny. Wielkiego carskiego pałacu w Białowieży wcale mi nie żal, potworna eklektyka, szpeciła tylko okolicę. A ten pałacyk myśliwski był naprawdę ładny, z modrzewia, w takim jakimś leśno-ażurowym stylu, w naturalnym ciepłym kolorze miodowym drewna pod pokostem, poprzecinany balkonami, galeryjkami, opuszony dzikim winem od dołu po gonciany siwy dach – fantazyjne domostwo, mówię ci, a swojskie przy tym, borowe, jakby tu rosło sobie i wyrosło razem ze strzelistymi świerkami dokoła, z kudłatymi dębami i całą dżunglą leszczyny.
Chodząc po tej zagrodzie, wciąż w obrębie starego, obwiedzionego płotem lasu, trafiliśmy na żwirek występujący białą wysypką spod mchu, czyli że tutaj właśnie była wysypana żwirem aleja od pałacyku do bramy białowieskiej, to znaczy do wuja Charczuna, druga aleja wiodła przez park do bramy w stronę Hajnówki, do cioci Ani i wuja Stefana, a w rozwidleniu tych dróg stał wśród świerków żubr z lanego żelaza na granitowej płycie i postumencie, także z żelaza, w kształcie ogromnego sarkofagu o dekoracyjnych ślimacznicach, spływających łagodnie z każdego rogu ku liściom akantu na dole. Na frontowej ścianie, zwróconej w stronę pałacyku utrwalono ku wiekuistej pamięci 6 i 7 października 1860 roku dni wielkich łowów cara Aleksandra II w Puszczy Białowieskiej. A na ścianie tylnej, to znaczy od szosy, miało się wszystkich myśliwych i ich trofea. Wodząc palcem po wypukłych ośniedziałych literach, mogłeś wprawiać się w kunszt czytania na imionach książąt, prynców i księżniczek o dziwacznych i trudnych tytułach, obok liczb ubitej przez nich zwierzyny. A cały postument był na wysokość wzrostu dwóch pędraków w wieku indiańskim, tak że gdy jeden stawał na ramionach drugiego, to sięgał ręką do kopyta żubra, powiedzmy ówcześnie, bizona, podciągał się pod ogon, włazić należało po ogonie, od zadu, by potem przesunąwszy się po grzbiecie do grzywy, klepnąć gołymi piętami straszne czarne zwierzę po łopatkach i pędzić ponad świerkami, ponad szosę z bojowym, krew mrożącym okrzykiem „achturhaj!”.
Przez wszystkie lata towarzyszył nam w Zwierzyńcu Żelazny Żubr. Każdego prawie dnia jeździliśmy na nim. Kiedy się było małym, właziło się nań dla samej przyjemności wdrapywania się i ryzyka nie bez pewnego dreszczu, czy się noga nie opsnie na postumencie. Żubr nie nastawiał jeszcze rogów kontra, nie spoglądał w stronę domu z ową wyzywającą wzgardą, jakiej nabył później. W tym domu pachnącym żywicą i świerkiem (żywica bursztynowymi kroplami polśniewała na belkach sufitu, na deskach ściennej boazerii, a puszyste gałęzie choiny do wycierania nóg leżały zawsze na schodach i na każdym progu), w ciemnym, wielkim domu, gdzie cienie i głosy szły za tobą dłużej i bardziej znacząco niż na pokojach zamkowych, miało się jeszcze sporo miejsc do poznania i spenetrowania. Przede wszystkim podziemia, rozległe korytarze i piwnice, jedne zamknięte, jak ta na wino i ta na flagi, pochodnie, festony i inne galowe rekwizyty, a inne piwnice otwarte, zawalone rupieciami, kopalnie bezcennych rzeczy i odkryć. Następnie zakazane komnaty carskie, do których można było dostać się tylko wtedy, gdy je wietrzono i odkurzano. Spiżarnia babci, kapliczka boskich przysmaków – kiedy się tam szło od faski do faski, od słoika do słoika, to jakże trudno było ocknąć się z ekstazy słodkiego palucha i umknąć w porę. Gabinet dziadka – tu się brało lanie i dobre rady, i tu się dopiero czuło mężczyzną, w tym zapachu cygar i skóry, między rzędem flint i sztucerów za szkłem a wiązką kordelasów i trąbek na ścianie, w obecności wielkich ksiąg z obrazami w najżywszych kolorach o wszyściutkich zwierzętach i ptakach, o każdym drzewie i każdej roślinie. Poza tym w gabinecie dziadka można było wywołać głosy ludzi i zwierząt, bo na biurku stało dębowe pudełko telefonu z korbką, a na półeczce leżały różne waby, wabiki, odzywające się rykiem jelenia albo popiskiwaniem sarny, albo zającem, który kniazi żałośnie z bólu i przerażenia… A na samym strychu spoczywały w kurzu i zapomnieniu pamiątki po zbójach leśnych – oszczepy, żelaza i strzelby, przeważnie swojskie, wsiowej roboty, każda z drewnianą metryczką na drucie, nazwisko kłusownika i numer sprawy. To między innymi gdzieś tam w kątku. Cały ogromny strych zalegały trofea myśliwskie, zwały rogów łosi, żubrów, jeleni, danieli i kozłów, dzicze kły, skóry żubrze, wilcze, rysie, borsucze – starczyłoby tego na wyposażenie kilku dobrych muzeów łowieckich. Zakradaliśmy się tam z moim druhem i rówieśnikiem, Bolkiem, synem Bolesława, stangreta. Przełażąc po belkach pułapu nad zamkniętymi na kłódkę drzwiami, braliśmy z tego skarbca co trzeba do naszego wigwamu na dnie parowu między stawem a wędzarnią. To się działo już po paru latach, tyle trwała droga na strych, do pełnej sprawności rąk i nóg.
Spenetrowany po wielekroć do ostatniej komórki dom stawał się ciasny i nudny. Już się odkryło Amerykę i Old Shatterhanda, świat wielkiej przygody upajał i wabił, i Żubr zerkał już w stronę domu z wyraźnym przekąsem. Na Żubra szło się teraz jak po narkotyk ucieczki i pędu. Wystarczało, siedząc okrakiem na potężnym karku, unieść głowę i patrzeć na mknące po niebie obłoki, a wierzchołki świerków uciekały w tył, ziemia zaczynała falować do rytmu żelaznych kopyt w galopie, mąciło się w głowie od myśli goniących niemożliwe rzeczy, które raptem stawały się możliwe, i serce się tłukło za wolnym stepowym wołaniem: achturhaj, achturhaj… Choćbym teraz puścił fiata po ostatnią kreskę tachometru, nie zaznam nigdy takiej łaski pędu, takiego stanu wyzwolenia.
Dom, jak powiedziałem, coraz bardziej stawał się ciasny i nudny, zachował jednak pewne wciąż atrakcyjne enklawy, jak kuchnia i taras.
W kuchni zawsze coś się działo ciekawego, jak nie na stołach ciągnących się wzdłuż ścian, to przy piecach, a było ich dwa, chlebowy i zwykły, do gotowania, jak się nie piekło pod blachą czy na rożnach, to się robiło wędliny albo sery, masło, marynaty, kiszonki, solonki, konfitury, nalewki, skubało się gęsi, perliczki, indyki. Raz, pamiętam, na pół oskubane indyki ocknęły się na stołach i wrzasnąwszy piekielnie, skoczyły przez okno. Jak się później okazało, leżały na podwórzu zalane w pestkę po zjedzeniu wyrzuconych ze spirytusu wiśni, a dziewczęta myślały, że indyki padły, i żeby choć pierze uratować, zaczęły je skubać…. W kuchni zawsze był ruch i gwar. Rej wodził Paweł, który właściwie nie należał do babińca, należał do męskiej, dziadkowej służby, ale niewiele mając pracy przy dziadku, pomagał babci i najwięcej gadał w kuchni wśród dziewcząt, przygadywał sobie każdą nową, młody i przystojny, brał je wszystkie po kolei, ale żadnej nie zrobił dziecka, chodził więc w glorii podziwu i zaufania. Opowieści jego, ucieszne bądź straszne, nosiły znamiona realizmu romantycznego i były fascynujące, jak dajmy na to o dwóch takich spod Prużan, co poszli w diabły – niby to wyjechali do Ameryki, a naprawdę oni, ci dwaj chytrzy bracia, zamieszkali w loszku na cmentarzu tuż przy brzeskim trakcie i stamtąd nocą wypadali w koźlich skórach, z rogami, w żelaznych rękawicach z nożowymi pazurami na trzy cale, którymi mordowali podróżnych; oczy im się jarzyły zielonym ogniem, do tegoż jeszcze jeden z braci hukał, a miał taki bas, że jak huknął, to nieraz koniom popręgi pękały i już każdy kupiec mdlał. Nabrali złota i wszelkiego majątku aż po pawlacz loszku, wtenczas jeden z braci kupił sobie młyn koło Browska, a drugi, co wszystko przeputał, tak że został mu ino bas, wkręcił się na diakona do perełuckiej cerkwi i tamuj tera huczy Hospody pomyłuj… Wiele chwil zasłuchania dał mi Paweł, wyświadczył też niejedną drobną przysługę i raz dotkliwie mnie skrzywdził, zarzynając na moich oczach różowego prosiaczka w sposób popisowy i na wesoło, jak gdyby zamiast rzeźnickiego noża miał smyczek i wodził nim do taktu rzewnej piosenki – brzydziłem się i unikałem potem Pawła, mdliło mnie na wspomnienie tych konwulsji i charkotania i wiele lat musiało minąć, nim mogłem jeść prosiaka… Zgoła inny rodzaj narracji prezentowała Paraska, niania u nas w rodzinie od niepamiętnych lat i pierwsza kuma bożogrobskiej baby Genowefy. Łakomczuch nie z tej ziemi. Wyżywała się w mękach starców bożych po pustelniach. Twarzyczka jej, suszona ulęgałka, kraśniała z lekka i zmętniałe oczka nabierały niemalże lubieżnego blasku przy żywotach świętych, których sens i rolę przy Panu widziała na obraz i podobieństwo własnej służby u swych państwa, a już posty czterdziestoczterodniowe bez kropeńki wody i inne głodne kawałki z pasjonałów toby łyżkami jadła. Opowieści jej jak wszystkie twory dogmatycznego idealizmu tchnęły błogością i nudą, zmuszały jednak do przelotnych i trudnych refleksji na temat duszy, co to jest właściwie, para czy światełko? O tamtym świecie, jak on wygląda naprawdę? I czy można zostać świętym na jakiś czas tylko, żeby nie stracić raju w niebie ani życia męskiego na ziemi?
Wszyscy oni, Paweł, Paraska i dziewczyny, byli traktowani przez babcię jak duże dzieci. Serio rozmawiała ona z Bolesławem i Żydem Torboczką i im wolno było przy niej siedzieć.
Bolesław zjawiał się w kuchni rzadko, należał do męskiej obsady, z jego relacji babcia dowiadywała się o bieżących sprawach dziadka, bo dziadek milczał, i co się dzieje u jegrów, w tych starych leśnych rodach Bałabońców, Sawickich, Kiczkajłłów, Hryńczuków, jako że blacha i zagroda strażnika łowieckiego przechodziła z ojca na syna, dopływ świeżych kadr występował sporadycznie, zazwyczaj wówczas gdy objawił się jakiś fenomenalny i nieuchwytny kłusownik, to się brało go na jegra. Jeśli wśród nich lub na wyższym szczeblu, w środowisku oberjegrów, zdarzały się spory, zatargi lub rozgrywki o karierę, Bolesław bezbłędnie oceniał sytuację i ewentualne wyniki z wprawą rutynowanego kibica, sam nie miał ambicji i do niczego nie dążył. Wysoki, postawny, o czarnych sumiastych wąsach i twarzy rzeźbionej zuchwale ostrymi bruzdami, a smętnej w ostatecznym wyrazie, trzymał się z jakąś staroświecką dystynkcją. Nie zapominał, że jest stangretem, ale równie dobrze pamiętał, iż nie z chamów się wywodzi, tylko ze szlachty i w malowanej skrzyni ma pożółkłe rycerskie papiery.
A rudawy, pejsaty Torboczka, rozwożący na swej taratajce towary i wiadomości, byłby pociesznym zjawiskiem, gdyby się był nie wynurzał z żydowskiego świata, pełnego lęku i kontrowersji. Żydzi to bezecny naród, mówiła Paraska, Pana Jezusa wydali na męki; Paweł ukazywał tę samą bezecność w bardziej aktualnych aspektach, że nie piją, nie bawią się, nie myją, polować ani wojować nie potrafią, z kobietami żyją ledwo, ledwo i tylko myślą, jak by oszukać, tylko interes i sitwes idzie im do głowy, a wszystko dlatego, że kutaski mają obrzezane. Straszne. Ale czemu w takim razie babcia go lubi? Ufa mu, zaopatruje się we wszystko u niego na słowo, płacąc gotówką raz do roku po Bożym Narodzeniu, kiedy Torboczka wyjmuje swój postrzępiony, zwinięty w rulonik zeszyt. Torboczka siada przy niej, uprzednio podwinąwszy delikatnie chałat na znak, że w pełni docenia ten zaszczyt, bawi ją swymi opowiadaniami, a wie wszystko, co się dzieje od Prużan do Bielska, i po każdej opowieści, przebierając palcami w zmierzwionej bródce, umie wyiskać odpowiednią sentencję, jest bystry i niezmordowany, moknie, marznie w koszu taratajki, chodzi w starej kapocie, a dzieci – to babcia podnosiła z uznaniem, wskazującym palcem do góry – dzieci kształci w gimnazjum.
Pośrodku takiej oto kuchni z epoki wędlin domowych, przęśli i rożna, w głębokim fotelu królowała matka rodu, nasza na wpół sparaliżowana babcia. Spódnica jej spływająca kloszowo na podłogę ruszała się od kotów, które tam chodziły i mruczały, a dłoń na kolanie unosiła się i opadała nieustannie w rytmie pulsu, miało się wrażenie, iż unosi się podrzucana czymś i opada bezwładnie jak zamszowa klapka. Mama mówiła, że to z nerwów, za dużo babcia myśli. Musiały to być niespokojne i ciężkie myśli, tak mi się wtedy zdawało i teraz, kiedy próbuję ją zrozumieć. Jedenaście porodów i poronień, trzy gospodarstwa i groby kilkorga dzieci miała za sobą i w sobie, i jeszcze tę młodą emancypantkę z Welehradu, która wierzyła, że chcieć to móc, będzie miała życie wartkie i ładne wśród ciekawych ludzi i spraw, a niegłupia to była dziewczyna, wcale nie, dobrze sobie poczynała w ruchu młodoczeskim, słuchano jej chętnie na zebraniach i jeszcze chętniej czytano, co pisała, masz talent, Františko, i umiesz sobie radzić, mówiła Karolcia, sławna później Karolina, przepowiadała piękną przyszłość. Ale poszła za miłością w lasy, zapadała w lasy morawskie, spalskie, białowieskie, coraz bardziej matka i żona, wzorowa, wzorowa, coraz mniej sama swoja na własne pragnienia, opadła w końcu pośród zwierzynieckich nocy i dni. Dzień jeszcze można jako tako przepędzić, ale noce… Noce w puszczy są wszystkie niedobre, i te zimowe, dmące śnieżną zamiecią, i jesienne, gdy rozognione jelenie ryczą dokoła, i te letnie w księżycowej, widmowej poświacie – wszystkie noce są straszne dla starej kobiety, którą dręczy niemoc i samotność. Jest sama jedna w pustych do końca ciemnościach, nie ma nikogo, jak gdyby nigdy nikogo nie miała i wszyscy, którymi wypełniała życie, byli snem, dwie córki, trzech synów, czternastu wnuków i mąż, piękny Józef, śpiący u siebie zdrowym, twardym snem, tęgi staruch, siedemdziesiąt lat, a wciąż mężczyzna, kobiety mają jeszcze z niego pociechę… Ano tak, chcieć to móc, moja ty Františko, bodajby cię nigdy nie było, nie pytałabyś się natrętnie w języku młodości: Řekni, babičko, jak se to jmenuje? Neviš? Babcia nie wie. Chwytając się poręczy łóżka i krzeseł, sunie do apteczki w rogu i drżącą ręką leje do szklaneczki dereniówkę na dobranoc temu wszystkiemu, by nie myśleć, nie słyszeć szeptu Františki, jak się nazywa takie życie: Bublina, neco pekného jen na pohled, babičko, planá řeč, marná nadèje…
W takim dramacie widzę ją teraz, gdy dawno spoczywa na cmentarzu wysoko nad Wołgą i miastem, w którym urodził się Lenin. Nie sądzę, by się mogła tym wzruszyć, zważywszy natomiast, ile w swej wędrówce zaznała obcego i dziwnego, można by powiedzieć, iż taki grób pasuje do jej życia, jest poniekąd w jej stylu. Ale w czasach, przy których jesteśmy, babcia z trudem wprawdzie, jednakże rządziła jeszcze domem, na noc do poduszki popijała, dziadek żył swoimi sprawami; gdy wracał, w domu robiło się ciszej i nieco trwożniej. Mama po zgonie ojca wciąż nie mogła przyjść do siebie i chociaż czyniła wszystko, co do niej należało, zajmowała się nami i pomagała babci w gospodarstwie, była przy tym wszystkim jakby nieobecna, a ja wymykałem się na Żubra i dalej, niestety, w coraz gorsze regiony.
Wagner, były oberjegier, znakomity myśliwy, oprowadzając wycieczki, opowiadał nieraz o dziadku i – jak mi doniesiono – wspominał czasem o mnie, że stary Newerly miał niemożliwego wnuka, który zerwał kabel telefoniczny od słupa do słupa, strzelał z rewolweru do bony, spuścił wodę ze stawu, uprowadził bydło dróżnika i tym podobne niepoczytalne wybryki, aż się wierzyć nie chce, że się uchował i nawet książki pisze. Drogi panie Wagner, tak chciałbym sprostować, prawda, robiłem to wszystko, nieprawdą natomiast jest, jakoby to była zabawa. Ja się nigdy niczym nie bawiłem, na tym polega moja wina i poniekąd nieszczęście. Uciąłem kabel, owszem, ale to nie był niepoczytalny wybryk, przeciwnie, jak najbardziej poczytalny, bo jeśli się chce mieć nie zabawkę, lecz prawdziwy łuk, i jeśli ktoś mądry, dajmy na to, stangret Bolesław, zdradził tajemnicę łuku wieków średnich i już się go zrobiło według najlepszej receptury z dobrze wyparzonej buczyny, to trzeba mieć równie prawdziwe groty i strzały, a gdzie lepszy surowiec niż carski kabel telefoniczny, dwukrotnie grubszy kabel i bez porównania twardszy od dzisiejszych przewodów, na których bujają się jaskółki. Poza tym zważmy sprawiedliwie okoliczności łagodzące: po pierwsze, czasy, kiedy to się działo, cholernie nudne, nieruchawe czasy, szczególnie dla młodzieży, po drugie, miejsce, gdzie się to działo, dwór pośrodku puszczy czy też puszczańskie, zamknięte na głucho obejście, do którego świat docierał jednym tylko drutem i choćbyś nie wiem jak kręcił korbką, odezwie się Białowieża, i znowuż Białowieża, i zawsze tylko Białowieża, taka łączność sama się prosi, zerwij mnie, ciachnij cążeczkami, nie wiadomo kiedy to się wyda, nie wiadomo kiedy będzie lanie… A co do stawu, to znowuż nie zabawa, ale ciężka do siódmego potu praca, cały tydzień kopaliśmy z Bolkiem rów odpływowy, by spuścić staw i podnieść z dna owe złote karpie, które babcia kiedyś zapuściła, a których nikt potem nie widział… Bydło strażnika, dokładnie mówiąc: dwie krowy, dwie świnki, pięć gęsi, źrebak i kot, zgoda, ale gdyby pan, panie Wagner, słyszał wycie obdzieranego psa i odgłosy kija, którym go tłukł ten strażnik, aż zatłukł na śmierć, bo potrzebował psiej skóry, toby pan tak samo powiedział sobie: nie, taki drań nie może mieć żadnego stworzenia! I nie zaznałby pan spokoju, póki nie uprowadziłby wszystkiej jego żywiny z obejścia daleko, na łąki śródleśnej wioski Budy, żeby dobrzy ludzie między sobą rozebrali to stadko. A do bony z rewolweru nie strzelałem, to przesada, myśmy tę zołzę tylko przywiązali do sosny, nastraszywszy rewolwerem, i poszliśmy, Włodek i ja, do lasu z czternastoma nabojami i to był najgłośniejszy nasz dzień, po którym mama załamała ręce, nie dam rady z tym chłopcem, powiedziała, nie wychowam go bez męskiej ręki… Ileż to razy marzyłem o podobnym spotkaniu: przyjeżdżam do Białowieży, wciskam się w tłumek turystów posuwających się za Wagnerem po muzeum, słucham, potem dopiero na stronie: niech pan daruje, drogi panie, ale to nie były dzikie zabawy, ja się nigdy niczym nie bawiłem, nie umiałem na niby, dotknięty byłem pasją autentyzmu. I oto teraz, gdy przyjechałem tu z synem, to się okazuje, że Wagner nie żyje, ostatni człowiek, którego obchodziło moje dzieciństwo, nie żyje, nie ma nikogo, kto byłby ciekaw wiedzieć, ile taki chłopak zawdzięcza owej pasji, a ile się nacierpi z tego powodu, że wciąż bierze serio to, co inni od dawna traktują na niby.
Skoro mówimy o tym, co w dzieciństwie rzutowało później w jakiejś mierze na dalsze lata, warto zatrzymać się i przy tarasie, o którym wspomniałem już, że go lubiłem na równi z kuchnią, tylko jeśli w kuchni działy się ciekawe rzeczy w kręgu domowników i codziennych spraw, to ten narożny taras na pierwszym piętrze, osłonięty z obu stron dzikim winem jak altana, był miejscem szczególnych wydarzeń. Wydarzeń nie bez znaczenia dla mnie chociażby dlatego, że tu spotkali się niegdyś moi rodzice. W niedziele i święta, jeśli dzień nie wypadł zbyt chłodny, jadało się tu śniadania i kolacje, przyjmowano gości. Kiedy dziadek chciał sprawdzić, jak bije nowa broń albo czy nie rozregulowała się luneta, to z tego tarasu strzelał do tarczy ustawionej w oddali przy grubej sośnie. Podczas najjaśniejszych odwiedzin, gdy nie wolno nam było wychodzić z domu, zza tego wina na tarasie przyglądaliśmy się koronowanym gościom, którzy bez koron tam na ziemi wyglądali zwyczajnie, a niektórzy wprost kukiełkowo, car taki mały i niezgrabny, a wielki książę, jego stryj, jeszcze bardziej tykowaty, z jeszcze większą końską szczęką, istny kościej, kościany dziadek. To było okropne rozczarowanie, przeżycie trwałej mocy, prysł bajeczny urok majestatu i na zawsze w spojrzeniu na panujących pozostało coś z tamtego tarasu. Następca tronu Aleksy, chłopak trochę młodszy ode mnie, budził litość, że daje się ubierać z dziewczyńska w jedwabne szmatki i koronki jak kremowa pianka, a przecież mógłby nosić mundur swego pułku, 5 Pułku Grenadierów Kijowskich imienia cesarzewicza Aleksego, na miłość boską, ma swój pułk, dowódcy batalionów i kompanii meldują mu się na rozkazy, a on nigdzie ruszyć się nie może bez piastuna, ogromnego marynarza, który chodzi za nim krok w krok. Pojąć nie mogłem tej jego głupiej bieganiny na ptasim podwórku, że on, cesarzewicz, czuje się szczęśliwy, ganiając gęsi naszej babci! Ganiał niezdarnie, pośliznął się na gówienku i zdarł skórę z gołego kolana. Każdy normalny chłopak toby tylko roztarł i pobiegł dalej, a jego piastun zaraz chwycił na ręce i co tchu poniósł do babci, babcia nie mogła zatamować krwi, przybył nadworny lejbmedyk, ale i on nie potrafił, więc czym prędzej do Petersburga, do świętego starca, o którym mama powiedziała coś do babci z grymasem obrzydzenia, w ogóle w rozmowach i gazetach tyle było szumu dokoła tego kolanka, całe imperium trzęsło się i ja już nie chciałem być carewiczem. A kiedy po paru latach dowiedziałem się, że został zastrzelony w piwnicy na kolanach ojca wraz z całą rodziną, z lejbmedykiem i tym piastunem-marynarzem, to się wzdrygnąłem, za co? Za winy rodziców? Ależ dosyć nacierpiał się przez nich w okrutnej pałacowej niewoli, ze wstrętną chorobą na domiar, może tyle tylko użył sobie, że poganiał gęsi naszej babci. Kiedy się ma szesnaście lat i rewolucję w duszy jak wieszczy dzwon historii, jak objawienie święte, jakże trudna i bolesna, i osobista staje się rozterka, czy można zabić dziecko z czystego rachunku, jeśli wypadnie dodatnio dla rewolucji. Racje polityczne akceptują taki mord, należało go popełnić dla zdławienia kontrrewolucji, dla zwycięstwa komunizmu, jesteś po prostu nieuświadomiony, sentymentalny i miękki inteligenckim mazgajstwem, tak mówią poważne racje, a serce wzdryga się i buntuje, że to nieludzkie, a przecież komunistyczne i ludzkie nigdy, za żadną cenę nie powinny kłócić się z sobą.
Pierwsze doznanie pisarskie przeżyłem również na tym altanowym tarasie. W księżycowy wieczór wczesnej jesieni, gdy las tchnął już winnym zapachem tlenia i z głębi puszczy dochodziły wzbierające porykiwania stęsknionych byków, wymknął mi się pierwszy wierszyk i poparzył duszę, aż się rozpłakałem, a nie byłem rzewnym chłopcem, nie pamiętam, żebym kiedykolwiek płakał w dzieciństwie. Od tego czasu zacząłem pisywać, raz wierszyk, to znów jakąś historyjkę, w późniejszych latach bazgrałem całe bruliony, zawsze kryjąc się z tym moim intymnym zajęciem i bez myśli o celu, właściwie po to, by wywołać TO. Dużymi literami T i O szyfrowałem w mojej mowie ten nienormalny stan jak błogi rausz, dający dziwny, dobry smutek i lekkość niby snu, kiedy się lata wysoko nad ziemią, a ciała nie ma, może mnie w ogóle nie ma, a może jestem we wszystkim dokoła. A że podobne odświętne uczucie rzadko nawiedza przy pisaniu, pisanie to cholernie żmudna praca, wymagająca hartu i dużej ambicji, której mi brak, toteż niewiele napisałem i dlatego między innymi tak późno przeszedłem z amatorstwa do warsztatu, do zawodu pisarza.
Szkoda, że tak rzadko miewałem TO, energia zbyt żywej natury szła, niestety, w pomysły i przedsięwzięcia obce kontemplacji, szkoda mamy, przeraziłem ją w końcu i wpędziłem w drugie małżeństwo. Dała mi męską opiekę w osobie ojczyma, kolegi ojca, oficera tegoż pułku, który tymczasem został przeniesiony z Samary do Jabłonny pod Warszawą. W Jabłonnie skończyło się dzieciństwo. Gdy po roku wróciłem stamtąd, nie byłem już dzieckiem ani normalnym chłopcem. Znałem ból ciała, cierpienia duszy i stałem tu, w tym samym miejscu, przed Żelaznym Żubrem, nie wiedząc, co począć z sobą, jak dalej. Nie zawiódł, poratował w nieszczęściu…
Nasza wycieczka miała osobliwy finał. Kiedyśmy tak od wspomnienia do wspomnienia szli śladami Żelaznego Żubra za tym moim rosyjskim dzieciństwem, z białej leśniczówki postawionej na fundamentach naszego domu wyszedł człowiek w leśnym mundurze i powiedział: ,,Pirożnikow jestem, ale Polak”. Tak się przedstawił. Słowa i ton pobrzmiewały dziwną, niewesołą chyba historią, aż się chciało z miejsca ją chwycić, ale miałem już rutynę, nie trzeba się spieszyć, przyjdzie pora, sam się otworzy… To się stało po paru godzinach i kieliszkach, w nocy po kolacji, gdy żona jego i sarenka poszły spać, opowiedział nam swe życie pisane ciętym losem z bezbłędną, okrutną finezją, wprost do druku, aż żeśmy z Jarkiem spojrzeli na siebie przez stół, to warte zachodu i to ma swą wymowę, ta historia człowieka, który urodził się i chował na pograniczu dwóch narodów, dwóch kultur, tak samo jak ja, tylko że Polska, adoptując mnie, była dla mnie łaskawsza… Gdy wrócę do Warszawy, pomyślałem, koniecznie muszę mu przesłać Leśne Morze, w sam raz dla leśnika. Tymczasem on w chwili pożegnania podał mi właśnie Leśne Morze – niech się pan podpisze, będę miał pamiątkę… Miły panie Włodzimierzu, nie zdajesz pan sobie sprawy z tego, coś uczynił. Kiedy niespodziany czytelnik podaje autorowi jego książkę w miejscu urodzin i w obecności syna po starcie autorskim, to tym gestem właściwie zamyka krąg życia. Chce się już tylko, po raz pierwszy to uczułem, chce się spojrzeć na nie bez żalu i osobistych kontrowersji, śledzić z chłodnym zainteresowaniem, być może, przeżywać jak każdą inną fikcję.
Wojna wybuchła za wcześnie, za wcześnie o dobrych parę lat, w osiemnastym roku byłaby dla nas na czasie, ale teraz to klęska, mówił z irytacją generał, mieszając łyżeczką herbatę. W rozpalonej miedzi samowara jeszcze bardziej krągło odbija jego szpakowata, strzyżona na jeża głowa i twarz jeszcze bardziej krwista, jeż na raku, myślę, siedząc z naszym jamniczkiem na kolanach obok mamy w tym samym miejscu, gdzie przed rokiem podziwiałem ją w ślubnej sukni i pierwszy wypiłem szampana, nim wyszła do gości przesuwających się w amfiladzie kremowych pokoi. Od wina i walca dostałem potem kręćka, jakiejś słodkiej zawiejki, sufit pięknymi stiukami krążył nade mną w łagodnych wirach, gwiezdny blask prószył z kryształowych żyrandoli na ścienne lustra w złocistych ramach festonowych, w ich głębi grały oszalałe świetliki. Różowawa mgiełka zdawała się unosić nad dźwiękami orkiestry, opalizowała, falując nad tłumem weselnym, wyłaniały się z niego obce twarze, oczy, uśmiechy, obce a dobre, wszyscy się do mnie uśmiechali, bo to było wesele mojej mamy, mój szampański wielki dzień, rok temu zaledwie, trochę więcej niż rok i już.
Jesienna plucha szemrze w koronach drzew Ogrodu Saskiego tuż za szybą, z nowego soboru naprzeciwko biją dzwony na molebien za gwardię, gwardia odchodzi z Warszawy na front, Onufry Jewsiejewicz także powinien być w soborze ze wszystkimi generałami, ale jest dieżurnym gienierałem, może zostać u siebie, to nasza wizyta pożegnalna, wyjeżdżamy w głąb Rosji, będziemy bieżeńcami, Jabłonna opuszczona, nasz pułk za lasami, za jeziorami, gdzieś tam w Prusach Wschodnich, generał mówi, że to zbrodnia ratować Paryż, rzucając na Prusy najlepsze pułki, wyginą w pierwszym ogniu i przyjdzie po nich rezerwowa zbieranina. Mówi głosem ściszonym, znużonym, tylko łyżeczka, podzwaniając o szklankę, zdradza irytację na przedwczesną wojnę i na Matyldę Wilhelmownę, która została za granicą, niedobrze, to nawet bardzo niedobrze, gdy dyżurny generał w sztabie okręgu nadgranicznego ma za żonę Niemkę i wybuch wojny zastaje ją u krewnych w Niemczech, skąd nie wiadomo jak się wydostać do Warszawy, którędy – neutralny Luksemburg zmiażdżony, Belgia zmiażdżona, armia niemiecka wali na Paryż, może zajmie i Szwajcarię, a my nie mamy żadnego sensownego kontrplanu ani organizacji, ani zaplecza, tylko modły, bohaterskie gesty i bałagan nie z tej ziemi, reforma armii nieukończona, przemysł wojenny nierozbudowany, co tam mówić, moja droga, długo będziemy wojować i ciężko, niech Pan Bóg ma nas w swej opiece, jedźcie sobie lepiej do tej mordwińskiej Penzy i oszczędzajcie każdą kopiejkę…
Jechaliśmy – ja, Lena, Olesia z Tanią w beciku i mama w żałobie po naszym dziadku, który zmarł w pierwszych dniach wojny, to było nie do wiary, taki mocny, nikt by mu nie dał siedemdziesięciu trzech lat, taki żywotny, dopiero co kupował sobie u Kozaków konia z siodłem, nagle rak, operacja w lecznicy warszawskiej i pogrzeb nie na rangę oberjegiermajstra jego cesarskiej mości, jakiś zdławiony, roztargniony pogrzeb w zamęcie wielkiej wojny, strzelano akurat do czegoś w niebie nad Warszawą, ludzie chowali się po bramach i pod płóciennymi daszkami u witryn sklepowych, by nie wypatrzył ich niemiecki aeroplan, a ojczym przybył na cmentarz w ostatniej chwili w pełnym bojowym rynsztunku i wszyscy raz po raz zerkali to na trumnę z dziadkiem, to znów na niego, co spieszył na front, nie zdążywszy wyprawić żony i dzieci w bezpieczne miejsce – jechaliśmy właśnie do jego, ojczyma, rodziców w Penzie.
Pociągi szły niemalże normalnie, z niezmąconą jeszcze flegmą, dwa razy dzwonił dzwon na stacji, dwa razy gwizdał starszy konduktor, dopiero wówczas lokomotywa westchnąwszy ciężko parą, zaczynała brać pod koła niezmierzoną rosyjską przestrzeń. Z łomotem, śpiewem, czasem z muzyką, leciały wojskowe transporty, ówcześnie mówiąc eszelony, ogłuszały na chwilę i znów się miało ciszę i spokój, i ubogą w kolory równinę, równinę bez końca. Byliśmy przeważnie sami w przedziale, kto zajrzał – tyle bagaży i dzieci, i kobieta w żałobie! – szukał sobie miejsca gdzie indziej. Mama z rzadka się odzywała, zamyślona, wyczerpana przeżyciami i pracą ostatnich dni, kiedy wszystko się na nią zwaliło, choroba i śmierć ojca, i zwinięcie domu, pakowanie, przewiezienie mebli i rzeczy z Jabłonny na przechowanie w Warszawie, i ta wojna, którą wypadnie przebyć gdzieś daleko w obcych stronach, wojna długa i ciężka, jak zapowiedział Onufry Jewsiejewicz, a więc tak chyba będzie, ufała mu zawsze, słuchała jego rad, nie dlatego, że generał, ale że uczciwy i mądry, i taki bliski, że prawie rodzina. Dla mnie odwrotnie – wiarygodność ponurej prognozy przemawiała rangą generalską, tak przecież myślał, tak wróżył sam dieżurnyj gienierał (nie wiedziałem i do dziś nie wiem, co to właściwie znaczy, jaka to funkcja w sztabie), słowem, obojeśmy z mamą, skażeni jego zwątpieniem, nie mogli się poddać upojnej euforii pierwszych dni wojny. Z okna pociągu, jadąc do Penzy, widziałem trójkolorowe flagi i srebrne orły bizantyjskie na mijanych dworcach, żegnano odjeżdżające bataliony i pułki, śpiewano Kol sławien, leciały w górę czapki – hurra, niech żyje! – zaciskały się wzniesione pięści – nie damy! – orkiestry grały marszowe tramtadram, dobrze, myślałem sobie, dobrze, ale wy tego nie wiecie, jaka to będzie wojna, bałagan nie z tej ziemi, armia niegotowa, fabryki niepobudowane i nasz sławny, nasz stary pułk, najstarszy pułk w armii, bo z XV wieku, idzie na pewną śmierć dla tych Francuzów, co nie potrafią obronić swej stolicy, a jak on zginie, to skąd weźmiecie drugi taki – zżymałem się w duchu i nieufnym okiem patrzyłem na te tłumy pijane patriotycznym uniesieniem i śpiesznie dopijaną monopolową, szła przecież niebywała prohibicja, Rosja stawała do boju na śmierć i życie, sposobiła się z modlitwą, ascetycznie, i car, kładąc rękę na gorzelnie, na kabaki, ślubował: nie zgrzeszymy więcej piciem, nie będziemy pili aż do zwycięstwa, tak nam dopomóż Bóg… A co mnie to wszystko obchodzi, mówiłem sobie, ja na wojnę nie pójdę. Odwracałem się od okna do Leny i Olesi, przytulonych, rozszeptanych jak najbliższe koleżanki, chociaż Lena miała osiem lat, a Olesia siedemnaście, dopiero co do nas przyjęta. Mama prosiła wuja Stefana o jakąś czystą, porządną dziewczynę do Tani i wuj, jadąc na pogrzeb dziadka, przywiózł z Hajnówki tę czyściutką, malutką nianię z kasztanowym warkoczem do pięt, z rozmytym na smagłych policzkach pomarańczowokarminowym jak na koksach rumieńcem. Ukończyła szkółkę parafialną, lubiła czytać, ciekawa wszystkiego, co w książkach i na świecie, w lot chwytała nowe słowo, nową robotę, nieznane dotąd zwyczaje i pojęcia. Z białowieskiej wsi, jaką była podówczas Hajnówka, wyniosła mnóstwo piosenek, porzekadeł, historii, jej śpiewny głosik jasnej barwy działał na mamę kojąco – mów, Olesiu, mów sobie, to mi nie przeszkadza – przymknąwszy powieki, słuchała z leciutkim uśmiechem, zdawało się, że słucha i Tania w beciku, chociaż co może zrozumieć taki smoczek w trzecim miesiącu. Wszyscyśmy od razu polubili Olesię, weszła do rodziny niby część składowa kółka, której właśnie brakowało, rosła z nami, była u nas do końca dni dziewczęcych i odeszła, zostawiając po sobie bajkę, którą potem Lena opowiadała Tani: w gniazdku nad nami wykluła się oknówka, czarno-biała, prześliczna jaskółeczka, i tak dalej. To się stało później, w osiemnastym roku, a wówczas, w sierpniu czternastego, kiedyśmy dopiero zaczynali naszą wędrówkę, ilekroć miałem dość tej niewczesnej wojny, odwracałem się od okna do Leny i Olesi i czas nam lekko leciał na pogaduszkach, zgadywankach, na opowieściach, gdzieśmy się nawzajem częstowali bez wyboru, czym się dało, dziwnym i strasznym, czymś śmiesznym, czymś z życia, wydarzeniem czy przygodą…
A do Penzy, gdzieśmy się wyładowali wczesnym rankiem, wojna jeszcze nie dotarła. Na pustawym dworcu zalatywało skądsiś smacznie świeżym wypiekiem, ogarniała przytulność rzeczy stałych i nieśpiesznego rytmu, nawet parowozy zdawały się posapywać w słodkiej drzemocie, doprawdy nikt by się tu nie domyślił czasu wojny, gdyby nie wielki plakat w poczekalni – mocarny Kozak, skacząc wysoko nad zgliszczami, nadziewał dobrodusznie na lancę Niemca wielkości królika, w pikielhaubie, z wąsami jak czarne, sterczące do góry kątowniki, Niemczyk wierzgał w powietrzu nóżkami i z ust jego buchał dymnymi kółeczkami napis, po sylabie w każdym kółeczku: jam kajzer Wilhelm, kat Belgii i Kalisza!
Nikt nas nie witał, staliśmy zbitą gromadką przed kopcem bagaży, patrząc na obce, tak inne miasto, i to poczucie obcości pozostało, bo i po paru latach nie mogliśmy się przyzwyczaić do Penzy, tymczasem Symbirsk dał się polubić i zostawił więcej dobrych wrażeń, choć mieszkaliśmy tam tylko dwa lata. Myślę, że w czternastym roku byliśmy bardziej „zachodni”, przybyliśmy do Penzy prosto z Warszawy, kontrast był zbyt wielki, zbyt świeże wspomnienia, dopiero tu, na tle szarzyzny i zastoju, widzieliśmy całe piękno i wdzięk Warszawy, jej schludność i klimat jakiejś rześkiej lekkości. A Penza była przede wszystkim ciężka w sobie i bez żadnej gracji. To miasto, dźwignąwszy się kopułą katedry, spływało bezwładnie ze wzgórza ulicami z początku prostymi i głębokimi na dwa, trzy piętra, potem ulice wykrzywiały się, supłały w zaułki i rozpadały się na sady, płoty, parterowe i piętrowe drewniaki. Asfaltowe lub ceglane chodniki miała tylko dzielnica pryncypalna, a i tam ruch kołowy był taki, że chłopcy mogli grać na jezdni w kozny, przepuszczając od czasu do czasu przejeżdżającą dorożkę. Tramwajów ani aut nie znano. Poza centrum miasta chodniki wyglądały jak kładki, były bowiem z desek na podłożonych okrąglakach. Na głównej ulicy, na Moskiewskiej, znajdowało się trochę większych sklepów z wystawami, dwie apteki, iluzjon i fotograf, czyli salon. Na budowę teatru dopiero zbierano. Co jeszcze? Biblioteka publiczna, sad archijerejski, dwa klasztory, dwie czytelnie bezpłatne przy sklepach spółdzielców, sporo szkół parafialnych, seminarium duchowne, szkoła malarska, kilka gimnazjów męskich i żeńskich – słowem, pospolite miasto gubernialne, siedemdziesiąt tysięcy mieszkańców, w tym zaledwie parę tysięcy robotników zatrudnionych w warsztatach kolejowych i drobnych zakładach przemysłowych na peryferiach, w osiedlach podmiejskich, miasto raczej handlowe, z przewagą kupców, urzędników i strasznych, prosto od Gorkiego, mieszczan. A królową ich, wykwitem pierwszej klasy, była nasza przyszywana babka, to znaczy matka ojczyma, Anastazja Polikarpowna, panująca na parterze kamienicy generałowej Bondarienko przy ulicy Sadowej.
Charakteru i poglądów Anastazji Polikarpowny nie kształtowały przeciwności losu ani wielkie namiętności, ani, broń Boże, nędza, młodość jej upłynęła pogodnie w urzędniczej rodzinie pod słonecznym niebem Besarabii, dokładnie: w Kiszyniowie, taka już się urodziła i jeśli w niemowlęctwie nie kąsała piersi matki, to tylko dlatego, że maleństwo jeszcze nie wiedziało, jak to się robi, by mleko ciekło mimo kąsania, co później stało się programem i treścią życia. Ale gdyby tylko to i nic poza tym, toby sobie panowała w domu, zadręczając męża i dwóch synów, zajmowałaby się dyskretnym podbieraniem interesantów i podprzedsiębiorców męża jakąś tam godziwą, drobną łapką i w przystępach kostycznego humoru folgowałaby sobie w niewybrednie chamskich kawałach, powiedzmy, częstowała wynajętą do prania babę przede wszystkim śledziem i jeszcze raz śledziem, żeby potem biegała pod kran i nie mogła jeść do syta – otóż gdyby takie tylko hobby, byłaby Anastazja Polikarpowna zwykłą piekielnicą, nie zaś jędzą bizantyjską, jak ją przezwałem później, po zetknięciu się z historią cesarstwa wschodniorzymskiego, gdy przymiotnik bizantyjski znaczył tyleż, co super, coś przepysznego, nadziemskiej niemalże wielkości i potęgi. A nasza Anastazja Polikarpowna naprawdę była super w swoim rodzaju. Okazałej budowy i pobożnego serca, oddawała się dobroczynności, jeśli zatem brała, to brała na sieroty, na klasztor, na wdowy po poległych, i to nie zawsze wprost do ręki, nieraz radziła: złóż pan te dwieście rubli na klasztor i pomódl się do świętego Sergiusza z Radonieża, by wysłuchał twej prośby, i tak się jakoś później składało, że Wieniamin Lwowicz, święta dusza, niczego się nie domyślając, robił z natchnienia żony to, o co prosił petent, a matka igumena przysyłała cenne dary z pracowni klasztornej lub z majątku rolnego. A ileż diabelnej przemyślności, ileż kociej zręczności wykazywała przy igraniu z ludzkimi uczuciami, z zawiścią, strachem, nienawiścią, zwłaszcza z nienawiścią, jaką się nawzajem trapili kolegialny asesor Lubieznyj i asesor Gulajew. Powiedziałem, że panowała, zadręczając męża i synów. To niezupełnie tak. Nie zadręczała – ona ich wyniszczała, a oni, krzywdzeni i niszczeni, kochali ją i byli jej wdzięczni jak poganie swym bóstwom życiodajnym, jak chrześcijanie Opatrzności. Tego w żaden sposób pojąć nie mogłem i w tym między innymi widziałem jej bizantyjskość. Starszy syn, także oficer, popełnił samobójstwo, bo ona się nie zgodziła na jego małżeństwo z modystką, niech sobie wybije z głowy tę głupią, niestosowną miłość, te słowa wziął jak rozkaz, więc kulę w skroń, mało tego, jeszcze prosił o przebaczenie, tłumaczył się w ostatnim liście, że kocha je obie, matkę i tę modystkę, żadnej z nich nie może stracić… W salonie wisiał jego portret. W półmroku, bo okna tam były przesłonięte, żeby gobeliny i dywany nie płowiały, patrzył z czarnych ram dziwnie bladą twarzą na ten nieprzewietrzany pokój, na paradne meble w pokrowcach, zdejmowanych dwa razy do roku, patrzył z wysoka i dalekim, ledwo dostrzegalnym uśmiechem zdawał się kwitować ciszę opuszczenia, kurz, całą wystawną brzydotę, on, na zawsze młody i piękny, pierworodny Wieniamina Lwowicza, ta sama delikatna łagodność rysów i wyraz zamyślenia, może melancholii, serce mi się tłukło z żalu i oburzenia, człowieku, myślałem, coś ty mądrego zrobił, dla kogo, dla takiej jędzy?!
A Wieniamina Lwowicza ona także zniszczyła, tylko w inny sposób – zabijając artystę. Malarze są zawsze brudni i biedni, nie wyjdę za pana, tak go niegdyś odpaliła, i Wieniamin Lwowicz rzucił akademię sztuk pięknych, przeniósł się na architekturę, piął się dla niej, Anastazji Polikarpowny, potem razem z nią, po szczeblach urzędniczej kariery, gubiąc po trochu siebie, tak że na ostatnim szczeblu żył już sam wicmundur, co rano wkładał go schludnie uschnięty staruszek – nie mogłem się nadziwić tej metamorfozie – i wkrótce z bramy wychodził architiektor gubernialny, rzeczywisty radca stanu tudzież kawaler orderów przynależnych do takiej rangi i wysługi lat. Czasami, w owych z rzadka kradzionych chwilach, gdy zostawał w domu sam, radca stanu brał paletę, ruchami nałogowca rozcierał farby i zaczynał malować, popatrując w okno, czy ulicą Sadową nie wraca już Anastazja Polikarpowna. Myślę, że i rysunku uczył mnie chyba z tej samej nostalgii za utraconą paletą, mógł wtedy poprawiać kartony niezdolnego ucznia, rysować i mówić o sztuce, mógł pokazywać własne młodzieńcze prace, szkice i portrety kolegów, patrz, to Wasia, teraz akademik, sława, powinieneś już wiedzieć, kto to taki Wasilij Iwanowicz Surikow… Był wzruszający i tragiczny jak babcia Newerly, podobieństwo ich losów i natury rzucało się w oczy. Szkoda, że się nie spotkali. Snułem na ten temat fantazję, robiłem ich spotkanie, młodej Františki z Pragi i studenta Wieniamina z Petersburga, byłem pewny ich szczęścia, potem, w miarę upływu lat, powziąłem niejakie obawy, nie o to, jak by im się powodziło materialnie, nie, przy pomysłowości i zaradności babci biedy by nie zaznali, ale może zebrałoby się im w końcu na nudności z nadmiaru dobroci i braterstwa dusz, od jednakowych upodobań i życia dwojga artystów, może dla szczęścia Wieniamina potrzebna była właśnie Anastazja, jadowity utrwalacz. Nigdy zresztą nie prosił o inną kobietę, nigdy się nie skarżył, a że nie został malarzem, trudno, życie chciało inaczej, wola boska, wcale nie Anastazji, nawet myśli o tym nie dopuszczał i kochał ją do zgonu, była dla niego całą urodą życia, w młodości i wówczas, gdy on był schludnie uschniętym staruszkiem, a ona fenomenalnie zdrową, starą babą ciężkiej wagi. Czy była kiedyś piękna? Nie potrafię sobie tego wyobrazić, nie widziałem jej podobizny z panieńskich lat. Kiedy się ubrała, wychodząc na miasto albo, jeszcze lepiej, w owe dni galowe, gdy zdejmowano z mebli pokrowce i odsłaniano okna w salonie, który zapełniał się gośćmi, a przedpokój rzędami czarnych lśniących kaloszy firmy Prowodnik z mosiężnymi inicjałami właścicieli w środku, wtedy i owszem, uczesana, upudrowana, w ciężkiej sukni z ciemnozielonego aksamitu, z koronkowym szalem na ramionach, wyglądała majestatycznie, bazylissa z Penzy. Ale na co dzień nie dbała o siebie i po domu chodziła, kłapiąc papuciami, niechlujna, rozlazła, dosadnie mówiąc, klabzdra.
Na dobrą sprawę powinienem tonować złe, zapiekłe słowa, mimo wszystko coś Anastazji Polikarpownie zawdzięczam – pierwszy czarny płomień, pierwsze uczucie buntu i pogardy, co na równi z miłością dobrze nam robi w młodych latach. A wybuch, jaki nastąpił, pozostał wydarzeniem historycznym w życiu naszej rodziny, odtąd przestałem być dla mamy dzieckiem.
Zamieszkaliśmy, jak tego sobie życzył ojczym, u jego rodziców. Anastazja Polikarpowna jeszcze się nie dała poznać, z Wieniaminem Lwowiczem natomiast stosunki układały się jak najlepiej. Wyraźnie polubił mamę, a i do mnie powziął chyba sympatię, skoro podjął się przygotować mnie do egzaminu i rzeczywiście, przez cztery miesiące uczył sumiennie, potem zaproponował lekcje rysunków. Po Nowym 1915 Roku zdałem egzamin do drugiej klasy drugiego gimnazjum męskiego przy ulicy Lekarskiej, i od mego przybranego dziadka, Wieniamina Lwowicza, otrzymałem w nagrodę zegarek. Z Anastazją Polikarpowną coraz trudniej, coraz trudniej było wytrzymać, wytrzymaliśmy jednak, tak że jeszcze na Sadowej obchodziliśmy w marcu moje urodziny, a w kwietniu to się stało.
Anastazja Polikarpowna znienawidziła mamę od pierwszego spojrzenia nienawiścią spontaniczną i czystą, bez wzajemności, zupełnie bezinteresownie. Nie mieliśmy żadnych spornych spraw czy interesów i nie byliśmy ciężarem. Pensja, jaką mama otrzymywała za ojczyma na froncie, całkowicie wystarczała na życie, poza tym przypadło nam coś po dziadku, tak że byliśmy niezależni materialnie, a za mieszkanie mama zaproponowała komorne, co zostało przez Anastazję Polikarpownę przyjęte. Było to, myślę, uczucie instynktowne i atawistyczne, nakazujące nienawidzić istoty innego gatunku. Wszystko ją w synowej drażniło, wszystko wytykała, a to, że ubiera się zbyt elegancko, a to, że nie umie domu prowadzić oszczędnie, odkładając grosz do grosza, a to, że czas marnuje na czytanie (sama Anastazja Polikarpowna żadnych książek nie czytała), znajomości zawiera bez wyboru, dzieci rozpuszcza i tym podobne przytyki, a kiedy dobrała się i do Olesi, że chamka i kradnie, to mama to ucięła, niech Anastazja Polikarpowna da spokój i nie wtrąca się do naszego życia. To było dla niej nie do pojęcia. Nie była przyzwyczajona, nie znała opozycji. Wpadła w pasję, w nałóg ekscytowania się naszymi sprawami, podpatrywanie nas stało się jej obsesją. Pewnego dnia wykryła, że mama poszła do kościoła, bo była w Penzie parafia katolicka i kościółek przy tejże ulicy, gdzie moje gimnazjum. Z miejsca wszczęła indagacje: więc to ty, prawosławna, modlisz się w kościele? Wytłumaczże się, wytłumacz, proszę ja ciebie! A mama nie chciała się tłumaczyć. Bo z czego i przed kim? Musiałaby powiedzieć, że jej ojciec przeszedł na prawosławie jedynie ze względu na karierę, a ona nie wyłamała się z tego akcesu rodziny ze względu na Mikołaja, którego właśnie pokochała, małżeństwo oficera z katoliczką nie było zakazane, było jednak źle widziane i mogło zaszkodzić. Musiałaby też wyznać, że jakkolwiek nie uchyla się od elementarnych praktyk prawosławnych, to jednak czasami, gdy całą duszą chce się pomodlić, idzie do kościoła; wprawdzie Bóg jest chyba wszędzie ten sam, ale nie wszędzie ma się tę gotowość duszy, te wzruszenia, co w tłumie takich samych uchodźców z rodzinnych stron, przy organach i dźwiękach pachnącej dzieciństwem łaciny… Naturalnie nic jej nie powiedziała (żeby skończyć z tą sprawą – zaraz po rewolucji mama wróciła, jak to się mówi, na łono Kościoła katolickiego). Milczenie mamy rozjątrzyło Anastazję Polikarpownę do tego stopnia, że straciła głowę, a nie było w jej zwyczaju unosić się i tracić panowanie nad sobą. Wsparta pod boki natarła z grymasem obrzydzenia, „Polaczka, Polaczka!” wykrzykiwała, jakby przyłapała synową na jakiejś ohydzie, i już ostatnim tchem rzuciła jeszcze jedno, plugawe, słowo. Porwałem taboret, na którym akurat siedziałem, to się działo w kuchni, kuchnię mieliśmy wspólną, chwyciłem oburącz taboret i cisnąłem z taką furią, jaka potem w życiu napadła mnie tylko raz, w latrynie kacetu przy ostatnim spotkaniu z kapo Hetmańczukiem. Taboret trzasnął o kredens o parę cali od głowy Anastazji Polikarpowny, ta przysiadła, złapawszy się za czoło draśnięte odłupaną deszczyną, a ja już miałem w ręku tasak i jedno jedyne pragnienie: zarąbać jędzę! Mama rzuciła mi się na szyję, osłaniając teściową, która wyskoczyła z kuchni i gdzieś tam w głębi mieszkania, zwaliwszy się na otomanę, wzywała pomocy.
W trzy dni potem wyprowadziliśmy się. Zamieszkaliśmy w jednym z trzech drewnianych domów zamykających rodową kupiecką posesję z pięknym owocowym sadem. Mieszkanie na pierwszym piętrze było słoneczne i duże, za duże nawet dla nas, jeden pokój mama postanowiła odnająć, pozostałe trzy miały nam w zupełności wystarczyć. Kuchnia, piwnica i drewutnia znajdowały się na dole. Tania wyrosła z becika, ale jeszcze nie chodziła, Olesia także podrosła, zajmowała się Tanią, najchętniej by jednak gotowała, i mama mówiła, że co do tego to Olesia jest nadzwyczaj pojętna. Helenka uczyła się w domu, a ja w gimnazjum, dni stawały się coraz dłuższe, cieplejsze i tak nam dobrze było nareszcie u siebie, tak pogodnie. A o tym, co zaszło, o tym moim wybuchu, nie padło ani słowo. Miałem tylko potem wrażenie, jakby mi się mama przyglądała. Raz wspomniała, że papa był porywczy, niestety, innym razem, że dziadziuś nieboszczyk miewał przykrości z powodu swego wybuchowego charakteru – rozumiałem, że mówi to specjalnie.
Od czasu do czasu przychodziły od ojczyma oszczędne, kazionne, jak mówiła mama, listy. Dopiero gdy odwiedził nas okaleczony podoficer naszego pułku, dowiedzieliśmy się, co się stało w Prusach Wschodnich, a stało się jota w jotę, jak wróżył Onufry Jewsiejewicz. W pogoni za rozbitą armią niemiecką pułk nasz zabrnął aż pod Iławę, tam właśnie ten podoficer stracił rękę. Pobiliśmy Szwabów, mówił, ale Rennenkampf nie pomógł nam i nie ścigał nieprzyjaciela, chociaż miał przy sobie Chana Nachiczewańskiego, pod którym było dwadzieścia pułków kawalerii, sieczka by z pierzchających Niemców leciała, gdyby rzucił był na nich taką masę konnicy, dwadzieścia pułków! A dlaczego nie rzucił, spytałem nieśmiało, tamten wzruszył ramionami, toć to Niemiec, a znowuż co on tam umie, kitajców rozstrzeliwać, kolejarzy wieszać, owszem, to on umiał, ten zdrajca… Mówił otwarcie, nie bał się, bo i co mu, kalece, mogli zrobić? Chciałem wiedzieć, skąd do generała kitajcy, skąd kolejarze, ale mama śpiesznie zwekslowała rozmowę na nasz pułk, gdzie on się znajdował, co przeszedł. Otóż jak zrelacjonował nam ten starszy untieroficer, pułk szedł w składzie drugiej sąsiedniej armii, która pod dowództwem generała Samsonowa wdarła się głęboko w Prusy Wschodnie i nie doczekawszy się odsieczy, została otoczona, rozbita na miazgę, tak że tylko strzępy jej wyszły z kotła, poległy tam najlepsze formacje i kadry z Samsonowem na czele, który zastrzelił się, gdy go Niemcy brali do niewoli. A nasz pułk najbardziej ucierpiał, bo był najdalej wysunięty, przebiła się mała garsteczka ze sztandarem w kuchni polowej. Opowiadał różne epizody i wtedy między innymi dowiedziałem się, że zginął i jak zginął podporucznik Griniewiez, mój trener i wzór oficera. A ojczym podobno dobrze się spisał, jego karabiny maszynowe odzywały się gdzie trzeba i grały czyściutko jak na poligonie w Rembertowie.
Długo potem przeżywaliśmy tę klęskę, nie, jaką tam klęskę – zagładę pułku! Dla nas on umarł. W sztabach, w ewidencji nadal istniał 8 Pułk Strzelców Estlandzkich, bo istniał jego sztandar wyniesiony z Prus przez trzech oficerów i stu kilkudziesięciu żołnierzy, nowa piękna karta pułku w 436. roku jego historii, można wlewać nowe kadry, ale dla nas wszystko to wyglądało inaczej – spalono nam dom, pozostał plac, ten plac i nowy dom nas nie obchodzą. I pomyśleć, że gdyby nie ten podoficer, tobyśmy nawet nie wiedzieli! Po ewakuacji z Jabłonny rodziny oficerów rozproszyły się po całej Rosji, mama, korespondując z paniami Grening i Pietrową,, wiedziała, że straciły mężów, że zginął jeszcze ten i ów, że walki były okropne, nie znaliśmy jednak całej prawdy. Potworne nieszczęście stanęło raptem u naszego progu, dręczyło oczami wdów i sierot, twarzami kolegów, jakby cała nasza rota chłopców zbiegła się na apel poległych, na mszę żałobną po utraconych ojcach.
Napisałem do Oli przebywającej u dziadków na Kubaniu i to był zupełnie inny list, nie list, ale pierwsza bliska rozmowa, niby szept jak dawniej, kiedyśmy leżeli obok siebie na jednym łóżku w Szpitalu Ujazdowskim. Dotychczas informowałem pokrótce Olę o naszych sprawach domowych, o sobie, co robię, co czytam, za każdym razem nie bez lekkiego przymuszającego postanowienia: trzeba koniecznie odpisać Oli, albo: jutro po lekcjach odpiszę. Teraz siadłem do listu pod świeżym wrażeniem doznanej klęski i żałoby, musiałem się wywnętrzyć, niech się nie dziwi, że piszę tak chaotycznie, sumburno, to słowo, pamiętam, bardzo mi się wówczas podobało, a co do samego listu, to zapewne nie brakło w nim sumburu. Było to o naszym ordynansie Paszce, ognistym kurskim bałamucie, którego urokowi uległa Niemka guwernantka i który zdradził mi w łaźni tajemnicę poczęcia, o czym naturalnie Oli nie wspomniałem, tylko że nauczył mnie wielu pożytecznych rzeczy, dobry, uczynny, przepięknie gwizdał, naśladując słowika, a – jak wiadomo – u nich, w kurskiej guberni, są najcudniejsze na świecie słowiki, w ogóle życia było w nim za trzech, w głowie mi się nie mieści, że go nie ma, nie będzie, gdzieś tam gnije… Był też przysadzisty, wąsaty Ukrainiec Kozaczenko, najlepszy podoficer ojczyma, pierwszy strzelec na zawodach, wszystko umiał, nawet umiał robić biebutem, tą krzywą sieczną bronią, jaką żołnierze z kompanii karabinów maszynowych nosili u pasa, coś pośredniego między szablą a kindżałem, Kozaczenko właśnie zginął z biebutem w ręku. A podporucznik Griniewicz, o którym przecież mówiłem, ten, co przyniósł do pułku sport, ten mój trener i wzór oficera, kochany Griniewicz, stracił głowę w marszu generalskim, bo to był pierwszy atak na bagnety, dowódca kazał sprowadzić orkiestrę, by grała jak do tańca, by grała jak pod Połtawą i pod Lipskiem, a Niemcy wcale nie przyjęli ataku na bagnety, tylko bili z dalekosiężnych dział, kosili z kulomiotów, i właśnie Griniewiczowi pęd powietrza od ciężkiego pocisku urwał głowę, on jednak pędził przed kompanią, wymachując szablą, możesz to sobie wyobrazić – biegnie człowiek bez głowy, krew tryska fontanną, a orkiestra dalej gra i gra, mnie się ciągle wydaje, że orkiestra rechocze, i niedobrze mi się robi, bo może jeszcze ta głowa czuje swe ciało – mniej więcej w ten sposób, bezładnie wyrzucając zasłyszane okropności, dzieliłem się z Olgą wielką, nieporadną skargą na zagładę naszego pułku i moim lękiem przed tajemnicą śmierci. To był pierwszy intymny list z naszej korespondencji, w przyjaźni trwającej lata, aż do zgonu Oli.
Naturalnie wszystkiemu był winien Rennenkampf, ten łajdak, to było najzupełniej dla mnie jasne, niepokoili tylko kolejarze i kitajcy, o których wspomniał nasz untier, że Rennenkampf ich wieszał i rozstrzeliwał – dlaczego, co oni takiego zrobili? Spytałem mamy, zbyła mnie jakimś wykrętem i ja się obraziłem: nie chcesz ze mną mówić poważnie, trudno, ja i tak się dowiem. Wtedy mama powiedziała: Ależ jeśli to ciebie aż tak interesuje, proszę bardzo, to żadna tajemnica, po prostu kiedyś tam, jeszcze przed twoim urodzeniem, wybuchło w Chinach powstanie bokserów… Zdziwiłem się, dlaczego bokserów. Nie wiem, tak nazywano chińskich powstańców, a Rennenkampfa posłano tam z ekspedycją karną; potem po wojnie z Japonią wynikły zamieszki na kolei syberyjskiej i znów Rennenkampf robił tam porządek, tak że do tej pory był on znany właściwie tylko z dwóch akcji… I po pewnym czasie dodała, westchnąwszy, że i wtedy było niezadowolenie, padały podobne słowa, ale pod koniec wojny, po Port Artur, po Mukdenie, a teraz na początku wojny już się mówi, że nieudolność, że zdrada, strach pomyśleć, co może być dalej.
Co do mnie, to trzy wydarzenia, trzy przeżycia wybiły się nad wszystkie inne w pierwszym roku wojny – jędza bizantyjska, zagłada pułku i Potop.
Ten film przeżyłem już w Warszawie, dokąd przyjechaliśmy na spotkanie z ojczymem. Ojczym przybył na dwa dni prosto z okopów nad Bzurą, gdzie dowodził batalionem, awansuję po trupach kolegów – odciął się na jakąś tam próbę pogratulowania mu nowej szarży. Schudł, zbrzydł, miał jeszcze bardziej odmierzone ruchy i spojrzenie kłujące jak szczeć, niewiele opowiadał, w każdym razie przy mnie, pokazywał natomiast dużo zdjęć z okopów, w marszu, na postojach, migawki z wojny na gorąco, niektóre kapitalne, na przykład forsowanie rzeki pod ogniem, rozdęte chrapy i wywrócone gały tonącego konia na pierwszym planie, dalej kipiel z ludzkich ciał między łódkami i na łódkach, fontanny od pocisków artyleryjskich, rzęsista sypkość bąbelków od kul na wodzie, wszystko dokładnie, spokojnie, bez drgnienia ręki, zdawało mi się, że ojczym wlazł w aparat i chodził na trójnogu. Pamiętam jeszcze wybuch pocisku na ledwo widocznej w oddali wieży ciśnień, gdzie siedział niemiecki obserwator, ojczym sam go wykrył, wymierzył odległość i przekazał dowódcy baterii, uzgodniwszy co do sekundy salwę – Sergiuszu, jak mogłeś! – żachnęła się mama i jeszcze bardziej potem trzymała się mnie, jakby się mną zasłaniała. Byliśmy w paru domach i w firmie spedycyjnej Henryk Puławski i Sp., by zapłacić ratę za przechowywanie rzeczy i mebli z mieszkania w Jabłonnie, nawiasem mówiąc, była to ostatnia rata, odcięci potem od Warszawy nie płaciliśmy wiele lat, mimo to stary kupiec, niech imię jego będzie pochwalone, trzymał nadal w magazynach i zwrócił nam w końcu cały dobytek, co dało zupełnie inną wersję naszym życiorysom. Nazajutrz spacerowaliśmy w Łazienkach, a po południu poszliśmy w Aleje do iluzjonu. Dawano Potop produkcji moskiewskiej wytwórni Chanżonkowa z Iwanem Mozżuchinem, wschodzącym gwiazdorem, w roli Kmicica. Być może triumfalny pochód Quo vadis przez sale kinowe całego świata natchnął Chanżonkowa do sięgnięcia po kasowego Sienkiewicza, może wpłynęły na to sugestie rządowe, by rosyjska wytwórnia ukazała Polakom bohaterów uwielbianej Trylogii, czyny