Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dżentelmen – włamywacz i… wyśmienity detektyw.
Arsene Lupin zasłynął prawdziwym mistrzostwem w sztuce rabunku dzięki niezwykłej inteligencji oraz sprytowi i talentowi do kamuflażu i charakteryzacji. Jednocześnie był włamywaczem honorowym – nigdy nie krzywdził biednych. Z wzajemnością uwielbiał kobiety, a także potrafił znaleźć wyjście nawet z najtrudniejszej sytuacji.
Opowiadania kryminalne o detektywie-włamywaczu, które pokochali czytelnicy na całym świecie, w nowej, ekskluzywnej odsłonie! Rozbawią, zaintrygują i zaskoczą najbardziej wymagającego książkofila.
A jeśli po lekturze trudno będzie wam się rozstać z Arsenem Lupinem – na platformie Netflix czeka serial inspirowany jego przygodami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 216
Cóż za dziwna podróż! A tak dobrze się zapowiadała! Dla mnie żadna jeszcze nie zaczęła się pod tak dobrą gwiazdą.
„Provence” jest statkiem szybkim, wygodnym i dowodzonym przez najuprzejmiejszego z ludzi. Zebrała się tu sama śmietanka towarzyska. Nawiązujemy znajomości, organizujemy zabawy. Mamy cudowne uczucie, jakbyśmy byli odcięci od świata, ograniczeni tylko do własnego towarzystwa, niby na jakiejś nieznanej wyspie, co zmusza nas do wzajemnego zbliżenia i lepszego poznania się.
I poznajemy się coraz bliżej…
Czy pomyśleliście kiedy, jak niezwykłe jest i ile niespodzianek zawiera w sobie takie skupienie ludzi, wczoraj jeszcze sobie obcych, którzy teraz w największej zażyłości mają spędzić razem parę dni między bezgranicznym niebem a niezmierzonym morzem i wspólnie stawiać czoło wściekłości oceanu, straszliwym atakom fal i złudnemu spokojowi uśpionej wody?
W gruncie rzeczy jest to tak, jakby się żyło w tragicznym skrócie samego życia, z jego burzami i wzlotami, z jego monotonią i urozmaiceniem. I dlatego być może rozkoszujemy się taką podróżą z gorączkowym pośpiechem i tym intensywniej, że jej kres dostrzegamy, ledwie się zaczęła.
Ale od wielu lat dzieje się coś, co dodaje emocji przejazdom przez ocean. Mała pływająca wysepka nie jest już odseparowana od świata, od którego, jak myśleliśmy, zdołaliśmy się uwolnić. Istnieje więź, która rozluźnia się powoli, stopniowo, na pełnym oceanie i stopniowo też, na pełnym oceanie, nawiązuje się znowu. Telegraf bez drutu!
Telefon bez drutu! Wezwania z innego świata, skąd nadchodzą wiadomości w najbardziej tajemniczy sposób! Imaginacja nie może już odwoływać się do drutów, po których płyną niewidzialne wieści. Tajemnica jest jeszcze bardziej niezbadana, a także bardziej poetycka. W eterze musimy szukać wyjaśnienia tego nowego cudu.
Tak więc przez pierwsze godziny czuliśmy, że idzie za nami, towarzyszy nam, a nawet wyprzedza odległy głos, który – od czasu do czasu – szepcze jednemu z nas parę słów przesłanych z daleka. Dwóch przyjaciół coś do mnie mówiło. Dziesięciu, dwudziestu innych przesyłało nam wszystkim poprzez bezmiar przestrzeni pożegnania zabarwione smutkiem lub uśmiechem.
Otóż drugiego dnia podróży, o pięćset mil od brzegów Francji, w burzliwe popołudnie odebraliśmy radiotelegram o takiej treści:
„Arsène Lupin na waszym pokładzie w pierwszej klasie. Blondyn, świeża rana na prawym przedramieniu, jedzie sam, pod nazwiskiem R…”.
W tej chwili grom z pochmurnego nieba wstrząsnął powietrzem. Burza przerwała odbiór. Depesza na tym się urwała. Z nazwiska, pod którym ukrywał się Arsène Lupin, znaliśmy tylko pierwszą literę.
Nie wątpię, że gdyby tu chodziło o każdą inną wiadomość, radiotelegrafiści, kwatermistrz i kapitan pilnie strzegliby tajemnicy. Ale ta była z tego gatunku wiadomości, które potrafią zerwać najmocniejsze więzy milczenia. Nie wiadomo jakimi drogami, ale już tego samego dnia wiedzieliśmy wszyscy na całym statku, że słynny Arsène Lupin ukrywa się między nami.
Arsène Lupin między nami! Nieuchwytny włamywacz, którego bohaterskie czyny od miesięcy nie schodziły ze stron wszystkich dzienników. Tajemniczy osobnik, z którym stary Ganimard, nasz najlepszy detektyw, rozpoczął pojedynek na śmierć i życie, pojedynek obfitujący w tyle malowniczych przygód! Arsène Lupin, dżentelmen fantasta, który operował tylko w starych zamkach i salonach i który, dostawszy się pewnej nocy do siedziby barona Schormanna, wyszedł z niej z pustymi rękami, zostawiając po sobie kartkę z tymi słowy:
„Arsène Lupin, dżentelmen włamywacz, wróci tu wtedy, kiedy meble będą prawdziwymi antykami”.
Arsène Lupin, człowiek o tysiącu twarzy: szofer, tenor operowy, bookmacher, chłopiec z dobrego domu, młodzieniec lub starzec, komiwojażer z Marsylii, rosyjski lekarz, hiszpański toreador, wszystko po kolei!
Proszę się zastanowić: Arsène Lupin spacerujący sobie swobodnie na stosunkowo ograniczonej przestrzeni transatlantyku… Co mówię! Po małym skraweczku pierwszej klasy, gdzie ludzie spotykają się co chwila w tej jadalni, w tym salonie i w tej palarni! Arsène Lupin to może ten pan… albo tamten… może mój sąsiad przy stole… towarzysz z kabiny…
– I tak ma jeszcze być przez pięć dni i pięć nocy! – wykrzyknęła nazajutrz panna Nelly Underdown. – Ależ to nie do zniesienia! Mam nadzieję, że go niebawem aresztują.
I zwróciła się do mnie:
– Panie Andrézy, pan jest w doskonałych stosunkach z kapitanem. Czy pan nic nie wie?
Chciałbym coś wiedzieć, by podobać się pannie Nelly. Należała ona do tych niezwykłych istot, które zawsze i wszędzie od razu zajmują pierwsze miejsce. Olśniewają urodą i bogactwem. Otacza je świta zapalonych wielbicieli.
Wychowana w Paryżu przez matkę Francuzkę, Nelly jechała do ojca, wielkiego bogacza Underdowna z Chicago, a towarzyszyła jej jedna z przyjaciółek, lady Jerland.
Od pierwszej chwili zacząłem przemyśliwać o flircie. Ale w błyskawicznej intymności, która wiąże się z podróżą na statku, urok panny Nelly podziałał na mnie za silnie i ilekroć jej wielkie czarne oczy spotkały się z moimi, czułem się za bardzo podniecony jak na zwykły flirt. Nelly przychylnie przyjmowała moje hołdy. Śmiała się z moich powiedzonek i z zaciekawieniem słuchała moich anegdot. Ledwie widoczną sympatią odpowiadała na moje nadskakiwania.
Jedynym rywalem u jej boku, który mnie niepokoił, był dość elegancki, trzymający się w rezerwie młodzieniec. Parę razy zauważyłem, że nawet jakby wolała jego dość milkliwy humor od mojego swobodnego, „nieparyskiego” sposobu bycia.
Młodzieniec ten był w grupce admiratorów panny Nelly, kiedy rzuciła mi wspomniane pytanie. Siedzieliśmy wygodnie na leżakach na pokładzie. Niebo przejaśniło się po wczorajszej burzy i pogoda była czarująca.
– Nie wiem nic dokładnego, proszę pani – odpowiedziałem. – Ale czy nie moglibyśmy na własną rękę przeprowadzić śledztwa równie dobrze, jak to robi stary Ganimard, osobisty wróg Arsène’a Lupina?
– Och, och, mój panie, nie brak panu śmiałości!
– Czemu? Czyż problem jest aż tak skomplikowany?
– Bardzo.
– Zapomina pani, że mamy pewne dane, które pomogą nam w rozwiązaniu zagadki.
– Jakież to dane?
– Po pierwsze: Arsène Lupin przybrał nazwisko na „R”…
– Dosyć wątpliwe ogniwo.
– Po drugie: podróżuje samotnie.
– Jeśli ten szczegół panu wystarczy…!
– Po trzecie: jest blondynem.
– I co z tego?
– A więc dość tylko przejrzeć listę pasażerów i eliminować z niej ludzi nieodpowiadających tym danym.
Tę listę miałem w kieszeni. Wyjąłem ją i zacząłem przeglądać.
– Widzę przede wszystkim, że mamy tylko trzynaście osób, których nazwiska zaczynają się na „R” i wobec tego zasługują na naszą uwagę.
– Tylko trzynaście?
– W pierwszej klasie, oczywiście. Z tych trzynastu panów „R” dziewięciu, jak może się pani przekonać, jedzie w towarzystwie żon, dzieci lub służby. Pozostaje więc tylko czterech samotnych: markiz de Raverdan…
– Sekretarz ambasady – przerwała mi Nelly. – Znam go.
– Major Rawson…
– To mój wuj – odezwał się czyjś głos.
– Pan Rivolta…
– Obecny! – krzyknął ktoś z naszego towarzystwa, Włoch z kruczoczarną brodą, która całkowicie zakrywała mu twarz.
Panna Nelly wybuchnęła śmiechem.
– Trudno byłoby nazwać pana blondynem.
– A więc musimy uważać – ciągnąłem – że podejrzanym jest ostatni z listy.
– To znaczy kto?
– To znaczy – pan Rozaine. Czy ktoś zna pana Rozaine’a?
Wszyscy siedzieli cicho, tylko panna Nelly zapytała małomównego młodzieńca, tego, który budził moją zazdrość stałym przebywaniem u jej boku:
– Panie Rozaine, dlaczego pan milczy?
Wszyscy spojrzeli na niego. Był blondynem.
Muszę przyznać, że coś mnie ścisnęło w sercu. A pełna zaambarasowania cisza, która zaciążyła nad nami, wskazywała mi, że i reszta towarzystwa doznała podobnego wstrząsu. Było to absurdalne uczucie, bo w zachowaniu tego młodego człowieka nie było nic podejrzanego.
– Dlaczego milczę? – odpowiedział. – Dlatego, że ze względu na moje nazwisko, samotność w podróży i kolor włosów przeprowadziłem podobne badanie i doszedłem do analogicznego wniosku. Uważam, że trzeba mnie aresztować.
Mówił to z dziwną miną. Jego usta, wąskie jak dwie nieporuszone kreski, zacisnęły się jeszcze mocniej i pobladły.
Czerwone żyłki wystąpiły mu na białkach oczu.
Niewątpliwie żartował. A jednak fascynowała nas jego twarz i zachowanie. Panna Nelly zapytała naiwnie:
– Ale pan nie ma rany?
– Racja – odparł. – Brakuje rany.
Nerwowym ruchem podciągnął mankiet koszuli i obnażył przedramię. I natychmiast coś mnie uderzyło. Zamieniłem spojrzenie z Nelly. Rozaine obnażył lewą rękę.
Już, już chciałem to powiedzieć całkiem szczerze, kiedy nowe wydarzenie skierowało naszą uwagę w inną stronę. Lady Jerland, przyjaciółka Nelly, biegła do nas.
Była wzburzona. Skupiliśmy się przy niej; dopiero po chwili z wielkim wysiłkiem zdołała wykrztusić:
– Moje kosztowności, moje perły…! Skradziono wszystkie…!
Nie, nie wszystkie, jak dowiedzieliśmy się potem. Rzecz znacznie ciekawsza: wybrano tylko te lepsze!
Z brylantowej gwiazdy, z rubinowego medalionu, z połamanych naszyjników i bransoletek wyłuskano wcale nie największe, ale najładniejsze, najcenniejsze kamienie, te – można by powiedzieć – które miały największą wartość, a zabierały najmniej miejsca. Oprawy poniewierały się na stole. Widziałem je, widzieliśmy je wszyscy, pozbawione swych bezcennych klejnotów – jak kwiaty, z których powyrywano płatki barwne i lśniące.
Ażeby tego dokonać, trzeba było w czasie, kiedy pani Jerland piła herbatę, w biały dzień i w ludnym korytarzu włamać się do jej kabiny, odnaleźć mały woreczek z rozmysłem ukryty na dnie pudła z kapeluszami, otworzyć go i wyszukać najkosztowniejsze kamienie.
Kiedy kradzież wyszła na jaw, wszyscy pasażerowie byli tego samego zdania: to Arsène Lupin. I rzeczywiście to była jego metoda – tajemnicza, zagadkowa, niepojęta i logiczna zarazem, bo trudno było ukryć całą masę kosztowności. O wiele mniej kłopotu sprawiały same kamienie, niepowiązane ze sobą perły, szafiry, szmaragdy.
A przy obiedzie zobaczyliśmy, że dwa miejsca po obu stronach Rozaine’a zostały wolne. Wieczorem zaś dowiedzieliśmy się, że kapitan wezwał go do siebie.
Jego aresztowanie, w które nikt już nie wątpił, odprężyło atmosferę. Nareszcie oddychaliśmy spokojnie. Tego wieczoru grano w różne gry i tańczono. Zwłaszcza panna Nelly zdradzała beztroską wesołość, z czego wnioskowałem, że jeżeli nawet zaloty Rozaine’a podobały się jej z początku, łatwo o nich zapomniała. Jej wdzięk podbił mnie do reszty. Koło północy, przy jasnym blasku księżyca zapewniłem ją o moim przywiązaniu do niej ze wzruszeniem, które nawet zdawało jej się podobać.
Ale nazajutrz ku ogólnemu zdziwieniu dowiedziano się, że z braku dostatecznych dowodów zwolniono Rozaine’a.
Był on synem bogatego kupca z Bordeaux i wylegitymował się papierami, które nie budziły najmniejszej wątpliwości. Poza tym nie miał nawet śladu świeżej rany na rękach.
– Papiery, metryki! – oburzali się przeciwnicy Rozaine’a. – Arsène Lupin dostarczy wam ich tyle, ile tylko dusza zapragnie! A blizna… może wcale jej nie miał albo zatarł jej ślad!
Odpowiadano im na to, że w czasie kradzieży Rozaine – jak zostało dowiedzione – spacerował po pokładzie. Na co mówili:
– Czy człowiek tego pokroju, co Arsène Lupin, musi koniecznie asystować przy swoich kradzieżach?
Ale poza innymi względami był pewien argument, na który nawet najwięksi sceptycy nie znajdowali żadnego kontrargumentu: kto, oprócz Rozaine’a, podróżował samotnie? Kto jeszcze był blondynem i nosił nazwisko zaczynające się na literę „R”? O kim mówiła depesza, jeśli nie o Rozainie?
Toteż kiedy na parę minut przed obiadem Rozaine śmiało podszedł do naszej grupy, panna Nelly i pani Jerland wstały i odeszły. Niewątpliwie zrobiły tak z niekłamanego strachu.
W godzinę potem marynarze, służba i pasażerowie wszystkich klas podawali sobie z rąk do rąk odręczne ogłoszenie tej treści: „Louis Rozaine obiecuje dziesięć tysięcy franków nagrody temu, kto zdemaskuje Arsène’a Lupina albo wskaże osobę, u której ukryto skradzione kamienie.
– A jeśli nikt mi nie pomoże w walce z tym bandytą – oświadczył Rozaine kapitanowi – sam się z nim rozprawię.
Rozaine przeciw Arsène’owi Lupinowi albo raczej – jak ludzie mówili: Arsène Lupin przeciw Arsène’owi Lupinowi. Ciekawie zapowiadała się ta walka!
Trwała dwa dni.
Widziano Rozaine’a myszkującego wszędzie. Kręcił się wśród służby, rozpytywał, szukał. W nocy widywano jego cień snujący się po statku.
Kapitan ze swojej strony rozwinął jak najbardziej ożywioną działalność. Przetrząsano „Provence” od góry do dołu, nie opuszczano żadnego zakątka. Rewidowano wszystkie kabiny bez wyjątku, pod bardzo słusznym pretekstem, że klejnoty mogą być ukryte wszędzie, tylko nie w kabinie podejrzanego.
– Wykryją coś wreszcie, prawda? – zapytała mnie panna Nelly. – Choć jest prawdziwym czarodziejem, nie dokona tego, żeby perły i brylanty stały się niewidzialne.
– Dokona – odpowiedziałem. – Bo żeby je zobaczyć, trzeba by popruć podszewki naszych kapeluszy, naszych marynarek i wszystko, co mamy na sobie.
I pokazując jej mego kodaka 9x12, którym fotografowałem ją przy każdej sposobności i w różnych pozach, mówiłem dalej:
– Czy pani nie sądzi, że w aparacie nie większym od tego znajdzie się dość miejsca na wszystkie kosztowne kamienie pani Jerland? Człowiek udaje, że fotografuje, i nikt go nie podejrzewa.
– Jednak słyszałam, że nie ma złodzieja, który by nie zostawił jakiegoś śladu po sobie.
– Jest jeden: Arsène Lupin.
– A dlaczego?
– Dlaczego? Bo on myśli o wszystkim, co mogłoby go zdradzić, nie tylko o samej kradzieży.
– Na początku miał pan więcej wiary.
– Ale później zobaczyłem Arsène’a Lupina przy pracy.
– Więc co pan myśli?
– Myślę, że tylko daremnie traci się czas.
I rzeczywiście poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów, a te, które z nich wynikły, nie odpowiadały wysiłkom: kapitanowi skradziono zegarek.
Rozgniewany kapitan wpadł w jeszcze większy zapał i jeszcze baczniejszą uwagę zwrócił na Rozaine’a, z którym odbył parę dodatkowych rozmów. Ale nazajutrz – co za wspaniała ironia! – znaleziono zegarek kapitana między przypinanymi kołnierzykami pierwszego oficera.
To wszystko graniczyło niemal z cudem i zdradzało humorystyczne zacięcie Arsène’a Lupina, wprawdzie włamywacza, ale i amatora jednocześnie. Działał on z powołania i kierował się zamiłowaniem – to pewne – ale także i poczuciem humoru. Przypominał kogoś, kto wspaniale bawi się figlem, który spłatał, i śmieje się do rozpuku za kulisami ze swych kawałów i sytuacji, które wymyślił i stworzył.
Stanowczo Arsène Lupin był swojego rodzaju artystą, toteż patrząc na Rozaine’a, posępnego i upartego, i myśląc o podwójnej roli, jaką ten interesujący jegomość niewątpliwie odgrywa, nie mogłem mówić o nim bez pewnego rodzaju uznania.
Przedostatniej nocy oficer wachtowy usłyszał jakiś szmer w najciemniejszym kącie pokładu. Zwabiony tym podszedł bliżej. Ujrzał leżącego człowieka z głową owiniętą w szary, bardzo gruby szal i z rękami skrępowanymi cienkim, mocnym sznurkiem.
Rozwiązano biedaka, podniesiono i udzielono mu pierwszej pomocy. Był to Rozaine.
Był to Rozaine, którego napadnięto podczas jego poszukiwań, powalono i obrabowano. Na bilecie wizytowym, przypiętym szpilkami do jego ubrania, widniały słowa: „Arsène Lupin z podziękowaniem przyjmuje dziesięć tysięcy franków pana Rozaine’a”. W istocie, w zrabowanym portfelu było dwadzieścia banknotów po tysiąc franków.
Oczywiście biedaka Rozaine’a posądzono o symulowany napad na samego siebie. Ale pomijając już to, że nie mógłby sam związać się w podobny sposób, ustalono, że charakter pisma na bilecie wizytowym zupełnie różnił się od pisma Rozaine’a, a za to łudząco przypominał pismo Arsène’a Lupina, tak jak je reprodukowała jakaś stara gazeta, znaleziona na statku.
A więc Rozaine nie był Arsène’em Lupinem. Rozaine był Rozaine’em, synem bogatego kupca z Bordeaux! A obecność Arsène’a Lupina na statku potwierdziła się raz jeszcze, i to w jakim zadziwiającym czynie!
Blady strach padł na wszystkich. Ludzie bali się zostawać samotnie w swych kabinach, a jeszcze bardziej – zapuszczać się pojedynczo do odległych części statku. Przez ostrożność zbierali się tylko w zupełnie pewnych siebie grupkach. I co więcej – podejrzliwość dzieliła najbardziej zażyłe towarzystwa. Niebezpieczeństwo nie zagrażało teraz ze strony jakiegoś określonego osobnika i nie sprowadzało się do tych samych groźnych metod. Każdy… absolutnie każdy mógł odtąd być Arsène’em Lupinem. Nasza podniecona wyobraźnia nadawała mu bezgraniczną i cudowną moc. Przypisywaliśmy mu zdolność przybrania najbardziej niespodziewanej postaci: mógł być kolejno szanownym majorem Rawsonem albo szlachetnym markizem de Raverdanem, albo nawet – przestaliśmy już bowiem wierzyć w obciążającą początkową literę nazwiska – tym lub tym panem, o którym wszyscy wiedzieli, że podróżuje w towarzystwie żony, dzieci lub służby.
Pierwsze radiodepesze nie przyniosły żadnej nowej wiadomości. Przynajmniej kapitan nic nam nie powiedział, a takie milczenie wcale nie dodawało otuchy.
Ostatni dzień podróży ciągnął się w nieskończoność. Żyliśmy w niespokojnym oczekiwaniu nieszczęścia. Teraz nie będzie to już kradzież czy zwykły napad, będzie to zbrodnia, morderstwo. Nikt nie wierzył, że Arsène Lupin poprzestanie na tych dwóch drobnych rabunkach. Wobec zupełnej bezsilności władz był absolutnym panem statku i mógł robić wszystko, co chciał. Dysponował majątkiem i życiem ludzi.
Dla mnie były to najcudowniejsze godziny, bo im zawdzięczam zaufanie okazywane mi przez Nelly. Pod wpływem tylu niezwykłych wydarzeń, z natury wrażliwa, bezwiednie szukała we mnie oparcia i obrony, a ja byłem szczęśliwy, że mogę jej to dać.
W głębi duszy błogosławiłem Arsène’a Lupina. Czy to nie on nas zbliżył? Czy to nie jemu zawdzięczałem prawo snucia najpiękniejszych marzeń? Marzeń o miłości i marzeń bardziej realnych, przyznajmy otwarcie. Ród Andrezy jest starym rodem z Poitou, ale złoto na jego tarczy herbowej już trochę wyblakło; uważałem więc, że chęć przywrócenia nazwisku utraconego blasku nie przynosi ujmy szlachcicowi.
Czułem, że te moje marzenia wcale nie oburzają Nelly. Jej roześmiane oczy upoważniały mnie do nich, a słodycz głosu rokowała nadzieję.
Aż do ostatniej chwili staliśmy koło siebie, ramię przy ramieniu, oparci łokciami o nadburcie, gdy brzegi Ameryki wyłaniały się przed nami.
Na statku przerwano już śledztwo. Czekano. Od pasażerów pierwszej klasy począwszy, aż do międzypokładu, gdzie mrowili się emigranci, czekano na tę najwyższą chwilę napięcia, kiedy wreszcie zostanie wyjaśniona nierozwiązana dotąd zagadka. Kto jest Arsène’em Lupinem? Pod jakim nazwiskiem, pod czyją postacią ukrywa się słynny Arsène Lupin?
I wreszcie nadeszła ta chwila największego napięcia. Gdybym nawet żył sto lat, nie zapomnę z niej najmniejszego szczególiku.
– Jaka pani jest blada – powiedziałem do Nelly, która oparła się na mym ramieniu bliska omdlenia.
– A pan! – odparła. – Ach, jakież wzruszenie zdradza pańska mina!
– Niech pani pomyśli…! To pasjonująca chwila. I jestem taki szczęśliwy, że mogę ją przeżyć przy pani. Wydaje mi się, że nigdy pani nie zapomnę.
Nie słuchała mnie. Podniecona, rozgorączkowana oddychała z trudem. Opuszczono schodnie. Ale nim pozwolono nam zejść na brzeg, na statek weszli celnicy, ludzie w mundurach, urzędnicy pocztowi.
Nelly wyjąkała:
– Jeśli się przekonają, że Arsène Lupin uciekł w czasie drogi, wcale się nie zdziwię.
– Może wolał śmierć od hańby i skoczył w wody Atlantyku, byle nie dać się aresztować.
– Niech pan nie żartuje – powiedziała rozdrażniona.
Nagle zadrżałem, a gdy mnie zapytała o przyczynę, odpowiedziałem:
– Czy pani widzi tego małego starszego pana stojącego przy zejściu ze schodni…
– Tego z parasolem i w oliwkowozielonym płaszczu?
– To Ganimard.
– Ganimard?
– Tak, słynny detektyw. Ten, który przysiągł, że osobiście aresztuje Arsène’a Lupina. Ach, teraz rozumiem, czemu nie mieliśmy informacji z tej strony oceanu. Ganimard tam był. Nie lubi, gdy się ktoś wtrąca do jego spraw.
– A zatem Arsène’a Lupina już teraz na pewno złapią?
– Kto wie? Zdaje się, że Ganimard nigdy nie widział go bez przebrania i nieucharakteryzowanego i jeżeli nie zna nazwiska, pod którym się teraz Lupin ukrywa…
– Ach! – powiedziała na to z trochę okrutną kobiecą ciekawością. – Gdybym mogła asystować przy jego aresztowaniu!
– Czekajmy cierpliwie. Arsène Lupin na pewno już dostrzegł swego wroga. Będzie wolał zejść między ostatnimi pasażerami, kiedy oko starego już się zmęczy.
Zaczęto schodzić na ląd. Ganimard, wsparty na parasolu z obojętną miną, zdawał się nie zwracać uwagi na tłum cisnący się między dwiema poręczami. Zauważyłem, że jeden z oficerów załogi stał za nim i coś mu mówił od czasu do czasu.
Kolejno przedefilowali przed Ganimardem markiz de Raverdan, major Rawson, Włoch Rivolta i inni, wielu innych… Zauważyłem, że teraz zbliża się Rozaine.
Biedny Rozaine! Jeszcze nie odzyskał sił po swych przykrych przygodach!
– A może to jednak on – powiedziała Nelly. – Jak się panu zdaje?
– Mnie się zdaje, że zdjęcie Ganimarda i Rozaine’a obok siebie byłoby bardzo ciekawe. Może pani weźmie mój aparat, bo jestem taki obładowany.
Podałem jej aparat, ale już było za późno na zdjęcie. Rozaine schodził na brzeg, oficer pochylił się nad uchem Ganimarda, ale ten tylko lekko wzruszył ramionami i Rozaine przeszedł.
– A więc któż, u Boga, jest Arsène’em Lupinem?
– Tak – głośno powiedziała Nelly. – Któż nim jest?
Na pokładzie zostało już najwyżej dwadzieścia osób. Nelly przyglądała się im po kolei, zdjęta niejasną obawą, że może któryś z nich jest właśnie nim.
– Nie możemy już dłużej czekać – powiedziałem do niej.
Ruszyła przodem. Poszedłem za nią. Ale nie przeszliśmy nawet dziesięciu kroków, kiedy Ganimard zagrodził nam drogę.
– O co chodzi?! – wykrzyknąłem.
– Chwileczkę, mój panie, czego się pan tak spieszy?
– Towarzyszę tej pani.
– Chwileczkę – powtórzył z większym już naciskiem. Przyjrzał mi się uważnie, a potem powiedział, patrząc mi w oczy: – Arsène Lupin, prawda?
Roześmiałem się.
– Nie. Tylko Bernard d’Andrezy.
– Bernard d’Andrezy umarł trzy lata temu w Macedonii.
– Gdyby Bernard d’Andrezy umarł, byłbym duchem. A przecież nim nie jestem. Oto moje papiery.
– To są papiery zmarłego. Będę miał przyjemność wytłumaczyć panu, w jaki sposób pan je zdobył.
– Ależ pan zwariował! Arsène Lupin wsiadł na statek pod nazwiskiem zaczynającym się na literę „R”.
– Tak. To jeszcze jedna z pańskich sztuczek. Fałszywy ślad, na który pan ich wszystkich naprowadził tam na statku. Spryciarz z pana, mój drogi panie. Ale tym razem fortuna się odwróciła. Chodź, Lupin, pokaż klasę.
Zawahałem się chwilę. Ganimard gwałtownym ruchem schwycił mnie za prawe ramię. Krzyknąłem z bólu. Uraził mnie w ledwie zabliźnioną ranę, o której wspominała depesza.
Trzeba było się poddać. Odwróciłem się ku Nelly. Słuchała, chwiejąc się na nogach, trupio blada.
Nasze spojrzenia się spotkały. Potem Nelly opuściła wzrok na kodaka, którego jej oddałem. Zrobiła raptowny ruch i zdawało mi się… miałem pewność, że nagle zrozumiała. Tak, to tam, między wąskimi ściankami oklejonymi czarną skórą, w tym małym przedmiocie, który przezornie jej powierzyłem, zanim Ganimard mnie aresztował, leżało dwadzieścia tysięcy Rozaine’a, perły i brylanty lady Jerland.
Ach! Przysięgam, że w tej poważnej chwili, kiedy obstąpili mnie Ganimard i jego dwaj pomocnicy, wszystko było mi obojętne – i moje aresztowanie, i wrogość tłumu – wszystko oprócz jednego: oprócz tego, co zrobi Nelly z depozytem, który jej powierzyłem.
Nawet przez chwilę nie bałem się, że policja może zdobyć te dowody rzeczowe i dla mnie fatalne, ale chodziło mi o to, czy Nelly zdecyduje się im je dostarczyć!
Czy mnie zdradzi? Czy mnie zgubi? Czy postąpi jak nieubłagany wróg, czy jak kobieta, która pamięta i u której pobłażanie i bezwiedna sympatia złagodzą uczucie pogardy?
Nelly przeszła obok mnie. W milczeniu skłoniłem się jej głęboko. W tłumie innych podróżnych poszła w stronę trapu z moim kodakiem w ręku.
Pewnie nie odważy się na oczach wszystkich – myślałem. – Odda go za godzinę, za chwilę.
Ale już na środku schodni z rozmyślną niezręcznością upuściła aparat w wodę między burtę statku i kamienne nabrzeże.
A później zobaczyłem, jak odchodzi.
Jej ładna sylwetka ginęła w tłumie i znów mi się ukazywała, by znowu zginąć. Skończyło się, skończyło na zawsze.
Chwilę stałem nieruchomo, smutny i zarazem przejęty słodkim wzruszeniem. Potem westchnąłem, co bardzo zdziwiło Ganimarda.
Jaka szkoda, mimo wszystko, że nie jestem uczciwym człowiekiem…
Taką to historię swego aresztowania opowiedział mi Arsène Lupin pewnego zimowego wieczoru. Przypadek, o którym kiedyś opowiem, połączył nas serdecznymi więzami… czy mam powiedzieć – przyjaźni? Tak, pozwalam sobie sądzić, że Arsène Lupin zaszczyca mnie odrobiną przyjaźni i z przyjaźni przychodzi czasem niespodziewanie do mnie, wnosząc w ciszę mego gabinetu młodzieńczą wesołość, żar namiętnego życia i wspaniały humor człowieka, dla którego przeznaczenie ma same uśmiechy i łaski.
Jego wygląd? Jakże go opiszę? Widziałem Arsène’a Lupina dwadzieścia razy, i dwadzieścia razy był zupełnie inną istotą… a raczej taką samą, tylko jakby zmienioną przez odbicie w dwudziestu lustrach. A każde z tych odbić miało jego charakterystyczne oczy i postać, jemu tylko właściwe ruchy, jego sylwetkę i usposobienie.
– Sam nie wiem – powiedział mi – sam już nie wiem, jaki jestem. Nie poznaję się w lustrze.
Wyskok, oczywiście, i paradoks, ale prawda dla tych, którzy go spotykają i którzy lekceważą sobie jego niewyczerpane możliwości, jego cierpliwość i sztukę charakteryzacji, cudowną zdolność przeistaczania się posuniętą aż do zmiany twarzy i nawet proporcji rysów.
– Po co – powiedział jeszcze – miałbym zachowywać określony wygląd? Czemu nie miałbym uniknąć niebezpieczeństwa ukazywania się zawsze w tej samej postaci? Moje czyny i tak charakteryzują mnie dostatecznie. – I dodał z pewną dumą w głosie: – Jeśli nikt nie może powiedzieć z całą pewnością: oto Arsène Lupin, tym lepiej. Najważniejsze jest, by mówiono bez obawy popełnienia omyłki: to zrobił Arsène Lupin.
Oto parę jego czynów, parę przygód. Próbuję je opowiedzieć według jego własnych zwierzeń, którymi łaskawie zechciał mnie zaszczycić w czasie paru zimowych wieczorów, w ciszy mego gabinetu…
Nie ma turysty godnego tej nazwy, który nie znałby brzegów Sekwany i – wędrując od ruin Jumiéges do ruin Saint Wandrille – nie zauważyłby dziwnego, małego zameczku feudalnego, Malaquis, dumnie stojącego na skale na samym środku rzeki. Łuk mostu łączy go z drogą. Podstawa ciemnych baszt zamku zlewa się w jedną całość z granitem, na którym go wzniesiono. Jest to potężny skalny złom, oderwany nie wiadomo od jakiej góry i rzucony tu straszliwym wstrząsem tektonicznym. Naokoło niego szemrze w trzcinach spokojna woda wielkiej rzeki, a pliszki trzęsą ogonkami na wilgotnych, wystających z wody kamieniach.
Historia zameczku Malaquis jest chropowata jak jego nazwa i przykra jak jego sylwetka. Jest to historia walk, oblężeń, szturmów, grabieży i masakr. Przy wieczornych pogwarkach w tej części Normandii z dreszczem przerażenia wspomina się zbrodnie, które tu popełniono. Ludzie opowiadają sobie tajemnicze legendy. Mówią o słynnych podziemnych przejściach, które ongiś wiodły do opactwa Jumiéges i do dworu Agnés Sorel, metresy Karola VII.
W tym starym legowisku bohaterów i zbójów mieszka baron Nathan Cahorn, baron Szatan, jak go kiedyś przezwano na giełdzie w Paryżu, gdzie trochę za raptownie się wzbogacił. Zrujnowani materialnie panowie na Malaquis musieli mu sprzedać siedzibę swych przodków za kawałek chleba. Cahorn w tym zamku umieścił swoją wspaniałą kolekcję mebli, obrazów, fajansów i rzeźb w drewnie. Mieszka tam samotnie w towarzystwie trojga starej służby. Nikt nigdy nie wchodzi do zamku. Nikt nigdy nie podziwia na tle przepychu antycznych sal jego trzech obrazów Rubensa, dwóch Watteau, kazalnicy rzeźbionej przez Jeana Goujona i tylu innych cudów wyrwanych za pomocą banknotów najbogatszym bywalcom sal licytacyjnych.
Baron Szatan bał się. Nie bał się wcale o siebie, lecz o swoje skarby zebrane z upartą pasją i przenikliwością amatora, o którym nawet najchytrzejsi kupcy nie mogli powiedzieć, że potrafili go wywieść w pole. Kochał swoje zbiory. Kochał je łapczywie jak skąpiec, zazdrośnie jak kochanek.
Co wieczór o zachodzie słońca baron zamyka i rygluje czworo okutych żelazem drzwi na dwóch krańcach mostu i przy wejściu z głównego dziedzińca. Wystarczy je tylko ruszyć, by w ciszy zadźwięczały alarmowe dzwonki. Od strony Sekwany nie ma się czego obawiać: tu skała wyrasta z niej prostopadle.
Pewnego wrześniowego piątku listonosz jak zwykle stanął na przyczółku zamku. I jak codziennie baron własnoręcznie uchylił ciężkie skrzydło drzwi.
Przyjrzał się listonoszowi tak uważnie, jakby nie znał od lat tej poczciwej twarzy i filuternych chłopskich oczu, a listonosz powiedział, śmiejąc się:
– To zawsze tylko ja, panie baronie… Nikt inny w mojej bluzie i czapce.
– Nigdy nic nie wiadomo – burknął baron.
Listonosz podał mu plik dzienników i dorzucił:
– A teraz jeszcze coś nowego, panie baronie.
– Nowego?
– List… i w dodatku polecony.
Baron żył samotnie i nie mając ani przyjaciół, ani nikogo, kto by się nim interesował, nie otrzymywał nigdy żadnych listów. Toteż ten list od razu wydał mu się zwiastunem czegoś złego, powodem do obaw. Kim mógł być tajemniczy korespondent, który niepokoił go w jego zaciszu?
– Niech pan pokwituje odbiór, panie baronie.
Klnąc pod nosem, baron podpisał pokwitowanie. Potem wziął list, poczekał, aż listonosz zniknie za zakrętem drogi, przeszedł parę kroków, oparł się o barierkę mostu i rozerwał kopertę. Znalazł w niej złożoną we czworo kartkę papieru z takim odręcznym nagłówkiem: Więzienie de la Santé, Paryż.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki