Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Arsene Lupin kontra Herlock Sholmes, Maurice Leblanc
Arsene Lupin kontra Herlock Sholmes to drugi zbiór opowiadań Maurice'a Leblanca z Lupinem w roli głównej. Tym razem dżentelmen włamywacz nie tylko wplątuje się w kolejne kryminalne intrygi, ale także mierzy się z najsłynniejszym detektywem Anglii.
Postać Herlocka Sholmesa jest wyraźnym nawiązaniem do Sherlocka Holmesa z powieści Arthura Conana Doyle'a, które na początku XX wieku odniosły niebywały sukces także we Francji. Zresztą w pierwszej wersji opowiadań nazwisko detektywa nie było przekręcone, ale ze względu na prawa autorskie Leblanc był zmuszony je zmienić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 233
Ósmego grudnia ubiegłego roku pan Gerbois, profesor matematyki w liceum wersalskim, wynalazł w sklepie starożytności małe biureczko mahoniowe z mnóstwem ukrytych szufladek, które bardzo mu się podobało.
Otóż, takiego właśnie mi potrzeba na urodziny Zuzi! – pomyślał radośnie.
I usiłując w granicach swych skromnych środków sprawić możliwie największą przyjemność córce, wytargował jeszcze cenę i wyłożył sumę sześćdziesięciu pięciu franków.
W chwili, gdy podawał adres swego mieszkania, jakiś młody człowiek o eleganckiej powierzchowności, który od paru chwil kręcił się po sklepie, spostrzegł nagle biurko i zapytał:
– Jaka cena?
– Już nabyty – odrzekł właściciel sklepu.
– Ach!… Może przez pana?
Pan Gerbois skłonił się i zadowolony z posiadania biurka, którego ktoś inny zapragnął – wyszedł. Ale nie zrobił jeszcze dziesięciu kroków, gdy ów młody człowiek dogonił go i z kapeluszem w ręku rzekł tonem wyszukanej grzeczności:
– Szanowny pan zechce wybaczyć… że ośmielę się zadać pytanie, może niedyskretne… Czy pan specjalnie szukał tego biureczka?
– Nie! Szukałem przyrządu dla pewnych doświadczeń fizycznych.
– A zatem panu na nim bardzo nie zależy?
– Przeciwnie. Zależy mi na nim, to wszystko.
– Dlatego może, że jest starożytne?
– Dlatego, że jest dogodne.
– W takim razie zgodzi się pan pewnie na zamianę na biurko równie dogodne, ale w lepszym stanie?
– To jest w dobrym stanie i zamiana jest zbyteczna.
– Jednakże…
Pan Gerbois jest człowiekiem łatwo wpadającym w rozdrażnienie i z usposobienia nieco podejrzliwy, odrzekł więc sucho:
– Proszę pana, proszę więcej nie nalegać.
Nieznajomy zastąpił mu drogę.
– Nie wiem, jaką sumę pan za nie zapłacił, panie… ale mogę ją podwoić.
– Nie.
– Potroić?
– Och! Dajmy temu pokój! – zawołał profesor zniecierpliwiony. – To, co do mnie należy, nie jest do sprzedania.
Młody człowiek popatrzył mu prosto w oczy wzrokiem, którego pan Gerbois nie miał nigdy zapomnieć, po czym oddalił się bez jednego słowa.
Godzinę później biurko przyniesiono do domu, w którym mieszkał profesor, przy drodze do Viroflay. Zawołał córkę.
– To dla ciebie, Zuziu, oczywiście, jeśli ci się podoba.
Zuzia była śliczną dziewczyną, radosną i szczęśliwą. Rzuciła się ojcu na szyję i ściskała go z taką radością, jak gdyby co najmniej otrzymała dar królewski.
Jeszcze tego wieczoru, umieściwszy biureczko w swym pokoju, z pomocą służącej Hortensji wyczyściła wszystkie skrytki i ułożyła w nim starannie papiery, papeterię, korespondencję, zbiór kart pocztowych i kilka drobnych pamiątek od kuzyna Filipa.
Nazajutrz o wpół do ósmej rano pan Gerbois poszedł do liceum. O dziesiątej Zuzanna, według codziennego zwyczaju, oczekiwała go przy wyjściu i było to dla niego jedną z większych radości, gdy z daleka już spostrzegał na chodniku jej wdzięczną postać i dziecięcy uśmiech.
Wracali razem.
– A twoje biureczko?
– Cud prawdziwy! Hortensja i ja oczyściłyśmy mosiądz. Lśni jak złoto!
– Więc jesteś zadowolona?
– Ach! Czy jestem zadowolona? Nie wiem, jak dotąd mogłam się obejść bez niego.
Przeszli ogród otaczający dom. Pan Gerbois zaproponował:
– Może pójdziemy popatrzeć na niego przed śniadaniem?
– Och! Tak! Doskonała myśl!
Ruszyła pierwsza, ale stając na progu swego pokoju, wydała okrzyk przerażenia.
– Co się stało? – zapytał pan Gerbois.
On także wszedł do pokoju. Biureczka w nim nie było.
…Sędziego śledczego przede wszystkim zastanawiała zadziwiająca prostota użytych środków. W czasie nieobecności Zuzanny, podczas gdy służąca wyszła na zakupy, komisjoner udekorowany w zwykłą blaszkę z numerem – sąsiedzi go widzieli – zatrzymał swój wózek przed ogródkiem i zadzwonił dwa razy. Sąsiedzi, nie wiedząc, że służąca wyszła, nie powzięli najmniejszego podejrzenia, a zagadkowy komisjoner wykonał tymczasem swą czynność w najzupełniejszym spokoju.
