Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Znany milioner Rudolf Kesselbach jest na tropie wielkiej tajemnicy, która może mu przynieść nie tylko pieniądze, ale i władzę. Nikt poza nim i tajemniczym panem Steinwegiem nie wie, o co chodzi. W międzyczasie Arsène Lupin odwiedza milionera, kradnie mu pieniądze i wikła się w tę sprawę – tyle, że początkowo nic o niej nie wie. Jakie jest zdziwienie opinii publicznej, kiedy następnego dnia Kesselbach zostaje znaleziony zamordowany z kartką informującą, że zrobił to Arsène Lupin. Słynny włamywacz musi jednocześnie uciekać i bronić się przed zarzutami. Tymczasem zamordowane zostają dwie kolejne osoby, które przebywały w tym samym hotelu co Kesselbach i najwyraźniej poznały tożsamość mordercy. Arsène’a Lupina czeka walka z najtrudniejszym przeciwnikiem, jakiego mógł sobie wyobrazić…
Maurice Marie Émile Leblanc (ur. 11 grudnia 1864 w Rouen, zm. 6 listopada 1941) – francuski pisarz i nowelista, autor cyklu powieści kryminalnych, których bohaterem jest Arsène Lupin – dżentelmen-włamywacz. W 1951 wszystkie jego utwory zostały wycofane z polskich bibliotek oraz objęte cenzurą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 446
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Maurice Leblanc
Arsène Lupin
813
Wydawnictwo Lind&Co Polska sp. z o. o.
LIND & CO
@lindcopl
e-mail: [email protected]
Tytuł oryginału:
Arsène Lupin. 813
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.
Wydanie I, 2024
Tłumaczenie: Wiktor Zieliński
Projekt okładki: Daniel Rusiłowicz
Grafika na okładce: robert_em © Unsplash
Copyright © dla tej edycji:
Wydawnictw0 Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2024
ISBN 978-83-67978-50-7
Opracowanie ebooka Katarzyna RekWaterbear Graphics
Podwójne życie Arsène'a Lupina
(La double vie d'Arsène Lupin)
Pan Kesselbach zatrzymał się w pół kroku, chwycił swojego sekretarza za ramię i wyszeptał zatroskanym głosem:
– Chapman, znowu ktoś tu wchodził.
– Proszę pana, jak to – zaprotestował sekretarz. – Dopiero co sam otworzył pan drzwi przedpokoju, a klucz nie opuścił pańskiej kieszeni podczas naszego posiłku w restauracji.
– Chapman, znowu ktoś tu wchodził – powtórzył pan Kesselbach.
Wskazał na torbę podróżną na kominku.
– Oto dowód. Ta torba była zamknięta. Już nie jest.
Chapman sprzeciwił się:
– Czy jest pan pewien, że ją zamknął? Poza tym, w tej torbie nie ma nic poza bezwartościowymi drobiazgami, przyborami toaletowymi…
– Nie ma w niej nic oprócz tego, ponieważ przed wyjściem z ostrożności wyjąłem z niej mój portfel… W przeciwnym razie… Nie, mówię ci, Chapman, ktoś tu był, gdy jedliśmy obiad.
Na ścianie wisiał telefon. Podniósł słuchawkę.
– Halo… Dla pana Kesselbacha… Mieszkanie 415… Tak, to to… Gdyby zechciała pani wezwać prefekturę policji… Służby Sûreté… Mam numer, sekundę… Ach! Jest… To numer 822 48… Poczekam.
Minutę później kontynuował:
– 822 48? Chciałbym przekazać kilka słów panu Lenormandowi, szefowi Sûreté. Tu pan Kesselbach… Halo? Tak, szef Sûreté wie, o co chodzi. To z jego upoważnienia dzwonię… Ach, nie ma go… Z kim rozmawiam? Pan Gourel, inspektor policji… Wydaje mi się, panie Gourel, że był pan wczoraj obecny przy mojej rozmowie z panem Lenormandem… Cóż, proszę pana, to samo stało się dzisiaj. Włamali się do mieszkania, które zajmuję. A gdyby przyszedł pan teraz, to może udałoby się panu odkryć, na podstawie wskazówek… Za godzinę lub dwie? Doskonale… Wystarczy skierować się do mieszkania 415. Jeszcze raz dziękuję!
Przebywający w Paryżu przejazdem Rudolf Kesselbach, król diamentów, jak go nazywano – lub, zgodnie z innym przydomkiem, Pan Kapsztadu – multimilioner Rudolf Kesselbach (jego majątek szacowano na ponad sto milionów) od tygodnia przebywał w apartamencie 415 na czwartym piętrze hotelu Palace. Mieszkanie składało się z trzech pokoi: dwa największe, salon i główna sypialnia po prawej stronie wychodziły na Aleję, a trzeci, po lewej, używany przez sekretarza Chapmana, oferował widok na rue de Judée.
Pięć przylegających do niego pomieszczeń zarezerwowano dla pani Kesselbach, gotowej opuścić Monte Carlo, gdzie obecnie przebywała, i dołączyć do męża na jego pierwsze wezwanie.
Rudolf Kesselbach przechadzał się przez kilka minut z zatroskanym wyrazem twarzy. Był to wysoki mężczyzna o rumianej twarzy, jeszcze młody. Jego rozmarzone oczy, których miękki błękit przezierał zza okularów w złotych oprawkach, emanowały łagodnością i nieśmiałością, kontrastującą z energią jego kwadratowego czoła i kościstej szczęki.
Podszedł do okna – zamknięte. Poza tym, jak ktoś mógł się przez nie przedostać? Prywatny balkon otaczający mieszkanie kończył się po prawej stronie, a po lewej od balkonów rue de Judée oddzielała go kamienna przegroda.
Przeszedł do swojej sypialni: z sąsiednimi pokojami nie łączyło jej żadne przejście. Wszedł do pokoju sekretarza: drzwi, prowadzące do pięciu pomieszczeń przeznaczonych dla pani Kesselbach były zamknięte, a zamek przekręcony.
– Nie rozumiem tego, Chapman, już któryś raz to widzę… Dziwne rzeczy, musi pan przyznać. Wczoraj ktoś przełożył moją laskę… przedwczoraj z pewnością ktoś przeglądał moje papiery… Jak to możliwe?
– Niemożliwe, proszę pana – zawołał Chapman, którego spokojna, uczciwa twarz była wolna od wszelkiego niepokoju. – To tylko założenia, bez żadnego dowodu, to tylko wrażenia… A zresztą! Do mieszkania można wejść tylko przez przedpokój. W dniu przyjazdu dorobił pan specjalny klucz i tylko pański służący Edwards ma zapasowy. Czy ufa mu pan?
– Oczywiście! Służy u mnie już od dziesięciu lat… Ale Edwards jada z nami obiady, to błąd. W przyszłości powinien schodzić dopiero po naszym powrocie.
Chapman lekko wzruszył ramionami. Pan Kapsztadu zdecydowanie dziwaczał ze swoimi niewyjaśnionymi lękami. Co mogło grozić mu w hotelu, zwłaszcza, jeśli nie trzymał ani przy sobie, ani w pobliżu, żadnych kosztowności czy dużych sum pieniędzy?
Usłyszeli, jak otwierają się drzwi do przedpokoju. To był Edwards.
Pan Kesselbach wezwał go.
– Jest pan w liberii, Edwards? Ach, dobrze. Nie spodziewam się dzisiaj żadnych gości, Edwards… Oprócz wizyty pana Gourela. Do tego czasu proszę zostać w holu i obserwować drzwi. Pan Chapman i ja mamy poważne zadanie do wykonania.
Poważne zadanie trwało tylko kilka chwil, podczas których pan Kesselbach sprawdził swoją pocztę, przejrzał trzy lub cztery listy i wskazał, jakie odpowiedzi powinny zostać udzielone. Nagle jednak Chapman, z piórem w gotowości, zauważył, że pan Kesselbach nie myśli o swojej korespondencji.
Trzymał między palcami czarną szpilkę zakrzywioną jak haczyk na ryby i wpatrywał się w nią z uwagą.
– Chapman – rzucił. – Proszę spojrzeć, co znalazłem na stole. Ta wygięta szpilka musi coś znaczyć. To jest dowód, to jest dowód. Nie może pan dalej udawać, że nikt nie wchodził do tego pokoju. Przecież ta szpilka sama się tu nie dostała.
– Oczywiście, że nie – odparł sekretarz. – Przyszła tu ze mną.
– Jak to?
– To szpilka, służąca do przypinania krawata do kołnierzyka. Wyciągnąłem ją wczoraj wieczorem, gdy pan czytał, i bawiłem się nią machinalnie.
Pan Kesselbach wstał, bardzo zdenerwowany, zrobił kilka kroków i zatrzymał się:
– Nie przeczę, od czasu mojej ostatniej podróży do Kapsztadu jestem dość… ekscentryczny. Nie wie pan, co nowego dzieje się w moim życiu… Wielki projekt… Ogromna sprawa, którą owiewa na razie mgła przyszłości, ale nabierająca kształtów… Będzie kolosalna… Ach, Chapman, nie wyobraża pan sobie… Nie dbam o pieniądze, tych mi nie brak… Mam ich mnóstwo… Ale to coś więcej, to moc, siła, autorytet. Jeśli rzeczywistość przybierze taki kształt, jaki przewiduję, będę nie tylko Panem Kapsztadu, ale i panem innych królestw… Rudolf Kesselbach, syn augsburskiego kotlarza, pójdzie ramię w ramię z wieloma, którzy do tej pory patrzyli na niego z góry… Będzie miał nawet nad nimi przewagę, Chapman, będzie miał przewagę, bądź tego pewien… i jeśli kiedykolwiek…
Zrobił pauzę, spojrzał na Chapmana, jakby żałował, że powiedział za dużo, a jednak, niesiony impetem, dokończył:
– Rozumiesz, Chapman, powody mojego niepokoju… W tym umyśle zasiedliła się idea, która jest wiele warta… I być może ktoś się jej domyśla… I szpieguje mnie… Jestem o tym przekonany.
Rozległ się dzwonek.
– Telefon – rzucił Chapman.
– Czy to… – mruknął pan Kesselbach. – Czy to mógłby…
Chwycił słuchawkę.
– Halo? Kto tam? Pułkownik? Ach, tak, to ja… Czy są jakieś wieści? Doskonale… W takim razie poczekam na pana… Przyjdzie pan ze swoimi ludźmi? Doskonale… Halo! Nie, nikt nie będzie nam przeszkadzać… Wydam niezbędne polecenia… A zatem to aż tak poważne? Powtarzam, rozkaz będzie oficjalny… Mój sekretarz i mój służący będą pilnować drzwi, nikt nie wejdzie. Zna pan drogę, prawda? Proszę nie zwlekać ani chwili.
Odłożył słuchawkę i oznajmił natychmiast:
– Chapman, dwóch panów nadchodzi… Tak, dwóch panów… Edwards ich wprowadzi…
– Ale… Pan Gourel… brygadier…
– Przyjdzie później… Za godzinę… Tak czy inaczej będą mogli się spotkać. Proszę więc powiedzieć Edwardsowi, żeby powiadomił o tym w biurze. Nie ma mnie dla nikogo oprócz tych dwóch panów, pułkownika i jego przyjaciela, oraz dla pana Gourela. Niech zapisze ich nazwiska.
Chapman wykonał polecenie. Kiedy wrócił, zastał pana Kesselbacha z kopertą w ręku, a raczej z małą, czarną teczką z safianu, pustą, sądząc po wyglądzie. Wydawał się wahać, jakby nie wiedział, co z nią zrobić. Miał zamiar włożyć ją do kieszeni, czy położyć ją gdzie indziej?
W końcu podszedł do kominka i wrzucił skórzaną kopertę do torby podróżnej.
– Dokończmy pocztę, Chapman. Mamy dziesięć minut. Ach, list od pani Kesselbach. Jak to się stało, że nie zwrócił mi pan na to uwagi, Chapman? Czy nie rozpoznał pan jej pisma?
Nie ukrywał wzruszenia, jakie odczuwał, dotykając i kontemplując kartkę papieru, którą jego żona trzymała między palcami, w której zawarła garść swoich tajemnych myśli.
Zaciągnął się jej zapachem, a po odpieczętowaniu powoli czytał, na wpół na głos, w urywkach, które Chapman mógł usłyszeć:
– Trochę zmęczona… Nie wychodzę z pokoju… Nudzę się… Kiedy mogę do pana dołączyć? Pański telegram będzie bardzo mile widziany…
– Zatelegrafował pan dziś rano, Chapman? Czyli pani Kesselbach będzie tu jutro, w środę.
Wyglądał na rozradowanego, jakby zdjęto z niego ciężar jego spraw, na uwolnionego od wszelkich trosk. Zacierał ręce i ciężko oddychał, jak silny, pewny sukcesu człowiek, któremu sprzyjało szczęście, który umiał się bronić.
– Ktoś dzwoni, Chapman, ktoś dzwoni w korytarzu. Proszę iść i zobaczyć.
Lecz wszedł Edwards i oznajmił:
– Dwóch panów prosi o pana. To osoby…
– Wiem. Czekają w korytarzu?
– Tak, proszę pana.
– Proszę zamknąć drzwi i nie otwierać ich już, chyba że panu Gourelowi, brygadierowi Sûreté. Chapman, proszę przyprowadzić tych panów i powiedzieć im, że chcę najpierw porozmawiać z pułkownikiem, tylko z pułkownikiem.
Edwards i Chapman wyszli, zamykając za sobą drzwi do salonu. Rudolf Kesselbach podszedł do okna i oparł czoło o szybę.
Na zewnątrz, tuż pod nim, samochody i motory toczyły się w równoległych śladach, wyznaczonych podwójną linią wysepek dla pieszych. Czyste wiosenne słońce sprawiało, że miedź i lakier lśniły. Drzewa kwitły, a pąki kasztanowców zaczynały rozwijać swoje małe listki.
– Co u licha robi Chapman? – mruknął Kesselbach. – Ile można pertraktować!
Wziął ze stołu papierosa, zapalił go i zaciągnął się kilkoma wdechami. Nagle wydał z siebie lekki okrzyk. Obok niego stał człowiek, którego nie znał.
Zrobił krok do tyłu.
– Kim pan jest?
Mężczyzna – był to dobrze ubrany, raczej elegancki osobnik, o czarnych włosach i wąsach oraz twardym spojrzeniu – mężczyzna zadrwił:
– Kto, ja? Ależ pułkownikiem!
– Nie, nie, ten, którego tak nazywam, który pisze do mnie pod tym podpisem… konwencyjnym… To nie pan.
– Ależ tak, tak… Ten drugi to… Ale widzi pan, mój drogi panie, to wszystko jest bez znaczenia. Najważniejsze jest to, że jestem… sobą. Przysięgam panu, że tak jest.
– Ale jak to, proszę pana, pańska godność…
– Pułkownik… do odwołania.
Pan Kesselbach poczuł narastający strach. Kim był ten człowiek? Czego on od niego chciał? Zawołał:
– Chapman!
– Co za dziwny pomysł, żeby kogoś wzywać! Moje towarzystwo panu nie wystarcza?
– Chapman! – powtórzył pan Kesselbach. – Chapman! Edwards!
– Chapman! Edwards! – naśladował go nieznajomy. – Co robicie, moi przyjaciele? Jesteście potrzebni.
– Proszę pana, rozkazuję panu, żeby mnie pan przepuścił.
– Ale, mój drogi panie, kto pana zatrzymuje?
Grzecznie odsunął się na bok. Pan Kesselbach podszedł do drzwi, otworzył je i nagle odskoczył do tyłu. Przed drzwiami stał inny mężczyzna, z pistoletem w ręku.
Wyjąkał:
– Edwards… Chap…
Nie dokończył. W kącie przedpokoju zobaczył swojego sekretarza i służącego: leżeli obok siebie, zakneblowani i związani.
Pan Kesselbach był odważny, mimo swojej niespokojnej, wrażliwej natury, a poczucie konkretnego zagrożenia, zamiast go złamać, przywróciło mu całą jego prężność i energię.
Powoli, udając przerażenie i osłupienie, cofnął się w kierunku kominka i oparł o ścianę. Jego palec szukał elektrycznego dzwonka. Znalazł go i długo naciskał przycisk.
– I co dalej? – powiedział nieznajomy.
Nie odpowiadając, pan Kesselbach naciskał dalej.
– I co dalej? Liczy pan na to, że ktoś przyjdzie, że cały hotel się poruszy, bo pan nacisnął ten przycisk… Mój biedny panie, proszę się odwrócić i zobaczyć, że przewód jest przecięty.
Pan Kesselbach odwrócił się gwałtownie, jakby chciał to sprawdzić, ale szybkim ruchem chwycił torbę, sięgnął do środka, wyjął rewolwer, wycelował w mężczyznę i strzelił.
– Cholera, zatem ładuje pan broń powietrzem i ciszą? – zapytał ten ostatni.
Kurek kliknął drugi raz, potem trzeci. Nie rozległ się żaden wystrzał.
– Jeszcze trzy strzały, królu Kapsztadu. Nie będę szczęśliwy, dopóki nie będę miał w sobie sześciu kul. Co? Poddaje się pan? Szkoda… Zapowiadało się dobrze.
Chwycił krzesło za oparcie, obrócił je, usiadł na nim i wskazał panu Kesselbachowi fotel:
– Proszę usiąść, drogi panie, i poczuć się jak u siebie. Papierosa? Dla mnie nie. Ja wolę cygara.
Na stole leżało pudełko. Wybrał jasnego, dobrze ukształtowanego Upmana, zapalił go i ukłonił się:
– Dziękuję. To cygaro jest przepyszne. A teraz porozmawiajmy, dobrze?
Rudolf Kesselbach słuchał w zdumieniu. Kim była ta dziwna postać? Widząc jednak jego spokój i rozmowność, stopniowo się uspokajał i zaczął wierzyć, że sytuacja może zostać rozwiązana bez przemocy i brutalności.
Wyjął z kieszeni portfel, rozłożył go, ukazując gruby plik banknotów, i zapytał:
– Ile?
Rozmówca spojrzał na niego z oszołomionym wyrazem twarzy, jakby miał trudności ze zrozumieniem. Zawołał po chwili!
– Marco!
Człowiek z bronią wystąpił do przodu.
– Marco, ten pan jest na tyle uprzejmy, że oferuje ci te papierki dla twojej dobrej przyjaciółki. Przyjmij je, Marco.
Celując rewolwerem trzymanym w prawej dłoni, Marco wyciągnął lewą rękę, przyjął banknoty i wycofał się.
– Ta sprawa została załatwiona w zgodzie z pana życzeniem – kontynuował nieznajomy. – Przejdźmy do celu mojej wizyty. Będę mówił krótko i zwięźle. Chcę dwóch rzeczy. Po pierwsze, małej, czarnej koperty z safianu, którą zazwyczaj nosi pan przy sobie. Po drugie, hebanowej kasetki, która jeszcze wczoraj znajdowała się w torbie podróżnej. Postępujmy po kolei. Safianowa koperta?
– Spalona.
Nieznajomy zmarszczył brwi. Musiała opanować go wizja starych, dobrych czasów, kiedy istniały zdecydowane sposoby zmuszania do mówienia tych, którzy odmawiali zeznań.
– Niech będzie. To się jeszcze okaże. A hebanowa kasetka?
– Spalona.
– Ach! – jęknął. – Kpi pan sobie ze mnie, mój drogi.
Wykręcił mu rękę bezlitosnym ruchem.
– Wczoraj, Rudolfie Kesselbach, wczoraj wszedł pan do Crédit Lyonnais, na Boulevard des Italiens, chowając pod płaszczem paczkę. Wynajął pan skrytkę. Sprecyzujmy: numer szesnasty, rząd dziewiąty. Po podpisaniu i zapłaceniu zszedł pan do podziemi, a kiedy wrócił pan na górę, paczki już nie było. Czy to prawda?
– Absolutna.
– Tak więc kasetka i koperta są w Crédit Lyonnais.
– Nie.
– Proszę dać mi klucz do swojego sejfu.
– Nie.
– Marco!
Marco przybiegł.
– Proszę bardzo, Marco. Czterokrotny węzeł.
Zanim zdążył się obronić, Rudolfa Kesselbacha złapano w zestaw lin, które siniaczyły mu ciało, gdy tylko próbował się ruszyć. Ręce unieruchomiono mu za plecami, tułów przywiązano do krzesła, a nogi owinięto taśmami jak mumię.
– Szukaj, Marco.
Marco zaczął szukać. Dwie minuty później wręczył swojemu szefowi mały, płaski, niklowany klucz z numerami szesnaście i dziewięć.
– Doskonale. Nie ma koperty z safianu?
– Nie, szefie.
– Czyli jest w sejfie. Panie Kesselbach, proszę podać mi tajny szyfr, który otwiera zamek.
– Nie.
– Odmawia pan?
– Tak.
– Marco!
– Szefie?
– Przyłóż lufę pistoletu do głowy tego pana.
– Tak jest.
– Połóż palec na spuście.
– Tak jest.
– No cóż, Kesselbach, mój staruszku, zdecydowałeś się mówić?
– Nie.
– Masz dziesięć sekund, ani jednej więcej. Marco!
– Szefie?
– Za dziesięć sekund rozwalisz temu człowiekowi łeb.
– Zrozumiano.
– Kesselbach, liczę: jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć…
Rudolf Kesselbach dał mu znak.
– Chcesz porozmawiać?
– Tak.
– Czas najwyższy. A zatem szyfr, hasło…
– Dolor.
– Dolor… Ból… Czy pani Kesselbach nie ma na imię Dolores? Kochany, weź… Marco, zrobisz tak, jak uzgodniliśmy… Nie ma miejsca na pomyłkę, jasne? Powtórzę… Dołączysz do Jérôme'a w biurze omnibusu, dasz mu klucz i przekażesz hasło: Dolor. Pójdziecie razem do Crédit Lyonnais. Jérôme wejdzie sam, podpisze rejestr tożsamości, zejdzie do piwnic i zabierze wszystko, co znajduje się w sejfie. Jasne?
– Tak, szefie. Ale jeśli przez przypadek sejf się nie otworzy, jeśli słowo „Dolor”…
– Cisza, Marco. Kiedy opuścisz Crédit Lyonnais, zostawisz Jérôme'a, pojedziesz do domu i zadzwonisz do mnie, żeby przekazać mi wynik operacji. Jeśli przypadkiem słowo „Dolor” nie otworzy sejfu, to ja i mój przyjaciel Kesselbach przeprowadzimy krótką, znakomitą rozmowę. Kesselbach, jesteś pewien, że się nie pomyliłeś?
– Tak.
– W takim razie oczekujesz, że otworzenie sejfu nic nie da. To się jeszcze okaże. Leć, Marco.
– A pan, szefie?
– Ja zostaję. Och, nie obawiaj się. Jeszcze nigdy nie ryzykowałem tak mało. Czy rozkaz jest oficjalny, Kesselbach?
– Tak.
– A niech cię, skrzętnie mi o tym mówisz. Próbujesz zyskać na czasie? Miałbym dać się złapać w pułapkę, jak idiota?
Zreflektował się, spojrzał na swojego więźnia i doszedł do wniosku:
– Nie… To niemożliwe… Nikt nie będzie nam przeszkadzać…
Nie zdążył dokończyć, gdy w korytarzu zadzwonił dzwonek.
Gwałtownie zasłonił usta Rudolfa Kesselbacha dłonią.
– Ach, stary lisie, czekałeś na kogoś!
Oczy jeńca błyszczały nadzieją. Spod dławiącej go ręki dobiegał chichot.
Mężczyzna zadrżał z wściekłości.
– Zamknij się… Albo cię uduszę. Dalej, Marco, zaknebluj go. Szybko… Dobrze.
Dzwonek zadzwonił ponownie. Brzmiał tak, jakby sam Rudolf Kesselbach mówił:
– Edwards, proszę otworzyć.
Mężczyzna przeszedł cicho do przedpokoju i rzucił cicho, wskazując na sekretarza i służącego:
– Marco, pomóż mi wepchnąć to do pokoju… Tam… Tak, żeby nie było ich widać.
Pociągnął sekretarza, Marco służącego.
– Dobrze, teraz wróć do salonu.
Poszedł za nim i natychmiast, przechodząc po raz drugi przez korytarz, powiedział głośno z wyrazem zdumienia:
– Ale pańskiego służącego nie ma, panie Kesselbach… Nie, proszę się nie kłopotać… Proszę dokończyć list… sam pójdę.
I cicho otworzył drzwi wejściowe.
– Pan Kesselbach? – zapytano go.
Znalazł się przed kolosem o szerokiej, wesołej twarzy i żywych oczach, który przestępował z nogi na nogę i kręcił rondem kapelusza w rękach.
Odpowiedział:
– Tak, to tu. Kogo mam zapowiedzieć?
– Pan Kesselbach dzwonił… Czeka na mnie…
– Ach, to pan… Zapowiem pana… Proszę chwilę zaczekać… Pan Kesselbach pana przyjmie.
Miał czelność zostawić gościa na progu przedsionka, w miejscu, z którego przez otwarte drzwi widać było część salonu. Powoli, nawet się nie odwracając, wrócił, dołączył do swojego wspólnika stojącego u boku pana Kesselbacha i powiedział do niego:
– Jesteśmy skończeni. To Gourel, z Sûreté.
Drugi chwycił swój nóż. Złapał go za ramię:
– Nie bądź głupi, co! Mam pewien pomysł. Ale na miłość boską, zrozum mnie dobrze, Marco, i mów w ten sposób… Mów tak, jakbyś był Kesselbachem… Słyszysz, Marco, jesteś Kesselbachem.
Mówił z takim opanowaniem i gwałtownym autorytetem, że Marco zrozumiał bez dalszych wyjaśnień, że ma grać rolę Kesselbacha, i odezwał się tak, żeby go usłyszano:
– Proszę mi wybaczyć, mój drogi. Proszę powiedzieć panu Gourelowi, że jest mi przykro, ale mam dużo spraw na głowie… Przyjmę go jutro rano o dziewiątej, tak, dokładnie o dziewiątej.
– Dobrze – szepnął drugi. – Nie ruszaj się.
Wrócił do przedsionka, Gourel czekał. Powiedział do niego:
– Pan Kesselbach przeprasza. Kończy ważną pracę. Czy jest możliwe, aby przyszedł pan jutro rano o dziewiątej?
Zapadła cisza. Gourel wydawał się zaskoczony i niejasno zaniepokojony. Pięść w kieszeni mężczyzny zacisnęła się. Jeden fałszywy ruch i koniec.
Wreszcie Gourel powiedział:
– Niech będzie, o dziewiątej… Dobrze! Będę tu.
Wcisnąwszy na głowę kapelusz, odszedł korytarzami hotelu.
W salonie Marco wybuchnął śmiechem.
– Twardziel z pana, szefie. Ha, nieźle go pan wyrolował!
– Dalej, Marco, leć za nim. Jak wyjdzie z hotelu, to idź, spotkaj się z Jérôme'em przy omnibusie, tak jak się umówiliśmy… i zadzwoń.
Marco wyszedł szybko.
Następnie mężczyzna wziął karafkę z kredensu, nalał sobie dużą szklankę wody, którą wypił jednym haustem, zmoczył chusteczkę, przetarł czoło, które pokryło się potem, następnie usiadł obok swojego więźnia i zwrócił się do niego z afektowaną grzecznością:
– Wypada, żebym się panu oficjalnie przedstawił, panie Kesselbach.
I wyciągając wizytówkę z kieszeni, powiedział:
– Arsène Lupin, dżentelmen-włamywacz.
Nazwisko słynnego poszukiwacza przygód zrobiło na panu Kesselbachu ogromne wrażenie. Lupin nie mógł tego nie zauważyć i wykrzyknął:
– Ach! Drogi panie, proszę oddychać! Arsène Lupin jest delikatnym włamywaczem, krew wydaje mu się odrażająca, nigdy nie popełnił przestępstwa innego niż przywłaszczenie sobie cudzej własności… Taki grzeszek, ot co! I mówi sobie pan, że nie będzie obciążał swojego sumienia bezsensownym morderstwem. Ale czy byłoby ono takie w pana przypadku? To wszystko zależy. W tej chwili może być pan pewien, że nie żartuję. Chodźmy, towarzyszu.
Przysunął swoje krzesło bliżej do fotela, uwolnił knebel swojego więźnia i wyraźnie :
– Kesselbach, już w dniu swojego przyjazdu do Paryża nawiązałeś kontakt z niejakim Barbareux, dyrektorem tajnej agencji wywiadowczej, a ponieważ działałeś bez wiedzy swojego sekretarza Chapmana, pan Barbareux, kiedy komunikował się z tobą listownie lub telefonicznie, przedstawiał się jako „Pułkownik”. Śpieszę zapewnić, że Barbareux jest najuczciwszym człowiekiem na świecie. Ale mam to szczęście, że jeden z jego pracowników należy do moich najlepszych przyjaciół. W ten sposób poznałem powód twojego związku z Barbareux i tym samym nabrałem chęci zaopiekowania się tobą i do złożenia ci, dzięki dorobionym kluczom, kilku wizyt domowych… w trakcie których, niestety, nie znalazłem tego, czego szukałem.
Zniżył głos i, patrząc swojemu więźniowi w oczy w poszukiwaniu jego skrywanych myśli, ciągnął:
– Panie Kesselbach, zleciłeś Barbareux znalezienie w odmętach Paryża człowieka, który nosi lub nosił nazwisko Pierre Leduc. Oto jego skrócony opis: wzrost metr siedemdziesiąt pięć, blondyn, wąsy. Cecha szczególna: koniuszek małego palca lewej ręki odcięty w konsekwencji zranienia. Ponadto na jego prawym policzku widnieje prawie niewidoczna blizna. Wydaje się, że przywiązujesz ogromną wagę do odkrycia tego człowieka, jak gdyby mogło przynieść ci znaczne korzyści. Kim on jest?
– Nie wiem.
Odpowiedź była kategoryczna, absolutna. Wiedział, czy nie wiedział? To nie miało znaczenia. Najważniejsze było to, że postanowił milczeć.
– Niech będzie – powiedział jego rozmówca. – Ale masz na jego temat więcej szczegółowych informacji niż te, które przekazałeś Barbareux?
– Nie mam.
– Kłamie pan, Kesselbach. Dwa razy, przy Barbareux, konsultowałeś papiery z safianowej koperty.
– W rzeczy samej.
– Co zatem z tą kopertą?
– Spalona.
Lupin zadrżał z wściekłości. Oczywiście pomysł tortur i oferowanych przez nie wygód ponownie przemknął mu przez głowę.
– Spalona? A kasetka… Przyznaj się… Przyznaj, że jest w Crédit Lyonnais…
– Tak.
– Co zawiera?
– Dwieście najpiękniejszych diamentów z mojej prywatnej kolekcji.
Ta odpowiedź zdawała się cieszyć poszukiwacza przygód.
– Ha! Dwieście najpiękniejszych diamentów! Powiedz no, to fortuna… Tak, wywołuje u ciebie uśmiech… Dla ciebie to drobiazg… A twój sekret jest wart więcej… Dla ciebie tak, ale dla mnie?
Chwycił cygaro, odpalił zapałkę i machinalnie ją zgasił, po czym zamyślił się na chwilę, znieruchomiały.
Minuty mijały.
Roześmiał się.
– Masz nadzieję, że ekspedycja się nie powiedzie i nie otworzą sejfu? Ale wtedy będziesz musiał zapłacić mi za fatygę. Nie przyszedłem tu po to, żeby zobaczyć miny, jakie strzelasz w fotelu… Diamenty, skoro są tam diamenty… Jeśli nie, to skórzana koperta… Stanowi to pewien dylemat…
Zerknął na zegarek.
– Pół godziny… Cholera! Kusisz los… Ale nie śmiej się, panie Kesselbach. Dzięki uczciwemu człowiekowi nie wrócę z pustymi rękami… Wreszcie!
Zadzwonił telefon. Lupin szybko chwycił słuchawkę i zmienił ton głosu, naśladując szorstką intonację swojego więźnia:
– Tak, to ja, Rudolf Kesselbach… Ach, dobrze, proszę pani, proszę mnie połączyć… Czy to ty, Marco? Doskonale… Jak poszło? W samą porę… Bez problemów? Wyrazy uznania, dzieciaku… Co zatem odebraliśmy? Hebanowa kasetka… Nic więcej? Żadnego papieru?… No, no! A w kasetce? Czy te diamenty są piękne? Doskonale… Doskonale… Chwileczkę, Marco, daj mi pomyśleć… To wszystko, widzisz… Gdybyś chciał znać moje zdanie… Moment, nie ruszaj się, zostań przy telefonie…
Odwrócił się:
– Kesselbach, czy zależy ci na twoich diamentach?
– Tak.
– Odkupiłbyś je ode mnie?
– Być może.
– Ile? Pięćset tysięcy?
– Pięćset tysięcy… tak…
– Tyle że tu pojawia się problem… Jak będzie przebiegała wymiana? Czek? Nie, wyrolujesz mnie… Albo ja ciebie… Słuchaj, pojutrze rano wpadnij do Lyonnais, wybierz te pięćset banknotów i idź na spacer do Bois, koło Auteuil… Będę miał diamenty… W torbie, tak będzie wygodniej… Kasetka jest zbyt widoczna….
Kesselbach zadygotał:
– Nie… nie… Kasetka… Chcę wszystko…
– Ach! – powiedział Lupin, wybuchając śmiechem. – Nabrałeś się. Nie obchodzą cię diamenty, można je wymienić… Ale na kasetce zależy ci tak, jak na własnej skórze… Cóż! Będziesz ją miał… za sprawą Arsène'a… Będziesz miał kasetkę jutro rano w paczce pocztowej!
Ponownie podniósł słuchawkę.
– Marco, masz przed sobą to pudełko? Co jest w nim takiego szczególnego? Heban, inkrustowany kością słoniową… Tak, wiem o tym… Japoński styl, faubourg Saint-Antoine… Brak oznaczenia? Ach, mała okrągła etykietka, obramowana na niebiesko i opatrzona numerem… Tak, oznaczenie handlowe… To bez znaczenia. Czy dno pudełka jest grube? Niezbyt grube… Zatem nie ma podwójnego dna… Powiedz, Marco, spójrz na inkrustacje z kości słoniowej na górze… a raczej, nie, na pokrywie.
Triumfował radośnie.
– Pokrywa! To jest to, Marco! Kesselbach mrugnął… Spalony! Ach, Kesselbach, staruszku, nie widziałeś, że cię obserwuję? Cholerna niezdara!
A wracając do Marco:
– No dobrze, gdzie jesteś? Czy w pokrywce jest lusterko? Ślizga się? Są w nim rowki? Nie… No to je przełam… Tak, mówię ci, żebyś je przełamał… To lustro nie ma racji bytu… Dodano je.
Zniecierpliwił się:
– Głupcze, nie wtrącaj się w to, co cię nie dotyczy… Wykonaj…
Musiał usłyszeć odgłos tłuczonego szkła, wywołany przez Marco na drugim końcu linii, ponieważ wykrzyknął triumfalnie:
– Czy nie mówiłem ci, Kesselbach, że ta rewizja będzie udana? Halo! Czy to to? No i co? List? Zwycięstwo! Wszystkie diamenty Kapsztadu i tajemnica tego jegomościa!
Odłączył drugą słuchawkę, ostrożnie przyłożył sobie obie do uszu i powiedział:
– Czytaj, Marco, czytaj powoli… Najpierw koperta… Dobrze… Teraz powtórz.
Powtarzał:
– Kopia listu zawartego w czarnej teczce z safianu.
– Co dalej? Rozerwij kopertę, Marco. Masz coś przeciwko, panie Kesselbach? Nie jest to zbyt poprawne, ale w każdym razie… Śmiało, Marco, pan Kesselbach ci pozwala. Już? Cóż, czytaj.
Posłuchał, a potem się roześmiał:
– Cholera, czy to nie olśniewające! Dobrze, podsumujmy. Zwykła kartka papieru złożona na cztery, której zgięcia wydają się całkiem nowe… Dobrze… W prawym górnym rogu kartki te słowa: metr siedemdziesiąt pięć, lewy mały palec ucięty, i tak dalej. Tak, to jest opis pana Pierre'a Leduca. Pismo Kesselbacha, czyż nie? No cóż… A na środku kartki to słowo, dużymi literami:
APOON
– Marco, mój chłopcze, zostaw papier w spokoju, nie dotykaj kasetki ani diamentów… Za dziesięć minut skończę już z jegomościem. Dołączę do ciebie za dwadzieścia minut… A tak przy okazji, przysłałeś mi samochód? Doskonale. Do zobaczenia później.
Odłożył aparat na miejsce, wyszedł do przedpokoju, potem do sypialni, upewnił się, że sekretarz i służący nie poluzowali swoich więzów, i że nie grozi im zadławienie kneblem, po czym wrócił do swojego więźnia.
Miał stanowczy, nieprzejednany wyraz twarzy.
– Nie śmiej się już, Kesselbach. Jeśli nie będziesz mówić, źle z tobą. Podjąłeś już decyzję?
– W jakiej sprawie?
– Bez głupstw. Powiedz, co wiesz.
– Ja nic nie wiem.
– Kłamiesz. Co oznacza słowo „Apoon”?
– Gdybym wiedział, nie zapisałbym go.
– Ale do kogo lub do czego się odnosi? Skąd je skopiowałeś? Skąd się wzięło?
Pan Kesselbach nie odpowiedział. Lupin wznowił nerwowym, urywanym tonem:
– Posłuchaj, Kesselbach, złożę ci propozycję. Jakkolwiek bogaty jesteś, jakkolwiek wielkim człowiekiem jesteś, nie ma aż tak wielkiej różnicy między tobą a mną. Syn kotlarza z Augsburga i Arsène Lupin, książę włamywaczy, mogą dojść do porozumienia i żadnemu z nich nie przyniesie to hańby. Ja okradam mieszkania, ty giełdę. To wszystko jest po jednych pieniądzach. To tyle, Kesselbach. Połączmy siły w tej sprawie. Potrzebuję cię, ponieważ nie wiem. Potrzebujesz mnie, ponieważ w pojedynkę nie wyjdziesz z tego. Barbareux jest głupcem. Ja jestem Lupinem. Zgoda?
Cisza. Lupin nalegał drżącym głosem:
– Odpowiedz, Kesselbach, zgoda? Jeśli tak, to w ciągu czterdzieści osiem godzin znajdę twojego Pierre'a Leduca. Bo to o niego chodzi, prawda? Ta sprawa dotyczy jego? No odpowiedz! Kim jest ten osobnik? Dlaczego go szukasz? Co o nim wiesz?
Uspokoił się nagle, położył rękę na ramieniu Niemca i rzucił ostro:
– Tylko jedno słowo. Tak… czy nie?
– Nie.
Wyciągnął z kieszeni Kesselbacha wspaniały złoty chronometr i położył go na kolanach więźnia. Rozpiął kamizelkę Kesselbacha, odsunął na bok koszulę, odsłonił klatkę piersiową i chwytając ze stołu sztylet ze stali, z rączką pokrytą złotem, przyłożył go do miejsca, w którym bicie serca powodowało pulsowanie nagiego ciała.
– Ostatnia szansa?
– Nie.
– Panie Kesselbach, jest za osiem trzecia. Jeśli nie odpowie pan w ciągu ośmiu minut, jest pan martwy.
Następnego ranka, dokładnie o wyznaczonej dla niego godzinie, brygadier Gourel przybył do hotelu Palace.
Nie zatrzymując się i ignorując windę, wszedł po schodach na górę. Na czwartym piętrze skręcił w prawo, poszedł korytarzem i zadzwonił pod numer 415.
Jako że nie było słychać żadnego odzewu, spróbował ponownie. Po sześciu nieudanych próbach udał się do biura na piętrze. Był tam kamerdyner.
– Pan Kesselbach? Dzwoniłem już dziesięć razy.
– Pan Kesselbach nie spał tu dziś. Nie widzieliśmy go od wczorajszego popołudnia.
– A jego służący, sekretarz?
– Ich również nie widzieliśmy.
– Zatem oni również nie spali w hotelu?
– Prawdopodobnie.
– Prawdopodobnie! Ale pan powinien być pewny.
– Dlaczego? Pan Kesselbach nie jest u nas w hotelu, a u siebie, w swoim prywatnym mieszkaniu. Nie my go obsługujemy, a jego służący, i nic nie wiemy o tym, co się u niego dzieje.
– W rzeczy samej… w rzeczy samej…
Gourel sprawiał wrażenie bardzo zakłopotanego. Przybył z oficjalnymi rozkazami, konkretną misją, w granicach której mógł korzystać ze swojej inteligencji. Poza tymi granicami nie wiedział, jak się zachować.
– Gdyby szef był tutaj… – mruknął. – Gdyby szef był tutaj…
Pokazał swoją kartę i przedstawił się. Następnie zapytał na wszelki wypadek:
– A zatem nie widział pan, jak wracali?
– Nie.
– Ale widział pan, że wyszli?
– Też nie.
– W takim razie skąd pan wie, że wyszli?
– Od jegomościa, który przyszedł wczoraj po południu do 415.
– Któż to taki?
– Jegomość z brązowymi wąsami? Spotkałem go, gdy wychodził około godziny trzeciej. Oznajmił mi: „Mieszkańcy 415 właśnie wyszli. Pan Kesselbach będzie spał dziś w nocy w Versailles, w Réservoirs, można mu tam wysłać pocztę”.
– Ale kim był ten człowiek? Z czyjego upoważnienia to powiedział?
– Nie wiem.
Gourel był zaniepokojony. Wszystko to wydawało mu się dość dziwne.
– Ma pan klucz?
– Nie. Pan Kesselbach zlecił wykonanie specjalnych kluczy.
– Chodźmy sprawdzić.
Gourel zadzwonił ponownie, wściekły. Już miał wychodzić, gdy nagle schylił się i przyłożył ucho do dziurki od klucza.
– Proszę posłuchać… Powiedziałbym że… Ależ tak… To bardzo wyraźne… Skargi… Jęki…
Solidnie trzasnął w drzwi pięścią.
– Ależ, zaraz, nie ma pan prawa…
– Nie mam prawa!
Uderzył kilka razy, ale na próżno: od razu się poddał.
– Szybko, szybko, ślusarza.
Jeden z chłopców hotelowych rzucił się do biegu. Gourel chodził tam i z powrotem, hałaśliwy i niezdecydowany. Służący z innych pięter zbili się w grupki. Przychodzili ludzie z biura, z kierownictwa. Gourel wykrzyknął:
– A może by wejść przez sąsiednie pokoje? Są połączone z mieszkaniem?
– Tak, ale łączące je drzwi są zawsze zamknięte z obu stron.
– A zatem dzwonię do Sûreté – powiedział Gourel, który poza szefem nie widział już innego ratunku.
– I na komisariat – zasugerowano.
– Tak, skoro tak sobie państwo życzą – odpowiedział tonem dżentelmena, którego nie interesują formalności.
Kiedy wrócił od telefonu, ślusarz kończył wypróbowywać swoje klucze. Dopiero ostatni poruszył zamkiem. Gourel wszedł szybko.
Natychmiast pobiegł do miejsca, z którego dochodziły skargi i natknął się na dwa ciała: sekretarza Chapmana i służącego Edwardsa. Jeden z nich, Chapman, dzięki cierpliwym wysiłkom, zdołał nieco poluzować swój knebel i wydawał z siebie ciche, głuche pomruki. Drugi sprawiał wrażenie śpiącego.
Zostali uwolnieni. Gourel niepokoił się.
– A pan Kesselbach?
Wszedł do salonu. Pan Kesselbach został usadzony w fotelu przy stole i przywiązany do oparcia. Głowa opadła mu na pierś.
– Zemdlał – stwierdził Gourel, podszedłszy do niego. – Widocznie wysiłek, który podjął, pozbawił go sił.
Szybko przeciął liny, więżące ramiona. Uwolniona pierś opadła się do przodu. Gourel chwycił go za ramię i cofnął się z okrzykiem przerażenia:
– Ależ on nie żyje! Proszę dotknąć… Ręce są zimne, proszę spojrzeć na oczy!
Ktoś rzucił:
– To pewnie apopleksja… albo pęknięty tętniak.
– Rzeczywiście, nie ma żadnych śladów obrażeń… To śmierć naturalna.
Zwłoki położono na kanapie, a ubranie rozpięto. Jednak na białej koszuli natychmiast wykwitły czerwone plamy, a gdy tylko ją zdjęto, okazało się, że w klatce piersiowej, w miejscu serca, znajdowało się małe rozcięcie, z którego wypływał cienki strumień krwi.
A do koszuli przypięto kartę.
Gourel pochylił się. To była wizytówka Arsène'a Lupina, również zakrwawiona.
Wtedy Gourel wyprostował się, władczo i gwałtownie:
– Przestępstwo! Arsène Lupin! Wynocha… Wyjść, wszyscy… Niech nikt nie zostanie w tym salonie ani w sypialni… Zabierzcie tych panów i opatrzcie ich w innym pokoju! Wynocha, wszyscy… Niczego nie dotykać… Przyjdzie Szef!
Arsène Lupin!
Gourel powtórzył te dwa fatalne słowa całkowicie sparaliżowany. Rozbrzmiewały w nim jak pogrzebowy dzwon. Arsène Lupin! Król bandytów! Największy poszukiwacz przygód! Zaraz, ale czy to w ogóle możliwe?
– Ależ skąd – wymamrotał. – To nie jest możliwe, bo on nie żyje!
Tyle że… Czy on naprawdę był martwy?!
Arsène Lupin!
Stał przy zwłokach, ogłupiały i oszołomiony, bez ustanku obracając wizytówkę z pewną obawą, jakby właśnie objawił mu się duch. Arsène Lupin! Co miał zrobić? Działać? Zaangażować się w walkę z wykorzystaniem własnych środków? Nie, nie… Lepiej było nie działać… Gdyby podjął wyzwanie takiego przeciwnika, błędów nie można byłoby uniknąć. Zresztą, czy nie miał przyjść Szef?
Szef przyjdzie! Cała psychologia Gourela sumowała się w tym krótkim zdaniu. Sprawny i wytrwały, pełen odwagi i doświadczenia, o herkulesowej sile, należał do tych, którzy idą naprzód tylko wtedy, gdy wskaże im się kierunek, a dobrą robotę wykonują tylko wtedy, gdy im się to zleci.
Jak bardzo pogłębił się ten brak inicjatywy, odkąd pan Lenormand zajął miejsce pana Dudouis w departamencie Sûreté! Ten to był przywódcą, ten Lenormand! Z nim było się pewnym, że idzie się dobrą drogą! Tak pewnym, że Gourel zatrzymywał się, gdy tylko szef nie oferował mu żadnego popchnięcia.
Ale Szef nadchodził! Na swoim zegarku Gourel obliczył dokładny czas jego przybycia. Miał nadzieję, że komisarz policji go nie wyprzedzi, i że sędzia śledczy, który bez wątpienia został już wyznaczony, czy koroner, nie zjawią się, aby poczynić jakieś nieodpowiednie uwagi, zanim Szef będzie miał czas, aby utrwalić w swoim umyśle istotne elementy sprawy!
– No cóż, Gourel, o czym tak dumasz?
– Szefie!
Gdyby wziąć pod uwagę sam wyraz twarzy i błyszczące za okularami oczy pana Lenormanda, to był on jeszcze młodym człowiekiem, ale prawie starym, jeśli zauważyło się jego pochylone plecy, skórę suchą jak pożółkły wosk, siwiejące brodę i włosy, a także ogół jego kruchego, niezdecydowanego, chorego wyglądu.
Swoje życie spędził w koloniach jako komisarz rządowy, na najniebezpieczniejszych ze stanowisk. Nabawił się tam gorączek, zyskał nieposkromioną energię pomimo fizycznego upadku, nabrał nawyku życia w samotności, małomówności i działania w milczeniu, także swego rodzaju mizantropii i nagle, w wieku około pięćdziesięciu pięciu lat, po słynnej sprawie trzech Hiszpanów z Biskry, okrył wielką i słuszną sławą. Zadośćuczyniono wtedy niesprawiedliwości, a jego natychmiast mianowano do Bordeaux, potem został zastępcą szefa w Paryżu, a następnie, po śmierci pana Dudouis, szefem Sûreté. Na każdym z tych stanowisk wykazał się tak nieszablonową pomysłowością postępowania, takimi zasobami, tak nowymi i oryginalnymi cechami, a przede wszystkim osiągnął tak solidne wyniki w poprowadzeniu ostatnich czterech czy pięciu skandali, które wstrząsnęły opinią publiczną, że jego nazwisko zaczęto wymieniać w gronie nazwisk najznakomitszych policjantów.
Gourel nie wahał się. Był ulubieńcem szefa, który kochał go za jego szczerość i bierne posłuszeństwo, stawiał pana Lenormanda ponad wszystkich innych. Był bożyszczem, bogiem, który nie popełnia błędów.
Tego dnia pan Lenormand sprawiał wrażenie szczególnie zmęczonego. Usiadł znużony, rozsunął klapy surduta, starego surduta znanego ze swojego staromodnego kroju i oliwkowego koloru, rozwiązał swój brązowy fular, równie słynny, i mruknął:
– Mów.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji