Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To opowieść o Szu-hai, wielkiej tajdze mandżurskiej, w której prawo sprawuje natura i jedynie nielicznym zezwala żyć u siebie. Tylko tym, którzy przestrzegają reguł i wiedzą, jak się po niej poruszać. A dzieje się to wszystko w latach 1939-44. Poszukiwany przez Japończyków okupujących północne Chiny, świeżo upieczony maturzysta, Wiktor Domaniewski, musi uciekać w Szu-hai. Tu spotyka łowców, myśliwych i zbiegów jak on.
To opowieść o wspaniałej przyrodzie, przetrwaniu, miłości i samotności tak pięknie opisana przez Igora Newerlego.
Bo czyż sami nie śniliśmy kiedyś, że żyjemy w wielkim lesie, polujemy, by przeżyć, mieszkamy w domu zbudowanym własnymi rękami i zbieramy zioła i owoce leśne na zimę…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 793
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wstęp od redakcji
Akcja niniejszej powieści toczy się w Mandżurii w czasie wojny chińsko-japońskiej. Jako że nie wszyscy interesują się historią tego północno-wschodniego skrawka Azji, Wydawnictwo MG pozwala sobie przypomnieć tło wydarzeń opisywanych przez autora czasów, by naszym czytelnikom łatwiej było odnaleźć losy bohaterów w wydarzeniach historycznych.
W końcu XIX wieku Chiny były terytorialnie olbrzymim, ale słabym państwem, w którym mocarstwa europejskie posiadały własne strefy wpływów – tak zwane koncesje – będące poza chińską jurysdykcją. Do tego koncertu mocarstw postanowiła włączyć się Japonia – państwo, które uniknęło w XIX wieku europejskiej dominacji dzięki przeprowadzeniu, począwszy od lat 70. XIX wieku, intensywnych reform. W ich wyniku udało się między innymi całkowicie zmodernizować i zreformować armię na wzór pruskiej. Ćwierć wieku intensywnego rozwoju uczyniło Japonię państwem silnym, które pod koniec stulecia rozpoczęło podboje sąsiednich terytoriów. W 1894 roku Japonia zaatakowała cesarstwo chińskie i w wyniku tej wojny uzyskała Tajwan oraz Peskadory w Cieśninie Tajwańskiej. Terytorialne straty chińskie byłyby jeszcze większe, ale nacisk innych mocarstw zmusił Tokio do ograniczenia swoich żądań. Jednocześnie rozluźniła się zależność Korei od Chin.
W międzyczasie na Dalekim Wschodzie bardzo aktywnym państwem stała się Rosja, która uzyskała od Chin liczne koncesje, między innymi na budowę linii kolejowej (tak zwanej wschodniochińskiej) przez Mandżurię, a także wydzierżawienie półwyspu Liaodong. W celu umocnienia swojej pozycji Rosja wprowadziła wojska do Korei i Mandżurii.
Japonia szukała porozumienia z Rosją, proponując jej podział stref wpływu: Mandżuria dla Rosji, Korea dla Japonii. Kiedy propozycja ta została odrzucona, 8 lutego 1904 roku Japończycy zaatakowali flotę rosyjską stacjonującą w Port Arthur (północno-wschodnie Chiny). Po serii wielu bitew lądowych, zakończonych zwycięstwami Japończyków, odnieśli oni generalne zwycięstwo pod Mudkenem (luty–marzec 1905), a w maju 1905 roku zniszczyli flotę rosyjską w bitwie morskiej w Cieśninie Cuszimskiej. W wyniku tej wojny Japonia wyeliminowała w znacznym stopniu wpływy rosyjskie w Mandżurii, zajęła Port Arthur, uzyskała kontrolę na Koreą, a także nad częścią budowanej przez Rosjan kolei w Mandżurii. W 1910 roku Japonia definitywnie zaanektowała Koreę. Upadek carskiej Rosji pozwolił na dalsze umocnienie wpływów Japonii w Mandżurii.
W międzyczasie, w 1911 roku, upadło Cesarstwo Chińskie. Powstała w jego miejsce republika była politycznie i militarnie słaba. Generał Yuan Shikai, który został drugim prezydentem Chin, próbował narzucić całemu krajowi silny rząd centralny. Ogłosił się nawet cesarzem, ale elity, które rządziły prowincjami i dotychczas go popierały, nie zaakceptowały takiego wzmocnienia władzy centralnej, odwróciły się od niego i zmusiły go do przywrócenia republiki. Po jego śmierci Chiny rozpadły się de facto na kilkanaście części. Co prawda w Pekinie istniał rząd centralny uznawany przez światowe mocarstwa, ale jego bezpośrednia władza obejmowała przeważnie kilka prowincji i zazwyczaj zakres jej wpływów nie wykraczał poza część północnych Chin. Olbrzymia część tego gigantycznego kraju znajdowała się pod władzą różnego rodzaju watażków, którzy jak cesarze rządzili we własnych prowincjach.
Na południu najsilniejszą pozycję miała partia narodowa (Kuomintang) kierowana wpierw przez pierwszego prezydenta republiki doktora Sun Yat-sena, a po jego śmierci przez Czang Kai-szeka. Nacjonaliści utworzyli też własny rząd w Kantonie, a potem w Nankinie. Na początku lat dwudziestych pojawiła się nowa siła: Komunistyczna Partia Chin (KPCh). Okres od śmierci prezydenta Yuan Shikaia w 1916 roku do 1937 roku, czyli agresji japońskiej na centrum chińskiego państwa, to czas walk wewnętrznych niemal wszystkich ze wszystkimi i tragedii milionów Chińczyków, którzy zamieszkiwali obszary działań zbrojnych.
W celu umocnienia swojej pozycji w Chinach, wobec postępującej dezintegracji kraju smoka, Japończycy postanowili ograniczyć suwerenność Chin i zażądali oddania im kontroli nad Mandżurią, a także nad prowincjami Fujian i Shandong, utworzenia tam wspólnych jednostek policyjnych oraz przyznania im pewnych przywilejów gospodarczych w przemyśle górniczym i stalowym. Jednak najbardziej niebezpiecznymi żądania dotyczyły zatrudnienia japońskich doradców na kluczowych stanowiskach w administracji państwowej i przyznania wyłączności na dostawy broni do Chin.
Japończycy nie otrzymali wszystkiego, czego chcieli, ale objęli kontrolę nad prowincją Shandong, która dotychczas należała do strefy wpływów Niemiec (w czasie I wojny światowej Japonia „walczyła” po stronie Ententy), rozszerzyli swoje wpływy w Mandżurii, a także uzyskali akceptację chińskich władz w odniesieniu do części innych swoich żądań.
Trwające kilkanaście lat zbrojne walki wewnętrzne pomiędzy lokalnymi władcami, Kuomintangiem, a także nową siłą, to jest partią komunistyczną, jeszcze bardziej osłabiły Chiny. Co prawda na początku lat trzydziestych Kuomintang uzyskał w kraju dominującą pozycję, zdobywając Pekin i podporządkowując sobie formalnie prowincjonalnych watażków, ale faktyczna władza nad co najmniej kilkoma regionami była dyskusyjna.
Japończycy, których potęga systematycznie wzrastała, zdecydowali się urzeczywistnić narodowy cel, jakim miało być panowanie nad całą Azją Wschodnią. W 1931 roku postanowili całkowicie oderwać Mandżurię od Chin. Centrum ich administracji znajdowało się w mieście Dalin, skąd kontrolowali w wielkim stopniu głównie wschodnią część Mandżurii. Władzę sprawowali między innymi za pomocą własnych sił zbrojnych, na bazie których w czasie drugiej wojny światowej zorganizowano olbrzymią armię, tak zwaną kwantuńską.
Japończycy traktowali Mandżurię z jednej strony jako wielkie źródło surowców mineralnych, a z drugiej jako teren kolonizacji dla przeludnionej Japonii. Plany obejmowały utworzenie na kontynencie wielkiego organizmu państwowego, w którym Japończycy byliby rasą panów zarządzającą wielkim przemysłem, Chińczycy i Koreańczycy tanią siłą roboczą lub co najwyżej właścicielami zakładów rzemieślniczych, a Mongołowie hodowcami bydła.
Znaczna część Mandżurii pozostawała pod kontrolą chińskiego watażki Zhang Zuolina zwanego Starym Marszałkiem, który od czerwca 1927 roku był nominalnym prezydentem Republiki Chińskiej. Współpracował z Japończykami, ale japońscy oficerowie nie mieli do niego zaufania. Bali się, że w razie konfliktu stanie po stronie Kuomintangu. Na początku czerwca 1928 roku, kiedy oddziały Kuomintangu zajmowały Pekin, Stary Marszałek wracał pociągiem do swojej stolicy w Mukdenie. Kiedy dotarł do miasta, japońscy wojskowi zdetonowali ładunek wybuchowy. Ciężko ranny Zhang Zuolin zmarł z powodu upływu krwi. Jego miejsce zajął jego syn, Zhang Xueling zwany Młodym Marszałkiem. Japończycy liczyli, że jako narkoman będzie on znacznie łatwiejszym partnerem do negocjacji, tak się jednak nie stało.
18 września 1931 roku japońscy dywersanci wojskowi wysadzili w Mandżurii tory kolei znajdującej się pod japońską kontrolą, a następnie ostrzelali odział armii kwantuńskiej mający ją ochraniać. Dało to Japończykom pretekst do wojny z Chinami. Zhang Xueling, który dowodził ćwierćmilionową armią chińską, telefonicznie porozumiał się z szefem Kuomintangu Czang Kai-szekiem i początkowo obaj zadecydowali o niestawianiu oporu, licząc, że mocarstwa zachodnie zmuszą Japończyków do wycofania się. Niestety, nie przyniosło to rezultatu.
Czang Kai-szek znalazł się w trudnej sytuacji. Żeby stawić opór Japończykom, musiałby wystawić przeciw nim swoje najlepsze dywizje, które jako jedyne mogłyby równać się z jednostkami agresora pod względem wyszkolenia i uzbrojenia. Skutkowałoby to utratą kontroli nad prowincjami i uniezależnieniem się lokalnych przywódców, których część była do tej pory przymusowymi sojusznikami Kuomintangu. Część jego armii była też uwikłana w walki z komunistycznymi oddziałami na południu Chin (Partia rządząca Kuomintang po początkowej współpracy z KPCh, musiała od 1927 roku toczyć z komunistami ciągłą walkę. Początkowo rządowa Armia Narodowo-Rewolucyjna odnosiła pewne sukcesy w walce z KPCh. Po utracie swoich głównych sił, komuniści przegrupowali się i wycofali do północno-zachodniej części kraju – bliżej ZSRS. Pokonano 12 tys. km, a wydarzenie to znane jest w historii jako Długi Marsz (1934-1935). Na przywódcę Długiego Marszu został wypromowany Mao Zedong).
Dysponując znaczną przewagą militarną, Japończycy w ciągu kilku miesięcy zajęli trzy północne prowincje chińskie. Na opanowanych terenach utworzyli w 1932 roku marionetkowe państwo Mandżukuo, od 1934 roku cesarstwo. Prezydentem, a następnie cesarzem został ostatni chiński cesarz Puyi. Stał się on posłusznym wykonawcą narzuconych mu przez Japończyków decyzji.
7 lipca 1937 roku japońskie oddziały sprowokowały tzw. „incydent na moście Marco Polo” (albo inaczej „bitwę o most Lugou”), który miał być pretekstem do rozpoczęcia kolejnego etapu wojny. Po bitwie Japończycy zajęli Szanghaj, Nankin (stolicę republiki – według źródeł chińskich wymordowali tam około 300 tysięcy cywilów) i południowe Shanxi.
Jednak w połowie 1938 roku japońskie postępy osłabły, a Chiny przeszły do taktyki walk partyzanckich. Sytuacja taka trwała praktycznie do końca wojny i mimo że armia Kuomintangu (mająca przeciw sobie Japończyków i lokalnych watażków) poniosła wiele porażek, to nie została nigdy pokonana ze względu na duże rezerwy oraz na nieprzerwaną pomoc amerykańską (od 1940 roku). Wojna zakończyła się w sierpniu 1945 r. Czang-Kai-szek po przegranej z komunistami wojnie domowej w 1949 roku ewakuował się wraz ze zwolennikami na Tajwan, a władzę w Chinach przejął Mao Zedong.
I. KWIAT PEONII
SZU-HAI
Deszcz ustał, jak spadł – z nagła. Gwałtowny i ciepły, nie grał jednak w smugach kolorami tęczy i pyłku kwiatowego, nie był tym razem deszczem barwnym jak inne ulewy czerwcowe w Mandżurii.
Wiatr dmący zza gór, od Morza Żółtego, niósł chmury zwałami ciężkimi, nie do przebłysku. Słońce znikło bez żadnego znaku nad zachodnią sopką, nurtu Mutanciangu nie rozelśnił księżyc i noc, zapadająca z wolna w pół cienie, pół szmery leśne, zeszła na tajgę nie wiadomo kiedy, nie bardzo nawet inna niż dzień.
Wysoko, koronami drzew, skołtunioną powierzchnią kniei chodził wiatr, nie sięgając dna. Dno, mroczne i za dnia, sczerniałe na czarność zupełną, otchłanną, było niewzruszone. W powietrzu parnym, durzącym konwalią, czeremchą, różanecznikiem, wszystkie zapachy, zda się, tężały i stały jak mgła.
Choć deszcz dawno ustał, krople spadające z wierzchołków w tę otchłań, na mchy, na paprocie opite, nagrzęzłe, wciąż drążyły ciszę zewsząd i stale jednostajnym, drobniutkim plaskaniem.
Przez ten szmer głuchy i ciągły, nieprzenikniony, zlewający się w ciszę pozorną jak poplusk fal, jak much brzęczenie – tylko tygrys mógł słyszeć.
I słuchał, rozeznając obok, w chaszczach różanecznych, ledwo uchwytne żywe szelesty.
W taką noc ślepą tylko tygrys mógł widzieć.
I widział wychyloną z zarośli głowę kozła.
Rogacz chrupał w skupieniu swój przysmak, ogryzając skrupulatnie krzewy z lepkich pąków, z kwiatów aksamitnie rozkwitłych lubymi płatkami... Ale oto w różany, cierpko-słodki zapach wdarło się coś nieczystego. Targnął mordą i rażony prosto w rozwarte chrapy tygrysim odorem, prysnął, poszczekując z przerażenia, tylko echo w gęstwinie łomotało.
Łapą skurczoną do skoku tygrysica rozdarła mchy raz i drugi, wyprostowała się, postała chwilę i ruszyła dalej.
Wynurzając się spoza pni niespodzianie i miękko, sunęła przed się jak zjawa. Nasłuchiwała. Dziki gdzieś buchtowały, ale i one – ledwo się skradać poczęła – na fuknięcie maciory uciekły.
Nie wiodło się dziś tygrysicy. Było za parno. Z daleka wietrzono jej fetor potęgowany karmieniem. Sutki miała nabrzmiałe i boki z lekka zapadłe.
Zaczaiła się na krawędzi jaru. Stamtąd z dołu trudniej ją zwęszyć, a i skok z góry pewniejszy. Nawisła więc nad ścieżką jak głaz. Tylko ogon chodził wahadłowo, zdradzając hamowaną pasję.
Czyhała na żywe jakieś mięso, na gorącą krew i oto...
Nie byle jaka zbliżała się zwierzyna.
Szli ludzie. Gęsiego szli. Przedni trzymał broń gotową do strzału, latarką co i raz to ślepił. Za nim miarowo kroczyła reszta z plecakami, z karabinami. Na końcu ludzie skrępowani w łokciach: kobieta i kulejący mężczyzna. I pastuch przy nich – żołnierz ostatni.
Przesuwali się jedno po drugim drażniąco blisko, niczego nieświadomi, głupsi od najgłupszego warchlaka. Nie czuli, że śmierć dyszy tuż-tuż nad głowami – parę metrów zaledwie.
I tak by uszli, ale ostatni przystanął. Za małą potrzebą, na chwilę tylko. Zdąży przecież dogonić.
Nie zdążył...
Rymnęło.
Zdławiony krzyk z tyłu. Zamieszanie na przedzie: tygrys? chunchuzi? Aż wzbiła się komenda:
– Jasume! Oczite![1]
I męski głos urywany, naglący po polsku:
– Uciekaj! Dla Witka... Witka ratuj!
A stamtąd biegła już nowa komenda:
– Utte![2]
Strzelanina zajadła, bezładna...
Pruli rozrzutnie na wszystkie strony, zwłaszcza tam, gdzie w krzaki coś jak gdyby szurnęło.
Z lasu żadnej odpowiedzi, to się uciszyli. Przedni pobiegł do tyłu, macał latarką, aż znalazł: czapka na ścieżce i krwi kałuża. A więc straż tylną tygrys porwał i więźniarka zbiegła. Szukać? Tajga wokoło, noc choć oko wykol...
Przeszukali dla porządku z prawa i lewa, nie wychodząc jednak z jaru, i ulżywszy sobie kolbami na więźniu – odeszli śpieszniej, niż przyszli, częściej błyskając światłami na boki.
Zapowietrzone prochem i człowiekiem smugi rozsnuwały się, wdzierały w oddech kwiatów, drzew i zwierząt. Ale było po wszystkim. Był znów mrok. Spokój utajony w głębinie. Cisza drążona kroplami.
Tygrysica przeciągnęła się i wspiąwszy się na tylne łapy, przednimi zaczęła drapać korę drzewa, oczyszczając pazury.
Uszaty puchnął w pobliżu „u-ha”, las oddał z głębi „ja-tu”, w krzakach na to hasło stróżowe zaskomlało proszalnie i urągliwie, ale jej już nie było.
Gdy tak stojąc w nurcie prawie po kolana, chłeptała chciwie lodowatą wodę – zaleciało człowiekiem.
Z tyłu, od brzegu, od sterczącej samotnie jak wykrot skały: kuliła się tam kobieta ze związanymi w łokciach rękami. Widziała chyba tylko jarzące się zielonkawo ślepia i czarny, koci, rozpływający się w pomroce kształt olbrzymiego zwierza nad smugą rzeki.
Spotkały się ich oczy, ich głosy: „Jezu, Jezu”... i – pomruk wzgardliwy.
Tamta matka osunęła się bez czucia na ziemię, a ta przeszła w trzech susach na drugi brzeg i podążyła dalszą drogą przez spalony las, ciągle pod górę, wyżej i wyżej, do swej pieczary.
Oblizała śpiące maleństwa i ułożywszy się wygodnie, grzbietem do wnętrza, pyskiem ku wylotowi, syta, ciepła, ciepluchna – drzemała, nie mogąc zasnąć. Bo ilekroć rozwierała znużone powieki, zawsze na czarnym wyłomie pieczary widziała tlącą się złotą iskierkę. Ta iskierka mżyła i mżyła, drażniąc jak giez, jak wspomnienie człowieka.
Dopiero o świcie zdrzemnęła się na dobre.
Gdy obudziwszy się, wyszła przed pieczarę – zamiast iskry ujrzała dym.
Daleko, za pagórkiem ostatnim, strzelała nad leśną dolinę cieniuchna czarna łodyżka, purpurowiejąc w porannym słońcu stopniowo, by zakwitnąć różą dymku.
Widok stąd miało się na całą okolicę. Trudno o lepsze legowisko. Na południowym zboczu, wśród nieprzebytych krzaków aralii, przeplatanych dzikim winem i chmielem. Słońce świeci cały dzień, nagrzewając granity. Strumyk niedaleko i stado dzików w pobliskiej dąbrowie, a nad dzikami tygrys chodzi przecie jak pastuch, dopóki wszystkich co do jednego nie wybierze.
Spoglądała leniwie przed siebie – na więdnącą dymną różę, gdzie coś wyraźnie dogasało – to znów na ssące małe, mrużąc żółtawe, przepełnione blaskiem oczy.
Udały jej się dzieci, zwłaszcza samczyk. Miesiąc zaledwie, a już dwukrotnie większy od kota. Za rok będzie jak matka, pręgi ściemnieją mu na grzbiecie i futro między nimi będzie odbijało czerwonawym złotem, a na piersi i bokach – srebrzyście.
Zaszumiało w górze. Słońce skryło się na chwilę, rzucając w dół skrzydlaty wielki cień.
Tygrysica niespiesznie uniosła łeb – to sąsiad, orłosęp brodaty, wyruszył jak co rano w oblot rewiru.
Odprowadziła go wzrokiem. Leciał w tym samym kierunku, gdzie się w nocy paliło.
Nie ruszając skrzydłami, szybował zawrotnie, tylko lotki furkotały z głośnym szelestem, i szczyty dzikie, szczerbate odpływały w tył, po nich mchy skrzące się jeszcze szronem, a dalej falowała już zieleń bezmierna, gdzieniegdzie poprzerzynana korytem potoków i rzek, mieniąca się wszystkimi odcieniami. Ciemna, uboga zieleń wysokogórskiej kosodrzewiny, nieco żywsza – modrzewia i sosny, soczysta – cedru, orzecha i dębu, jasna – jodły, brzozy, korkowca...
Drzewa iglaste, liściaste, drzewa północy i południa zeszły się tutaj w przedziwnej mieszaninie, tworząc rozchełstaną, szumiącą na setki kilometrów tajgę mandżurską, w szu-hai[3](I), po polsku: Leśne Morze...
Rozpostarty w dwuipółmetrowym sięgu skrzydeł, orłosęp wisiał nad tym morzem, nad uciekającą spod niego panoramą lasów, gór i rzek. Żółtawobiała głowa, nieco wyciągnięta i przechylona, z hakowatym dziobem, celowała w samo centrum zgliszcz na gołym, oskrobanym z tajgi pagórzu.
Wczoraj jeszcze stała tu niewielka zagroda. Mieszkał człowiek ze swoją kobietą. Była mała, niegroźna, starego natomiast orłosęp unikał. Widywał, co ten robi z cietrzewiami na mszarach, z kozicami na górskich przełęczach. Raz go drasnął pod ogon ognistym dziobnięciem... Mieli młodego, ale on się zjawiał przelotnie, w lecie tylko.
Nic tam teraz nie zostało, tylko sad i żuraw studzienny. Dym nie zasnuwał już popieliska i orłosęp, opadając po spirali niżej i niżej, szukał wzrokiem trupów, które często są tam, gdzie się pali.
Na ziemi też ich widocznie szukano.
Dwóch ludzi krzątało się po podwórzu.
Jeden przygarbiony, w kolorze tutejszym. Niebieską wypłowiałą miał kurtkę, zapinaną z boku na guziczki, spodnie ściągnięte w kostce wstążką i stożkowy słomkowy kapelusz.
A drugi to był właśnie od tamtych dwojga, ten młody, co się zjawiał przelotnie i zawsze w obcym kolorze. Nie biały ani czarny, ani niebieski jak ludzie po okolicznych wioskach, ale szarostalowy – takie miał spodnie i bluzę z paskiem.
Przypadali do ziemi, badając ślady na rozmokłym gruncie. Wszystkie wiodły z podwórza na zewnątrz i tu się rozciągały w sznurowany lisi trop biegnący do lasu.
Zaczęli się sprzeczać. Chińczyk ciągnął młodego do arby, którą przybyli od strony kolei, a młody wyrywał się za tropem. W końcu Chińczyk podał mu, co leżało w arbie: plecak i długi pakunek.
Młody rozciął w pośpiechu sznury, rozwinął, wyjmując skórzaną torbę i...
Orłosęp dał w górę.
Nieraz bywał ostrzeliwany, wiedział, jak wygląda broń, i że ludzi można się nie bać, póki mają puste ręce.
Uchodził w przestworza, śledząc z bezpiecznej wysokości, jak ci dwaj tam się żegnają, jak młody zarzuca strzelbę i torbę na ramię. Przywołuje łajkę, siedzącą przed ocalałą budą, puszcza przodem i biegnie za nią świeżym tropem...
Przypisy
(I) Szu-hai. – „Na południowym wschodzie Mandżurii, między rzekami Sungari, Amurem, Ussuri, Morzem Japońskim, rzeką Tumyn oraz łańcuchem górskim Tienposzan leży kraj, przeważnie górzysty, z szerokimi dolinami, którymi płyną majestatyczne rzeki i wartkie rzeczułki, pokryty lasami ciągnącymi się setki kilometrów. Bogato reprezentowana roślinność północy, jak cedry, jodły, brzozy, w połączeniu z lianami, dzikim winem i chmielem, sprawia wrażenie puszczy podzwrotnikowej. Palma aralia, orzech grecki, drzewo korkowe, jesion mandżurski, drzewo aksamitne, cytrynnik, którego jagody dają siły myśliwemu i wzmacniają chorego... – a wszystko podszyte krzakami różanecznika. Tam rośnie tajemniczy, o cudownych własnościach leczniczych korzeń żeń-szeń.
Puszczę tę ludność chińska nazywa szu-hai, czyli Leśne Morze. Mieszka tu tygrys, bars, czyli irbis, lampart, ryś, niedźwiedź himalajski i brunatny, rosomak, kunopies, borsuk, jeleń zwykły i cętkowany, sarna i antylopa piżmowa (kabarga), baran górski, dzik i wilk czerwony, soból i kuna, wiewiórka zwykła i wiewiórka latająca (polatucha). Tu jest ojczyzna wspaniałych bażantów mandżurskich”.
Tak wygląda teren mojej akcji powieściowej w relacji Bronisława Żebrowskiego, który szmat życia spędził w szu-hai, bo dopiero w 1949, po czterdziestu latach wygnania, wrócił z Mandżurii do Warszawy, gdzie się urodził, walczył i stawał przed carskim sądem wojennym jako członek „Proletariatu”.
Pragnę najgoręcej podziękować Bronisławowi Żebrowskiemu za bezcennej wartości materiał, jaki od niego otrzymałem: osobiste jego wspomnienia z szu-hai, wrażenia i obserwacje, konkretne realia z życia łowców, roślin i zwierząt.
Przy sposobności chciałbym zaznaczyć, że w samej akcji Leśnego Morza nie ma nic z życiorysu Żebrowskiego. Wszystkie wydarzenia i postacie – nieomówione w przypisach – są, jak na powieść przystało, zwykłą fikcją literacką.
....Żadne przedwieczne wyroki nie orzekały, że między Odrą a Wisłą koniecznie musi wyrosnąć Polska. Kiedy pierwsi książęta piastowscy obwarowywali się na wzgórzu gnieźnieńskim, Łaba płynęła przez kraj słowiański, Obodrzyce siedzieli tam, gdzie dziś Lubeka. W ciągu trzystu następnych lat bez porównania silniejsi Niemcy wchłonęli wszystko aż po Odrę, przekroczyli ją... przekroczyli również Wisłę, ramieniem zbrojnych zakonów sięgając ujścia Dźwiny. Polska jednak ostała się i przetrwała w okolicznościach nad wyraz trudnych.
Dokonało się to pracą, męstwem i poświęceniem narodu, pod politycznym przywództwem dynastii rdzennie polskiej – Piastów...
Paweł Jasienica
Najlepszy, najmądrzejszy i najbogatszy podręcznik do zrozumienia Piastów – dynastii prawie 500 lat władającej naszą historią. Tysiące faktów podane w sposób, który nie tylko wciąga i fascynuje, ale każe docenić i autora i epokę, którą opisuje.
Czy dla nas – zwykłych czytelników, czytaczy historii – jest coś bardziej frapującego niż odpowiedź na pytanie – co by się stało, gdyby...
A jeszcze większą przyjemnością jest, gdy takie rozmyślania zostają podparte ogromną historyczną wiedzą, jaką prezentuje nam Paweł Jasienica w książce Myśli o dawnej Polsce. Dla każdego, kto choć odrobinę smakuje polską historię, zastanawia się, dlaczego losy potoczyły się tak, a nie inaczej – to doprawdy prawdziwa rozkosz zagłębić się w owe dywagacje światłego i mądrego autora, wybitnego znawcy Polski Piastów i Jagiellonów i popłynąć z nim w wartki nurt wydarzeń tamtych czasów oraz przyjrzeć się procesom, które doprowadziły Polskę do miejsca, gdzie dziś się znajduje.
Znakomita intelektualna przygoda dla tych, którzy lubią zastanawiać się nad przeszłością.