Zauważyć należy, że żadna szafa nie została wyłamana, żaden zegar ruszony. Co więcej, portmonetka Zuzanny, którą pozostawiła na marmurowym blacie biureczka, znalazła się na sąsiednim stoliku wraz z całą zawartością. Więc powód kradzieży był wyraźnie określony, co czyniło kradzież tym bardziej niewytłumaczalną, bo wreszcie czemu się tak narażać dla tak drobnej zdobyczy?
Jedyną wskazówką, jaką mógł dostarczyć profesor, było zdarzenie dnia poprzedniego.
– Po mojej odmowie ten młody człowiek okazał żywe niezadowolenie i odniosłem wrażenie, że opuszcza mnie w gniewie.
Było to dość niewyraźne. Dopytywano kupca. Nie znał żadnego z tych dwu panów. Co do samego sprzętu, nabył go za czterdzieści franków w Chevreuse na wyprzedaży i był przekonany, że sprzedał we właściwej cenie. Przeprowadzone śledztwo nic więcej nie wykazało.
Ale pan Gerbois umocnił się w przekonaniu, że poniósł stratę ogromną. Majątek musiał być ukryty w podwójnym dnie którejś szufladki i to była przyczyna, dla której młody człowiek, znający skrytkę, postąpił tak zdecydowanie.
– Mój biedny ojcze, co byśmy zrobili z tym majątkiem?… – powtarzała Zuzanna.
– Jak to! Ależ z takim posagiem mogłabyś zrobić najświetniejszą partię!
Zuzanna ograniczała swe marzenia do kuzynka Filipa, który stanowił skromną partyjkę, więc wzdychała gorzko. I w małym domku w Wersalu życie popłynęło dalej mniej wesołe, mniej bez troski, przyćmione żalem i zawodem.
Minęły dwa miesiące. I nagle posypały się zdarzenia najdonioślejsze, nieprzewidziany ciąg szczęśliwych zdarzeń i katastrof!…
Pierwszego lutego, o wpół do szóstej, profesor Gerbois wrócił do domu z gazetą w ręku, siadł, włożył okulary i zaczął czytać. Polityka go nie zajmowała, odwrócił stronę. Naraz uwagę jego zwrócił ustęp zatytułowany:
„Trzecie ciągnienie loterii Prasy”. „Numer 514 serii 23 wygrywa milion…”.
Dziennik wypadł mu z ręki. Ściany zawirowały w jego oczach i serce przestało bić. Numer 514 serii 23 był jego numerem! Kupił go przypadkiem, aby oddać przysługę przyjacielowi, bo sam nie wierzył zupełnie w łaskawość losu, i oto on wygrywał!
Szybko wydobył notes. Numer 514 serii 23 był wyraźnie zapisany. Ale gdzie los?
Skoczył do gabinetu, aby poszukać pudełka z kopertami, pomiędzy które wcisnął drogocenny los, ale znów się nagle zatrzymał, znów wahający i ze ściśniętym sercem: pudełka z kopertami nie było. I rzecz zdumiewająca, zdał sobie naraz sprawę, że już tygodnie minęły, jak go nie widział! Od kilku tygodni już nie widział go przed sobą, w czasie gdy poprawiał zadania uczniów!
Doszedł go odgłos kroków na ścieżce żwirowej ogródka…
– Zuziu! Zuziu! – zawołał.
Wracała ze spaceru, wbiegła szybko.
– Zuziu!… – wyjęczał głosem zdławionym. – Pudełko… pudełko z kopertami?…
– Które?
– To z Luwru… Co przyniosłem któregoś czwartku… Co stało w kącie na tym stole…
– Ale przypomnij sobie, ojcze… razem je ustawialiśmy…
– Kiedy?
– Wieczorem… wiecz… wigilią dnia…
– Ale gdzie? Odpowiadaj!… O śmierć przyprawiasz…
– Gdzie?… W biureczku…
– W skradzionym biureczku?
– Tak.
– W skradzionym biureczku!
Powtórzył te słowa ciszej, z przerażeniem.
Potem chwycił ją za rękę i jeszcze ciszej dodał:
– Ono zawierało milion, moja córko…
– Ach! Ojcze, dlaczego żeś mi o tym nie powiedział? – szepnęła naiwnie.
– Milion! – mówił dalej. – Tam był los loterii „prasy”, na który padła główna wygrana.
Ogrom niepowodzenia go powalił. Długo pozostali w milczeniu, którego nie mieli odwagi przerwać, wreszcie Zuzanna się odezwała:
– Ale ojcze, zapłacą ci go mimo to?…
– Jak to? Na jakiej podstawie?
– Czy trzeba dowodów?…
– Do diabła!
– A ty ich nie masz?
– Owszem, mam jeden.
– A więc?
– Był w pudełku!
– W pudełku, które zginęło?
– Tak, kto inny z niego skorzysta.
– Ależ to byłoby okropne! Słuchaj, ojcze, czy nie mógłbyś się temu sprzeciwić?
– Czy ja wiem? Czy ja wiem? Ten człowiek musi być tak przebiegły! Rozporządza takimi środkami… Przypomnij sobie… zdarzenie z biurkiem…
Porwał się w nagłym przypływie energii i tupiąc nogą, zawołał:
– A więc nie! Nie! On go mieć nie będzie! Dlaczego on miałby go mieć? Choćby nie wiem jak był zręczny, on sam nic zrobić nie może. Jeśli się zjawi, by odebrać wygraną, zatrzymają go! Ach! Zobaczymy, łaskawy panie!
– Więc masz jakiś pomysł, ojcze?
– Bronić naszych praw aż do końca, cokolwiek bądź zajdzie. I wygramy!… Milion jest mój, i ja go będę miał!
Kilka minut potem wysyłał depeszę tej treści:
Dyrekcja Banku Ziemskiego,
ulica Kapucynów, Paryż.
Jestem właścicielem numeru 514 serii 23, zakładam protest wszelkimi prawnymi drogami przeciw reklamacjom obcym.
Gerbois.
Prawie jednocześnie przybył do Banku Ziemskiego inny telegram:
Numer 514 serii 23 jest w moim posiadaniu.
Arsène Lupin.
Pamiętają wszyscy ten kolosalny wybuch śmiechu, jaki powitał ogłoszenie podwójnej depeszy. Samo nazwisko Arsène Lupin było zadatkiem czegoś niespodziewanego, zapowiedzią zabawy dla paradyzu. A paradyzem był świat cały.
Dzięki poszukiwaniom podjętym natychmiast przez Bank Ziemski, dowiedziano się, że numer 514 serii 23 był wydany za pośrednictwem Banku Liońskiego, filii wersalskiej – komendantowi artylerii Hessy. Komendant zmarł wskutek upadku z konia. Dowiedziano się jednak od towarzyszy, którym się zwierzył, że na krótko przed śmiercią odstąpił swój los jednemu z przyjaciół.
– Tym przyjacielem jestem ja – oświadczył pan Gerbois.
– Udowodnij pan to – odpowiedział dyrektor banku.
– Mam to udowodnić? Bardzo łatwo. Dwadzieścia osób panu poświadczy, że miałem stałe stosunki z komendantem i że spotykaliśmy się w kawiarni na placu Broni. Tu właśnie pewnego dnia, gdy był do tego zmuszony, odstąpił mi swój los za sumę dwudziestu franków.
– Czy ma pan świadków tej wymiany?
– Nie.
– W takim razie na czym opiera pan swą reklamację?
– Na liście, który komendant napisał do mnie w tej sprawie.
– Jaki list?
– List, który był spięty z losem.
– Proszę go pokazać.
– Ależ on był w skradzionym biurku!
– Proszę go odnaleźć.
Arsène Lupin poparł go. Notatka umieszczona w „Echo de France”, w piśmie, które ma zaszczyt być jego organem oficjalnym i którego jest, zdaje się, jednym z głównych akcjonariuszy – ogłasza, że Lupin składa na ręce mecenasa Detinana, swego adwokata, list, który do niego osobiście napisał komendant Hessy.
Było to kapitalne zagranie: Arsène Lupin bierze adwokata! Arsène Lupin szanuje ustawy!
Cała prasa rzuciła się po informacje do mecenasa Detinana, wpływowego deputowanego, radykała, człowieka wielkiej uczciwości, o przenikliwym umyśle, nieco sceptycznym i paradoksalnym.
Pan Detinan nigdy nie miał przyjemności widzieć Arsène’a Lupina, czego żałował mocno – ale ponieważ w istocie otrzymał od niego informacje, był wzruszony tym wyborem, którego zaszczyt żywo odczuł i musiał bronić praw swego klienta. Otworzył akta i bez wybiegów okazał list komendanta. List poświadczał sprzedaż losu, ale nie wspominał nazwiska nowego nabywcy. „Mój drogi przyjacielu”… wyrażał się po prostu komendant.
– Mój drogi przyjacielu to ja – dodawał Arsène Lupin w notatce dołączonej do listu komendanta. – A powód najlepszy, że jestem w posiadaniu tego listu.
Tłum reporterów niezwłocznie zgromadził się u pana Gerbois, który mógł jedynie powtórzyć:
– „Mój drogi przyjacielu” – to do mnie, nie do kogo innego. Arsène Lupin skradł list komendanta wraz z losem.
– Niechże tego dowiedzie! – odparł Lupin dziennikarzom.
– Ależ, bo to on skradł biurko! – wykrzyknął pan Gerbois wobec tychże dziennikarzy.
A Lupin powtórzył:
– Niech dowiedzie!
I było to widowisko cudownej pomysłowości: ten pojedynek publiczny dwu posiadaczy numeru 514 serii 23, te pielgrzymki reporterów w tę i w tamtą stronę, ta zimna krew po stronie Arsène’a Lupina wobec zacietrzewienia biednego pana Gerbois.
Prasa pełna była żalu nad nieszczęśliwym! Zwierzał się ze swego niepowodzenia ze wzruszającą szczerością!…
– Zrozumiejcie, panowie, to posag Zuzi ten nicpoń mi sprzątnął! Ja osobiście już nie dbam, ale dla Zuzi!… Pomyślcie: milion! Dziesięć razy sto tysięcy! Ach! Wiedziałem, że biurko zawierało skarb…
Daremnie tłumaczono mu, że jego przeciwnik, zabierając ów sprzęt, nie wiedział o obecności w nim losu, a w każdym razie nikt przewidzieć tego nie mógł, że na ten los właśnie padnie główna wygrana. Wciąż wyrzekał:
– Nieprawda! On to wiedział!… Gdyby nie to, czemu zabrałby ten nędzny sprzęt?
– Dla przyczyn nieznanych, ale z pewnością nie dlatego, aby zdobyć skrawek papieru, który wart był wówczas dwadzieścia franków!
– Milion! On to wiedział… On wie wszystko. Ach! Wy go nie znacie, tego rabusia!… On nas obłupił z miliona!
Dialog mógłby potrwać jeszcze bardzo długo, ale dwunastego dnia pan Gerbois otrzymał od Arsène’a Lupina list z napisem „poufny”. Czytał ze wzrastającym niepokojem:
Panie, paradyz się bawi naszym kosztem. Czy nie uważa pan, że czas już sprawę potraktować poważnie? Jestem na to stanowczo zdecydowany.
Sytuacja jest jasna: posiadam los, którego nie mam prawa podnieść, a pan ma prawo podnieść los, którego pan nie posiada. A więc, nie możemy nic jeden bez drugiego.
Co więcej, ani pan nie przystanie na ustąpienie mi swego prawa, ani ja panu nie zechcę ustąpić mego losu. Cóż robić?
Sposób widzę jedyny: pół miliona dla pana i pół miliona dla mnie. Czy nie sprawiedliwie? Czy ten sąd Salomona nie zadowoli poczucia sprawiedliwości, które tkwi w nas obu? Rozwiązanie sprawiedliwe, ale rozwiązanie niezwłoczne. Nie jest to bynajmniej propozycja, którą pan mógłby dowolnie roztrząsać, ale konieczność, do której okoliczności mnie zmuszają. Daję panu trzy dni do namysłu. W piątek rano spodziewam się, że przeczytam w drobnych ogłoszeniach „Echo de France” dyskretną notatkę dla pana Ars. Lup., a zawierającą w formie dyskretnej pańską prostą i całkowitą zgodę na układ przedstawiony przeze mnie. Dzięki temu pan wejdzie w niezwłoczne posiadanie losu i podniesie milion, po czym złoży pan dla mnie pięćset tysięcy franków drogą, jaką panu wskażę.
W razie odmowy przedsiębiorę środki, aby rezultat był ten sam. Ale poza przykrościami bardzo poważnymi, które dla pana spowoduje podobny upór, będzie pan nadto musiał ponieść koszta prawne w sumie dwudziestu pięciu tysięcy franków.
Zechciej pan przyjąć zapewnienia najgłębszego szacunku.
Arsène Lupin.
Zrozpaczony pan Gerbois popełnił błąd fatalny, pokazując ten list i zezwalając na skopiowanie go. Oburzenie popychało go w coraz większe niedorzeczności.
– Nie, nie będzie miał nic! – wybuchnął wobec zebranych reporterów. – Dzielić to, co do mnie należy? Nigdy! Niech podrze swój los, jeśli mu się podoba.
– Jednak pięć razy sto tysięcy franków warte więcej niż nic.
– Nie o to idzie, ale o moje prawo i to prawo udowodnię wobec trybunału.
– Zaczepiać Arsène’a Lupina?… To będzie ciekawe.
– Nie jego, ale Bank Ziemski. On musi mi wydać mój milion!
– W zamian za los lub przynajmniej za dowód, że go pan kupił.
– Dowód jest, bo Arsène Lupin przyznaje, że skradł biurko.
– Czy słowo Arsène’a Lupina wystarczy trybunałowi?
– Nic mnie nie obchodzi, dochodzę swego.
Paradyz trząsł się w niecierpliwości. Czyniono zakłady i jedni utrzymywali, że Arsène Lupin wywłaszczy pana Gerbois, inni, że pozostanie przy swych groźbach. I doświadczono pewnych obaw, tak siły dwóch przeciwników były nierówne: jeden nieugięty i wytrawny w walce, drugi wściekły jak szczuty zwierz.
W piątek wyrywano sobie „Echo de France” i gorączkowo śledzono drobne ogłoszenia na piątej stronie.
Ani jeden wiersz nie był przeznaczony dla pana Ars. Lup. Na wezwanie Arsène’a Lupina pan Gerbois odpowiadał milczeniem. Było to wypowiedzenie wojny.
Wieczorem dzienniki donosiły o porwaniu panny Gerbois.
Co przede wszystkim bawi w widowiskach, których reżyserem jest Arsène Lupin, to komiczna nadmiernie rola policji. Wszystko się odbywa poza nią. On mówi, pisze, uprzedza, rozkazuje, grozi, wykonuje, jak gdyby nie istniał ani szef policji, ani agenci, ani komisarze – nikt, kto by mógł przeszkodzić mu w jego planach. Wszystko to przez niego uważane jest za zero, za nieistniejące. Przeszkoda dlań nie istnieje.
A jednak policja się wścieka! Gdy chodzi o Arsène’a Lupina od góry do dołu jej drabiny wszystko bije na trwogę, gotuje się, pieni z wściekłości. To wróg, wróg, który szydzi, wyzywa, pogardza lub gorzej jeszcze – ignoruje!
I co począć wobec takiego przeciwnika? Dwadzieścia minut przed dziesiątą, według zeznania służącej, Zuzanna wychodziła z domu. Pięć minut po dziesiątej, wychodząc z liceum, ojciec nie spostrzegł jej po przeciwnej stronie ulicy, gdzie zazwyczaj go oczekiwała. A więc wszystko się odbyło w ciągu dwudziestominutowego przejścia z domu do liceum.
Dwoje sąsiadów utrzymuje, że minęli się z nią trzysta kroków od domu. Pewna pani widziała idącą wzdłuż alei młodą panienkę, której rysopis odpowiada jej powierzchowności. A potem? Potem nikt nic nie wie.
Poszukiwano na wszystkie strony, rozpytywano urzędników stacji kolei. Nic nie zauważono tego dnia, co mogłoby mieć związek z porwaniem młodej dziewczyny. Jednak w Ville d’Avrey pewien sklepikarz zeznaje, że dostarczył oliwy dla zamkniętego automobilu, który jechał z Paryża. Na przodzie siedział palacz, wewnątrz jakaś pani jasnowłosa – nadzwyczaj jasnowłosa, określał świadek. Godzinę później automobil wracał z Wersalu. Natłok ekwipaży zmusił go do zwolnienia, dzięki czemu sklepikarz mógł zauważyć obok już widzianej jasnowłosej damy – inną damę, owiniętą w szal i woal. Nie miał wątpliwości, że była to Zuzanna Gerbois.
Ale w takim razie należy uznać, że porwanie odbyło się w biały dzień, na drodze niezmiernie uczęszczanej, w samym środku miasta.
Jak? W którym miejscu? Ani jednego krzyku nie słyszano, nie zauważono ani jednego podejrzanego ruchu.
Sklepikarz opisał wygląd automobilu, była to zamknięta maszyna o sile dwudziestu czterech koni, firmy Peugeon, z ciemnoniebieskim obiciem wewnątrz. Na wszelki wypadek informowano się u zarządzającej stacją automobilów pani Bob-Walthour, której specjalnością niejako jest uwożenie za pomocą automobilów. W rzeczy samej, rankiem tegoż piątku wynajmowała na cały dzień automobil firmy Peugeon pewnej jasnowłosej damie, której zresztą nie widziała więcej.
– Ale palacz?
– Był to niejaki Ernest, zgodzony dnia poprzedniego na podstawie doskonałych świadectw.
– Czy jest tutaj?
– Nie, odprowadził ekwipaż i więcej nie wrócił.
– Czy nie można by odnaleźć jego śladów?
– Zapewne u osób, których rekomendacje nam przedstawił. Oto ich nazwiska.
Udano się do tych osób. Nikt z nich nie znał Ernesta.
I tak jakimkolwiek śladem podążono, aby wydostać się z tych ciemności, wpadano w nowe ciemności, w nowe zagadki.
Pan Gerbois nie był w mocy wytrzymać walki, która się dlań rozpoczęła tak nieszczęśliwie. Niepocieszony po zniknięciu córki, złożył broń.
Maleńka wzmianka zjawiła się w „Echo de France”, a ci, którzy ją odczytali, uznali jego poddanie się za jasne i proste – bez żadnej ukrytej myśli.
Było to zwycięstwo po ukończonej wojnie, trwającej cztery doby.
W dwa dni później pan Gerbois przebiegł dziedziniec Banku Ziemskiego. Wprowadzony do dyrektora, podał mu numer 514 serii 23. Dyrektor podskoczył.
– Ach! Więc pan go ma! Oddano go panu?
– Zawieruszyłem go, a teraz oto jest – odrzekł pan Gerbois.
– Jednakże pan utrzymywał… była kwestia…
– Wszystko to opowieści i nieprawda.
– W każdym razie trzeba by nam jakiegoś dowodu na poparcie.
– Czy list komendanta może wystarczyć?
– Z pewnością.
– Oto jest.
– Doskonale. Zechce pan zostawić te papiery u nas. Sprawdzenie zajmie nam jakieś piętnaście dni. Uprzedzę pana, jak tylko będzie można zgłosić się do kasy. Dziś uważam, że cały pański interes polega na tym, aby nic nie opowiadać i skończyć tę sprawę w zupełnym milczeniu.
– Taki jest mój zamiar.
Pan Gerbois nie mówił nic, dyrektor tym bardziej. Ale bywają tajemnice, które się odkrywają bez współudziału czyjejkolwiek niedyskrecji i tym razem dowiedziano się wkrótce, że Arsène Lupin był dość zuchwały, aby odesłać panu Gerbois los numer 514 serii 23. Wiadomość przyjęto z radością pełną zdumienia. Doprawdy dzielnym być musiał gracz, który rzucał na stół atut tej miary, co ów drogocenny bilet! Z pewnością nie pozbywałby się go inaczej, jak z pełną świadomością, że ma kartę, która mu zapewniała równowagę. Ale jeśli panna Gerbois ucieknie? Jeśli zdołają mu odebrać zakład, którym rozporządza?
Policja zrozumiała słaby punkt pozycji nieprzyjaciela i podwoiła usiłowania. Arsène Lupin bezbronny, wywłaszczony przez siebie samego, schwytany w sieć własnych intryg, niemogący tknąć ani jednego sou z upragnionego miliona…
Ale należało odnaleźć Zuzannę. A jej właśnie odnaleźć nie było można, co więcej, sama nie uciekała!
Dobrze! – mówiono, punkt zdobyty. Arsène bierze pierwszą lewę. Ale najtrudniejsze pozostaje do wykonania: panna Gerbois jest w jego rękach i on jej nie wyda, tylko w zamian za pięćset tysięcy franków. Ale gdzie i jak dokona się wymiana? Aby ona nastąpiła, trzeba spotkania, a wówczas któż zabroni panu Gerbois uwiadomić policję? Może odzyskać córkę, zachowując pieniądze?
Wypytywano profesora. Zgnębiony, spragniony spokoju powtarzał nieodgadniony:
– Nie mam nic do powiedzenia – czekam.
– A panna Gerbois?
– Poszukiwania nie ustają.
– Ale Arsène Lupin pisał do pana?
– Nie.
– Pan to potwierdza?
– Nie.
– A więc znaczy to i tak. Jakie są jego instrukcje?
– Nie mam nic o tym do powiedzenia.
Przypuszczano szturm do pana Detinana. To samo milczenie.
– Pan Lupin jest moim klientem – odpowiedział z powagą. – Rozumiecie panowie, że jestem obowiązany do ścisłej dyskrecji.
Tyle tajemniczości irytowało publiczność. Rozważano trzy niechybne rozwiązania sprawy: aresztowanie, tryumf lub śmieszne i godne politowania niepowodzenie.
Ale ciekawość publiczności została zaspokojona tylko w części.
We wtorek, dnia 12 marca, pan Gerbois otrzymał w zwyczajnej na pozór kopercie wezwanie do Banku Ziemskiego. W czwartek o pierwszej udał się pociągiem do Paryża. O godzinie drugiej wręczono mu tysiąc papierków tysiącfrankowych.
Podczas gdy je przeliczał z drżeniem – bo czyż te pieniądze nie były okupem Zuzanny? – dwóch ludzi rozmawiało w powozie, który się zatrzymał w pewnej odległości od głównego wejścia. Jeden z nich o siwiejących włosach, lecz z twarzą energiczną, która swym wyrazem stanowiła kontrast z mundurem urzędnika, był to inspektor naczelny policji Ganimard, stary Ganimard, wróg nieprzejednany Arsène’a Lupina. I Ganimard mówił do brygadiera Folenfanta:
– Nie przeciągnie się to długo… W ciągu pięciu minut zobaczymy naszego obywatela. Czy wszystko gotowe?
– Najzupełniej.
– Ilu nas jest?
– Ośmiu, w tym dwu na rowerach.
– I ja, który się liczę za trzech. To dosyć, ale nie za wiele. Za żadną cenę Gerbois nie może nam się zgubić… inaczej – do widzenia: zobaczy się z Lupinem, z którym schadzkę wyznaczyć sobie musieli, tam ten odda pannę za pół miliona i wszystko skończone!
– Ale czemu stary nie działa wraz z nami?… Byłoby to tak proste! Przyjmując naszą pomoc, zachowałby sobie cały milion.
– Tak, ale się boi. Jeśli spróbuje schwytać tamtego, nie będzie miał córki.
– Kogo tamtego?
– Jego.
Ganimard wymówił ten wyraz tonem poważnym, niejako lękiem nacechowanym, jak gdyby mówił o istocie nadprzyrodzonej, której potęgi już doświadczył.
– To dobre! – zauważył brygadier Folenfant. – Że też jesteśmy zmuszeni popierać tego pana wbrew jego woli.
– Lupin wywraca świat do góry nogami… – westchnął Ganimard.
Upłynęła chwila.
– Baczność! – rzekł.
Pan Gerbois wychodził. Na rogu ulicy Kapucynów przeszedł na lewy chodnik. Oddalał się powoli, mijając wystawy sklepowe, którym się nawet przyglądał.
– Nadto spokojny dobrodziej – rzekł Ganimard – ktoś, kto trzyma milion w kieszeni, nie będzie taki spokojny.
– A cóż on ma robić?
– Och! Nic, oczywiście… Nie warto i nie wierzę. Lupin to Lupin.
W tej chwili pan Gerbois skierował się do kiosku. Wybrał dziennik, odebrał wydaną mu resztę, rozłożył gazetę i z ręką przed sobą wyciągniętą, postępując drobnym krokiem, zaczął czytać. I nagle szybkim ruchem skoczył do automobilu, który stał obok chodnika. Motor był w ruchu, bo pojazd ruszył natychmiast, objechał Madeleine i zniknął.
– Święci Pańscy! – zakrzyknął Ganimard. – I to jeszcze manewr „jego” metodą!
Rzucił się do przodu, a inni jego ludzie jednocześnie biegali wokoło Madeleine.
Ale zaśmiał się zaraz głośno. Przy wejściu do bulwaru Malesherbes automobil zatrzymał się w pędzie, i pan Gerbois z niego wyskoczył.
– Prędzej! Folenfant… – do palacza – to może ów Ernest.
Folenfant wypytywał palacza. Był to niejaki Gaston, służący w Towarzystwie Automobilowym, przed dziesięciu minutami jakiś pan go zatrzymał i kazał mu czekać w pogotowiu koło kiosku, aż do przybycia innego pana.
– A ten drugi pasażer jaki adres podał? – zapytał Folenfant.
– Żadnego adresu… „Bulwar Malesherbes… avenue de Messine… podwójny napiwek”… i tyle.
Ale tymczasem pan Gerbois, nie tracąc ani chwili, skoczył do pierwszego przejeżdżającego fiakra.
– Fiakier! Metro plac Zgody!
Profesor wyszedł z metra na placu Palais Royal, pobiegł do innego fiakra i kazał się wieźć na plac Giełdy. Jeszcze jedna podróż w metrze, potem na ulicy de Villiers trzeci fiakier.
– Fiakier, ulica Clapeyron 25.
Numer 25 przy ulicy Clapeyron jest oddzielony od bulwaru Batignolles domem narożnym. Wbiegł na pierwsze piętro i zadzwonił. Jakiś mężczyzna mu otworzył.
– Czy tu mieszka mecenas Detinan?
– Ja nim jestem. Pan Gerbois zapewne?
– Tak.
– Oczekiwałem pana. Zechce pan wejść.
Kiedy pan Gerbois wchodził do gabinetu adwokata, zegar wskazywał trzecią.
– To godzina, którą mi wyznaczył – rzekł profesor. – Jeszcze go nie ma?
– Jeszcze nie.
Pan Gerbois usiadł, wytarł spocone czoło, spojrzał na swój zegarek, jak gdyby nie znał godziny, i zaczął niespokojnie:
– Czy przyjdzie?
Adwokat odrzekł:
– Pan mnie pyta, panie, o rzecz, której sam jestem ciekawy. Nigdy nie doświadczałem podobnej niecierpliwości. W każdym razie, jeśli przyjdzie, ryzykuje grubo, ten dom jest śledzony od dwu tygodni… Nie ufają mi.
– A mnie tym bardziej. Nie ręczę nawet, czy agenci, którzy mnie szpiegują, stracili mój ślad.
– Ale w takim razie…
– To zupełnie nie będzie z mojej winy – zawołał żywo profesor – i nie ma co mi zarzucać. Co przyrzekłem? Być posłusznym „jego” zleceniom. A więc na ślepo słuchałem jego zleceń: wziąłem pieniądze o godzinie oznaczonej przez niego i udałem się do pana w sposób, jaki mi wskazał. Czując się odpowiedzialnym za nieszczęście mej córki, dotrzymałem mych zobowiązań z całą ścisłością. Do niego należy dotrzymać swoich.
I dodał tym samym niespokojnym głosem:
– On odprowadzi moją córkę, prawda?
– Tak myślę.
– Jednak pan go widział!…
– Ja? Ależ nie! Prosił tylko listownie, abym przyjął obu panów, abym wyprawił z domu służbę przed godziną trzecią i żebym nie przyjął nikogo w moim mieszkaniu między przyjściem pana i jego wyjściem. Jeślibym się nie zgadzał na tę propozycję, prosił o uprzedzenie go paru słowami w „Echo de France”. Ale czuję się nadto szczęśliwy, że mogę oddać przysługę panu Arsène’owi Lupinowi i zgadzam się na wszystko.
Pan Gerbois westchnął:
– Niestety! Jak się to wszystko skończy?… Jak się skończy?…
Wyjął z kieszeni pieniądze, rozłożył na stole i zrobił z nich dwie paczki o jednakowej liczbie banknotów. Potem obaj milczeli, od czasu do czasu pan Gerbois nastawiał ucha… Czy nie dzwoniono?…
Z każdą chwilą jego niepokój wzrastał, pan Detinan doświadczał również przykrego uczucia, w pewnej chwili nawet adwokat stracił zimną krew. Wstał gwałtownie.
– Nie zobaczymy go… Jakże pan chce?… To byłoby szaleństwem z jego strony. Ma mieć zaufanie do nas? Tak, jesteśmy uczciwi, niezdolni go zdradzić. Ale niebezpieczeństwo nie w tym.
I pan Gerbois złamany, przyciskając dłońmi banknoty, jęczał:
– Niechże przyjdzie, mój Boże! Niech przyjdzie!… Oddałbym to wszystko za odzyskanie Zuzanny.
Drzwi się otwarły.
– Połowa wystarczy, panie Gerbois!
Ktoś stał na progu, jakiś młody, wytwornie ubrany człowiek. Pan Gerbois poznał w nim natychmiast nieznajomego, który zaczepił go w pobliżu sklepu z antykami w Wersalu. Skoczył ku niemu.
– A Zuzanna? A moja córka?
Arsène Lupin zamknął starannie drzwi i zdejmując najspokojniej rękawiczki, rzekł do adwokata:
– Szanowny panie, nie wiem, jak mam wyrazić mą wdzięczność za gotowość, z jaką pan podjął się obrony moich praw. Nie zapomnę tego nigdy.
Mecenas Detinan bąknął:
– Ale pan nie dzwonił… Nie słyszałem, aby drzwi…
– Dzwonki i drzwi, panie, są to rzeczy, które powinny funkcjonować tak, aby ich nikt nie słyszał. Pomimo to jestem, a to rzecz zasadnicza.
– Moja córka! Zuzanna! Co pan z nią zrobił? – powtarzał profesor.
– Mój Boże! – rzekł Lupin. – Jaki pan gwałtowny! Poczekajmy jeszcze chwilę, a córka pańska będzie w pańskim objęciu.
I zaczął się przechadzać, a potem tonem wielkiego pana, który rozdaje pochwały, rzekł:
– Panie Gerbois, winszuję zręczności, z jaką pan postępował przed chwilą. Gdyby automobil nie posiadał tej opętanej prędkości biegu – spotkalibyśmy się po prostu w Étoile i oszczędzilibyśmy panu Detinanowi przykrości naszej wizyty… Zresztą tak pisano…
Spostrzegł nagle dwie paczki banknotów i zawołał:
– Ach! Doskonale! Milion gotów… Nie będziemy tracić czasu. Pan pozwoli?
– Ale – zaprotestował pan Detinan, stając przed stołem – panny Gerbois nie ma tu jeszcze?
– A więc?
– A więc, czyż jej obecność nie jest nieodzowna?…
– Rozumiem! Rozumiem! Arsène Lupin wzbudza tylko względne zaufanie. Może wziąć pół miliona, nie zwracając zakładu! Ach! Drogi panie, jestem bardzo zapoznany! Ponieważ przeznaczenie zmusiło mnie do czynów natury nieco… specjalnej, podejrzewają moją uczciwość… Mnie, który jestem człowiekiem pełnym względów i delikatności! Zresztą, szanowny panie, jeśli się pan obawia, proszę otworzyć okno i zawołać. Jest tam tuzin agentów na ulicy.
– Tak pan myśli?
Arsène Lupin odchylił firankę.
– Myślę, że pan Gerbois nie zdołał zbić z tropu Ganimarda… Co powiedziałem! Otóż i on, dobry przyjaciel!
– Czyż możliwe?! – zawołał profesor. – Przysięgam panu jednak, że…
– Że mnie pan nie zdradził?… Nie wątpię, ale oni są domyślni. Patrzcie! Folenfant, widzę go!… I Greaume!… I Dieuzy!… Wszyscy moi dobrzy znajomi, i cóż!
Mecenas Detinan patrzył na niego ze zdumieniem. Jaki spokój! Śmiał się śmiechem radosnym, jakby się cieszył igraszką dziecięcą i jakby żadne niebezpieczeństwo mu nie groziło. Ten spokój, bardziej jeszcze niż widok agentów, upewnił adwokata, odszedł od stolika, na którym leżały banknoty. Arsène Lupin pochwycił jedną po drugiej dwie paczki, z każdej odjął po dwadzieścia pięć banknotów i podając panu Detinanowi pięćdziesiąt, rzekł:
– Oto honorarium, szanowny panie, od pana Gerbois i ode mnie. Winniśmy je panu bardzo.
– Panowie mi nic nie winni – odrzekł pan Detinan.
– Jak to? A wszystkie przykrości, na które pana narażamy?
– A cała przyjemność, jaką znajduję w przyjmowaniu tych przykrości?…
– To znaczy, drogi panie, że pan nic przyjąć nie chce od Arsène’a Lupina! Otóż co to znaczy mieć złą opinię… – westchnął.
Wyciągnął pięćdziesiąt tysięcy franków do profesora.
– Panie, na pamiątkę naszego szczęśliwego spotkania, pozwoli mi pan złożyć sobie to jako dar ślubny dla panny Zuzanny.
Pan Gerbois chwycił spiesznie banknoty, ale zaoponował:
– Moja córka nie idzie za mąż.
– Nie pójdzie, jeśli pan jej odmówi pozwolenia, ale pragnie wyjść za mąż.
– Co pan o tym może wiedzieć?
– Wiem, że młode dziewczyny marzą często bez przyzwolenia swych ojczulków. Szczęściem, że trafia się czasem dobry geniusz, któremu na imię Arsène Lupin, i on w głębi biureczek odnajduje tajemnice tych serc prześlicznych.
– Czy pan nic więcej tam nie znalazł? Wyznaję, że jestem mocno ciekawy, czemu ten sprzęt stał się przedmiotem pańskich starań?
– Racja historyczna, szanowny panie. Mimo pańskiego przekonania, panie Gerbois, nie zawierało ono innego skarbu, jak bilet loteryjny – o czym ja nie wiedziałem – zależało mi jednak na nim i poszukiwałem go od dawna. To biureczko z drzewa cisowego i mahoniowego, ozdobione liśćmi akantu, było znalezione w małym domku w Boulogne, zamieszkiwanym kiedyś przez Marię Walewską. Na jednej z szufladek jest tam napis: „Ofiarowane Napoleonowi I, cesarzowi Francyi przez jego wiernego sługę Manciona”. A w górze te słowa, wyryte ostrzem scyzoryka: „Tobie – Maryo”. Następnie Napoleon kazał je skopiować dla cesarzowej Józefiny. W ten sposób biureczko, które podziwiają w Malmaison, jest tylko nieudolną kopią tego, które wchodzi obecnie w skład moich zbiorów.
Profesor jęknął:
– Mój Boże! Gdybym był wiedział o tym u kupca, chętnie byłbym je panu odstąpił…
Arsène Lupin rzekł na to, śmiejąc się:
– I miałby pan przy tym tę wielką korzyść, że zachowałby dla siebie wyłącznie numer 514 serii 23.
– A to nie doprowadziłoby do porwania mojej córki, którą to wszystko bardzo musiało przejąć.
– To wszystko?
– To porwanie.
– Ależ, drogi panie, pan jest w błędzie. Panna Gerbois nie została porwana.
– Moja córka nie była porwana?
– Nigdy, kto mówi: porwana, wykradziona, rozumie przemoc. A ona najzupełniej dobrowolnie została zakładniczką.
– Dobrowolnie! – powtórzył pan Gerbois zmieszany.
– I niemal na własne swoje żądanie… Jak to! Młoda dziewczyna, rozumna jak panna Gerbois, która, co więcej, w głębi duszy żywi gorące niewyjawione uczucie, miałaby wyrzec się odzyskania swego posagu? Ach! Przysięgam panu, łatwo było ją upewnić, że nie ma innego sposobu przełamania pańskiego oporu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki