Arsene Lupin kontra Herlock Sholmes - Maurice Leblanc - ebook + audiobook + książka

Arsene Lupin kontra Herlock Sholmes ebook

Leblanc Maurice

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Arsene Lupin kontra Herlock Sholmes, Maurice Leblanc

Arsene Lupin kontra Herlock Sholmes to drugi zbiór opowiadań Maurice'a Leblanca z Lupinem w roli głównej. Tym razem dżentelmen włamywacz nie tylko wplątuje się w kolejne kryminalne intrygi, ale także mierzy się z najsłynniejszym detektywem Anglii.

Postać Herlocka Sholmesa jest wyraźnym nawiązaniem do Sherlocka Holmesa z powieści Arthura Conana Doyle'a, które na początku XX wieku odniosły niebywały sukces także we Francji. Zresztą w pierwszej wersji opowiadań nazwisko detektywa nie było przekręcone, ale ze względu na prawa autorskie Leblanc był zmuszony je zmienić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 233

Oceny
4,5 (16 ocen)
10
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ahywka

Nie oderwiesz się od lektury

"Widzi pan, że czegokolwiek byśmy nie zrobili, zawsze będziemy stali po przeciwnych stronach. Możemy się sobie kłaniać, ściskać dłoń, rozmawiać, ale pan zawsze będzie Sherlockiem Holmesem - detektywem, a ja Arsene'em Lupinem - włamywaczem. I zawsze Sherlock Holmes będzie posłuszny swojemu instynktowi detektywa. I zawsze Arsène Lupin będzie posłuszny swojej duszy włamywacza." Nic dodać nic ująć, pojedynek dwóch gigantów :) I żaden z nich nie odpuści, i żaden z nich się nie ugnie! Z naprawdę ogromną radością czytam tego typu klasyczne kryminały gdzie zarówno detektyw jak i włamywacz są dżentelmenami w każdym calu! A do tego mamy pościgi, brawurow ucieczki, tajne przejścia i wiele innych znakomitych zwrotów akcji w każdej z akcji podejmowanych przez każdą ze stron :) Ciekawostka: W oryginale tytuł tej książki brzmiał "Arsene Lupin conre Herlock Sholmes". Nowe polskie wydanie brzmi Arsene Lupin kontra Herlock Sholmes.... natomiast stare wydanie z lat '90, które wpadło w moje łapki miało ...
00
Kisiakisia

Nie oderwiesz się od lektury

Idealna do czytania w nocy. Polecam.
00

Popularność




Jasno­włosa dama

Ósmego grud­nia ubie­głego roku pan Ger­bois, pro­fe­sor mate­ma­tyki w liceum wer­sal­skim, wyna­lazł w skle­pie sta­ro­żyt­no­ści małe biu­reczko maho­niowe z mnó­stwem ukry­tych szu­fla­dek, które bar­dzo mu się podo­bało.

Otóż, takiego wła­śnie mi potrzeba na uro­dziny Zuzi! – pomy­ślał rado­śnie.

I usi­łu­jąc w gra­ni­cach swych skrom­nych środ­ków spra­wić moż­li­wie naj­więk­szą przy­jem­ność córce, wytar­go­wał jesz­cze cenę i wyło­żył sumę sześć­dzie­się­ciu pię­ciu fran­ków.

W chwili, gdy poda­wał adres swego miesz­ka­nia, jakiś młody czło­wiek o ele­ganc­kiej powierz­chow­no­ści, który od paru chwil krę­cił się po skle­pie, spo­strzegł nagle biurko i zapy­tał:

– Jaka cena?

– Już nabyty – odrzekł wła­ści­ciel sklepu.

– Ach!… Może przez pana?

Pan Ger­bois skło­nił się i zado­wo­lony z posia­da­nia biurka, któ­rego ktoś inny zapra­gnął – wyszedł. Ale nie zro­bił jesz­cze dzie­się­ciu kro­ków, gdy ów młody czło­wiek dogo­nił go i z kape­lu­szem w ręku rzekł tonem wyszu­ka­nej grzecz­no­ści:

– Sza­nowny pan zechce wyba­czyć… że ośmielę się zadać pyta­nie, może nie­dy­skretne… Czy pan spe­cjal­nie szu­kał tego biu­reczka?

– Nie! Szu­ka­łem przy­rządu dla pew­nych doświad­czeń fizycz­nych.

– A zatem panu na nim bar­dzo nie zależy?

– Prze­ciw­nie. Zależy mi na nim, to wszystko.

– Dla­tego może, że jest sta­ro­żytne?

– Dla­tego, że jest dogodne.

– W takim razie zgo­dzi się pan pew­nie na zamianę na biurko rów­nie dogodne, ale w lep­szym sta­nie?

– To jest w dobrym sta­nie i zamiana jest zby­teczna.

– Jed­nakże…

Pan Ger­bois jest czło­wie­kiem łatwo wpa­da­ją­cym w roz­draż­nie­nie i z uspo­so­bie­nia nieco podejrz­liwy, odrzekł więc sucho:

– Pro­szę pana, pro­szę wię­cej nie nale­gać.

Nie­zna­jomy zastą­pił mu drogę.

– Nie wiem, jaką sumę pan za nie zapła­cił, panie… ale mogę ją podwoić.

– Nie.

– Potroić?

– Och! Dajmy temu pokój! – zawo­łał pro­fe­sor znie­cier­pli­wiony. – To, co do mnie należy, nie jest do sprze­da­nia.

Młody czło­wiek popa­trzył mu pro­sto w oczy wzro­kiem, któ­rego pan Ger­bois nie miał ni­gdy zapo­mnieć, po czym odda­lił się bez jed­nego słowa.

Godzinę póź­niej biurko przy­nie­siono do domu, w któ­rym miesz­kał pro­fe­sor, przy dro­dze do Viro­flay. Zawo­łał córkę.

– To dla cie­bie, Zuziu, oczy­wi­ście, jeśli ci się podoba.

Zuzia była śliczną dziew­czyną, rado­sną i szczę­śliwą. Rzu­ciła się ojcu na szyję i ści­skała go z taką rado­ścią, jak gdyby co naj­mniej otrzy­mała dar kró­lew­ski.

Jesz­cze tego wie­czoru, umie­ściw­szy biu­reczko w swym pokoju, z pomocą słu­żą­cej Hor­ten­sji wyczy­ściła wszyst­kie skrytki i uło­żyła w nim sta­ran­nie papiery, pape­te­rię, kore­spon­den­cję, zbiór kart pocz­to­wych i kilka drob­nych pamią­tek od kuzyna Filipa.

Naza­jutrz o wpół do ósmej rano pan Ger­bois poszedł do liceum. O dzie­sią­tej Zuzanna, według codzien­nego zwy­czaju, ocze­ki­wała go przy wyj­ściu i było to dla niego jedną z więk­szych rado­ści, gdy z daleka już spo­strze­gał na chod­niku jej wdzięczną postać i dzie­cięcy uśmiech.

Wra­cali razem.

– A twoje biu­reczko?

– Cud praw­dziwy! Hor­ten­sja i ja oczy­ści­ły­śmy mosiądz. Lśni jak złoto!

– Więc jesteś zado­wo­lona?

– Ach! Czy jestem zado­wo­lona? Nie wiem, jak dotąd mogłam się obejść bez niego.

Prze­szli ogród ota­cza­jący dom. Pan Ger­bois zapro­po­no­wał:

– Może pój­dziemy popa­trzeć na niego przed śnia­da­niem?

– Och! Tak! Dosko­nała myśl!

Ruszyła pierw­sza, ale sta­jąc na progu swego pokoju, wydała okrzyk prze­ra­że­nia.

– Co się stało? – zapy­tał pan Ger­bois.

On także wszedł do pokoju. Biu­reczka w nim nie było.

…Sędziego śled­czego przede wszyst­kim zasta­na­wiała zadzi­wia­jąca pro­stota uży­tych środ­ków. W cza­sie nie­obec­no­ści Zuzanny, pod­czas gdy słu­żąca wyszła na zakupy, komi­sjo­ner ude­ko­ro­wany w zwy­kłą blaszkę z nume­rem – sąsie­dzi go widzieli – zatrzy­mał swój wózek przed ogród­kiem i zadzwo­nił dwa razy. Sąsie­dzi, nie wie­dząc, że słu­żąca wyszła, nie powzięli naj­mniej­szego podej­rze­nia, a zagad­kowy komi­sjo­ner wyko­nał tym­cza­sem swą czyn­ność w naj­zu­peł­niej­szym spo­koju.

Zauwa­żyć należy, że żadna szafa nie została wyła­mana, żaden zegar ruszony. Co wię­cej, port­mo­netka Zuzanny, którą pozo­sta­wiła na mar­mu­ro­wym bla­cie biu­reczka, zna­la­zła się na sąsied­nim sto­liku wraz z całą zawar­to­ścią. Więc powód kra­dzieży był wyraź­nie okre­ślony, co czy­niło kra­dzież tym bar­dziej nie­wy­tłu­ma­czalną, bo wresz­cie czemu się tak nara­żać dla tak drob­nej zdo­by­czy?

Jedyną wska­zówką, jaką mógł dostar­czyć pro­fe­sor, było zda­rze­nie dnia poprzed­niego.

– Po mojej odmo­wie ten młody czło­wiek oka­zał żywe nie­za­do­wo­le­nie i odnio­słem wra­że­nie, że opusz­cza mnie w gnie­wie.

Było to dość nie­wy­raźne. Dopy­ty­wano kupca. Nie znał żad­nego z tych dwu panów. Co do samego sprzętu, nabył go za czter­dzie­ści fran­ków w Che­vreuse na wyprze­daży i był prze­ko­nany, że sprze­dał we wła­ści­wej cenie. Prze­pro­wa­dzone śledz­two nic wię­cej nie wyka­zało.

Ale pan Ger­bois umoc­nił się w prze­ko­na­niu, że poniósł stratę ogromną. Mają­tek musiał być ukryty w podwój­nym dnie któ­rejś szu­fladki i to była przy­czyna, dla któ­rej młody czło­wiek, zna­jący skrytkę, postą­pił tak zde­cy­do­wa­nie.

– Mój biedny ojcze, co byśmy zro­bili z tym mająt­kiem?… – powta­rzała Zuzanna.

– Jak to! Ależ z takim posa­giem mogła­byś zro­bić naj­świet­niej­szą par­tię!

Zuzanna ogra­ni­czała swe marze­nia do kuzynka Filipa, który sta­no­wił skromną par­tyjkę, więc wzdy­chała gorzko. I w małym domku w Wer­salu życie popły­nęło dalej mniej wesołe, mniej bez tro­ski, przy­ćmione żalem i zawo­dem.

Minęły dwa mie­siące. I nagle posy­pały się zda­rze­nia naj­do­nio­ślej­sze, nie­prze­wi­dziany ciąg szczę­śli­wych zda­rzeń i kata­strof!…

Pierw­szego lutego, o wpół do szó­stej, pro­fe­sor Ger­bois wró­cił do domu z gazetą w ręku, siadł, wło­żył oku­lary i zaczął czy­tać. Poli­tyka go nie zaj­mo­wała, odwró­cił stronę. Naraz uwagę jego zwró­cił ustęp zaty­tu­ło­wany:

„Trze­cie cią­gnie­nie lote­rii Prasy”. „Numer 514 serii 23 wygrywa milion…”.

Dzien­nik wypadł mu z ręki. Ściany zawi­ro­wały w jego oczach i serce prze­stało bić. Numer 514 serii 23 był jego nume­rem! Kupił go przy­pad­kiem, aby oddać przy­sługę przy­ja­cie­lowi, bo sam nie wie­rzył zupeł­nie w łaska­wość losu, i oto on wygry­wał!

Szybko wydo­był notes. Numer 514 serii 23 był wyraź­nie zapi­sany. Ale gdzie los?

Sko­czył do gabi­netu, aby poszu­kać pudełka z koper­tami, pomię­dzy które wci­snął dro­go­cenny los, ale znów się nagle zatrzy­mał, znów waha­jący i ze ści­śnię­tym ser­cem: pudełka z koper­tami nie było. I rzecz zdu­mie­wa­jąca, zdał sobie naraz sprawę, że już tygo­dnie minęły, jak go nie widział! Od kilku tygo­dni już nie widział go przed sobą, w cza­sie gdy popra­wiał zada­nia uczniów!

Doszedł go odgłos kro­ków na ścieżce żwi­ro­wej ogródka…

– Zuziu! Zuziu! – zawo­łał.

Wra­cała ze spa­ceru, wbie­gła szybko.

– Zuziu!… – wyję­czał gło­sem zdła­wio­nym. – Pudełko… pudełko z koper­tami?…

– Które?

– To z Luwru… Co przy­nio­słem któ­re­goś czwartku… Co stało w kącie na tym stole…

– Ale przy­po­mnij sobie, ojcze… razem je usta­wia­li­śmy…

– Kiedy?

– Wie­czo­rem… wiecz… wigi­lią dnia…

– Ale gdzie? Odpo­wia­daj!… O śmierć przy­pra­wiasz…

– Gdzie?… W biu­reczku…

– W skra­dzio­nym biu­reczku?

– Tak.

– W skra­dzio­nym biu­reczku!

Powtó­rzył te słowa ciszej, z prze­ra­że­niem.

Potem chwy­cił ją za rękę i jesz­cze ciszej dodał:

– Ono zawie­rało milion, moja córko…

– Ach! Ojcze, dla­czego żeś mi o tym nie powie­dział? – szep­nęła naiw­nie.

– Milion! – mówił dalej. – Tam był los lote­rii „prasy”, na który padła główna wygrana.

Ogrom nie­po­wo­dze­nia go powa­lił. Długo pozo­stali w mil­cze­niu, któ­rego nie mieli odwagi prze­rwać, wresz­cie Zuzanna się ode­zwała:

– Ale ojcze, zapłacą ci go mimo to?…

– Jak to? Na jakiej pod­sta­wie?

– Czy trzeba dowo­dów?…

– Do dia­bła!

– A ty ich nie masz?

– Ow­szem, mam jeden.

– A więc?

– Był w pudełku!

– W pudełku, które zgi­nęło?

– Tak, kto inny z niego sko­rzy­sta.

– Ależ to byłoby okropne! Słu­chaj, ojcze, czy nie mógł­byś się temu sprze­ci­wić?

– Czy ja wiem? Czy ja wiem? Ten czło­wiek musi być tak prze­bie­gły! Roz­po­rzą­dza takimi środ­kami… Przy­po­mnij sobie… zda­rze­nie z biur­kiem…

Porwał się w nagłym przy­pły­wie ener­gii i tupiąc nogą, zawo­łał:

– A więc nie! Nie! On go mieć nie będzie! Dla­czego on miałby go mieć? Choćby nie wiem jak był zręczny, on sam nic zro­bić nie może. Jeśli się zjawi, by ode­brać wygraną, zatrzy­mają go! Ach! Zoba­czymy, łaskawy panie!

– Więc masz jakiś pomysł, ojcze?

– Bro­nić naszych praw aż do końca, cokol­wiek bądź zaj­dzie. I wygramy!… Milion jest mój, i ja go będę miał!

Kilka minut potem wysy­łał depe­szę tej tre­ści:

Dyrek­cja Banku Ziem­skiego,

ulica Kapu­cy­nów, Paryż.

Jestem wła­ści­cie­lem numeru 514 serii 23, zakła­dam pro­test wszel­kimi praw­nymi dro­gami prze­ciw rekla­ma­cjom obcym.

Ger­bois.

Pra­wie jed­no­cze­śnie przy­był do Banku Ziem­skiego inny tele­gram:

Numer 514 serii 23 jest w moim posia­da­niu.

Arsène Lupin.

Pamię­tają wszy­scy ten kolo­salny wybuch śmie­chu, jaki powi­tał ogło­sze­nie podwój­nej depe­szy. Samo nazwi­sko Arsène Lupin było zadat­kiem cze­goś nie­spo­dzie­wa­nego, zapo­wie­dzią zabawy dla para­dyzu. A para­dy­zem był świat cały.

Dzięki poszu­ki­wa­niom pod­ję­tym natych­miast przez Bank Ziem­ski, dowie­dziano się, że numer 514 serii 23 był wydany za pośred­nic­twem Banku Lioń­skiego, filii wer­sal­skiej – komen­dan­towi arty­le­rii Hessy. Komen­dant zmarł wsku­tek upadku z konia. Dowie­dziano się jed­nak od towa­rzy­szy, któ­rym się zwie­rzył, że na krótko przed śmier­cią odstą­pił swój los jed­nemu z przy­ja­ciół.

– Tym przy­ja­cie­lem jestem ja – oświad­czył pan Ger­bois.

– Udo­wod­nij pan to – odpo­wie­dział dyrek­tor banku.

– Mam to udo­wod­nić? Bar­dzo łatwo. Dwa­dzie­ścia osób panu poświad­czy, że mia­łem stałe sto­sunki z komen­dan­tem i że spo­ty­ka­li­śmy się w kawiarni na placu Broni. Tu wła­śnie pew­nego dnia, gdy był do tego zmu­szony, odstą­pił mi swój los za sumę dwu­dzie­stu fran­ków.

– Czy ma pan świad­ków tej wymiany?

– Nie.

– W takim razie na czym opiera pan swą rekla­ma­cję?

– Na liście, który komen­dant napi­sał do mnie w tej spra­wie.

– Jaki list?

– List, który był spięty z losem.

– Pro­szę go poka­zać.

– Ależ on był w skra­dzio­nym biurku!

– Pro­szę go odna­leźć.

Arsène Lupin poparł go. Notatka umiesz­czona w „Echo de France”, w piśmie, które ma zaszczyt być jego orga­nem ofi­cjal­nym i któ­rego jest, zdaje się, jed­nym z głów­nych akcjo­na­riu­szy – ogła­sza, że Lupin składa na ręce mece­nasa Deti­nana, swego adwo­kata, list, który do niego oso­bi­ście napi­sał komen­dant Hessy.

Było to kapi­talne zagra­nie: Arsène Lupin bie­rze adwo­kata! Arsène Lupin sza­nuje ustawy!

Cała prasa rzu­ciła się po infor­ma­cje do mece­nasa Deti­nana, wpły­wo­wego depu­to­wa­nego, rady­kała, czło­wieka wiel­kiej uczci­wo­ści, o prze­ni­kli­wym umy­śle, nieco scep­tycz­nym i para­dok­sal­nym.

Pan Deti­nan ni­gdy nie miał przy­jem­no­ści widzieć Arsène’a Lupina, czego żało­wał mocno – ale ponie­waż w isto­cie otrzy­mał od niego infor­ma­cje, był wzru­szony tym wybo­rem, któ­rego zaszczyt żywo odczuł i musiał bro­nić praw swego klienta. Otwo­rzył akta i bez wybie­gów oka­zał list komen­danta. List poświad­czał sprze­daż losu, ale nie wspo­mi­nał nazwi­ska nowego nabywcy. „Mój drogi przy­ja­cielu”… wyra­żał się po pro­stu komen­dant.

– Mój drogi przy­ja­cielu to ja – doda­wał Arsène Lupin w notatce dołą­czo­nej do listu komen­danta. – A powód naj­lep­szy, że jestem w posia­da­niu tego listu.

Tłum repor­te­rów nie­zwłocz­nie zgro­ma­dził się u pana Ger­bois, który mógł jedy­nie powtó­rzyć:

– „Mój drogi przy­ja­cielu” – to do mnie, nie do kogo innego. Arsène Lupin skradł list komen­danta wraz z losem.

– Niech­że tego dowie­dzie! – odparł Lupin dzien­ni­ka­rzom.

– Ależ, bo to on skradł biurko! – wykrzyk­nął pan Ger­bois wobec tychże dzien­ni­ka­rzy.

A Lupin powtó­rzył:

– Niech dowie­dzie!

I było to wido­wi­sko cudow­nej pomy­sło­wo­ści: ten poje­dy­nek publiczny dwu posia­da­czy numeru 514 serii 23, te piel­grzymki repor­te­rów w tę i w tamtą stronę, ta zimna krew po stro­nie Arsène’a Lupina wobec zacie­trze­wie­nia bied­nego pana Ger­bois.

Prasa pełna była żalu nad nie­szczę­śli­wym! Zwie­rzał się ze swego nie­po­wo­dze­nia ze wzru­sza­jącą szcze­ro­ścią!…

– Zro­zu­miej­cie, pano­wie, to posag Zuzi ten nic­poń mi sprząt­nął! Ja oso­bi­ście już nie dbam, ale dla Zuzi!… Pomy­śl­cie: milion! Dzie­sięć razy sto tysięcy! Ach! Wie­dzia­łem, że biurko zawie­rało skarb…

Darem­nie tłu­ma­czono mu, że jego prze­ciw­nik, zabie­ra­jąc ów sprzęt, nie wie­dział o obec­no­ści w nim losu, a w każ­dym razie nikt prze­wi­dzieć tego nie mógł, że na ten los wła­śnie pad­nie główna wygrana. Wciąż wyrze­kał:

– Nie­prawda! On to wie­dział!… Gdyby nie to, czemu zabrałby ten nędzny sprzęt?

– Dla przy­czyn nie­zna­nych, ale z pew­no­ścią nie dla­tego, aby zdo­być skra­wek papieru, który wart był wów­czas dwa­dzie­ścia fran­ków!

– Milion! On to wie­dział… On wie wszystko. Ach! Wy go nie zna­cie, tego rabu­sia!… On nas obłu­pił z miliona!

Dia­log mógłby potrwać jesz­cze bar­dzo długo, ale dwu­na­stego dnia pan Ger­bois otrzy­mał od Arsène’a Lupina list z napi­sem „poufny”. Czy­tał ze wzra­sta­ją­cym nie­po­ko­jem:

Panie, para­dyz się bawi naszym kosz­tem. Czy nie uważa pan, że czas już sprawę potrak­to­wać poważ­nie? Jestem na to sta­now­czo zde­cy­do­wany.

Sytu­acja jest jasna: posia­dam los, któ­rego nie mam prawa pod­nieść, a pan ma prawo pod­nieść los, któ­rego pan nie posiada. A więc, nie możemy nic jeden bez dru­giego.

Co wię­cej, ani pan nie przy­sta­nie na ustą­pie­nie mi swego prawa, ani ja panu nie zechcę ustą­pić mego losu. Cóż robić?

Spo­sób widzę jedyny: pół miliona dla pana i pół miliona dla mnie. Czy nie spra­wie­dli­wie? Czy ten sąd Salo­mona nie zado­woli poczu­cia spra­wie­dli­wo­ści, które tkwi w nas obu? Roz­wią­za­nie spra­wie­dliwe, ale roz­wią­za­nie nie­zwłoczne. Nie jest to by­naj­mniej pro­po­zy­cja, którą pan mógłby dowol­nie roz­trzą­sać, ale koniecz­ność, do któ­rej oko­licz­no­ści mnie zmu­szają. Daję panu trzy dni do namy­słu. W pią­tek rano spo­dzie­wam się, że prze­czy­tam w drob­nych ogło­sze­niach „Echo de France” dys­kretną notatkę dla pana Ars. Lup., a zawie­ra­jącą w for­mie dys­kret­nej pań­ską pro­stą i cał­ko­witą zgodę na układ przed­sta­wiony przeze mnie. Dzięki temu pan wej­dzie w nie­zwłoczne posia­da­nie losu i pod­nie­sie milion, po czym złoży pan dla mnie pięć­set tysięcy fran­ków drogą, jaką panu wskażę.

W razie odmowy przed­się­biorę środki, aby rezul­tat był ten sam. Ale poza przy­kro­ściami bar­dzo poważ­nymi, które dla pana spo­wo­duje podobny upór, będzie pan nadto musiał ponieść koszta prawne w sumie dwu­dzie­stu pię­ciu tysięcy fran­ków.

Zechciej pan przy­jąć zapew­nie­nia naj­głęb­szego sza­cunku.

Arsène Lupin.

Zroz­pa­czony pan Ger­bois popeł­nił błąd fatalny, poka­zu­jąc ten list i zezwa­la­jąc na sko­pio­wa­nie go. Obu­rze­nie popy­chało go w coraz więk­sze nie­do­rzecz­no­ści.

– Nie, nie będzie miał nic! – wybuch­nął wobec zebra­nych repor­te­rów. – Dzie­lić to, co do mnie należy? Ni­gdy! Niech podrze swój los, jeśli mu się podoba.

– Jed­nak pięć razy sto tysięcy fran­ków warte wię­cej niż nic.

– Nie o to idzie, ale o moje prawo i to prawo udo­wod­nię wobec try­bu­nału.

– Zacze­piać Arsène’a Lupina?… To będzie cie­kawe.

– Nie jego, ale Bank Ziem­ski. On musi mi wydać mój milion!

– W zamian za los lub przy­naj­mniej za dowód, że go pan kupił.

– Dowód jest, bo Arsène Lupin przy­znaje, że skradł biurko.

– Czy słowo Arsène’a Lupina wystar­czy try­bu­na­łowi?

– Nic mnie nie obcho­dzi, docho­dzę swego.

Para­dyz trząsł się w nie­cier­pli­wo­ści. Czy­niono zakłady i jedni utrzy­my­wali, że Arsène Lupin wywłasz­czy pana Ger­bois, inni, że pozo­sta­nie przy swych groź­bach. I doświad­czono pew­nych obaw, tak siły dwóch prze­ciw­ni­ków były nie­równe: jeden nie­ugięty i wytrawny w walce, drugi wście­kły jak szczuty zwierz.

W pią­tek wyry­wano sobie „Echo de France” i gorącz­kowo śle­dzono drobne ogło­sze­nia na pią­tej stro­nie.

Ani jeden wiersz nie był prze­zna­czony dla pana Ars. Lup. Na wezwa­nie Arsène’a Lupina pan Ger­bois odpo­wia­dał mil­cze­niem. Było to wypo­wie­dze­nie wojny.

Wie­czo­rem dzien­niki dono­siły o porwa­niu panny Ger­bois.

Co przede wszyst­kim bawi w wido­wi­skach, któ­rych reży­se­rem jest Arsène Lupin, to komiczna nad­mier­nie rola poli­cji. Wszystko się odbywa poza nią. On mówi, pisze, uprze­dza, roz­ka­zuje, grozi, wyko­nuje, jak gdyby nie ist­niał ani szef poli­cji, ani agenci, ani komi­sa­rze – nikt, kto by mógł prze­szko­dzić mu w jego pla­nach. Wszystko to przez niego uwa­żane jest za zero, za nie­ist­nie­jące. Prze­szkoda dlań nie ist­nieje.

A jed­nak poli­cja się wścieka! Gdy cho­dzi o Arsène’a Lupina od góry do dołu jej dra­biny wszystko bije na trwogę, gotuje się, pieni z wście­kło­ści. To wróg, wróg, który szy­dzi, wyzywa, pogar­dza lub gorzej jesz­cze – igno­ruje!

I co począć wobec takiego prze­ciw­nika? Dwa­dzie­ścia minut przed dzie­siątą, według zezna­nia słu­żą­cej, Zuzanna wycho­dziła z domu. Pięć minut po dzie­sią­tej, wycho­dząc z liceum, ojciec nie spo­strzegł jej po prze­ciw­nej stro­nie ulicy, gdzie zazwy­czaj go ocze­ki­wała. A więc wszystko się odbyło w ciągu dwu­dzie­sto­mi­nu­to­wego przej­ścia z domu do liceum.

Dwoje sąsia­dów utrzy­muje, że minęli się z nią trzy­sta kro­ków od domu. Pewna pani widziała idącą wzdłuż alei młodą panienkę, któ­rej ryso­pis odpo­wiada jej powierz­chow­no­ści. A potem? Potem nikt nic nie wie.

Poszu­ki­wano na wszyst­kie strony, roz­py­ty­wano urzęd­ni­ków sta­cji kolei. Nic nie zauwa­żono tego dnia, co mogłoby mieć zwią­zek z porwa­niem mło­dej dziew­czyny. Jed­nak w Ville d’Avrey pewien skle­pi­karz zeznaje, że dostar­czył oliwy dla zamknię­tego auto­mo­bilu, który jechał z Paryża. Na przo­dzie sie­dział palacz, wewnątrz jakaś pani jasno­włosa – nad­zwy­czaj jasno­włosa, okre­ślał świa­dek. Godzinę póź­niej auto­mo­bil wra­cał z Wer­salu. Natłok ekwi­paży zmu­sił go do zwol­nie­nia, dzięki czemu skle­pi­karz mógł zauwa­żyć obok już widzia­nej jasno­wło­sej damy – inną damę, owi­niętą w szal i woal. Nie miał wąt­pli­wo­ści, że była to Zuzanna Ger­bois.

Ale w takim razie należy uznać, że porwa­nie odbyło się w biały dzień, na dro­dze nie­zmier­nie uczęsz­cza­nej, w samym środku mia­sta.

Jak? W któ­rym miej­scu? Ani jed­nego krzyku nie sły­szano, nie zauwa­żono ani jed­nego podej­rza­nego ruchu.

Skle­pi­karz opi­sał wygląd auto­mo­bilu, była to zamknięta maszyna o sile dwu­dzie­stu czte­rech koni, firmy Peu­geon, z ciem­no­nie­bie­skim obi­ciem wewnątrz. Na wszelki wypa­dek infor­mo­wano się u zarzą­dza­ją­cej sta­cją auto­mo­bi­lów pani Bob-Wal­thour, któ­rej spe­cjal­no­ścią nie­jako jest uwo­że­nie za pomocą auto­mo­bi­lów. W rze­czy samej, ran­kiem tegoż piątku wynaj­mo­wała na cały dzień auto­mo­bil firmy Peu­geon pew­nej jasno­wło­sej damie, któ­rej zresztą nie widziała wię­cej.

– Ale palacz?

– Był to nie­jaki Ernest, zgo­dzony dnia poprzed­niego na pod­sta­wie dosko­na­łych świa­dectw.

– Czy jest tutaj?

– Nie, odpro­wa­dził ekwi­paż i wię­cej nie wró­cił.

– Czy nie można by odna­leźć jego śla­dów?

– Zapewne u osób, któ­rych reko­men­da­cje nam przed­sta­wił. Oto ich nazwi­ska.

Udano się do tych osób. Nikt z nich nie znał Erne­sta.

I tak jakim­kol­wiek śla­dem podą­żono, aby wydo­stać się z tych ciem­no­ści, wpa­dano w nowe ciem­no­ści, w nowe zagadki.

Pan Ger­bois nie był w mocy wytrzy­mać walki, która się dlań roz­po­częła tak nie­szczę­śli­wie. Nie­po­cie­szony po znik­nię­ciu córki, zło­żył broń.

Maleńka wzmianka zja­wiła się w „Echo de France”, a ci, któ­rzy ją odczy­tali, uznali jego pod­da­nie się za jasne i pro­ste – bez żad­nej ukry­tej myśli.

Było to zwy­cię­stwo po ukoń­czo­nej woj­nie, trwa­ją­cej cztery doby.

W dwa dni póź­niej pan Ger­bois prze­biegł dzie­dzi­niec Banku Ziem­skiego. Wpro­wa­dzony do dyrek­tora, podał mu numer 514 serii 23. Dyrek­tor pod­sko­czył.

– Ach! Więc pan go ma! Oddano go panu?

– Zawie­ru­szy­łem go, a teraz oto jest – odrzekł pan Ger­bois.

– Jed­nakże pan utrzy­my­wał… była kwe­stia…

– Wszystko to opo­wie­ści i nie­prawda.

– W każ­dym razie trzeba by nam jakie­goś dowodu na popar­cie.

– Czy list komen­danta może wystar­czyć?

– Z pew­no­ścią.

– Oto jest.

– Dosko­nale. Zechce pan zosta­wić te papiery u nas. Spraw­dze­nie zaj­mie nam jakieś pięt­na­ście dni. Uprze­dzę pana, jak tylko będzie można zgło­sić się do kasy. Dziś uwa­żam, że cały pań­ski inte­res polega na tym, aby nic nie opo­wia­dać i skoń­czyć tę sprawę w zupeł­nym mil­cze­niu.

– Taki jest mój zamiar.

Pan Ger­bois nie mówił nic, dyrek­tor tym bar­dziej. Ale bywają tajem­nice, które się odkry­wają bez współ­udziału czy­jej­kol­wiek nie­dy­skre­cji i tym razem dowie­dziano się wkrótce, że Arsène Lupin był dość zuchwały, aby ode­słać panu Ger­bois los numer 514 serii 23. Wia­do­mość przy­jęto z rado­ścią pełną zdu­mie­nia. Doprawdy dziel­nym być musiał gracz, który rzu­cał na stół atut tej miary, co ów dro­go­cenny bilet! Z pew­no­ścią nie pozby­wałby się go ina­czej, jak z pełną świa­do­mo­ścią, że ma kartę, która mu zapew­niała rów­no­wagę. Ale jeśli panna Ger­bois uciek­nie? Jeśli zdo­łają mu ode­brać zakład, któ­rym roz­po­rzą­dza?

Poli­cja zro­zu­miała słaby punkt pozy­cji nie­przy­ja­ciela i podwo­iła usi­ło­wa­nia. Arsène Lupin bez­bronny, wywłasz­czony przez sie­bie samego, schwy­tany w sieć wła­snych intryg, nie­mo­gący tknąć ani jed­nego sou z upra­gnio­nego miliona…

Ale nale­żało odna­leźć Zuzannę. A jej wła­śnie odna­leźć nie było można, co wię­cej, sama nie ucie­kała!

Dobrze! – mówiono, punkt zdo­byty. Arsène bie­rze pierw­szą lewę. Ale naj­trud­niej­sze pozo­staje do wyko­na­nia: panna Ger­bois jest w jego rękach i on jej nie wyda, tylko w zamian za pięć­set tysięcy fran­ków. Ale gdzie i jak dokona się wymiana? Aby ona nastą­piła, trzeba spo­tka­nia, a wów­czas któż zabroni panu Ger­bois uwia­do­mić poli­cję? Może odzy­skać córkę, zacho­wu­jąc pie­nią­dze?

Wypy­ty­wano pro­fe­sora. Zgnę­biony, spra­gniony spo­koju powta­rzał nie­od­gad­niony:

– Nie mam nic do powie­dze­nia – cze­kam.

– A panna Ger­bois?

– Poszu­ki­wa­nia nie ustają.

– Ale Arsène Lupin pisał do pana?

– Nie.

– Pan to potwier­dza?

– Nie.

– A więc zna­czy to i tak. Jakie są jego instruk­cje?

– Nie mam nic o tym do powie­dze­nia.

Przy­pusz­czano szturm do pana Deti­nana. To samo mil­cze­nie.

– Pan Lupin jest moim klien­tem – odpo­wie­dział z powagą. – Rozu­mie­cie pano­wie, że jestem obo­wią­zany do ści­słej dys­kre­cji.

Tyle tajem­ni­czo­ści iry­to­wało publicz­ność. Roz­wa­żano trzy nie­chybne roz­wią­za­nia sprawy: aresz­to­wa­nie, try­umf lub śmieszne i godne poli­to­wa­nia nie­po­wo­dze­nie.

Ale cie­ka­wość publicz­no­ści została zaspo­ko­jona tylko w czę­ści.

We wto­rek, dnia 12 marca, pan Ger­bois otrzy­mał w zwy­czaj­nej na pozór koper­cie wezwa­nie do Banku Ziem­skiego. W czwar­tek o pierw­szej udał się pocią­giem do Paryża. O godzi­nie dru­giej wrę­czono mu tysiąc papier­ków tysiąc­fran­ko­wych.

Pod­czas gdy je prze­li­czał z drże­niem – bo czyż te pie­nią­dze nie były oku­pem Zuzanny? – dwóch ludzi roz­ma­wiało w powo­zie, który się zatrzy­mał w pew­nej odle­gło­ści od głów­nego wej­ścia. Jeden z nich o siwie­ją­cych wło­sach, lecz z twa­rzą ener­giczną, która swym wyra­zem sta­no­wiła kon­trast z mun­du­rem urzęd­nika, był to inspek­tor naczelny poli­cji Gani­mard, stary Gani­mard, wróg nie­prze­jed­nany Arsène’a Lupina. I Gani­mard mówił do bry­ga­diera Folen­fanta:

– Nie prze­cią­gnie się to długo… W ciągu pię­ciu minut zoba­czymy naszego oby­wa­tela. Czy wszystko gotowe?

– Naj­zu­peł­niej.

– Ilu nas jest?

– Ośmiu, w tym dwu na rowe­rach.

– I ja, który się liczę za trzech. To dosyć, ale nie za wiele. Za żadną cenę Ger­bois nie może nam się zgu­bić… ina­czej – do widze­nia: zoba­czy się z Lupi­nem, z któ­rym schadzkę wyzna­czyć sobie musieli, tam ten odda pannę za pół miliona i wszystko skoń­czone!

– Ale czemu stary nie działa wraz z nami?… Byłoby to tak pro­ste! Przyj­mu­jąc naszą pomoc, zacho­wałby sobie cały milion.

– Tak, ale się boi. Jeśli spró­buje schwy­tać tam­tego, nie będzie miał córki.

– Kogo tam­tego?

– Jego.

Gani­mard wymó­wił ten wyraz tonem poważ­nym, nie­jako lękiem nace­cho­wa­nym, jak gdyby mówił o isto­cie nad­przy­ro­dzo­nej, któ­rej potęgi już doświad­czył.

– To dobre! – zauwa­żył bry­ga­dier Folen­fant. – Że też jeste­śmy zmu­szeni popie­rać tego pana wbrew jego woli.

– Lupin wywraca świat do góry nogami… – wes­tchnął Gani­mard.

Upły­nęła chwila.

– Bacz­ność! – rzekł.

Pan Ger­bois wycho­dził. Na rogu ulicy Kapu­cy­nów prze­szedł na lewy chod­nik. Odda­lał się powoli, mija­jąc wystawy skle­powe, któ­rym się nawet przy­glą­dał.

– Nadto spo­kojny dobro­dziej – rzekł Gani­mard – ktoś, kto trzyma milion w kie­szeni, nie będzie taki spo­kojny.

– A cóż on ma robić?

– Och! Nic, oczy­wi­ście… Nie warto i nie wie­rzę. Lupin to Lupin.

W tej chwili pan Ger­bois skie­ro­wał się do kio­sku. Wybrał dzien­nik, ode­brał wydaną mu resztę, roz­ło­żył gazetę i z ręką przed sobą wycią­gniętą, postę­pu­jąc drob­nym kro­kiem, zaczął czy­tać. I nagle szyb­kim ruchem sko­czył do auto­mo­bilu, który stał obok chod­nika. Motor był w ruchu, bo pojazd ruszył natych­miast, obje­chał Made­le­ine i znik­nął.

– Święci Pań­scy! – zakrzyk­nął Gani­mard. – I to jesz­cze manewr „jego” metodą!

Rzu­cił się do przodu, a inni jego ludzie jed­no­cze­śnie bie­gali wokoło Made­le­ine.

Ale zaśmiał się zaraz gło­śno. Przy wej­ściu do bul­waru Male­sher­bes auto­mo­bil zatrzy­mał się w pędzie, i pan Ger­bois z niego wysko­czył.

– Prę­dzej! Folen­fant… – do pala­cza – to może ów Ernest.

Folen­fant wypy­ty­wał pala­cza. Był to nie­jaki Gaston, słu­żący w Towa­rzy­stwie Auto­mo­bi­lo­wym, przed dzie­się­ciu minu­tami jakiś pan go zatrzy­mał i kazał mu cze­kać w pogo­to­wiu koło kio­sku, aż do przy­by­cia innego pana.

– A ten drugi pasa­żer jaki adres podał? – zapy­tał Folen­fant.

– Żad­nego adresu… „Bul­war Male­sher­bes… ave­nue de Mes­sine… podwójny napi­wek”… i tyle.

Ale tym­cza­sem pan Ger­bois, nie tra­cąc ani chwili, sko­czył do pierw­szego prze­jeż­dża­ją­cego fia­kra.

– Fia­kier! Metro plac Zgody!

Pro­fe­sor wyszedł z metra na placu Palais Royal, pobiegł do innego fia­kra i kazał się wieźć na plac Giełdy. Jesz­cze jedna podróż w metrze, potem na ulicy de Vil­liers trzeci fia­kier.

– Fia­kier, ulica Cla­pey­ron 25.

Numer 25 przy ulicy Cla­pey­ron jest oddzie­lony od bul­waru Bati­gnol­les domem naroż­nym. Wbiegł na pierw­sze pię­tro i zadzwo­nił. Jakiś męż­czy­zna mu otwo­rzył.

– Czy tu mieszka mece­nas Deti­nan?

– Ja nim jestem. Pan Ger­bois zapewne?

– Tak.

– Ocze­ki­wa­łem pana. Zechce pan wejść.

Kiedy pan Ger­bois wcho­dził do gabi­netu adwo­kata, zegar wska­zy­wał trze­cią.

– To godzina, którą mi wyzna­czył – rzekł pro­fe­sor. – Jesz­cze go nie ma?

– Jesz­cze nie.

Pan Ger­bois usiadł, wytarł spo­cone czoło, spoj­rzał na swój zega­rek, jak gdyby nie znał godziny, i zaczął nie­spo­koj­nie:

– Czy przyj­dzie?

Adwo­kat odrzekł:

– Pan mnie pyta, panie, o rzecz, któ­rej sam jestem cie­kawy. Ni­gdy nie doświad­cza­łem podob­nej nie­cier­pli­wo­ści. W każ­dym razie, jeśli przyj­dzie, ryzy­kuje grubo, ten dom jest śle­dzony od dwu tygo­dni… Nie ufają mi.

– A mnie tym bar­dziej. Nie ręczę nawet, czy agenci, któ­rzy mnie szpie­gują, stra­cili mój ślad.

– Ale w takim razie…

– To zupeł­nie nie będzie z mojej winy – zawo­łał żywo pro­fe­sor – i nie ma co mi zarzu­cać. Co przy­rze­kłem? Być posłusz­nym „jego” zle­ce­niom. A więc na ślepo słu­cha­łem jego zle­ceń: wzią­łem pie­nią­dze o godzi­nie ozna­czo­nej przez niego i uda­łem się do pana w spo­sób, jaki mi wska­zał. Czu­jąc się odpo­wie­dzial­nym za nie­szczę­ście mej córki, dotrzy­ma­łem mych zobo­wią­zań z całą ści­sło­ścią. Do niego należy dotrzy­mać swo­ich.

I dodał tym samym nie­spo­koj­nym gło­sem:

– On odpro­wa­dzi moją córkę, prawda?

– Tak myślę.

– Jed­nak pan go widział!…

– Ja? Ależ nie! Pro­sił tylko listow­nie, abym przy­jął obu panów, abym wypra­wił z domu służbę przed godziną trze­cią i żebym nie przy­jął nikogo w moim miesz­ka­niu mię­dzy przyj­ściem pana i jego wyj­ściem. Jeśli­bym się nie zga­dzał na tę pro­po­zy­cję, pro­sił o uprze­dze­nie go paru sło­wami w „Echo de France”. Ale czuję się nadto szczę­śliwy, że mogę oddać przy­sługę panu Arsène’owi Lupi­nowi i zga­dzam się na wszystko.

Pan Ger­bois wes­tchnął:

– Nie­stety! Jak się to wszystko skoń­czy?… Jak się skoń­czy?…

Wyjął z kie­szeni pie­nią­dze, roz­ło­żył na stole i zro­bił z nich dwie paczki o jed­na­ko­wej licz­bie bank­no­tów. Potem obaj mil­czeli, od czasu do czasu pan Ger­bois nasta­wiał ucha… Czy nie dzwo­niono?…

Z każdą chwilą jego nie­po­kój wzra­stał, pan Deti­nan doświad­czał rów­nież przy­krego uczu­cia, w pew­nej chwili nawet adwo­kat stra­cił zimną krew. Wstał gwał­tow­nie.

– Nie zoba­czymy go… Jakże pan chce?… To byłoby sza­leń­stwem z jego strony. Ma mieć zaufa­nie do nas? Tak, jeste­śmy uczciwi, nie­zdolni go zdra­dzić. Ale nie­bez­pie­czeń­stwo nie w tym.

I pan Ger­bois zła­many, przy­ci­ska­jąc dłońmi bank­noty, jęczał:

– Niech­że przyj­dzie, mój Boże! Niech przyj­dzie!… Oddał­bym to wszystko za odzy­ska­nie Zuzanny.

Drzwi się otwarły.

– Połowa wystar­czy, panie Ger­bois!

Ktoś stał na progu, jakiś młody, wytwor­nie ubrany czło­wiek. Pan Ger­bois poznał w nim natych­miast nie­zna­jo­mego, który zacze­pił go w pobliżu sklepu z anty­kami w Wer­salu. Sko­czył ku niemu.

– A Zuzanna? A moja córka?

Arsène Lupin zamknął sta­ran­nie drzwi i zdej­mu­jąc naj­spo­koj­niej ręka­wiczki, rzekł do adwo­kata:

– Sza­nowny panie, nie wiem, jak mam wyra­zić mą wdzięcz­ność za goto­wość, z jaką pan pod­jął się obrony moich praw. Nie zapo­mnę tego ni­gdy.

Mece­nas Deti­nan bąk­nął:

– Ale pan nie dzwo­nił… Nie sły­sza­łem, aby drzwi…

– Dzwonki i drzwi, panie, są to rze­czy, które powinny funk­cjo­no­wać tak, aby ich nikt nie sły­szał. Pomimo to jestem, a to rzecz zasad­ni­cza.

– Moja córka! Zuzanna! Co pan z nią zro­bił? – powta­rzał pro­fe­sor.

– Mój Boże! – rzekł Lupin. – Jaki pan gwał­towny! Pocze­kajmy jesz­cze chwilę, a córka pań­ska będzie w pań­skim obję­ciu.

I zaczął się prze­cha­dzać, a potem tonem wiel­kiego pana, który roz­daje pochwały, rzekł:

– Panie Ger­bois, win­szuję zręcz­no­ści, z jaką pan postę­po­wał przed chwilą. Gdyby auto­mo­bil nie posia­dał tej opę­ta­nej pręd­ko­ści biegu – spo­tka­li­by­śmy się po pro­stu w Étoile i oszczę­dzi­li­by­śmy panu Deti­na­nowi przy­kro­ści naszej wizyty… Zresztą tak pisano…

Spo­strzegł nagle dwie paczki bank­no­tów i zawo­łał:

– Ach! Dosko­nale! Milion gotów… Nie będziemy tra­cić czasu. Pan pozwoli?

– Ale – zapro­te­sto­wał pan Deti­nan, sta­jąc przed sto­łem – panny Ger­bois nie ma tu jesz­cze?

– A więc?

– A więc, czyż jej obec­ność nie jest nie­odzowna?…

– Rozu­miem! Rozu­miem! Arsène Lupin wzbu­dza tylko względne zaufa­nie. Może wziąć pół miliona, nie zwra­ca­jąc zakładu! Ach! Drogi panie, jestem bar­dzo zapo­znany! Ponie­waż prze­zna­cze­nie zmu­siło mnie do czy­nów natury nieco… spe­cjal­nej, podej­rze­wają moją uczci­wość… Mnie, który jestem czło­wie­kiem peł­nym wzglę­dów i deli­kat­no­ści! Zresztą, sza­nowny panie, jeśli się pan oba­wia, pro­szę otwo­rzyć okno i zawo­łać. Jest tam tuzin agen­tów na ulicy.

– Tak pan myśli?

Arsène Lupin odchy­lił firankę.

– Myślę, że pan Ger­bois nie zdo­łał zbić z tropu Gani­marda… Co powie­dzia­łem! Otóż i on, dobry przy­ja­ciel!

– Czyż moż­liwe?! – zawo­łał pro­fe­sor. – Przy­się­gam panu jed­nak, że…

– Że mnie pan nie zdra­dził?… Nie wąt­pię, ale oni są domyślni. Patrz­cie! Folen­fant, widzę go!… I Gre­aume!… I Dieuzy!… Wszy­scy moi dobrzy zna­jomi, i cóż!

Mece­nas Deti­nan patrzył na niego ze zdu­mie­niem. Jaki spo­kój! Śmiał się śmie­chem rado­snym, jakby się cie­szył igraszką dzie­cięcą i jakby żadne nie­bez­pie­czeń­stwo mu nie gro­ziło. Ten spo­kój, bar­dziej jesz­cze niż widok agen­tów, upew­nił adwo­kata, odszedł od sto­lika, na któ­rym leżały bank­noty. Arsène Lupin pochwy­cił jedną po dru­giej dwie paczki, z każ­dej odjął po dwa­dzie­ścia pięć bank­no­tów i poda­jąc panu Deti­nanowi pięć­dzie­siąt, rzekł:

– Oto hono­ra­rium, sza­nowny panie, od pana Ger­bois i ode mnie. Win­ni­śmy je panu bar­dzo.

– Pano­wie mi nic nie winni – odrzekł pan Deti­nan.

– Jak to? A wszyst­kie przy­kro­ści, na które pana nara­żamy?

– A cała przy­jem­ność, jaką znaj­duję w przyj­mo­wa­niu tych przy­kro­ści?…

– To zna­czy, drogi panie, że pan nic przy­jąć nie chce od Arsène’a Lupina! Otóż co to zna­czy mieć złą opi­nię… – wes­tchnął.

Wycią­gnął pięć­dzie­siąt tysięcy fran­ków do pro­fe­sora.

– Panie, na pamiątkę naszego szczę­śli­wego spo­tka­nia, pozwoli mi pan zło­żyć sobie to jako dar ślubny dla panny Zuzanny.

Pan Ger­bois chwy­cił spiesz­nie bank­noty, ale zaopo­no­wał:

– Moja córka nie idzie za mąż.

– Nie pój­dzie, jeśli pan jej odmówi pozwo­le­nia, ale pra­gnie wyjść za mąż.

– Co pan o tym może wie­dzieć?

– Wiem, że młode dziew­czyny marzą czę­sto bez przy­zwo­le­nia swych ojczul­ków. Szczę­ściem, że tra­fia się cza­sem dobry geniusz, któ­remu na imię Arsène Lupin, i on w głębi biu­re­czek odnaj­duje tajem­nice tych serc prze­ślicz­nych.

– Czy pan nic wię­cej tam nie zna­lazł? Wyznaję, że jestem mocno cie­kawy, czemu ten sprzęt stał się przed­mio­tem pań­skich sta­rań?

– Racja histo­ryczna, sza­nowny panie. Mimo pań­skiego prze­ko­na­nia, panie Ger­bois, nie zawie­rało ono innego skarbu, jak bilet lote­ryjny – o czym ja nie wie­dzia­łem – zale­żało mi jed­nak na nim i poszu­ki­wa­łem go od dawna. To biu­reczko z drzewa ciso­wego i maho­nio­wego, ozdo­bione liśćmi akantu, było zna­le­zione w małym domku w Boulo­gne, zamiesz­ki­wa­nym kie­dyś przez Marię Walew­ską. Na jed­nej z szu­fla­dek jest tam napis: „Ofia­ro­wane Napo­le­onowi I, cesa­rzowi Fran­cyi przez jego wier­nego sługę Man­ciona”. A w górze te słowa, wyryte ostrzem scy­zo­ryka: „Tobie – Maryo”. Następ­nie Napo­leon kazał je sko­pio­wać dla cesa­rzo­wej Józe­finy. W ten spo­sób biu­reczko, które podzi­wiają w Mal­ma­ison, jest tylko nie­udolną kopią tego, które wcho­dzi obec­nie w skład moich zbio­rów.

Pro­fe­sor jęk­nął:

– Mój Boże! Gdy­bym był wie­dział o tym u kupca, chęt­nie był­bym je panu odstą­pił…

Arsène Lupin rzekł na to, śmie­jąc się:

– I miałby pan przy tym tę wielką korzyść, że zacho­wałby dla sie­bie wyłącz­nie numer 514 serii 23.

– A to nie dopro­wa­dzi­łoby do porwa­nia mojej córki, którą to wszystko bar­dzo musiało prze­jąć.

– To wszystko?

– To porwa­nie.

– Ależ, drogi panie, pan jest w błę­dzie. Panna Ger­bois nie została porwana.

– Moja córka nie była porwana?

– Ni­gdy, kto mówi: porwana, wykra­dziona, rozu­mie prze­moc. A ona naj­zu­peł­niej dobro­wol­nie została zakład­niczką.

– Dobro­wol­nie! – powtó­rzył pan Ger­bois zmie­szany.

– I nie­mal na wła­sne swoje żąda­nie… Jak to! Młoda dziew­czyna, rozumna jak panna Ger­bois, która, co wię­cej, w głębi duszy żywi gorące nie­wy­ja­wione uczu­cie, mia­łaby wyrzec się odzy­ska­nia swego posagu? Ach! Przy­się­gam panu, łatwo było ją upew­nić, że nie ma innego spo­sobu prze­ła­ma­nia pań­skiego oporu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki