Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwsza powieść Toma Hanksa. Arcydzieło
Błyskotliwa, przewrotna, wzruszająca i pełna ironii historia o powstawaniu filmu o superbohaterach.
Tylko ktoś, kto pracował przy dziesiątkach filmów, mógłby napisać taką powieść. I tylko ktoś obdarzony z jednej strony talentem pisarskim, z drugiej – szalonym poczuciem humoru, mógł zrobić to tak doskonale.
W zwariowanej, wielowątkowej historii powstania pewnego filmu, z góry obliczonego na kasowy hit, autor zdradza tajemnice, jakich nikt z osób pracujących na planie nigdy by nie zdradził, bo zwyczajnie... nikt by w to nie uwierzył. Co tu jest fikcją, a co prawdziwym wspomnieniem legendarnego aktora i reżysera? Przez pryzmat obiektywu kamery autor nie tylko pokazuje szaleństwo i magię panujące na planie, ale doskonale zarysowuje zmiany w amerykańskiej kulturze od czasów II wojny światowej. Nie kryje swojej miłości do filmu, oddając jej blaski i cienie na każdej stronie tej napisanej z epickim rozmachem powieści o ludziach, dla których plan filmowy jest osobnym, nieco szalonym wszechświatem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 668
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla wszystkichaktorów i członkówekipy filmowej
Przyjdzie wam usłyszeć
O czynach krwawych, wszetecznych, wyrodnych,
O chłostach trafu, przypadkowych mordach,
[...]
O mężobójczych planach, które spadły
Na wynalazcy głowę.
[...]
Horacy
[do zgromadzonych]
Pilno
Nam to usłyszeć. Niechaj się w tym celu
Niezwłocznie zbierze czoło waszych mężów.
Fortynbras
[zaraz potem]
WILLIAM SZEKSPIR, HAMLET, akt V, scena II,przeł. JÓZEF PASZKOWSKI
1 PRZEDAKCJA
Trochę ponad pięć lat temu znalazłem na sekretarce wiadomość od kobiety nazwiskiem Al Mac-Teer – choć zdawało mi się, że słyszę, jak mówi Almik Tir. Kobieta dzwoniła z numeru krajowego z prefiksem 310[1] i w paru słowach poprosiła o telefon w sprawie cienkiej książeczki ze wspomnieniami pod tytułem Schody w dół do nieba, o latach spędzonych przeze mnie w małym piwnicznym klubie z muzyką na żywo. Było to w Pittsburghu, w Pensylwanii, we wczesnych latach osiemdziesiątych. Zajmowałem się wtedy również w pewnym sensie dziennikarstwem, z wolnej stopy pisząc o mieście i jego okolicach. Recenzowałem też filmy. Obecnie prowadzę kursy kreatywnego pisania, literatury powszechnej i filmoznawstwa w Mount Chisholm College of the Arts na wzgórzach Montany. Do Bozeman jedzie się stamtąd przepiękną drogą, ale jest daleko. Dostaję niewiele wiadomości głosowych z Kalifornii, a z Los Angeles to już prawie wcale.
– Mój szef przeczytał pański pamiętnik – oświadczyła pani Mac-Teer. – Mówi, że pisze pan tak, jak on myśli.
– To musi być genialny facet – odparłem, po czym zadałem pytanie: – A kim jest pani szef? – Gdy powiedziała, że zatrudnia ją Bill Johnson i że dodzwoniłem się na jej komórkę, bo właśnie jedzie samochodem z domu w Santa Monica do swojego biura w budynku wytwórni Capitol Records w Hollywood, gdzie ma się z nim spotkać, wykrzyknąłem: – Pracuje pani dla Bi-Bi-Bi-Billa JOHNSONA?! Tego reżysera? Naprawdę?
Kilka dni później osobiście rozmawiałem przez telefon z Bi-Bi-Bi-Billem Johnsonem na temat jego branży, która stanowi przedmiot jednego z moich wykładów. Gdy wyjawiłem, że znam całą jego filmografię, oskarżył mnie o ściemę. Zacząłem wymieniać główne wątki z jego dzieł i umilkłem dopiero, gdy kazał mi się zamknąć. Dobra, wystarczy! Sam „klecił” w tym czasie scenariusz o muzyce na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Był to okres transformacji, zespoły odchodziły od noszenia jednakowych wdzianek i pisania trzyminutowych piosenek preferowanych przez rozgłośnie FM, a zaczęły nagrywać płyty długogrające. Wtedy też pojawiły się takie grupy, jak The Jimi Hendrix Experience. Opowieści z mojej książki były pełne bardzo osobistych szczegółów. Chociaż akcja filmu, którego scenariusz „klecił” Johnson, miała rozgrywać się dwadzieścia lat przed moimi przygodami – nasz klubik gościł nieznane kapele jazzowe i zespoły grające covery Depeche Mode – a to, co dzieje się w klubach z muzyką na żywo, jest ponadczasowe, uniwersalne. Bill Johnson pragnął wziąć pod lupę te bójki, prochy, miłość na poważnie i seks dla zabawy, miłość dla zabawy i seks na poważnie, te śmiechy i krzyki, tych, którzy zawsze przychodzą, i tych, których wyrzuca się na zbity pysk. Chciał uchwycić całą burzliwą plątaninę procedur, zarówno spisanych, jak i intuicyjnych. Zaoferował honorarium za moją książkę, a właściwie za niewyłączne prawa do opowiedzianej tam historii, co znaczyło, że – gdyby kiedyś pojawiła się taka propozycja – nadal mogłem sprzedać prawa wyłączne. Marne szanse. Ale i tak na prawach autorskich zarobiłem więcej niż ze sprzedaży książki.
Bill wyjechał kręcić Małe szatany, ale utrzymywał ze mną kontakt telefoniczny i wystukiwał na maszynie epistoły zawierające myśli na tematy, które akurat zaprzątały mu głowę. O nieuchronności wojny. Czy jazz przypomina matematykę? Które posypki do mrożonych jogurtów są najlepsze? Czemu Bill upierał się przy maszynie do pisania? Nie wiem, ale odpisywałem mu wiecznym piórem – bo w dziwactwie nie ustępuję nikomu.
Otrzymałem też liścik, w którym na całej kartce było napisane tylko:
Czy zdarza ci się wyjść z kina, bo uważasz film za beznadziejny? Dlaczego?
Bill
Odpisałem tak:
Żaden film nie jest beznadziejny. Kręcenie filmów to tak wielki wysiłek, że ani jeden nie zasługuje na miano beznadziejnego, nawet kiedy okaże się klapą. Jeśli natrafiam na gorszy obraz, siedzę i cierpliwie czekam. Przecież niedługo się skończy. Wyjść z kina to grzech.
Zgaduję, że amerykańska poczta potrzebowała dwóch dni na dostarczenie mojej odpowiedzi, a jeszcze jeden minął, zanim ujrzał ją Bill, bo trzy dni później otrzymałem telefon od Al Mac-Teer. Jej szef życzył sobie, abym „zjawił się tam, ale już”, żeby popatrzeć, jak kręci film. Zbliżała się przerwa semestralna, nigdy wcześniej nie byłem w Atlancie, a w dodatku hollywoodzki reżyser zapraszał mnie na plan! Uczę filmoznawstwa, a nigdy osobiście nie widziałem pracy nad filmem! Poleciałem więc, z przesiadką w Salt Lake City.
– Napisałeś coś, co zawsze chodziło mi po głowie – powiedział Bill, gdy dotarłem na plan Małych szatanów, zlokalizowany na niekończących się przedmieściach obszaru metropolitalnego Atlanty. – Oczywiście są filmy, które okazują się klapą. Czasem mają nietrafione założenia. Ale każdy, kto mówi o filmie, że jest beznadziejny, traktuje dobrowolnie oferowany wgląd w ludzkie doświadczenia życiowe jak koszmarny nocny lot z Los Angeles na koniec świata. Start opóźnił się o całe godziny, turbulencje są takie, że nawet stewardesy się trzęsą, facet siedzący po drugiej stronie przejścia rzyga, nie podają jedzenia, alkohol się kończy, trafiło ci się miejsce między bliźniętami z kolką i lądujesz spóźniony, więc nie zdążysz na umówione spotkanie. To jest beznadziejne. Tego można nienawidzić. Ale filmu, do diabła! Bez sensu. Powiedziałbyś, że beznadziejne jest przyjęcie urodzinowe siedmioletniej siostrzenicy twojej partnerki? Albo jedenastoczęściowy mecz baseballa, który kończy się wynikiem 1:0? Kto nienawidzi jeść tortu albo siedzieć dłużej na stadionie bez dopłacania? Nienawidzić to można faszyzmu albo zimnych brokułów na parze. W najgorszym razie wolno powiedzieć – zwłaszcza nam, którzy przechadzamy się po Fountain Avenue[2]: „Wiesz, to nie jest pozycja dla mnie, ale była dość dobra”. Film krytykuje się letnią pochwałą, ale nigdy, przenigdy nie można go nazwać beznadziejnym. Ktokolwiek użyje tego słowa w mojej obecności, jest skończony. Nie ma go. Oczywiście sam napisałem i wyreżyserowałem Albatrosa, więc mogę być odrobinę przewrażliwiony na tym punkcie.
Na planie Małych szatanów spędziłem dziesięć dni, a latem pojechałem do Hollywood, bo tam odbywała się mitręga postprodukcji. Praca nad filmem to skomplikowany proces, od którego można postradać zmysły. Bywa niezwykle techniczny, a czasem zmienia się w koronkową robotę nad ulotnymi aspektami dzieła. W środę wlecze się jak mucha w smole, a w piątek jest termin, którego trzeba dotrzymać, bo ma się pistolet przy skroni. Wyobraźcie sobie odrzutowiec, który powstał pomimo wstrzymania funduszy przez Kongres. Zaprojektowali go poeci, blachy nitowali muzycy, budową zarządzali kierownicy świeżo po szkole biznesu, a w kokpicie zasiada niedoszły pilot, który nie skończył kursu pilotażu i ma zaburzenia koncentracji. Jakie są szanse, że taki samolot poleci? Oto produkcja filmowa w pigułce, a przynajmniej tak wyglądała, gdy się jej przyglądałem w wytwórni Skunk Works.
Nie spędziłem wiele czasu na planie Dudniącej piwnicy[3], w którą zmieniła się znaczna część mojej książeczki ze wspomnieniami. Żałuję. Bill wypłacił mi kolejną sumkę, gdy rozpoczęto zdjęcia, a następną, kiedy film się ukazał – facet ma gest. Po raz pierwszy widziałem całość podczas publicznej projekcji na festiwalu filmowym Telluride, gdzie Bill określił go mianem „naszego” filmu. W styczniu wypożyczyłem smoking i zająłem miejsce w głębi sali na ceremonii rozdania Złotych Globów (w hotelu Beverly Hilton Merva Griffina – trudno o bardziej hollywoodzką imprezę). Gdy koledzy z uczelni pytają o mój weekend w krainie filmowej fantazji, odpowiadam, że do hotelu wróciłem o piątej rano, mocno podchmielony, a odstawiły mnie tam Al Mac-Teer i nikt inny jak sama Willa Sax – znana również jako Cassandra Rampart, a jej cadillaca escalade prowadził szofer. Tylko tak mogłem podsumować swoje doświadczenie, żeby byli w stanie to zrozumieć. Willa Sex? Gadasz! Na dowód pokazałem zamieszczone przez nią na Facebooku zdjęcie, na którym wraz z Al Mac-Teer zaśmiewamy się w najlepsze w towarzystwie jednej z najpiękniejszych kobiet świata i jej ponurego ochroniarza.
COVID-19 podzielił nasz kraj na zwolenników i przeciwników maseczek, a moją pracę przeniósł do okienka online’owego komunikatora. Potem zaczęła się debata szczepionkowców z antyszczepionkowcami. Gdy Al Mac-Teer zadzwoniła z zaproszeniem, bym wraz z nią, Billem i ich wesołą kompanią obserwował cały proces produkcji jego następnego filmu, byłem przekonany, że w tym okresie takie przedsięwzięcia są nie tylko nielegalne, ale też niemożliwe do wykonania. Jednak jej szef „miał wejścia”, dzięki którym wyglądało na to, że projekt „dostanie zielone światło” i będzie można go nakręcić zgodnie z „regułami gildii”, stąd zaproszenie, bym „dołączył do ekipy” od momentu uruchomienia funduszy po ostateczny miks dźwięku.
– Damy ci identyfikator – wyjaśniła. – Zostaniesz członkiem ekipy i będziesz robić dwa testy tygodniowo. Nic nie płacimy, ale w pakiecie masz darmowe wyżywienie i pokój hotelowy, a to niemało – dodała ożywiona. – Byłbyś skończonym matołem, gdybyś odmówił.
Spytałem Billa Johnsona, czemu pozwala, by intruz taki jak ja przyglądał się procesowi, który często traktuje się niczym jakiś ściśle tajny projekt, z identyfikatorami, migającym czerwonym światłem i ostrzeżeniami w stylu: ZAMKNIĘTY PLAN FILMOWY! ZAKAZ WSTĘPU BEZ ZGODY KIEROWNIKA PRODUKCJI!
Bill zarechotał.
– To tylko po to, żeby odstraszyć „cywilów”.
Pewnego wieczora na planie Mrożonego jogurtu, po kolejnym długim i ciężkim, choć zupełnie zwyczajnym dniu zdjęciowym, powiedział mi:
– Dziennikarze, w każdym razie ci leniwi, zawsze chcą, żeby im wyjaśniać, jak się robi filmy. Jakbyśmy mieli patent na jakąś tajemną formułę. Jakby istniała lista filmowych procedur, przypominająca plan podróży na Księżyc i z powrotem. „Skąd pan wziął tę dziewczynę w brązowej sukience w grochy, która głośno gwiżdże? Kiedy po raz pierwszy wyobraził pan sobie ten ostatni, niezapomniany kadr z ptakami na telewizyjnej antenie i skąd pan wziął tresowane kosy? Dlaczego – pytają – ten film odniósł sukces, podczas gdy inny zaliczył klapę? Czemu nakręcił pan Obłędny szał zamiast Słodziak puszcza farbę?”. Spoglądam wtedy na zegarek, mówię „Do diaska! Mam spotkanie z marketingiem!” i ulatniam się z wywiadu. Ci ludzie patrzą na zorzę polarną i wydaje im się, że ktoś ją zaprojektował! Gdyby zobaczyli, jak my – filmowe sieroty – wykonujemy swoją robotę, ogarnęłyby ich nuda i rozczarowanie.
Ja się nigdy nie nudziłem. Rozczarowanie? Na planie filmowym?! „A figę!”[4]
Kręcąc się w czasie zdjęć przy biurze produkcji, zawsze można sobie z kimś uciąć ciekawą pogawędkę. Podczas postprodukcji również, bo robienie filmów polega w większości na czekaniu. Na pytanie: „A ty jak trafiłeś/trafiłaś do branży?” spodziewajcie się usłyszeć w odpowiedzi sążniste, bardzo prywatne i nieprawdopodobne historie. Każda wystarczyłaby na oddzielną powieść.
Gdy wspomniałem o tym Al, wypłynął temat napisania książki opowiadającej o kręceniu filmów z mojej perspektywy. W czasie pobytu na planie będę świadkiem ogromu kreatywności, tarć, napięć (powierzchniowych) i niewysłowionej radochy, którą daje taki projekt, więc może mógłbym to wszystko opisać i, kto wie, opublikować? Czy jej szef się wścieknie, usłyszawszy o tym pomyśle? Wywali mnie z planu?
– Och, kowboju – powiedziała. – A jak sądzisz, po co tu jesteś?
Mam nadzieję, że skutecznie usunąłem się z tej opowieści, bo pisanie o produkcji takiego filmu jak Wilcza Jagoda: Dłuto Ogniomiota w pierwszej osobie byłoby samolubne, jak relacja z bitwy o Okinawę przedstawiona z perspektywy dziennikarza („Bałem się, że piach, splamiony krwią zabitych marines, zatrze mi maszynę do pisania...”). Jestem wdzięczny licznej grupie ludzi rozmawiających ze mną na przestrzeni wielu miesięcy ich pracy, której się przyglądałem. Nie tylko opowiedzieli mi o tym, co robią, ale też kim są. Jeśli wymieniam ich z nazwiska – niektórych tu nie znajdziecie – to znaczy, że znają ten tekst i go zaaprobowali albo zatwierdzili zmiany, które wprowadziłem na ich życzenie. Wielokrotnie do nich wracałem, żeby upewnić się, czy dobrze rozumiem to, co zobaczyłem, i to, co wyjawili mi o swoich własnych przechadzkach po Fountain Avenue[5].
Filmy pozostają z nami na zawsze. Bohaterowie literaccy również. Próba połączenia w tym tomie jednych z drugimi może być daremnym wysiłkiem; pirytem, który tylko głupiec bierze za złoto. Jednak po skończonej lekturze nie mówcie, że to beznadziejna książka. Uznajmy, że jest dość dobra.
Joe Shaw
MCCA
Mount Chisholm, Montana
Niniejsza historia jest oparta na faktach.
Nazwiska postaci i przebieg wydarzeń zmieniono
dla zwiększenia dramatyzmu.
KOLEJNA SERIA
– A może by tak zrobić jeszcze jedną serię? – spytał Fred Schiller, ten z Agencji Freda Schillera, zwany również Inspiratorem. Po raz kolejny przyleciał do Albuquerque na kolację ze swoim sławnym klientem Billem Johnsonem. Jak zwykle spotkali się w Los Poblanos – jednej z lepszych restauracji w mieście.
Był lipiec dwa tysiące siedemnastego roku i Bill miał niedługo zacząć zdjęcia do obrazu Dudniąca piwnica, do którego napisał również scenariusz. Zgodnie z tradycją agent i jego klient spotkali się, by omówić to, co będzie się działo po zakończeniu pracy nad obecnym filmem. Takie spojrzenie w odleglejszą przyszłość miało zapewnić obu mężczyznom dynamiczny rozwój kariery. W planie dnia nie było miejsca na rozmowę o materiale, który właśnie wchodził do produkcji, a wyłącznie o przedsięwzięciach możliwych w przyszłości.
– Serie mnie dobijają – odrzekł Bill, a mówił z pozycji człowieka o bogatym doświadczeniu. Wysiłki, by Horyzont Edenu dorównał jakością i masowym powodzeniem Granicy Edenu i Ciemności Edenu – wszystkie na podstawie jego scenariusza i w jego reżyserii – przypominały te, których wymaga utrzymanie się na stołku w polityce. Do końca pracy na planie Horyzontu Bill zdążył zgubić ponad jedenaście kilogramów, przestał się golić, żeby rano oszczędzić na czasie, co wieczór zasypiał po zażyciu trzech porcji zzzquilu, a w ostatnich dniach kluczowych zdjęć ciągnął na oparach dzięki potrójnym espresso. Bill Johnson, który na swojej maszynie Smith-Corona Sterling z tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku wystukał kiedyś, że ROBIENIE FILMÓW TO WIĘKSZY UBAW NIŻ SAM UBAW – nie miał ani krzty ubawu, pisząc ostatnią część Edenu, co zajęło mu prawie dwa lata życia.
W swym trwającym trzy dekady filmowym ubawie Bill – ku powszechnej zazdrości – wypracował sobie niepodważalne miejsce w kolumnie zwycięzców, pomijając kilka obrazów średnich lotów i jeden absolutnie katastrofalny[6]. W tych czasach Bill wybierał do realizacji własne materiały, odrzucając wielkie produkcje, które napchałyby mu kabzę i bardziej uszczęśliwiły Inspiratora, z jego dziesięcioprocentowym udziałem w zyskach. Dudniąca piwnica była stosunkowo przyjemna na etapie pisania, upierdliwa w przygotowaniu, a zdjęcia mogły pójść albo fantastycznie, albo fatalnie.
Kiedy jednak Małe szatany zrehabilitowały Billa po katastrofie Albatrosa, Inspirator zorientował się, że jego filmowiec jest u szczytu formy, i pragnął, by tak pozostało.
– Serie to okrutnicy. Nie chcę tyrać dla okrutnego pana – powiedział Bill. – Sam też nie lubię być okrutnym panem, chyba że na spotkaniach z marketingiem.
– Publika ma do wyboru najróżniejsze formy rozrywki – stwierdził Fred znad medalionów z cieląt z wolnego wypasu podanych z ogrodowym topinamburem. – Musi mieć powód, żeby wymienić pieniądze na bilet do kina. Twoje nazwisko to jeden z takich powodów. Ale obiegową monetą w tej krainie są teraz serie o superbohaterach, tak jak westerny w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. I filmy akcji w osiemdziesiątych. Tylko fani Comic-Conów oglądają wszystko jak leci.
– Oglądają i hejtują. Spytaj Lazlo Shiviskiego[7]. – Bill odchylił się na oparcie krzesła. – Ja lubię antybohaterów, z wadami i problemami.
– Marvel dałby ci następnego Thora.
– Sorry, ale skieruj ich na inne thory.
– Mógłbyś nakręcić każdy tytuł z uniwersum DC.
– Batman, X-Meni, Spider-Dzieciak, Zielony Olbrzym, Kobieta-Kop-w-Zad... Nie czujesz przesytu?
– Dobrzy ludzie z wytwórni Dynamo są gotowi załadować ciężarówkę zielonych i zrzucić ci je pod domem, jeśli tylko zgodzisz się wziąć ich następny film o Ultrasach.
– Superherosi, którzy ratują wszechświat i biedne kotki z drzew. Co za nudy. – Bill dopił colę Blue Sky wprost z wysokiej szklanki pełnej lodu, bez słomki. – Nie kwestionuję samego gatunku, ale mam dość oklepanych motywów. Złych władców kosmosu z innych galaktyk, którzy mówią po angielsku. Superkolesi i superlasek, którzy pragną się całować, ale jakoś im nie wychodzi. Miast, które obracają się w ruinę, ale nigdy nie widać trupów. – Bill pomachał do kelnera i wskazał na swoją pustą szklankę, prosząc o dolewkę blue sky’a. – Poza tym Pat wierci mi dziurę w brzuchu, żebym nakręcił film o chłopaku, który spotyka dziewczynę[8]. To ma być film dla niej.
– Pomysł chyba dobry?
– Zależy od dwóch rzeczy. Od dziewczyny i chłopaka. I tego, dlaczego się wzajemnie potrzebują. Czyli od trzech.
– Świat czeka na następne dzieło Billa Johnsona – stwierdził Inspirator.
– Będzie zatytułowane Dudniąca piwnica i powinno trafić do kin za plus minus dwanaście miesięcy.
– Przyszłość to nie jest następny rok. Mówimy o tym, co będzie za trzy lata.
– Zastanowię się. – Tak od zawsze wyglądał twórczy proces Billa. Przypadkowo natykał się na jakiś materiał źródłowy, który stawał się zarzewiem pomysłu, a ten z kolei zamieniał się w kolejne wielkie arcydzieło sztuki filmowej.
O AUTORZE
Tom Hanks jest zawodowym aktorem od 1977 roku. W 1980 roku pojawił się w serialu telewizji ABC Bosom Buddies, potem zaczął występować w filmach (po raz pierwszy w Plusku w 1984 roku) oraz na Broadwayu w sztuce Nory Ephron Lucky Guy. W serwisie IMDb znajdziecie pokaźną listę ról, które zagrał od zapisania się do Gildii Aktorów Ekranowych (choć pieniądze na wpisowe musiał pożyczyć)[151].
W partnerskiej współpracy z Garrym Goetzmanem z Playtone wyprodukował wiele filmów fabularnych i dokumentalnych oraz programów telewizyjnych.
Jest autorem scenariuszy filmowych i telewizyjnych. Jego zbiór opowiadań Kolekcja nietypowych zdarzeń ukazał się w Polsce w 2017 roku nakładem wydawnictwa Wielka Litera.
9 lipca 2022 roku Tom Hanks skończył 66 lat.
O AUTORZE