Argentyńczyk, który przypłynął na cedrowej desce - Morten Vittrup - ebook + audiobook

Argentyńczyk, który przypłynął na cedrowej desce ebook i audiobook

Morten Vittrup

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Niezwykle zabawna i pełna ciepła opowieść o rabunkach, mitach i kłamstwach, które jednocześnie łączą i dzielą trzypokoleniową rodzinę

 

Pewnego wiosennego dnia 1954 roku morze wyrzuca na plażę w Hiszpanii argentyńskiego rozbitka. Víctor de la Vega, bo tak się nazywa ów mężczyzna, skrywa ogromną tajemnicę. Trafia do klasztoru, gdzie spotyka Sofíę. Dziewczyna miała zostać zakonnicą, ale gdy poznaje Víctora i jego fascynującą historią, postanawia wyjść za niego za mąż.

Víctor opowiada jej o losach swoich i swojej rodziny: o polowaniach na płetwale i kaszaloty na Południowym Oceanie Lodowatym, o polinezyjskich plantacjach wanilii, o zaniedbaniach rodziców i spotkaniach z Che Guevarą oraz Jorge Luisem Borgesem, o zewie podróżowania i zamachach terrorystycznych.

Po latach córka Víctora i Sofíi, Laura, a zwłaszcza jej synowie, Eddie i Marco, zrobią wszystko, aby uniknąć powtórzenia błędów ojca i dziadka.

"Argentyńczyk, który przypłynął na cedrowej desce" jest barwną wielowątkową opowieścią o trzypokoleniowej rodzinie i mających różne konsekwencje wyborach dokonywanych przez jej członków. Akcja powieści obejmuje kilkadziesiąt lat historii: od lat międzywojennych w Argentynie przez okres rządów Franco w Hiszpanii aż do początków XXI wieku w Europie. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 557

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 55 min

Oceny
4,5 (14 ocen)
7
7
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Argentineren der kom sejlende på en cedertæsplanke

Przekład z języka duńskiego: Joanna Cymbrykiewicz

Copyright © Morten Vittrup, 2022

This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022

Projekt graficzny okładki: Andreas Kjærgaard

Redakcja: Witold Kowalczyk

Korekta: Maria Zając

ISBN 978-87-0234-963-4

Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.

Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K

www.gyldendal.dk

www.wordaudio.se

Dla rzeczywistej Sofíi, która pomogła w doprowadzeniu tej powieści do finału.

Prolog

Siedzieli ciasno spleceni w ciemności. Czuła się o czterdzieści lat młodsza. Jego skóra od razu wydała jej się bardziej sprężysta, gdy wodziła palcem po grzbiecie jego dłoni. Iluzja wspomnienia, siła opowieści. Tak naprawdę oboje byli starzy, a ich skóra anemiczna i szorstka. Wkrótce umrą, w każdym razie jedno z nich.

Pocałowała go w policzek, wgramoliła się z powrotem do łóżka i opatuliła kocem.

– Wciąż jesteś mi winien opowieść – powiedziała. – Chciałabym ją teraz usłyszeć.

– Jeszcze nikt nigdy jej nie słyszał, w każdym razie nikt nie zna pełnej wersji.

– To opowiedz ją mnie.

Uniósł się i wczołgał do łóżka. Przesunęła się, by mógł się położyć za nią. Na płatku ucha czuła jego oddech.

– Czy to historia o wielorybnikach? – wyszeptała w ścianę.

– Mhm. I o kaszalotach, albatrosach i szaleństwie na krańcu świata – odparł szeptem głos, od którego nawet po tylu latach wciąż miękło jej serce. – Ale przede wszystkim jest to historia o tym, jak zabiłem człowieka.

Malaga, rok 1954

Wybór

Gdy tylko jajka wylądowały w gotującej się wody, Sofía zaczęła odmawiać credo.

– Wierzę w Boga, Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi, i w Jezusa Chrystusa, Syna Jego jedynego, Pana naszego, który się począł z Ducha Świętego, narodził się z Maryi Panny, umęczon pod Ponckim Piłatem, ukrzyżowan, umarł i pogrzebion. Zstąpił do piekieł, trzeciego dnia zmartwychwstał. Wstąpił na niebiosa, siedzi po prawicy Boga Ojca Wszechmogącego. Stamtąd przyjdzie sądzić żywych i umarłych. Wierzę w Ducha Świętego, święty Kościół powszechny, świętych obcowanie, grzechów odpuszczenie, ciała zmartwychwstanie, żywot wieczny. Amen.

Wyjęła płaski gliniany półmisek z jednej z licznych półek kuchennych, wytarła go ścierką i postawiła na blacie obok kuchenki. Rzuciła okiem na okno, za którym miękkie kaskady wiosennego deszczu padały na krzaki lawendy w klasztornym ogrodzie. Przy pniach drzew utrzymywała się wciąż poranna mgiełka.

Skończywszy credo, zabrała się do Ojcze nasz. Gdy doszła do połowy drugiego razu, do kuchni zajrzała siostra Maria Ángeles i skinieniem głowy przywitała się z Sofíą. Nie chciała przeszkadzać jej w modlitwie, otworzyła tylko żeliwne drzwiczki pieca pod kuchenką, by dorzucić kilka polan do rozżarzonego jak piekło paleniska. Gdyby siostrzyczkom z klasztoru San Luis trzeba było przypomnieć, co na nie czeka w piekle, wystarczyło otworzyć piec.

W kuchni panowało zawsze nieznośne gorąco, gdy piec był rozpalony, szczególnie w tak ciepłe dni jak ten. Wielkanoc w tym roku wypadała późno, dopiero na początku kwietnia.

Odmówiwszy pięć razy Ojcze nasz, Sofía drewnianą łyżką wyłowiła jajka z wody, jedno po drugim, i ostrożnie ułożyła je na glinianym półmisku. Matka wbiła jej do głowy, że przy gotowaniu jajek jedno credo i pięć Ojcze nasz nigdy nie zawodziło, gwarantowało zarazem właściwy czas gotowania, jak i zachowanie spokoju ducha.

Z półmiskiem w ręku przeszła przez jadalnię i wkroczyła do wschodniego skrzydła. Leżeli tu umierający, nieuleczalnie chorzy i ci z demencją. Chorzy na choroby uleczalne, pacjenci z tyfusem, łagodnym zapaleniem oskrzeli, polio czy zapaleniem płuc leżeli na pierwszym piętrze, bo o własnych siłach nie mogli się poruszać po schodach.

W sali sypialnej strop był niski i podparty belkami. Pokryte brązem krzyże strzegły każdego łóżka, ściany były praktycznie nagie, z widocznymi śladami wilgoci. Źródło światła zapewniały jedna jedyna żarówka, duże przeszklone drzwi z żelaznymi szprosami i łukowe okno na przeciwległej ścianie sali. Na bocznych ścianach też znajdowały się okna, ale przez większość czasu zasłaniały je masywne okiennice, chroniące pomieszczenie przed najgorszym skwarem.

Przeorysza namówiła jednego z robotników o długiej liście grzechów, by tuż przy drzwiach zamontował umywalkę. Dzięki niej w sali można było przynajmniej przemywać rany i przepłukiwać opatrunki. Sofía postawiła półmisek z jajkami na szafce pod umywalką. Siostry przechowywały w niej miednice, bawełniane pieluchy i baseny; opiaty i wszystkie inne leki trzymano pod kluczem w komórce na parterze.

Zwykle o poranku pacjentom w San Luis nie podawano jajek, ale tym razem przeorysza na to zezwoliła. W końcu to Wielkanoc. Nawet umierający ma prawo do jednego świątecznego jajka – argumentowała Sofía.

Pierwszym pacjentem, który otrzymał jajko, był Pablo Herrera, wierzący stary pracownik odlewni o kapryśnym organizmie, który nie mógł się zdecydować, czy Pabla wykończy demencja, czy zapalenie oskrzeli. Sofía otarła mu pot z czoła, usunęła z jego piersi szmatkę z wykasłaną flegmą, wytarła mu brodę i położyła czysty gałganek na stoliku nocnym przy łóżku. Potem pomogła mężczyźnie usadowić się w wózku inwalidzkim i powiozła go w stronę przeszklonych drzwi. Wychodziły na klasztorną loggię, ale ze względu na deszcz padający tego dnia Sofía uznała, że lepiej, by pozostały zamknięte.

– Miałby pan ochotę na świąteczne jajko? – Nie czekając na odpowiedź, otworzyła zaciśniętą pięść starca i położyła mu jajko na dłoni, zupełnie tak, jak by to uczyniła z różańcem.

Dokonała pospiesznego obchodu wzdłuż wszystkich ścian. Łóżka, dziewięć po każdej stronie, znacznie się od siebie różniły pochodzeniem i wyglądem. Niektóre były wysokie, inne niskie. Jedne wykonano z masywnego drewna, drugie z cienkiego zardzewiałego metalu, część przytwierdzono na stałe do podłogi, pozostałe zaś można było przesuwać w zależności od potrzeb. Każde było posłane pożółkłą pościelą i przy każdym stała szafka nocna.

Sofía przykładała dłoń do czoła pacjentów, by sprawdzić im temperaturę, następnie na chwilę odchylała kołdrę, by się upewnić, czy nie nadszedł czas zmiany spodni lub pieluch. Przytomnych chorych obdarzała uśmiechem i pozdrowieniem, a zaraz potem częstowała jajkiem na twardo. Niewiele więcej mogła zdziałać. Nie dlatego, że siostry nie pragnęły ratować swoich pacjentów – tych z demencją, potępionych, odrzuconych i nieszczęśliwych – ale z tego powodu, że środki Kościoła były niewspółmierne wobec ambicji opiekunek. Penicylina, antybiotyki, morfina i kodeina stanowiły dobra luksusowe, trzymane pod kluczem. Poza tym w San Luis nie dysponowano podstawową wiedzą medyczną. Siostry leczyły przecież dusze, nie ciała.

Sofía i osiem zakonnic mogły z reguły tylko modlić się za pacjentów, ewentualnie sprawić, by zacisnęli dłonie na różańcu, i przypomnieć im, jak się nim posługiwać, posmarować pod nosem sporządzoną domowym sposobem pomadą mentolową lub otrzeć ich twarze wodą różaną, by woń niedomytego ciała sąsiada lub odór wychodka znajdującego się na końcu klasztornego ogrodu nie przeszkadzały chorym w walce ze śmiercią.

Ci zaś leżeli w półmroku, czekając, aż starość, tyfus, gruźlica, polio, szkarlatyna, niedożywienie, brak chęci do życia czy któraś z tuzina innych plag nawiedzających Hiszpanię wyzwoli ich z niedoli i zabierze do Ojca w Królestwie Niebieskim.

Wiedza medyczna była w San Luis atrybutem jednego jedynego lekarza – starszego pana, który, jak wieść niosła, zapowiadał się niegdyś na wyjątkowo obiecującego chirurga, dopóki napad niekontrolowanych drgawek nie pogrzebał tej kariery raz na zawsze. Wszyscy wiedzieli, że aby uspokoić ręce, sięgał po spirytus. Siostry wstające bardzo wcześnie rano nieraz znajdowały lekarza leżącego na rabacie lawendy, nieprzytomnego z opicia, ale odwracały wzrok. Żadne przyzwyczajenie nie jest aż tak grzeszne, by nie można mu było zaradzić odmówieniem jednej czy dwóch zdrowasiek, a czy Pan znalazłby lepsze miejsce, by przytrzymać zagubioną duszę na krótkim postronku, niż klasztor?

Gdy Sofía wróciła do Pabla Herrery, jego głowa spoczywała na piersi. Spał. Sofía przyprowadziła wózek z powrotem do łóżka i pomogła pacjentowi się położyć. Zakończyła posługę, odmawiając modlitwę za jego duszę.

Wyszła z sali nieuleczalnie chorych we wschodnim skrzydle i wróciła do kuchni. W jadalni pozdrowiła przeoryszę i siostrę Agnetę, które nakrywały do posiłku. Transmisja radiowa mszy w Madrycie już się skończyła i nadawano tradycyjne piosenki.

– Dzień dobry, panno Baéz – przywitała się z nią przeorysza, nie przerywając układania sztućców i talerzy na stole. – Jak pacjenci przyjęli pani gest? – spytała, uśmiechając się do niej.

– Niektórzy lepiej niż inni. Pewnie gdybym podarowała im po kamieniu szlachetnym, nie zauważyliby różnicy.

Przeorysza wymieniła spojrzenia z siostrą Agnetą.

– Pani oddanie pacjentom jest wyjątkowe i wzbudza szacunek – powiedziała siostra przełożona przy wtórze brzęku blaszanych talerzyków i wesołej copli andaluzyjskiej. – Trzeba to pani oddać.

– Dziękuję, siostro Maribel.

Pochwała przeoryszy brzmiała jak telegram. W jej wypowiedzi nie można było zarejestrować zmian tempa czy tonu. A jednak Sofía ją chłonęła, czując niedosyt uznania.

– Miała pani możliwość zastanowienia się nad naszą propozycją?

Sofía pokręciła głową.

– Chyba zabrakło mi czasu. Mam nadzieję, że siostra rozumie.

– Naturalnie. Najważniejsze, by zadała sobie pani pytanie, czy jej oddanie Panu może się równać z tym, co odczuwa pani wobec swoich pacjentów. – Przeorysza poprawiła widelec. – Wysoko cenimy pani zaangażowanie, panno Baéz, ale istnieje różnica między służeniem chorym a służeniem Panu. I gdyby nawet w tej chwili była pani pewna swego powołania, to przed panią jeszcze długa droga, nim będzie można złożyć śluby zakonne.

– Czy mogę siostrę na chwilę przeprosić? Za moment wrócę.

Sofía wycofała się z jadalni, chcąc zdążyć do kaplicy. Minęła salę operacyjną i ruszyła wzdłuż loggii wychodzącej na klasztorny ogród. Znajdowały się tu cele sióstr, oznaczone krzyżem nad każdymi drzwiami. Kiedyś, ze względu na godzinki, na piętrze kaplicy mieściła się sala sypialna, ale przeorysza uznała, że sensowniej będzie przenieść siostry bliżej pacjentów we wschodnim skrzydle.

Sofía Baéz nie była zakonnicą; sama ze sobą nie potrafiła uzgodnić, czy aspiruje do tego, by nią zostać, ale jak na razie trzeci miesiąc pracowała po prostu jako wolontariuszka i w wieku dwudziestu dwóch lat była najmłodszą z dziewięciu kobiet w klasztorze San Luis. I jedyną, która nie miała stałej siedziby w zachodnim skrzydle.

San Luis przez wiele lat był klasztorem zakonu Sióstr Świętej Elżbiety, dopóki przeorysza któregoś wiosennego dnia w roku 1944 nie przeszła się po otaczającym klasztor świecie i nie wróciła całkowicie oszołomiona, zrozumiawszy, w jak opłakanym stanie znalazł się jej kraj i ilu pozbawionych kończyn weteranów, zmaltretowanych komunistycznych partyzantów, niedożywionych dzieci, ekskomunikowanych intelektualistów i rodziców, którym zabito dzieci, potrzebuje szpitalnego łóżka i ciepłego posiłku.

Siostra Maribel zwróciła się do zakonu i miejscowego biskupa z prośbą o pieniądze i od tego dnia klasztor San Luis pełnił funkcję szpitala i duchowego schronienia dla potrzebujących. Od każdej wierzącej osoby, która zapragnęła wstąpić do klasztoru, oczekiwano natomiast, że będzie pracować zarówno jako pielęgniarka, jak i pocieszycielka dusz. Każdą z nich upoważniono, by, gdy zaistnieje paląca potrzeba, mogła udzielić ostatniego namaszczenia i sakramentu pokuty*.

W przyklasztornym ogrodzie wciąż padał deszcz, ale pod kolumnadą loggii zawsze było sucho. Z trzech stron otaczała ona atrium z królującą pośrodku marmurową fontanną, z której od czasów panowania Alfonsa VIII nie popłynęła nawet kropla wody. Kamienna statua Świętej Elżbiety – patronki klasztoru i zakonu – górowała nad fontanną, konkurując z drzewami owocowymi o bliskość Pana. Wokół fontanny wytyczono pokryte płytkami ścieżki, okolone rabatkami z krzewami leszczyny, malwami, oleandrami, a przede wszystkim lawendą, której zapach Sofía z czasem znienawidziła.

Ogród klasztorny, fasady klasztoru koloru słonecznej żółci i ogród przed budynkiem, gdzie bugenwille wystawały spomiędzy prętów płotu z kutego żelaza otaczającego grunty, przydawały klasztorowi przyjemniejszego wyglądu, niż na to zasługiwał. Pod liśćmi dzikiego wina farba odchodziła wielkimi płatami, a w upalne dni im bardziej ktoś się zbliżył do kaplicy i muru na tyłach parceli, tym mocniej w jego nozdrza wwiercał się odór z wychodków.

Sofía weszła do kaplicy. Jak zwykle wnętrze pogrążone było w sennym półmroku, oświetlały je jedynie wiecznie płonące woskowe świece i wpadające przez witraże skąpe światło słoneczne. Przy ołtarzu Sofía uklęknęła przed Maryją Panną i złożyła ręce do modlitwy, przywołując w głowie imiona osób, za które miała się pomodlić.

Lista była taka jak zazwyczaj. Sebastián. O nim na pewno nie zapomni, jego imię zawsze padało na początku. Choć wymawiała je już tysiące razy, zawsze towarzyszyła mu fala wrażeń zmysłowych. Wspomnienie kłujących młodzieńczych włosków na brodzie, drapiących ją w policzki i zostawiających delikatną woń potu. Albo wizerunek Sebastiána z zarostem dorosłego mężczyzny, którego kształt twarzy ciągle przybierał nowe formy za każdym razem, gdy Sofía go sobie wyobrażała: w którejś z zielonych dolin w Pirenejach, gdy leżąc na plecach i opierając się o pień drzewa, żuł kawałek sera i pilnował owiec.

Pomodliła się też o dobrostan rodziców. Sofía miała nadzieję na ich zbawienie, ale pragnęła żarliwie, by na drodze do nieba mogli czerpać więcej radości z życia. Jej ojciec, Roberto Baéz, nie pasjonował się perspektywą zbawienia z tą samą intensywnością co Sofía i jej matka. Jako że już dawno temu stracił wiarę, modlitwy za niego nie można było pominąć.

Wreszcie pomodliła się za siebie, zerkając kątem oka w lewo, gdzie Święta Elżbieta spoglądała na nią ze swego miejsca na ścianie. Sofíi powiedziano, że obraz przedstawia młodą Elżbietę, wyjmującą spomiędzy fałd płaszcza bukiet róż. Święta stała przy różanym lasku, a w tle widać było kościół i niebiańską światłość.

Legenda głosiła, że Elżbieta z Turyngii przemycała ze swojego zamku chleb dla biednych wieśniaków z Eisenach. Dwór potępił jej uczynek i pociągnął ją do odpowiedzialności, ale gdy strażnicy zatrzymali młodą kobietę, chleb owinięty w jej płaszcz zamienił się w róże. Narodziła się święta.

– Czy możesz dać mi znak? – wyszeptała Sofía, ale nie otrzymała żadnej odpowiedzi.

Dobrze po południu Sofía powlekła się do oddalonego o kilka kwartałów domu. Słońce zdążyło już przegonić siąpiący deszcz nad wzgórza i miasto tętniło późnopopołudniową wrzawą.

Był środek Wielkiego Tygodnia. Słychać było mosiężne trąbki rozbrzmiewające podczas którejś z licznych wielkanocnych procesji odbywających się w tym tygodniu. Od czasu do czasu odzywał się wielki bęben. W powietrzu unosił się zapach świec i kadzidła, po rynsztokach walały się odcięte główki kwiatów.

W drodze do domu minęła lokalną piekarnię, dławiąc w sobie pragnienie zakupu napolitany, słodkiego wypieku z czekoladą w środku i kruszonką na wierzchu.

Kolację jadali wcześnie, zawsze tak było w ich rodzinie. Ojciec Sofíi prowadził bar, El Zepelín, mieszczący się na parterze pod ich mieszkaniem, dlatego zazwyczaj jadali, nim Roberto czy brat Sofíi, Tristán, wracali za bar po sjeście.

Kamienica znajdowała się między starą częścią Malagi a portem, w dzielnicy Ensanche Centro, która od południowego zachodu graniczyła z Perchel, dawną dzielnicą rybacką. Parter i pierwsze piętro należały do rodziny Baézów, podczas gdy lokal na drugim piętrze zamieszkiwała starsza pani, Esperanza Vargas. Na podwórku znajdował się wspólny wychodek dla całego budynku. Sofía słyszała, że w coraz większej liczbie budynków w większych miastach Hiszpanii instaluje się toalety i kanalizację, ale nie na Calle Tomás Heredia w Maladze.

Jej domem rodzinnym było narożne mieszkanie, które otwierało się na resztę świata. Przedsionek i długi wąski korytarz bez okien pogrążone były w mroku, dopiero okna salonu wpuszczały światło do środka. Sofía mieszkała najdalej od źródła światła, po drugiej stronie korytarza. Jako najmłodszej z rodzeństwa przypadło jej w udziale pomieszkiwanie w pokoju sąsiadującym z sypialnią rodziców, pierwszym po prawej stronie od przedsionka. Przypadek chciał, że jej izdebka znajdowała się tuż nad wejściem do baru; wyglądając przez okno, widziała czerwoną markizę wiszącą nad drzwiami.

Jej dwaj starsi bracia, Jaime i Tristán, mieszkali w głębi korytarza, każdy w swoim pokoju. Kiedyś ze względu na brak miejsca zmuszeni byli do dzielenia pokoju, ale było to wiele lat temu. Niedługo miejsca zrobi się jeszcze więcej. Jaime miał dwadzieścia sześć lat, wykształcił się na krawca i, z czego Sofía zdawała sobie sprawę, szykował się na wielkie życiowe zmiany. Widywał się ukradkiem z koleżanką z pracy, wspominał nawet, że chce się jej oświadczyć, ale na razie trzymał to przed innymi w tajemnicy.

Jak zwykle jedli kolację w milczeniu, Sofía, Beatriz, Roberto i Tristán. Jaime był jeszcze w pracy. Beatriz zamknęła okiennice, by chronić dom przed wiosennym upałem, ale przez szpary przedostawały się do środka nieliczne promienie słońca.

Sofía starała się unikać tematu San Luis. Stanowił on punkt sporny nie tylko dla niej samej, lecz też dla jej rodziny, odkąd przed trzema miesiącami po powrocie do domu obwieściła, że od teraz należy ją traktować jako siostrę nowicjuszkę w klasztorze San Luis. Propozycja złożona przez przeoryszę w tamtym tygodniu sprawiła, że sytuacja stała się jeszcze bardziej napięta. Zbyt dużo niecierpliwych dusz oczekiwało na wybór Sofíi. Siostra Maribel. Święta Elżbieta. Państwo Baézowie.

– Czy jesteś już blisko podjęcia decyzji? – spytała Beatriz w momencie, gdy Sofía już sądziła, że uda jej się przetrwać posiłek bez konieczności poruszania tego tematu.

Jej matka skończyła już swoją zupę z ciecierzycy. Było coś sprzecznego z naturą w tych wąskich, ledwie rozwierających się ustach, że potrafiły tak szybko opróżnić pełen talerz zupy. Jak Sofía sięgała pamięcią, jej matka była kobietą żywiącą się strawą duchową.

Dziewczyna kątem oka spojrzała na ojca. Nie podniósł wzroku, siedział po prostu w półmroku pochylony nad talerzem, mocząc kawałki chleba w resztce zupy. Tristán się nie odzywał.

– Odnośnie do czego?

– Propozycji siostry przełożonej. Brzmi ciekawie. Powinnaś rozważyć jej przyjęcie, jeśli jesteś pewna swojej wiary.

Roberto się poruszył. Cmoknięcie językiem o podniebienie, niskie mruknięcie, drgnięcie mięśni ramion. Odłożył łyżkę.

– Beatriz, wiesz doskonale, że my dwoje mamy różne zdania na ten temat. – Skierował palec wskazujący w stronę Sofíi. – Zrobisz najlepiej, mówiąc przeoryszy, by wsadziła sobie swoją propozycję w miejsce, gdzie Pan Bóg nie zagląda. Jeśli nie masz odwagi sama jej tego powiedzieć, chętnie zrobię to za ciebie.

Sofía westchnęła.

– Nie podjęłam jeszcze żadnej decyzji. A wy wcale mi tego nie ułatwiacie.

– Trudno, bym wyrażał się jaśniej – odparł jej ojciec.

– Może potrzeba jej nie opinii, lecz wskazówek – wtrąciła Beatriz.

Roberto wywrócił oczami i wstał gwałtownie.

– Idę na dół – rzucił i wyszedł z salonu. – Kobiety – mruknął pod nosem, nim trzasnęły drzwi wejściowe.

Tristán najwyraźniej nie miał ambicji, by mieszać się do rozmowy. Jego łyżka zadźwięczała o porcelanę, gdy ją odłożył.

– Dziękuję – wymamrotał, wycierając usta serwetką, nim również i on wyszedł z mieszkania.

El Zepelín należał jeszcze do ojca Roberta. Postawiono go na ruinach dorobku życiowego innego mężczyzny, biseksualnego fryzjera, którego salon splajtował na początku wieku, gdy wyszła na jaw prawda o jego seksualności. Plotka głosiła, że fryzjer wskoczył na parowiec płynący do Ameryki Południowej, a ojciec Roberta nabył lokal za bezcen i przekształcił go w bar: sprzedał krzesła fryzjerskie i lustra w złotych ramach, zamalował niestrawne freski na ścianach, postawił wzdłuż nich wielkie beczki z winem i spirytusem, opisując ich zawartość czerwoną kredą na drewnianych deseczkach.

Gdy w roku 1934 padł martwy w magazynie, bar przypadł w spadku jego najstarszemu synowi, Robertowi, który prowadził lokal w tym samym duchu co ojciec, pozwalając reszcie rodziny pomagać w codziennych obowiązkach. Tristán pełnił funkcję barmana i kelnera, Beatriz była odpowiedzialna za ladę z tapas, Sofía szorowała podłogi, a przed południem pomagała matce obierać kartofle. Roberto nigdy jej do tego nie zmuszał, ale z drugiej strony Sofía nie czuła też, by kiedykolwiek miała wybór.

A jednak nie sprzeciwił się, gdy postanowiła zostać wolontariuszką w klasztorze, choć dla mężczyzny takiego jak on fakt, że jego jedyna córka wolała pomagać w klasztorze niż w prowadzeniu rodzinnego interesu, niewątpliwie był porażką.

Ale czy ojciec mógł w ogóle pozwolić sobie na to, by cokolwiek jej wyrzucać – myślała Sofía tego samego wieczoru, siedząc przed lustrem i szykując się do snu. Odliczała w myślach: musiało ich być pięć, pięć spośród dwudziestu dwóch dziewcząt z gimnazjum podjęło już decyzje i złożyło śluby wieczyste.

Guadalupe de la Fuente i Marisol Duarte były teraz benedyktynkami w Madrycie. Piedad Andreu, bliską przyjaciółkę Sofíi, katalońscy rodzice posłali do klasztoru w górach na północ od Barcelony, jako że z czasem już tylko zakonnice zachowywały język kataloński. I siostry Milagro, które jakoby w poszukiwaniu cudu trafiły aż do włoskiego klasztoru benedyktynek na wybrzeżu amalfitańskim.

Sofía podejrzewała, że cała piątka wiodła teraz skromne klasztorne życie, ale przynajmniej nie było to życie w nędzy, jak w wypadku tak wielu innych osób.

Czyż wszystkie nie doświadczyły przychodzenia do szkoły o pustym żołądku, aż kiszki grały im marsza pod szkolnymi mundurkami? W ich rozdętych brzuchach aż się przewracało, gdy zakonnice zmuszały je, by krzyczeć Arriba España!, aż dudniło między kamiennymi ścianami klas, choć zaledwie garstkę dziewcząt stać było na podjęcie jakiegokolwiek wysiłku. Czy wszystkie ukradkiem nie spoglądały innym w oczy, by wyczytać, jakie skrywają tragedie? Utratę ojca, brata, wujka, kuzyna czy proboszcza? Zamordowanych ukradkiem, zepchniętych z wysokości, spalonych żywcem, powieszonych, wykastrowanych? Albo po prostu zaginionych podczas wojny domowej?

To już chyba lepiej spędzić życie za murami klasztoru z jako tako wypełnionym żołądkiem, mając do dyspozycji czas, który jest konieczny, by przepracować żałobę.

Jaką lepszą alternatywę ojciec mógł zapewnić niezamężnej kobiecie w jej wieku? Nie stać go było, by posłać córkę do miejscowości La Granja w górach Sierra de Guadarrama nieopodal Madrytu, gdzie rodzina królewska miała swoją letnią rezydencję i gdzie wyższe sfery wysyłały swoje niezamężne córki, by znalazły małżonka. Wakacje w drogim San Sebastián nad Zatoką Biskajską, gdzie można było poznać synów dyplomatów i francuskich bogaczy, też nie wchodziły w rachubę.

Matka ciągała Sofíę po rozlicznych spotkaniach, na których można było poznać potencjalnych zalotników z sąsiedztwa, ale żaden z nich nie zrobił na Sofíi większego wrażenia. Bez względu na to, jak efektownie wyglądali w garniturach z goździkiem w butonierce i w koszulach z mankietami na spinki, kiedy otworzyli usta, śmierdzieli czosnkiem, a rozmawiać potrafili tylko o banałach. Sofía obawiała się spędzić pięćdziesiąt lat z mężczyzną, którego z czasem pewnie umiałaby polubić, lecz nigdy by nie pokochała. Pięćdziesiąt lat w mieszkaniu takim jak to, w którym dorastała i w którym najbardziej ekscytującym momentem byłby dzień podłączenia kanalizacji, żeby nie trzeba już było korzystać z wychodka na podwórzu. Zgodziłaby się tym samym na trwające pół wieku małżeństwo wcale nie lepsze niż to jej rodziców.

Ale jej upór oznaczał jednocześnie, że możliwości z czasem się zawężały. Dla niezamężnej kobiety w wieku Sofíi istniały praktycznie dwie opcje: iść do klasztoru lub stać się ciężarem dla rodziny.

Sofía patrzyła na swoje odbicie w lustrze. Kasztanowobrązowe loki, zakrzywiony żydowski nos, który, jak od zawsze uważała, nie pasował do jej twarzy, gładka skóra i lekko szpiczasty podbródek.

Jeden z barmanów ojca, w którym Sofía ukradkiem trochę się podkochiwała, wyznał jej kiedyś, że jego zdaniem Sofía przypomina Antoñitę Moreno, sławną wykonawczynię copli z Sewilli. Stwierdził, że dziewczyna ma jej oczy, a nawet jej nos, i że do pełnego obrazu brakowało jej tylko róży we włosach i dużych kolczyków.

Przyglądając się sobie w lustrze, Sofía bynajmniej nie widziała Antoñity Moreno, ale zadowoliłaby się też skromniejszym wyglądem. Pragnęła tylko, by z lustra patrzyła na nią spojrzeniem niewzruszonym jak skała osoba wierząca, siostra nowicjatu, pewna swojego losu i wyboru. Jednak z lustra spozierała na nią ta sama co zwykle niepewna Sofía. Męczyło ją patrzenie na tę twarz, bo była jak fotografia, której motyw bez przerwy się rozmywa i tworzy nowy, podobny. Jeden dla każdej z jej licznych osobowości.

Pierwszy motyw przedstawiał młodą dziewczynę, która jest baleriną w Nowym Jorku. W Nowym Jorku, bowiem Ameryka to coś zupełnie innego niż Calle Tomás Heredia w Maladze; balerina, bowiem taniec to zajęcie, którym parają się w tym mieście młode dziewczyny. Balerina byłaby znana, a u jej boku stałby słynny narzeczony. Ulubiona para tygodników, nowi Manolo Caracol i Lola Flores.

Fotografia sama się rozmazywała, balerina stawała się damą z wyższych sfer z Madrytu, małżonką pianisty koncertowego lub torreadora, wykształconą kobietą o szerokich biodrach i z ukrytą pod drogą sukienką karnacją klasy średniej oraz w naszyjniku z prawdziwych pereł, nie takich ze szkła czy metalu.

Motyw ten był wyraźny zaledwie przez chwilę, nim ofiarna Sofía w starszej wersji spojrzała na nią z lustra pustym wzrokiem, siedząc na brzegu łóżka w sypialni rodziców, by za chwilę pogrążona w półmroku opróżnić nocnik umierającego ojca. Następnie ujrzała jak na filmie siebie w kuchni w trakcie przygotowywania śniadania dla reszty rodziny; wizerunek opiekuńczej najmłodszej córki był najbardziej wyidealizowanym ze wszystkich wizerunków Sofíi, która miast klasztoru znalazła sobie inne więzienie, by zmitrężyć w nim swoje najlepsze lata.

Taśma celuloidowa się zatrzymała, a dziewczyna ujrzała w lustrze odbicie współczesnej zdezorientowanej Sofíi.

_______________

* W tradycji Kościoła katolickiego sakramentu namaszczenia chorych i pokuty może udzielać tylko kapłan, dlatego ten fragment należy traktować jako licentia poetica autora (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Mężczyzna z krańca świata

Przybył w pierwszy piątek po Wielkanocy, Sofía miała to zapamiętać na zawsze.

Przed południem przywlekli go dwaj rybacy. Przypominał Chrystusa na krzyżu, zwisając z ich ramion ze swoimi sfilcowanymi, pełnymi wodorostów włosami, brodą i głową opadającą bezwładnie na klatkę piersiową.

Targając mężczyznę do środka, rybacy opowiadali, że dostrzegli go na wybrzeżu na południe od miasta, akurat kiedy wracali z porannego połowu. Przypłynął na kawałku dryfującego drewna – powiedział jeden; śledzili go wzrokiem przez całą drogę aż do plaży i wyciągnęli, gdy fala wyrzuciła go na brzeg – dodał drugi.

Sofía zbliżyła nos do ciała mężczyzny. Rzeczywiście pachniał solą morską. Spodnie i sweter kiedyś zapewne były odpowiednio ciemne i czerwone, ale woda morska nadała im tę samą bladą barwę, niemal rozpuszczając włókna tkaniny. Jego skóra miała odcień jasnobrązowy, lecz twarz przypominała naczynie, które zbyt długo leżało w amoniaku. Wyglądało na to, że słońce przypiekło mu skórę, jednak broda musiała stanowić dla niej pewną ochronę.

Siostry stwierdziły, że jest przytomny.

– Kim pan jest? Skąd pan przybywa? – spytała w końcu jedna ze starszych zakonnic, gdy najwidoczniej wszyscy uświadomili sobie boleśnie, że stoją wokół mężczyzny zupełnie bezczynnie.

– Víctor de la Vega – odparł słabym głosem. – Przybywam z krańca świata.

Przeorysza położyła pacjenta bez papierów na parterze wschodniego skrzydła, na łóżku sąsiadującym z łóżkiem starego Pabla Herrery, który umierał na zapalenie oskrzeli, ale myślał, że znajduje się w podróży poślubnej na skalnym wybrzeżu Portugalii w towarzystwie swojej zmarłej żony. Nie dało się go położyć gdzie indziej.

Opieka nad nim przypadła Sofíi. Z pomocą siostry Maríi Ángeles dziewczyna zdjęła z niego rozpadające się ubranie, umyła mu ciało mydłem lawendowym, posmarowała maścią liliowe oparzenia słoneczne na policzku i czole i ubrała go w czysty kaftan. Potem ostrzygły mu włosy oraz brodę i podały mu basen.

Sofía zgadywała, że mężczyzna ma dwadzieścia kilka lat, ale jego stan uniemożliwiał stwierdzenie tego z całą pewnością. Może trzeba by trochę dodać lub trochę odjąć.

Przez pierwszych kilka godzin mówił niewiele. Jedna z sióstr obudziła lekarza z popołudniowej drzemki; usposobiony był szczodrze i natychmiast zalecił dawkę morfiny, choć Sofía widziała, że przeoryszy się to nie podoba. Morfina sprawiła, że pacjent osunął się w nieświadomość, a gdy lekarz wrócił z drzemki, zaordynował kolejną dawkę.

– Dziwne – stwierdził, pochylając się nad łóżkiem i beztrosko kłując chorego w różne miejsca na ciele. – Będąc lekarzem, człowiek może zajrzeć do literatury fachowej, w której znajdzie wiedzę lekarską sięgającą wielu wieków wstecz i opisującą tysiące chorób, a jednak od czasu do czasu trafia się pacjent, który wymyka się diagnozom. Ciekawe, co mu się przydarzyło. – Spojrzał na Sofíę, która przysunęła do łóżka taboret. – Siostro, proszę się nim dobrze zająć. Czy może jeszcze panno? Zresztą, co za różnica – uznał lekarz, wskazując Sofíę palcem i opuszczając salę. – Proszę po prostu sumiennie wykonywać swoją pracę, a tytulaturę zostawić Panu Bogu. On na pewno wybierze dla pani właściwą drogę.

Sofía posiedziała jeszcze jakiś czas, obserwując chorego. Słońce rozjaśniło mu włosy, które kiedyś na pewno były koloru czarnej kawy. Miał wąskie oczy i wysokie kości policzkowe, przedtem skrywane pod zarostem. I niezwykle szeroki płaski nos, który wyglądał jak u sfinksa i tak samo rzucał się w oczy jak żydowski nos Sofíi.

Gdy później wróciła na salę chorych, jej miejsce na taborecie przy łóżku zajęła María Ángeles.

– Wygląda tak błogo – szepnęła. – Jak mały chłopiec, który słodko śpi.

Sofía znalazła drugi taboret i usiadła po drugiej stronie łóżka, by dotrzymać towarzystwa Maríi Ángeles. Zmówiły Ojcze nasz oraz Zdrowaś Maryjo i rozsmarowały pacjentowi pod nosem odrobinę pomady mentolowej. Jeden z pozostałych chorych zaczął potwornie cuchnąć. Sofía pomyślała, że ona lub María Ángeles powinny wstać i zmienić mu pieluchę, ale siostra nie sprawiała wrażenia, jakby miała zamiar się podnieść.

Siedziały tak długo, że – jak zdążyła pomyśleć Sofía – ona i María Ángeles zapewne powinny się cieszyć z braku umiejętności czytania sobie w myślach; tylko na krótką, pełną skrępowania chwilę spojrzały sobie w oczy, po czym obie spuściły wzrok.

Nagle śpiące ciało uniosło się z łóżka i wrzasnęło. Sofía wbiła spojrzenie w szeroko otwarte, choć nieprzytomne oczy, które natychmiast znów się zamknęły, nim głowa opadła na poduszkę, nie wydając już z siebie słowa.

– Dobry Boże – wymamrotała María Ángeles, robiąc znak krzyża.

Sofía splotła ręce. Od razu dodała mężczyznę z krańca świata do listy osób zasługujących na stałe miejsce w jej modlitwach.

Sofía odkryła potencjał modlitwy jako pięciolatka. Owszem, Beatriz nauczyła córkę składać ręce do modlitwy, nim ta nauczyła się chodzić, ale Sofía nigdy nie przykładała się do modlitw aż do tamtego letniego dnia w 1937 roku, kiedy z ich życia zniknął Sebastián.

Pamiętała raczej pełną goryczy atmosferę niż liczne słowa, którymi obrzucali się jej ojciec i Sebastián. Początkowo były to delikatne salwy poprzetykane pauzami na zgodę, potem zajadłe bombardowanie. Małą Sofíę zamknięto w sypialni rodziców, a gdy drzwi ponownie się otworzyły, nadszedł czas, by pożegnać się ze starszym bratem: stał w drzwiach w wypucowanych kamaszach i oliwkowozielonym mundurze, dzięki któremu wyglądał jak dorosły mężczyzna.

Sofía wiedziała, że istnieje coś takiego jak wojna i że Hiszpania właśnie była w niej pogrążona, ale nie wiedziała dlaczego i nie rozumiała, czemu, na Boga, jej brat musiał w niej uczestniczyć. Pocałował ją w policzek, poczuła na skórze drapanie jego zarostu – i już go nie było.

Każdego wieczoru w czasie wojny rodzina Baézów stawiała w oknie zapaloną świeczkę, modląc się o życie Sebastiána. Gdy wojna się skończyła i wiele innych domów w dzielnicy znów wypełnił śmiech synów i ojców, którzy wrócili, Baézowie zaczęli się modlić dwa razy dziennie, wyjątkowo długo.

– Musimy wierzyć w cud – napominała matka w blasku świecy, ściskając różaniec tak mocno, że żyły, przynajmniej tak to zapamiętała Sofía, wybrzuszały się pod cienką skórą jak długie robaki.

Z każdym dniem, kiedy Sebastián nie wracał do domu, Sofía czuła, że musi się jeszcze bardziej umocnić w wierze. Również po to, by zrekompensować wiarę, którą z czasem zaczęli tracić ojciec i bracia.

Czas oczekiwania wyniszczył ich wszystkich, szczególnie rodziców. Z wyglądu byli jak dzień i noc, Roberto krępy i nabity, Beatriz drobna i szczupła jak chart afgański, ale pod jakimś względem do siebie pasowali, choć i charaktery mieli różne. Roberto, szczególnie w młodości, był bardziej ekstrawertyczny niż żona, która mogła się wydawać sucha jak wysłużona cielęca skóra, w którą oprawiono Biblię. A jednak Sofía przypominała sobie, że byli razem szczęśliwi, że śmiali się z siebie i dotykali nawzajem. Właśnie takich ich pamiętała.

Ale potem zniknął Sebastián i nic już nie było takie samo. Pod jakimś względem żal połączył rodziców, ale też ich od siebie odsunął. Smutek przywarł do nich na dobre. Uwidaczniał się w ciemnych strojach Beatriz, w wiecznym cichym półmroku mieszkania, w spojrzeniu Roberta, gdy codziennie naciągał szelki i wlókł się na dół do baru do zupełnie innego świata, którego, jak czuła Sofía, już nie cenił.

Z upływem lat Sofía musiała przyznać, że również z jej głosu ulotniła się jakaś siła, choć nie wiedzieli na pewno, czy Sebastián zginął, czy też wciąż żyje. Roberto powiedział Sofíi, że być może jej brat uciekł na północ i mieszka teraz w jakiejś zielonej dolinie w Pirenejach. Ale nie mieli pojęcia, jak było naprawdę.

W sobotę, gdy mężczyzna odzyskał przytomność, okazało się, że jest Argentyńczykiem.

Przetrwał na morzu dwa tygodnie – jak opowiadał swoim osobliwym śpiewnym dialektem, który Sofíi przywodził na myśl Włocha. Przybywał z Georgii Południowej na Południowym Oceanie Lodowatym, z miejsca, o którym Sofía nigdy nie słyszała, i przypłynął na pokładzie francuskiego frachtowca zmierzającego do Marsylii. Krótko po tym, jak statek minął Cieśninę Gibraltarską, mężczyzna podczas sztormu wypadł za burtę. Zrządzeniem losu znalazł kawałek dryfującego drewna i się go uchwycił – był pewien, że to argentyńskie drewno cedrowe. Udało mu się utrzymać przy życiu, aż dwa tygodnie później woda wyrzuciła go na brzeg.

W sali chorych pojawiła się przeorysza w towarzystwie kilku innych sióstr, by spisać opowieść mężczyzny. Potem stały tylko, patrząc po sobie. Sofía była pewna, że żadna z nich nie wiedziała, co myśleć. Marynarz z rozbitego statku? Który przypłynął na kawałku drewna wraz z porannym słońcem?

– To brzmi jak Boży cud – stwierdziła w końcu María Ángeles. Sofía dostrzegła, jak przeorysza posyła siostrze sceptyczne spojrzenie, ale wiele z pozostałych zakonnic pokiwało głowami.

– Cudem jest to, co człowiek nim uczyni – oświadczył spokojnie mężczyzna.

Był inny niż pozostali pacjenci. Nie miał demencji, nie był słabowity, nie umierał, nie wierzył. W następnych dniach Sofía ani razu nie widziała, by składał ręce do modlitwy, różańca leżącego na szafce nocnej też nie tknął, mimo że nie szczędzono mu zachęt.

Od czasu do czasu, gdy opowiadał o rybach latających, które utrzymywały go przy życiu, czy o rowkach, które żłobił w butwiejącej desce, by zachować rachubę dni, wychodził z niego doskonały gawędziarz; w innych chwilach leżał w łóżku milczący i niedostępny. Wiele razy, kiedy Sofía przychodziła rano do pracy, María Ángeles opowiadała, jak Argentyńczyk swoimi krzykami budził pół wschodniego skrzydła.

– Śnię o morzu. O tym, jak czarna matowa kipiel ściąga mnie na dno – odparł, gdy któregoś przedpołudnia Sofía zdobyła się na odwagę, by zapytać, czy pamięta swoje koszmary. Leżał w łóżku z rękami splecionymi na piersi i patrzył w sufit, podczas gdy Sofía zmieniała opatrunek. – Wiedziała pani, że jej ziomkowie nad Zatoką Biskajską jako pierwsi przed pięciuset laty zaczęli się parać wielorybnictwem?

– Niestety nie wiem zbyt dużo o wielorybnictwie. Dlaczego, na Boga, przyszło to panu na myśl? – spytała.

– Bo ja sam byłem wielorybnikiem. W dawnym życiu.

Sofía ujrzała, jak kąciki ust wykrzywiają mu się w uśmiechu.

– Na Południowym Oceanie Lodowatym, na krańcu świata. Uczestniczyłem w polowaniach na płetwale błękitne, zwyczajne i kaszaloty. Największe stworzenia na tym świecie.

– Któregoś dnia muszę o tym usłyszeć.

Sofía skończyła zmianę opatrunku i już miała odejść, gdy mężczyzna delikatnie chwycił ją za przedramię.

– Czy jest pani siostrą zakonną, jak pozostałe?

Zawahała się.

– Nie, w każdym razie jeszcze nie. Może kiedyś.

Sofía domyśliła się, że zdradził ją strój. Jako jedyna z sióstr nie ubierała się w wełniany brązowy habit i szary czepek elżbietanek, którego noszenia odmówiła. Chodziła miast tego we własnym zwyczajnym ubraniu okrytym fartuszkiem. Mimo wszystko nie była jeszcze zakonnicą. Ale może zwrócił uwagę na coś innego?

Pochylił się w jej stronę, nie zwalniając uścisku.

– W takim razie – wyszeptał – jeśli obiecam pani opowieść z pierwszej ręki z samego krańca świata, może uda mi się panią namówić na przyniesienie mi maślanego croissanta? Lub czegoś podobnego? Jestem przekonany, że zadziałałby zbawiennie na mój stan. Tutejsze jedzenie prędzej wpędzi człowieka do grobu, niż go zeń wyciągnie.

Po kilku dniach w San Luis Víctor de la Vega do tego stopnia wrócił do formy, że był w stanie przechadzać się po klasztornym ogrodzie, podpierając się tylko laską.

Sofía postanowiła uczcić ten cud. W kolejny piątek, dokładnie tydzień po przybyciu nieznajomego, nadłożyła drogi do klasztoru San Luis, by wstąpić do piekarni. Z wymuszoną powagą zapytała ekspedientkę, czy nie podarowałaby napolitany umierającemu w klasztorze pacjentowi, którego ostatnim życzeniem było posmakować tego właśnie wypieku. Zakon nie ma pieniędzy – dodała, ale siostry dołożą starań, by sprzedawczyni dostąpiła odpowiedniego błogosławieństwa. Sofía wyszła z piekarni z napolitaną z chrupiącą posypką, zawiniętą w szary papier, świadoma, że przy okazji musi pamiętać o spowiedzi.

Zastała go w klasztornym ogrodzie, siedzącego na fontannie i zatopionego w lekturze książki grubszej niż Biblia. Jedna z sióstr nakryła go na grasowaniu po klasztornej bibliotece na drugim piętrze zachodniego skrzydła.

– Co pan znalazł? – spytała Sofía, siadając obok mężczyzny.

Uniósł wzrok i wyciągnął książkę przed siebie.

– Don Kichota Cervantesa. Czytała pani?

Sofía przeczytała w swoim życiu niewiele książek, większość w gimnazjum. Liczący setki zapisanych gęstym drukiem stron Don Kichot do nich nie należał. Pokręciła głową.

– Nie jest pani molem książkowym? Nic w tym złego – dodał pospiesznie. Odłożył książkę na bok, laska wciąż leżała w poprzek na jego kolanach.

Sofía miała wątpliwości, czy podpieranie się jest mu jeszcze w ogóle potrzebne.

– Sam późno zakochałem się w literaturze – ciągnął. – I bynajmniej nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Ale wtedy poznałem Borgesa. Zna go pani? – Spojrzał na nią pytająco, a ona pokręciła głową.

Nie przywykła do mężczyzn, którzy zadają tyle pytań.

– Nie, zapewne nie. Ale Jorge Luis Borges to jeden z najważniejszych pisarzy w moim kraju, dziś jest już prawie całkiem ślepy, o ile mi wiadomo. Poznałem go przed wieloma laty w Café Tortoni, znanej kawiarni w Buenos Aires. Byłem wtedy małym chłopcem i przyszedłem tam z ojcem, który od czasu do czasu spotykał się z Borgesem i jego kompanami. W każde piątkowe przedpołudnie urządzali w piwnicy zamknięty klub, w którym widywali się, by dyskutować o sztuce, polityce i wszystkim, co pomiędzy. Wtedy byłem tylko chłystkiem, który nie miał ochoty na czytanie, więc tata namówił Borgesa, by opowiedział mi o niesamowitej bibliotece swojego ojca, składającej się z ponad tysiąca książek. A potem powiedział, że któregoś dnia wyobraźnia uratuje mi życie, tak jak uratowała jemu.

– I faktycznie uratowała?

– W każdym razie zrobiła dla mnie więcej niż rzeczywistość.

– Mam coś dla pana, ale siostra przełożona nie może tego zobaczyć. Niech mi pan poda książkę.

Sofía uniosła ją przed sobą, udając, że studiuje jej kartki i okładkę. W tym czasie ukradkiem wyjęła napolitanę z kieszeni fartuszka. Następnie zwróciła książkę, chowając za nią ciastko. Potem rozejrzała się po ogrodzie, by się upewnić, że nikt ich nie wyszpiegował.

– Proszę zjeść je później, kiedy nikt nie będzie widział. Jest co najmniej tak dobre jak croissant.

W fałdach sukienki zaplątał jej się okruch, więc pośliniła czubek palca, by usunąć wszystkie ślady.

Argentyńczyk odwinął szary papier. Wyglądało na to, że jest pod należytym wrażeniem.

– Jest pani pewna, że nie przysłużyłaby się światu bardziej, zostając kimś innym niż zakonnicą?

Przechadzki po klasztornym ogrodzie, odbywane przynajmniej raz dziennie, weszły im w nawyk. Opowiadał jej wtedy o swoim dzieciństwie spędzonym w Argentynie, o kwitnących drzewach jakarandy, których liliowe płatki wiosną brały parki i ulice Buenos Aires w objęcia barwy głębokiego fioletu, o ujściu la Platy, zamulonym niczym sadzawka, lecz szerokim jak morze, o kąpiących się o poranku na plaży w dzielnicy Belgrano, o bulwarowych teatrach i kinach w Corrientes. I o słynnych tangach ze swojej ojczyzny, o których przypominał sobie za każdym razem, gdy radio w refektarzu grało andaluzyjskie cople.

Opowiadał też o swoich doświadczeniach wielorybnika na krańcu świata; o pływaniu między górami lodowymi, o zapachu gnijącego tłuszczu wielorybiego i widoku statków wielorybników na Cumberland East Bay Georgii Południowej, którzy w wigilijny wieczór grali dla siebie muzykę świąteczną, by złagodzić tęsknotę za domem.

Sofía nigdy nie była dalej niż w Granadzie na wschód i Antequerze na północ, więc słuchała jego opowieści z zapartym tchem. Sama opowiadała o Maladze, o Hiszpanii, o El Caudillo Francisca Franco, o klasztorze i czekającej ją decyzji. Powinna się czuć dziwnie, zwierzając się obcej osobie, do tego mężczyźnie, ale wydawało jej się to zupełnie naturalne.

Również María Ángeles dostrzegała, jak się zdawało, zalety Argentyńczyka.

– Potrafi wspaniale słuchać – przyznała pewnego gorącego popołudnia, kiedy siedziały z Sofíą pod chłodną kolumnadą loggii każda ze swoim pacjentem. – Sprawia, że człowiek może się poczuć, jakby był jedyny na świecie.

Obserwowały Víctora de la Vegę, który w towarzystwie najsprawniejszych mieszkańców klasztoru grał właśnie w alternatywną wersję buli na przeciwległym końcu ogrodu. Rolę świnki odgrywała zwinięta w kulkę gaza, a bulami były niedojrzałe cytryny.

Sofía już jakiś czas temu zauważyła, że coraz częściej rywalizuje z Maríą Ángeles o to, która z nich lepiej się opiekuje argentyńskim pacjentem. Nieraz gdy zjawiała się o poranku, siostra siedziała już na taborecie przy jego łóżku.

Sofía czuła, jak wzbiera w niej oburzenie. María Ángeles była pulchną dobroduszną kobietą, o parę lat starszą od Sofíi, ale dopiero niedawno wstąpiła do zakonu. Dlaczego ona, siostra zakonna, odczuwała potrzebę dzielenia się uczuciami z obcym mężczyzną?

– Może moglibyśmy dostać odrobinę likieru anyżowego?! – zawołał do nich Víctor de la Vega podczas przerwy w grze.

Miał na sobie workowate płócienne spodnie i podobną, też za dużą, lnianą koszulę, o której siostra Isabel ze stanowczością twierdziła, że została mu podarowana przez niedawno zmarłego pacjenta podczas ostatniego namaszczenia. Na głowie miał szary filcowy kapelusz pożyczony od sąsiada, Pabla Herrery.

Uniósł między kciukiem a palcem wskazującym wyimaginowaną szklaneczkę, wznosząc toast w kierunku obu kobiet. Obie pokręciły głowami, ale Sofía była pewna, że María Ángeles uśmiechnęła się w duchu równie szeroko.

Argentyńczyk nie szczędził nikomu swoich opowieści. Nie tylko Sofía dostąpiła zaszczytu słuchania o jego przygodach w Nowym Świecie. Przez kilka poranków prawie tuzin słuchaczy otaczało go kręgiem pod drzewami pomarańczowymi w klasztornym ogrodzie, pozwalając mu wyrwać się z nędzy egzystencji pod wodzą El Caudillo.

Czasami Sofía przysiadała na brzegu fontanny, by posłuchać opowieści o tym, jak Víctor pędził bydło przez El Pantanal, podmokłe tereny między Brazylią i Boliwią, gdzie na bagnach czaiły się węże dusiciele grube jak korzenie katalpy. Przemierzył też boliwijskie płaskowyże na załadowanym wozie pod stosem skór z lamy i czubkiem języka lizał gwiazdy nocnego nieba. Opowiadał o eskadrach świetlików, których zielonkawy blask w półmroku przywodził na myśl zjawy, o wilgotnej puszczy w północnej Argentynie, gdzie pracował na plantacji mate, i o latarniach ulicznych w Limie i La Paz, które pod wieczór wiły się po stokach Andów niczym świetlne węże.

Nie wszyscy podzielali ekscytację argentyńskim pacjentem i jego opowieściami. Któregoś ranka Sofía podsłuchała urywki rozmowy między przeoryszą a jedną ze starszych sióstr, kiedy zmierzała do jej gabinetu.

– Mówię tylko, że gdyby rzeczywiście przez dwa tygodnie dryfował na morzu, miałby znacznie poważniejsze obrażenia. Lekarz przyznaje mi w tym rację. Powiedział mi, że jego żołądek byłby w gorszym stanie, a oparzenia słoneczne znacznie poważniejsze. – Był to głos przeoryszy, który Sofía usłyszała w momencie, gdy stała po drugiej stronie drzwi z zaciśniętą pięścią, gotowa, by zapukać.

Kiedy w końcu to zrobiła, przeorysza natychmiast zamilkła i obie siostry spojrzały na Sofíę podejrzliwie.

W głębi serca Sofía musiała przyznać rację siostrze przełożonej. Nie miała pojęcia, czy ma wierzyć w jego historie, czy nie, ale było jej wszystko jedno.

Bo kiedy wieczorem siedziała przed lustrem, ujrzała w nim nową wersję siebie. Ta Sofía Baéz wciąż miała niepewne oczy i żydowski nos, a jej twarz była okolona brązowymi lokami, ale porzuciła pętający ją habit elżbietanek na rzecz czerwonej sukienki, której cekiny odbijały liczne światła wielkiego miasta. Szła tanecznym krokiem przez noc, od kontynentu do kontynentu, w towarzystwie tajemniczego kochanka, który może miał imię zaczynające się na literę V i który zabierał ukochaną do Paryża, do Limy, do Buenos Aires.

We wszystkie te miejsca, do których nigdy by nie pojechała, gdyby złożyła śluby zakonne.

Jak Sofía Baéz poszła w ślady Świętej Elżbiety

– Czy mi się wydaje, czy spędzasz w klasztorze coraz więcej czasu?

Wargi Beatriz potrafiły wyartykułować zdanie w sposób tak monotonny, że Sofía nie była pewna, czy to stwierdzenie, czy pytanie. Kobiety wracały pod rękę do domu po wieczornej mszy.

– Może i tak – mruknęła Sofía w odpowiedzi, niepewna, czy ma traktować pytanie jako próbę wzbudzenia w niej wyrzutów sumienia. Ostatnio niewiele pomagała w El Zepelín.

– Nie zamierzam ci tego wyrzucać. To godne podziwu, że twoja wiara jest taka silna.

– Nie wiem, czy jest.

Sofía zawsze podziwiała Beatriz za jej wiarę. Teraz, jako dorosła kobieta, kojarzyła matkę raczej z siłą niż z troskliwością, bardziej z silnymi dłońmi niż z czułymi słowami. Chude palce, lecz silne ręce, które usuwały szumowiny z cienkich zup, czesały włosy córki i ogrzewały ją własnym ciepłem pod wełnianym kocem, kiedy w chłodne zimowe noce żar ze szkandeli nie wystarczał. Zahartowana skóra bez zapachu, która sprawiała, że flakonik tanich perfum wystarczał na znacznie dłużej, niż można by się spodziewać po skromnej ilości olejków eterycznych. Dłoń, która wymierzyła Jaimemu policzek, gdy stłukł ów flakonik na podłodze w salonie. Mocne ręce, które przeganiały Sofíę do sypialni i zamykały za sobą drzwi, nim uniosły obfite ciało Roberta z podłogi w przedsionku, kiedy od czasu do czasu wypił o jedną szklaneczkę bimbru figowego za dużo, podczas gdy Sofía przyglądała się temu przez szparę w drzwiach. Ręce czerpiące siłę ze ściskania koralików odziedziczonego przez Beatriz po matce wykonanego z brązu różańca, bez którego nigdzie się nie ruszała.

– Wiara zawsze może się wzmocnić – powiedziała Beatriz, klepiąc Sofíę po ramieniu.

– A jeśli tak się nie dzieje?

– To trzeba się z tym pogodzić. Albo wybrać inną drogę życiową.

– Ty tak zrobiłaś?

– Co masz na myśli?

– Wychodząc za tatę?

– Sofío, nie stawiaj sprawy w ten sposób. To nie kwestia wyboru lub odmawiania sobie czegoś. To były inne czasy, nie mieliśmy takich możliwości jak wy teraz.

Sofíi na nic się to zdało. Co matka sobie wyobraża, pouczając ją na temat możliwości? Sofía uważała, że jej życie składa się z samych trosk. No, prawie.

Miała wielką ochotę spytać matkę, czy w ogóle jest szczęśliwa i czy życie ułożyło jej się tak, jak sobie wyobrażała. Ale nie potrafiła się zdobyć na zadanie tego pytania. Obie miały aż nadto tematów do rozmyślań.

Tristán zaczął kaszleć. Ten fakt sam w sobie nie był niczym niezwykłym. Tristán zawsze był słabowity, chronicznie chory, wiecznie zakatarzony, często leżący w łóżku z zapaleniem zatok, gorączką lub jakimś nowym uczuleniem. Według Beatriz był to skutek porodu pośladkowego, zdaniem Roberto to wojna domowa odcisnęła się na jego synu jeszcze bardziej niż na reszcie rodzeństwa. Ale ten kaszel był gorszy. Dłuższy, bardziej charczący. Tristán wykaszliwał duchy przeszłości.

Następnego dnia było tylko gorzej. Tristán nie miał siły nawet wstać z łóżka.

– Znów nas znalazła – mruknął Roberto w drzwiach pokoju syna, podczas gdy Sofía kładła zimny kompres na jego czoło, a Beatriz zapalała świece w oknie.

– Cicho bądź! – syknęła Beatriz, wypędzając go z pokoju.

Sofía czuła, że jej matka znów zaczęła wyczekiwać cudu. Po mszy zostawały w kościele znacznie dłużej. Paliła świeczkę i odmawiała Zdrowaś Maryjo więcej razy, niż Sofía potrafiła zliczyć. Beatriz ściskała różaniec, powtarzając szeptem imię Tristána.

Ale same modlitwy nie wystarczały.

– Trafił nam się niesamowity pacjent – powiedziała Sofía podczas popołudniowego posiłku. Tego dnia nie poszła do klasztoru, by pomagać w domu, Jaime też zajrzał, by odwiedzić brata. – Jego historia jest niezwykła.

Sofía robiła, co mogła, by wytrzymać ich spojrzenia, nim przeszła do opowieści o Víctorze de la Vedze z Buenos Aires, który przypłynął na argentyńskiej cedrowej desce. Postanowiła przywrócić rodzinie wiarę w cuda.

Doskonale pamiętała, by uciekać się do zabiegów, które sam de la Vega zademonstrował podczas przedpołudniowych seansów pod drzewkami pomarańczowymi i które starannie ćwiczyła przez cały dzień. Żadnych niepotrzebnych wypełniaczy, żadnego szukania wyrazów. Tylko oszczędnie dozowane użycie słowa „cud” tu i ówdzie.

– Żadna żywa istota nie przeżyłaby na otwartym morzu dłużej niż parę dni, dryfując na kawałku drewna – burknął Roberto swoim głębokim basem, gdy Sofía skończyła opowiadać. – Wystarczy lekko wzburzone morze, by fale rozprawiły się z taką deską. Zupełnie jak z kawałkiem forniru, który łamiesz na kolanie.

– Niemniej morze wyrzuciło go na brzeg. A teraz czyta Don Kichota i organizuje konkursy gry w bule w klasztornym ogrodzie.

Najwyraźniej jej słowa nie przyniosły spodziewanego rezultatu. Żaden ze stołowników niczego nie powiedział, siedzieli tylko z oczami utkwionymi w swoich miskach z zupą.

– Przypomina mi wujka Féliksa – powiedziała wreszcie Sofía.

Roberto i Jaime unieśli wzrok znad talerzy i spojrzeli na nią. Sofía dostrzegła grymas na twarzy ojca. Wuj Félix był zmarłym enfant terrible rodziny, młodszym bratem ojca Roberta, beniaminkiem, który jako świeżo upieczony czeladnik murarski pod koniec minionego stulecia wyruszył w podróż i zwiedził odległe zakątki kontynentu europejskiego.

Gdy kilka lat później wrócił do Malagi, był nie tylko za pan brat z przyrządem o nazwie poziomica i umiał mówić po niemiecku oraz flamandzku, lecz także miał okazję poznać rosyjskiego dyktatora na uchodźstwie Włodzimierza Lenina w podróży pociągiem między Hamburgiem i Berlinem oraz wypić herbatkę nad Jeziorem Bodeńskim z niemieckim inżynierem Zeppelinem, który właśnie tam prowadził próby swojego sterowca, później rozsławionego na cały świat.

Wujek Félix nigdy nie przepuścił okazji, by wspomnieć, że inżynierowi Grafowi von Zeppelinowi tak przypadły do gustu jego wskazówki na temat konstrukcji, że w późniejszej korespondencji zaprosił go na pierwszy komercyjny lot sterowcem. Jednak Félix się wykręcił, oficjalnie z powodu lęku wysokości, nieoficjalnie dlatego, że według własnych wyliczeń aspirującego inżyniera Féliksa taki zeppelin w ogóle nie nadawał się do podróży powietrznych i prędzej czy później taki lot miał się skończyć wypadkiem.

Żadnemu członkowi rodziny nigdy nie udało się udowodnić istnienia korespondencji między wujem a Grafem von Zeppelinem. Lecz Roberta Baéza seniora tak urzekła historia opowiedziana przez brata, że swojemu lokalowi postanowił nadać nazwę upamiętniającą konstrukcję niemieckiego inżyniera, która zaledwie parę lat później patrolowała przestrzeń powietrzną nad Rzeszą Niemiecką podczas pierwszej wojny światowej.

Gdy w 1937 roku, kilka lat po przedwczesnej śmierci Féliksa, zeppelin zajął się ogniem i runął z nieba w Ameryce, większość członków rodziny potraktowała to jako dowód, że wujek mimo wszystko nie do końca minął się z prawdą, choć na studiach inżynierskich spędził tylko jeden semestr.

– Jak zabawnie – skwitował krótko Roberto.

Sofía spojrzała na Jaimego. Miała nadzieję, że ją poprze, ale brat milczał. Nie mogła mieć mu tego za złe, bo wiedziała, że czeka tylko na to, by poprosić koleżankę o rękę. Sofía towarzyszyła mu nawet w wybieraniu pierścionka u złotnika. Lecz Jaime nie chciał się zaręczać, nim Tristán nie poczuje się lepiej.

W zasadzie to niemądre, by kaszel miał przeszkodzić zaręczynom. Jednak wszyscy się bali tego, co ów kaszel może za sobą pociągnąć. Historia im nie sprzyjała.

Nazajutrz rano Sofía opowiedziała swemu argentyńskiemu pacjentowi historię klątwy rodziny Baézów.

Była nią gruźlica.

Nawiedzała co najmniej jedną osobę w każdym pokoleniu. Prababka Roberta zmarła na suchoty, podobnie jak jego babka i wuj. Jego kuzyn również na nią chorował, ale przeżył, a teraz również Tristánowi diabeł dostał się do płuc. Roberto w każdym razie był o tym przekonany, mimo że żaden lekarz nie postawił jeszcze diagnozy.

– Naprawdę wierzy pani w klątwy? – spytał Víctor de la Vega, gdy Sofía skończyła opowiadać. Siedzieli na ławce pod drzewem magnolii, nieopodal wychodków na tyłach ogrodu.

– Wierzę, że ścieżki Pana są niezbadane i raz na jakiś czas wystawia On nas na próby.

– Czy w takim razie wierzy też pani w przeznaczenie? Siedzi pani w tym klasztorze, bo los tak chciał?

– Wierzę w to, że Bóg wybiera nam drogę. A jeśli jego zdaniem ta droga jest dla mnie odpowiednia, to powinien dać mi znak.

Zareagował chichotem.

– Niech zgadnę: jeszcze go pani nie zesłał?

Sofía pokręciła głową.

– Opowiem teraz pani, w co wierzą norwescy wielorybnicy na krańcu świata – zagaił. – To prości ludzie, którzy opisują swoją egzystencję dwoma prostymi pojęciami. Flaks i uflaks. Fart i niefart. Jednego dnia złowi się wieloryba, innego nie. Nie ma sensu zastanawianie się nad tym ani modlenie się do tego tam w górze o powodzenie w polowaniu, bo koniec końców wszystko sprowadza się do fartu i niefartu. Podobnie jest w życiu, jeśli chce pani znać moje zdanie. Są dni, w których człowiek ma szczęście, są takie, kiedy ma pecha. Wygląda mi na to, że pani brata dotknęło nieszczęście, ale to się może zmienić. A może nie. Ale najgorsze, co można zrobić, to powierzyć swój los Bogu i polegać na tym, że On się wszystkim zajmie. W moich oczach to największy grzech ze wszystkich: odmówić wzięcia odpowiedzialności za siebie.

– Ale czy fart nie jest poza naszym zasięgiem tak samo jak przeznaczenie? – Sofía nie mogła tego pojąć. Albo też po prostu nie chciała. – Przecież nie mam większego wpływu ani na jedno, ani na drugie.

– To trzeba dawać szczęściu szansę i samemu je budować. To nie przeznaczenie przywiodło moją cedrową deskę do brzegu. To szczęście. I moja wola życia. – Szturchnął Sofíę delikatnie i uczynił ruch głową.

Zbliżała się do nich przeorysza.

– Proszę przestać marnować czas, wyczekując znaku, który nie nadejdzie. Lepiej spożytkować go na zastanowienie się, co tak naprawdę chce pani zrobić ze swoim życiem – dodał.

Sofía usłyszała kroki na ścieżce z płytek, a gdy uniosła wzrok, obok nich stała przeorysza.

– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam…

– Staramy się tylko ulżyć rozterkom duchowym – odparł.

– Czy od tego nie jest spowiednik? – Nie było jasne, czy pytanie było skierowane do Sofíi, czy do Víctora de la Vegi. Przeorysza popatrywała na zmianę to na jedno, to na drugie. – Dobrze, zostawmy to – ciągnęła. – Jak właściwie przebiega proces pańskiej rekonwalescencji?

– Z głową wszystko dobrze, tylko ciało nieco niedomaga.

– Słyszałam skądinąd, że robi pan duże postępy. Jedna z sióstr twierdziła nawet, że któregoś dnia rzucił się pan sprintem podczas gry w bule. Szczególnie nasz doktor jest pod wrażeniem. Uznał nawet, że to wręcz przeczy prawom natury, by człowiek był w stanie tak szybko do siebie dojść, spędziwszy dwa tygodnie na morzu.

Wzrok Sofíi krążył od jednego do drugiego.

– Bo mówił pan o dwóch tygodniach, prawda?

– Jeśli dobrze pamiętam, to o trzynastu dniach.

– Hm. Tak czy inaczej, to imponujące, że dryfował pan tak długo. Aż trudno uwierzyć, że pański statek zapuścił się tak daleko na otwarte morze. Przecież zazwyczaj trasy żeglugi przebiegają dość blisko brzegu.

– Z pewnością krążyłem w kółko. Wiatr na morzu potrafi być dość zmienny.

Przeorysza pokiwała głową z namysłem.

– Tak czy siak, dobroczynność nie może trwać wiecznie. Ludzie po wypadkach, chorzy i zranieni zawsze zostaną serdecznie przyjęci w klasztorze San Luis, ale kiedy mogą już biegać sprintem i zjadać dwie dokładki śniadania, to znaczy, że są na tyle zdrowi, by radzić sobie samemu i pozwolić Panu zająć się resztą.

Mężczyzna spuścił wzrok. Wyglądało na to, że przeorysza przekazała swój komunikat. Po chwili spojrzała na Sofíę.

– Panno Baéz, dotrzyma mi pani towarzystwa?

Sofía skinęła głową i siostra przełożona ruszyła z powrotem. Kiedy odeszła na tyle daleko, że nie mogła ich słyszeć, Víctor de la Vega chwycił Sofíę za ramię.

– Podczas rozmowy z przeoryszą polecam pani zadać sobie następujące pytanie: czy rzeczywiście jestem pewna, że znajdę szczęście, spędzając resztę życia za tymi murami w obecności tamtej kobiety?

Sofía nie zdążyła mu odpowiedzieć, nim zwolnił uścisk i oparł się plecami o ławkę. Przerwał mu głos przeoryszy, która ponownie przystanęła.

– Przy okazji, jak właściwie nazywał się pański statek? – spytała.

– Słucham?

– Pański statek. Ten, z którego zmyło pana do morza. Jaką nosił nazwę?

– María. María jak od sióstr niepokalanek.

Sofía zostawiła go pod drzewkiem magnolii i dogoniła przeoryszę.

– Nie chcę wywierać na pani presji – powiedziała siostra przełożona przyjaźnie, gdy Sofía zajęła miejsce u jej boku. – Ale czy podjęła już pani decyzję?

– Wkrótce to zrobię, siostro Maribel. Przyrzekam siostrze.

Przeorysza się zatrzymała i uśmiechnęła.

– To dobrze. Czy mogę zasugerować, by rozsądniej dysponowała pani czasem? I nie nabijała sobie głowy wszystkimi innymi rzeczami?

Sofía dostrzegła, że przeorysza niemal niezauważalnie zerka w stronę Víctora de la Vegi.

Mogłaby się pani stosownie zająć Pablem Herrerą. Biedakowi przydałoby się więcej opieki na ostatniej prostej.

Przeorysza ruszyła sumienie Sofíi, która już od wielu dni nie zaglądała do Pabla Herrery, pozwalając, by robili to inni. Ale wiedziała też doskonale, że nie zostało mu już dużo czasu. Zapalenie oskrzeli tak zwęziło mu drogi oddechowe, że oddychał krótkimi nieregularnymi haustami. Kiedy Sofía widziała go ostatnim razem, jego usta i twarz nabrały niebieskawego odcienia.

Przeorysza skinęła głową na pożegnanie i zniknęła w refektarzu, a Sofía usiadła na schodach, ogarniając wzrokiem klasztorny ogród. Po przeciwległej stronie jedna z sióstr goniła bosego starszego pana w brudnym kaftanie. Był to jeden z pacjentów z demencją, który przynajmniej raz dziennie próbował sforsować mur. Pod drzewkami pomarańczowymi siedziało trzech chorych, patrząc przed siebie pustym wzrokiem; każdy z nich trzymał różaniec. Wyglądali, jakby utknęli na modlitwie.

Następnego dnia rano po obudzeniu Tristán zobaczył czerwone plamy na poduszce. W nocy zaczął kaszleć krwią, a kaszel był coraz bardziej uciążliwy. Beatriz wezwała lekarza, ale Sofíi wystarczyło, że spojrzała w oczy ojca, by wiedzieć, że do postawienia diagnozy nie będzie potrzebny specjalista.

Skończyło się na tym, że wyszła z domu, zanim przyszedł lekarz. Do tej pory siedziała na brzegu łóżka w pokoju brata z miednicą na kolanach. Okiennice nadal były zamknięte, stopy Tristána wystawały spod kołdry jak martwe kamienie. W powietrzu unosił się zapach migdałów i potu, mydła i choroby; matka siedziała po drugiej stronie łóżka, ocierając czoło syna zimną wodą. Sofía poczuła palącą potrzebę, by wyjść z mieszkania.

Wylądowała w klasztorze, bo też nie miała dokąd pójść. W sali sypialnej we wschodnim skrzydle przeorysza, María Ángeles i dwie inne siostry otoczyły kołem ten odcinek pomieszczenia, w którym leżał Víctor de la Vega. Kiedy Sofía podeszła bliżej, okazało się, że nie chodziło o jego łóżko, lecz o umierającego Pabla Herrerę.

– Mówię siostrom: w nocy był tu ksiądz. Przyszedł do mnie i usiadł obok, bym się wyspowiadał. Myślicie, że to zmyśliłem? – spytał Herrera.

– Co się dzieje? – spytała Sofía szeptem Maríę Ángeles.

– Ktoś udzielił mu ostatniego namaszczenia i go wyspowiadał – odparła María Ángeles, zasłaniając usta dłonią. – W nocy, nie wiemy kto. Herrera myślał, że umiera. Twierdzi, że był tu ksiądz, ale to po prostu niemożliwe.

– Jeszcze raz, panie Herrera. Proszę nam wyjaśnić, co się wydarzyło – poprosiła przeorysza.

Mężczyzna odkaszlnął, błękitne usta pod bladymi policzkami próbowały wypowiedzieć słowa. Leżał w ciemności, czując, że zbliża się koniec. Wezwał siostrę, bo nie mógł odejść z tego świata bez ostatniego namaszczenia i spowiedzi, ale nikt go nie usłyszał, nikt się nie pojawił. Nagle w mroku stanęła obok niego jakaś postać i się nad nim nachyliła.

– Tak jak siostra teraz, siostro Maribel – dodał.

W ciemności postać wzięła go za rękę i poprosiła obcym, lecz zarazem znajomym głosem, by wyznał grzechy. Postać namaściła mu czoło i ręce oraz wypowiedziała słowa, które – Pablo Herrera był pewien – będą mu towarzyszyć w drodze do śmierci.

– Przez to święte namaszczenie niech Pan w swoim nieskończonym miłosierdziu wspomoże ciebie łaską Ducha Świętego. Pan, który odpuszcza ci grzechy, niech cię wybawi i łaskawie podźwignie. I znów zniknął, a ja uznałem, że mogę umrzeć w pokoju.

– Nie widział pan jego twarzy? – dopytywała przeorysza.

Stary mężczyzna pokręcił głową.

– Ale wydawało się panu, że zna jego głos? Było w nim coś szczególnego?

– Dialekt – wymamrotał starzec w końcu po długiej pauzie.

Sofía nie wiedziała, czy to płuca, czy pamięć zawodzi starszego pana.

– Był dziwny. Prawie jakby człowiek słuchał Włocha. Potem poprosił mnie, bym podarował moje ziemskie dobra bliźnim w potrzebnie, jak na przykład mój leżący tuż obok przyjaciel, tak by nie skończyły na śmietniku – zakończył, robiąc ruch głową w stronę Víctora de la Vegi.

Przeorysza skinęła głową z zadowoleniem i uścisnęła mu dłoń.

– Proszę wypoczywać, panie Herrera – powiedziała, odwracając się do łóżka Víctora de la Vegi.

Podążyły za nią wszystkie oczy.

– Señor Vega, daję panu jedną szansę, by pan wyjaśnił, a nie usprawiedliwił, czyn, którego się pan dopuścił.

– Ale ja przecież nic nie zrobiłem.

– Nie ma pan uprawnień do udzielania sakramentu pojednania ani namaszczenia chorych. Jak pan śmie znieważać imię Pańskie w tym domu?

Mężczyzna westchnął głęboko.

– Gdyby tak siostra…

– Proszę natychmiast opuścić szpital. Nie dość, że podaje się pan za sługę Bożego, to jeszcze wszystkich nas pan okłamał. Rozmawiałam ze strażą przybrzeżną i kapitanatami portów; nikt nie otrzymał zgłoszenia, że z francuskiego frachtowca zniknął człowiek. Dla pewności skontaktowałam się też z konsulatem francuskim, gdzie mi powiedziano, że nic im nie wiadomo, by francuski statek pod nazwą María miał w ostatnim półroczu zawinąć do portu w Marsylii.

– Mówiłem, że francuski? Chodziło mi o włoski.

– To prawda – wtrąciła się María Ángeles. – Jestem pewna, że mówił mi, że statek był włoski…

Przeorysza zgromiła ją spojrzeniem.

– Żegnam, panie de la Vega, jeśli to rzeczywiście pańskie prawdziwe nazwisko. Jeśli człowiek jest na tyle zdrowy, by znieważać imię Pana, to jest też w stanie radzić sobie samodzielnie. – Przeorysza wychodziła już z sali sypialnej; dwie siostry deptały jej po piętach. – Życzę panu wszystkiego dobrego. Mam nadzieję, że więcej się nie zobaczymy.

Na miejscu zostały Sofía i María Ángeles. Po policzku siostry spłynęła łza.

– Musimy coś wymyślić – chlipnęła María Ángeles i ni stąd, ni zowąd, zupełnie, zdaniem Sofíi, niestosownie, chwyciła ją za rękę.

Sofía słyszała, jak kroki sióstr cichną na schodach. Nie potrafiła zapanować nad uczuciami. Z jednej strony uważała, że powinna się opanować, z drugiej pytała samą siebie, czy naprawdę ma ochotę tracić ulubionego pacjenta w tym samym dniu, w którym może stracić brata.

Odczekała chwilę, by się upewnić, że nie wpadnie na przeoryszę w refektarzu. Potem spokojnie opuściła salę, przeszła przez główny budynek i skrzydło zachodnie, mijając cele sióstr. Dotarła do kaplicy na końcu loggii zachodniego skrzydła i minęła rzędy ławek.

Przy ołtarzu uklękła przed Najświętszą Maryją Panną i złożyła ręce do modlitwy. Nie wymawiając słów na głos, modliła się o przebaczenie czynu, którego zamierzała się dopuścić. Z lewej strony spoglądała na nią Święta Elżbieta z Turyngii. Sofía poczuła nagle pewne powinowactwo z tą Elżbietą, która przemycała z zamku chleb dla biednych wieśniaków w Eisenach. Obie chciały czynić dobro, zdecydowały się być przemytniczkami w służbie dobrej sprawy mimo niezrozumienia przez otoczenie. Drobna różnica polegała na tym, że za Elżbietą stał Bóg.

Sofía jeszcze raz przeanalizowała swoje motywacje. Czy ich suma usprawiedliwiała jej czyn? Tak, Święta Elżbieta przyznałaby jej rację. Sofía odmówiła trzy Zdrowaś Maryjo i zrobiła znak krzyża, po czym uniosła wzrok na Świętą Elżbietę. Miała ją zobaczyć po raz ostatni.

– Co mam zrobić?

– Proszę spakować swoje rzeczy, jeśli w ogóle pan jakieś ma, i pójść ze mną – zakomenderowała Sofía. Stała przy łóżku Víctora de la Vegi z założonymi rękami i niespokojnym spojrzeniem. Wcześniej czekała za drzwiami, aż María Ángeles zniknie w klasztornym ogrodzie. – Tymczasowo może pan dostać łóżko u nas – stwierdziła. – Przynajmniej na jakiś czas – dodała.

– Cóż, brzmi lepiej niż perspektywa pozostania u tej starej wydry.

Sofía miała wielką nadzieję, że słowa te odnoszą się do Marii Ángeles. Wpatrywała się w drzwi w obawie, że grzeszna siostra może się tu pojawić w każdej chwili, gotowa go uprowadzić.

Ale María Ángeles pojawiła się dopiero, gdy byli już w połowie wybrukowanej ścieżki przed klasztorem. Sofíi jak dotąd udało się zignorować pełne dezaprobaty spojrzenia innych sióstr, gdy wynosiła się stąd ze swoim argentyńskim pacjentem, ale ryku, jaki nagle rozległ się za ich plecami, nie sposób było nie usłyszeć.