Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy w pałacu hrabiego de Gesvres dochodzi do zuchwałej kradzieży słynnych obrazów, inspektor Ganimard wszczyna śledztwo. Pomaga mu błyskotliwy młodzieniec Izydor Beautrelet. To w nim Lupin znajdzie godnego siebie przeciwnika, który odkrywa, że rabunek arcydzieł to jedynie element układanki prowadzącej do wielkich tajemnic i miejsca ukrycia skarbów władców Francji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 225
Rajmunda nadsłuchiwała. Szmer znowu się powtórzył, dosyć wyraźny, aby odróżnić go od szmerów, które tworzy cisza nocna, a mimo to tak słaby, że nie mogła określić, skąd dochodził: czy z oddali, czy z bliska, czy miała go szukać w obszernym zamku, czy też w głębiach parku.
Powoli wstała. Okno jej pokoju było uchylone, otworzyła je więc na oścież. Blask księżyca oświetlał spokojnie trawniki i krzewy, od których odcinały się rozrzucone ruiny starego klasztoru; tutaj kolumna bez kapitelu, ówdzie nadkruszony łuk okna, tam odłam portyku lub kawał muru. Podmuch wiatru unosił się nad parkiem i poruszał z lekka świeżą zielenią drzew.
Wtem ten sam szmer… tym razem wyraźniejszy. Dochodził z lewej strony poniżej piętra, które zajmowała. Działo się więc coś w salonach zachodniej części zamku.
Chociaż z natury odważna i silna, ogarnęła ją niepewność i trwoga. Zarzuciła na siebie podomkę i pochwyciła zapałki.
– Rajmundo… Rajmundo…
Zza przymkniętych drzwi sąsiedniego pokoju dał się słyszeć głos słaby jak tchnienie oddechu. Po omacku podeszła do drzwi, gdy wtem jej kuzynka Zuzanna wybiegła z pokoju i wpadła w jej ramiona.
– Rajmundo… to ty? Słyszałaś?
– Tak… ty też nie spałaś?
– Zdaje mi się, że pies mnie obudził… lecz już dawno… Dlaczego teraz nie szczeka? Która może być godzina?
– Koło czwartej.
– Słuchaj… Na pewno ktoś chodzi w salonie!
– Nie ma obawy; twój ojciec tam jest, Zuzanno.
– Lecz może znajduje się w niebezpieczeństwie? Sypia przecież obok buduaru.
– Pan Daval też tam jest…
– Z drugiej strony zamku… Jakżebyś chciała, żeby usłyszał?
Były niezdecydowane, co począć. Czy wołać na ratunek? Własny głos je przerażał do tego stopnia, że nie śmiały tego uczynić. Lecz Zuzanna, która doszła do okna, starała się zagłuszyć okrzyk, wyrywający się z jej piersi:
– Patrz… tam człowiek… koło basenu…
Rzeczywiście, jakiś mężczyzna oddalał się szybkim krokiem, unosząc pod pachą przedmiot dosyć znacznych rozmiarów, który uderzał go po nogach i utrudniał mu chód. Lecz nie mogły rozpoznać, co to mogło być. Widziały go, gdy przechodził koło starej kaplicy i kierował się ku małej furtce w parkanie. Furtka ta musiała być otwarta, gdyż nagle zniknął, a nie słyszały zwykłego trzeszczenia zawiasów.
– Wyszedł z salonu – szepnęła Zuzanna.
– Niemożliwe, przecież schody prowadzą bardziej na lewo… Chyba że…
Jednakowa myśl przyszła im do głowy. Wychyliły się. Pod sobą ujrzały drabinkę opartą o gzyms pierwszego piętra. Słabe światło oświecało kamienny balkon. W tejże chwili inny mężczyzna, unoszący również jakiś przedmiot, przekroczył balustradę, zsunął się po drabince i uszedł tą samą drogą.
Zuzanna wystraszona, bez sił, padła na kolana, szepcąc:
– Wołajmy… o ratunek…
– Któżby przyszedł? Twój ojciec… a jeżeli jest ich tam jeszcze więcej… mogą się na niego rzucić…
– Więc co robić…? Można by zaalarmować służbę… twój dzwonek elektryczny łączy nas z ich piętrem.
– Tak… tak… dobra myśl… Oby tylko na czas przybiegli!
Rajmunda poszukała dzwonka przy łóżku i nacisnęła. Dźwięk rozległ się na górnym piętrze, lecz miały wrażenie, że i na dole usłyszano jego wyraźny głos.
Czekały. Cisza stawała się przerażającą, a nawet wietrzyk nie poruszał żadnym listkiem.
– Boję się… boję się – powtarzała Zuzanna.
Wtem w nocnej ciszy doszedł z dołu odgłos stłumionej walki, hałas przewracanych mebli, słowa, krzyki, a następnie głuchy, straszny jęk człowieka, którego duszą.
Rajmunda skoczyła do drzwi. Zuzanna tymczasem uchwyciła rozpaczliwym ruchem jej ramię.
– Nie odchodź… nie zostawiaj mnie samej, boję się…
Rajmunda odepchnęła ją i wybiegła na korytarz, za nią podążyła Zuzanna, słaniając się i jęcząc. Rajmunda dopadła schodów, i przeskakując stopnie, pędem biegła do drzwi salonu. Otworzywszy je, stanęła na progu jak wryta, gdy tymczasem Zuzanna przypadła do jej stóp. Na wprost nich stał mężczyzna z latarnią w ręce. Jednym ruchem skierował ją na obie młode dziewczyny, a oślepiając je blaskiem, spojrzał przeciągle w ich blade twarze; potem bez pośpiechu, ruchem najspokojniejszym w świecie wziął kaszkiet, podniósł kawałek papieru, dwa źdźbła słomy, starł ślady stóp na dywanie, zbliżył się do balkonu i obracając się raz jeszcze ku młodym dziewczętom, oddał im głęboki ukłon i zniknął.
Pierwsza ocknęła się Zuzanna i pobiegła do buduaru, który dzielił salon od pokoju jej ojca, lecz straszny widok przedstawił się jej oczom. Przy słabym świetle księżyca zauważyła dwa ciała nieruchome, jedno obok drugiego. Pochyliła się nad jednym z nich.
– Ojcze… mój ojcze… to ty?… Cóż-że się stało? – wołała przerażona.
Po małej chwili hrabia de Gesvres poruszył się i odrzekł słabym głosem:
– Nie obawiaj się niczego… nie jestem zraniony… A Daval?… Czy żyje? Nóż… nóż…
W tym momencie dwóch służących wpadło ze świecami. Rajmunda przyklękła przy drugiej osobie i poznała Jana Davala, który był sekretarzem i powiernikiem hrabiego. Strumień krwi bluzgał z karku, twarz zaś powlekła się trupią bladością.
Rajmunda wstała, wróciła do salonu i zdejmując fuzję, którą umiała nabijać, wyszła na balkon.
Ów nieznajomy człowiek nie mógł być daleko, gdyż upłynęło zaledwie pięćdziesiąt do sześćdziesięciu sekund, jak się oddalił, a można było przypuszczać, że jest osobą przezorną i odstawił drabinkę, aby uniemożliwić pogoń. Rajmunda zauważyła go, gdy przechodził koło muru starego klasztoru, przyłożyła fuzję do ramienia, i spokojnie celując, pociągnęła za kurek. Mężczyzna upadł.
– Ach! Raniony… raniony… – wołał jeden ze służących. – Już nam teraz nie ujdzie. Idę po niego.
– Nie, Wiktorze, zdaje się, że się podnosi… idź lepiej i strzeż tej furtki w murze, gdyż może uciec tamtędy.
Wiktor odszedł pospiesznie, lecz nim wszedł do parku, mężczyzna znów upadł. Rajmunda przywołała drugiego służącego.
– Wojciechu, widzicie go tam…? Przy tej wielkiej arkadzie…?
– Tak, widzę… Czołga się po ziemi… Nie ma obawy, aby umknął.
– Stań tutaj i nie spuszczaj go z oczu.
– Nie ma sposobu się ukryć, z jednej strony ruiny, z drugiej trawnik.
– A ty, Wiktorze, pilnuj dobrze furtki – dodała, biorąc fuzję.
– Lecz panienka chyba nie idzie?
– A jakże – rzekła stanowczym głosem. – Zostaw mnie… został jeszcze jeden nabój. Jeżeli się ruszy…
Wyszła. Chwilę później zobaczył ją Wojciech kierującą swe kroki ku ruinom. Z okna wołał:
– Zaczołgał się za łuk. Straciłem go z oczu, niech panienka się ma na baczności.
Rajmunda obeszła ruiny, aby w ten sposób uniemożliwić ucieczkę. Wkrótce i jej Wojciech nie widział. Po upływie kilku minut zaniepokoił się. Obawiając się stracić ruiny z oczu, starał się dosięgnąć drabinkę, zamiast po prostu zejść schodami. Po chwili dosięgnął ją wreszcie, szybko się po niej zsunął na ziemię i pobiegł wprost do miejsca, w którym ostatni raz widział nieznajomego. Po trzydziestu krokach spotkał się z Rajmundą, która w towarzystwie Wiktora szukała ranionego.
– No i cóż? – zapytał.
– Niemożliwe go złapać – odrzekł Wiktor.
– A furtka?
– Zamknięta… otóż klucz.
– A mimo to… przecież…
– Och! Nie ujdzie nam… W ciągu dziesięciu minut znajdziemy bandytę.
Wystrzał z rewolweru zaalarmował także mieszkańców zabudowań folwarcznych, które znajdowały się na prawo w znacznej odległości, lecz jeszcze w obrębie parku. Toteż włodarz ze swym synem nadbiegł na pomoc, lecz po drodze nie spotkał nikogo.
– Do kaduka! – srożył się Wojciech. – Przecież ten łajdak nie mógł wyjść poza ruiny. Musimy go znaleźć w jakiejś dziurze.
Zorganizowali więc formalną nagonkę, przejrzeli każdy krzew, odchylając zbite łodygi powoju pnącego się po kolumnach. Przekonali się, że kaplica była szczelnie zamknięta, że żaden witraż nie był uszkodzony. Obeszli naokoło klasztor, zaglądając do wszystkich możliwych skrytek. Poszukiwania okazały się bezskuteczne.
Zrobiono tylko jedno odkrycie: w miejscu, w którym upadł ów nieznajomy raniony przez Rajmundę, znaleziono kaszkiet szoferski z jasnobrunatnej skórki. Poza tym – nic.
Już o godzinie szóstej rano zawezwano żandarmerię z Ouville-la-Riviere, która niezwłocznie udała się na miejsce wypadku, wysyłając ekspresem do sądu w Dieppe opis owego zajścia i referując między innymi, że „przyłapano przywódcę oraz znaleziono sztylet, którym morderstwo zostało dokonane”.
O godzinie dziesiątej dwie wynajęte dorożki zjeżdżały wolno z góry znajdującej się opodal zamku. W jednej z nich jechał zastępca prokuratora i sędzia śledczy ze swoim sekretarzem, w drugiej dwóch reporterów – jeden przysłany przez „Journal de Rouen”, drugi przez jedną z wielkich gazet paryskich.
Nareszcie ukazał im się stary zamek. Dawniej była to siedziba przeorów klasztoru d’Ambrumésy, zniszczona przez rewolucję, wyrestaurowana przez hrabiego de Gesvres, do którego należała od lat dwudziestu. Zamek ów składał się z głównego budynku, nad którym wznosiła się wieża z zegarem, i z dwóch skrzydeł, które były obwiedzione balkonem.
Z dala, między wsiami Sainte-Marguerite a Varengeville widniał błękit morza.
Hrabia de Gesvres był wdowcem. Wysokiego wzrostu, o spokojnej fizjonomii, włosach przyprószonych siwizną. Bardzo bogaty, a mimo to sam dzierżył rządy rozległych swych włości, tylko z pomocą sekretarza Jana Davala. Miał przy sobie córkę Zuzannę, śliczne i delikatne stworzenie o jasnych włosach, i siostrzenicę Rajmundę, sierotę, którą przyjął do siebie, gdy rodzice ją odumarli. Czas upływał im spokojnie i jednostajnie. Od czasu do czasu przyjmowali znajomych z sąsiedztwa, a latem prawie codziennie wyjeżdżali do Dieppe.
Gdy komisja zajechała, sędzia śledczy wysłuchał raportu żandarma Quevillona. Wprawdzie dotąd nie schwytano winnego, lecz park był cały obstawiony, więc ucieczka rannego była niemożliwa. Następnie udali się wszyscy na pierwsze piętro. Uderzył ich nadzwyczajny ład, jaki tam panował. Każdy sprzęt, każde cacko zdawało się być na swoim miejscu, nie zauważono, żeby czegokolwiek brakowało. Po prawej i lewej stronie wisiały wspaniałe gobeliny flamandzkie. W głębi na sztalugach znajdowały się cztery płótna w staroświeckich ramach przedstawiające sceny mitologiczne. Oryginały Rubensa, jak również i gobeliny flamandzkie zostały przekazane hrabiemu de Gesvres przez ciotecznego wuja, markiza de Bobadilla, hiszpańskiego granda.
Pan Filleul zauważył:
– Jeżeli kradzież była pobudką zbrodni, to zdaje się, że salon ten nie przedstawiał dla nich wartości.
– Któż to wie! – odrzekł zastępca prokuratora, który mówił mało, lecz zwykle oponował wywodom sędziego.
– Ależ, mój kochany panie, pierwszym zadaniem włamywacza byłoby zabranie tych oto obrazów i gobelinów, których wartość jest ogólnie znana.
– Może nie miał czasu, aby do tego się zabrać.
– Otóż przekonamy się.
W tym momencie wszedł hrabia de Gesvres z towarzyszącym mu lekarzem. Hrabia nie poniósł żadnych obrażeń w czasie napadu, był swobodny i przyjaźnie przywitał obydwóch urzędników. Następnie otworzył drzwi prowadzące do buduaru.
Od czasu popełnienia zbrodni nikt tam nie był z wyjątkiem lekarza. Pokój w porównaniu z salonem przedstawiał straszny nieład. Dwa krzesła wywrócone, stół strzaskany i dużo przedmiotów leżących na podłodze. Tu i owdzie zauważono krople krwi. Lekarz odchylił prześcieradło, którym było nakryte ciało. Jan Daval leżał rozciągnięty na plecach, z podłożonymi pod siebie rękoma. Miał na sobie swoje codzienne aksamitne ubranie, na nogach buty nabite gwoździami. Gdy mu zdjęto krawat i kołnierzyk, zauważono nisko na szyi wąską ranę.
– Śmierć musiała nastąpić natychmiast – orzekł lekarz. – Jedno pchnięcie noża wystarczyło.
– Był to zapewne ten nóż, który zauważyłem na kominku w salonie obok kaszkietu szoferskiego – rzekł sędzia.
– Tak – potwierdził hrabia de Gesvres – ów nóż stąd zabrano. Wisiał na ścianie z innymi zbrojami, spośród których moja siostrzenica, panna de Saint-Véran, zdjęła fuzję. Co zaś do kaszkietu, należy on zapewne do mordercy.
Pan Filleul przypatrywał się jeszcze dokładnie rozmaitym przedmiotom, zadał kilka pytań lekarzowi, następnie zwrócił się do pana de Gesvresa, aby zechciał opowiedzieć, co widział i co wie o całej tej sprawie. W kilku słowach hrabia opisał zajście:
– Źle spałem tej nocy, miałem ustawicznie wrażenie, że słyszę jakiś szmer. Naraz, gdy otworzyłem oczy, ujrzałem Jana Davala ze świeczką w ręce; stał przy moim łóżku. Był ubrany, jak to panowie widzicie, gdyż lubił często późno w noc pracować. Zdawał się mocno wzburzony i rzekł do mnie po cichu: „Są jacyś ludzie w salonie”. Oczywiście słyszałem hałas. Ubrałem się pospiesznie i uchyliłem drzwi buduaru. W tym momencie pchnięto drzwi naprzeciw salonu, a w nich ukazał się jakiś mężczyzna, który rzucił się na mnie, uderzając mnie pięścią w kark. Wybaczycie panowie, że opowiadam całe zajście bez szczegółów, lecz to wskutek tego, że sam przypominam sobie tylko główne fakty, które następowały po sobie z błyskawiczną szybkością.
– Cóż potem?
– Potem nic nie pamiętam. Straciłem przytomność. Gdy się ocknąłem, zobaczyłem Davala, który leżał przy mnie śmiertelnie raniony.
– Nie posądza pan nikogo?
– Nikogo.
– Nie ma pan nieprzyjaciół?
– Nie znam ich przynajmniej.
– A pan Daval nie miał ich również?
– Daval miałby mieć nieprzyjaciół? To niemożliwe, był najlepszym człowiekiem na świecie. Od dwudziestu lat Daval był moim sekretarzem, a właściwie powiernikiem, ludzie otaczali go zawsze miłością i sympatią.
– Mimo to było włamanie, popełniono morderstwo, musi być przecież jakaś przyczyna.
– Jakaś przyczyna? Ależ to zupełnie jasne, okradziono mnie.
– A cóż panu skradziono?
– Nic!
– Jak to?
– Niczego mi nie skradziono i niczego mi nie brakuje, a jednak coś wynoszono.
– Lecz co?
– Otóż to, że nie wiem. Lecz córka moja i siostrzenica powiedzą panu, że widziały dwóch mężczyzn unoszących wielkie paki.
– Tym paniom…
– Tym paniom pewnie się śniło. Powiedziałbym prawie to samo, gdyż od rana staram się znaleźć, czego brakuje i dotychczas nic nie zauważyłem. Zresztą może je pan sam zapytać.
Poproszono obie kuzynki do wielkiego salonu. Zuzanna prawie nie mogła mówić, tak była jeszcze przestraszona. Rajmunda, energiczniejsza i odważniejsza, także ładniejsza, z iskrzącym wzrokiem ciemnych oczu, opowiedziała owo zajście nocne i swój w nim udział.
– Obstaje pani przy swoim zeznaniu?
– Tak. Ludzie, którzy przechodzili przez park, unosili jakieś przedmioty.
– A ten trzeci?
– Ten wracał z pustymi rękoma.
– Może nam pani opisać, jak wyglądał?
– Cały czas miał zwrócony na nas oślepiający blask latarni, mogę więc tylko powiedzieć, że wydał mi się wysoki i barczysty.
– Czy według pani tak właśnie wyglądał? – zapytał sędzia Zuzannę de Gesvres.
– Tak… właściwie nie… – namyślając się, odrzekła Zuzanna. – Zdaje mi się, że był średniego wzrostu i szczupły.
Pan Filleul uśmiechnął się. Był bowiem przyzwyczajony, że naoczni świadkowie jednego i tego samego zdarzenia sprzeczne składali zeznania.
– Otóż dowiedzieliśmy się o dwóch faktach. Najpierw o człowieku, tym z salonu, który był równocześnie wysoki i niski, barczysty i szczupły, następnie o dwóch nieznajomych, tych z parku, którzy są posądzeni o zabranie z salonu przedmiotów… które się jeszcze tutaj znajdują.
Pan Filleul był sędzią ze szkoły ironistów, jak sam mawiał o sobie. Nie lekceważył również galerii ani najmniejszej okazji, gdzie mógłby pokazać publiczności swą bystrość i dar wymowy, o czym świadczyła liczba napływających do salonu osób. Do dziennikarzy przyłączył się włodarz z synem, następnie cały personel pałacowy i dwaj woźnice, którzy przywieźli panów z Dieppe.
Sędzia mówił dalej:
– Musimy teraz dowiedzieć się, w jaki sposób zniknęła ta trzecia osoba. Pani strzeliła z fuzji z okna.
– Tak, ów nieznajomy dochodził prawie do grobowca pokrytego głogami, na lewo od klasztoru.
– Lecz podniósł się.
– Do połowy tylko. Wiktor zszedł w tej chwili, aby czuwać przy furtce, ja poszłam go szukać, zostawiając tutaj na straży Wojciecha.
Wojciech z kolei przedstawił swoje zeznania. Sędzia zawyrokował:
– W takim razie ranny nie mógł umknąć ani na lewo, gdyż twój towarzysz pilnował drzwi, ani na prawo, gdyż byłbyś go widział przechodzącego przez trawnik. A więc, myśląc logicznie, musi się obecnie znajdować na tej wąskiej przestrzeni, którą mamy przed oczyma.
– Takie jest moje przekonanie.
– Czy pani także jest tego zdania?
– Tak.
– Ja również tak myślę – rzekł Wiktor.
Zastępca prokuratora odezwał się filuternie:
– Zatem pole badań jest nadzwyczaj wąskie, nic nam nie pozostaje, jak prowadzić dalej poszukiwania rozpoczęte przed czterema godzinami.
Pan Filleul wziął kaszkiet z kominka, obejrzał ze wszystkich stron, a przywołując brygadiera żandarmerii, rzekł mu na stronie:
– Poślij niezwłocznie jednego z twoich ludzi do Dieppe, do kapelusznika Maigreta, ulica de la Barre, i niech poprosi, aby pan Maigret powiedział nam, jeżeli to możliwe, komu sprzedał ten kaszkiet.
„Pole badań”, według słów zastępcy prokuratora, obejmowało przestrzeń między pałacem, trawnikiem z prawej, kątem muru z lewej strony i murem naprzeciw pałacu. Było to zaledwie sto metrów kwadratowych, gdzie tu i ówdzie sterczały ruiny d’Ambrumésy, sławnego średniowiecznego klasztoru.
Szybko na pogniecionej trawie zauważono przejście uciekającego. W dwóch miejscach spostrzeżono znaki skrzepłej krwi. Na zakręcie, koło arkady, która stanowi koniec klasztoru, wszelki ślad zaginął, gdyż na ziemi zasypanej igliwiem nic nie było widać.
W jaki więc sposób ranny mógł ukryć się przed oczami młodej dziewczyny, Wiktora i Wojciecha? Gdzież ukrywa się ów nieznajomy? Gdyż służący, a następnie żandarmi przejrzeli każdy kącik, każde zagłębienie, a nawet odsunęli kilka płyt nagrobnych!
Sędzia kazał ogrodnikowi mającemu klucz otworzyć kaplicę. Kapliczka przedstawiała prawdziwy klejnot rzeźby, jakby relikwiarz z kamienia, którego nie zniszczył ani czas, ani rewolucja. Kapliczka ta była zawsze uważana za jeden z cudów architektury gotyckiej, z mnóstwem przecudnie rzeźbionych figur i z misternie cyzelowanym portykiem. Wewnątrz nie posiadała żadnych ornamentacji, z wyjątkiem ołtarza, który wykonano z kararyjskiego marmuru. W niej nie można się było ukryć, a nade wszystko trzeba się było najpierw do niej dostać. Lecz w jaki sposób?
Dotarli nareszcie do furtki, którą weszli nieproszeni goście. Wychodziła ona na boczną dróżkę, otoczoną murem z jednej, a laskiem z drugiej strony. Pan Filleul pochylił się. Na piasku były wyraźne ślady opon automobilowych; jakoż po wystrzale Rajmundzie i Wiktorowi zdawało się, że słyszeli hałas ruszającego automobilu.
Sędzia śledczy zauważył:
– Zapewne ranny uciekł ze swoimi wspólnikami.
– Niemożliwe – zawołał Wiktor. – Byłem tam, gdy tymczasem panienka i Wojciech widzieli go jeszcze.
– Jakże to możliwe! W takim razie musi się przecież gdzieś ukrywać.
– On znajduje się tutaj – z przekonaniem potwierdzili obydwaj służący.
Sędzia wzruszył ramionami i odwrócił się niezadowolony. Sprawa źle się rozpoczynała. Popełniono kradzież, a mimo to niczego nie brakło. Doprawdy, nie było z czego się cieszyć.
Zrobiło się późno. Pan de Gesvres kazał prosić na śniadanie prawników, jak też obydwóch dziennikarzy. Jedzono w milczeniu. Następnie pan Filleul przeszedł do salonu i wypytywał raz jeszcze służbę. Wtem na dziedzińcu rozległ się tętent kopyt końskich i po chwili wszedł żandarm, którego wysłano do Dieppe.
– No i cóż, widziałeś kapelusznika – wykrzyknął sędzia zniecierpliwiony, chcąc jak najprędzej dowiedzieć się, komu sprzedano kaszkiet.
– Widziałem pana Maigret. Kaszkiet kupił woźnica.
– Woźnica?
– Tak, woźnica stanął ze swoim powozem przed magazynem i prosił dla swojego pana o kaszkiet z żółtej skórki. Był tylko ten jeden. Zapłacił i oddalił się pospiesznie.
– Jakiego rodzaju był jego powóz?
– To był wolant.
– Którego dnia kupiony?
– Którego dnia? Dzisiaj rano, o ósmej.
– Dzisiaj rano? Cóż za brednie nam opowiadasz.
– Kaszkiet ten kupiono dzisiaj rano.
– Ależ to niepodobna, gdyż znaleziono go tej nocy w parku. Ażeby go znaleźć, musiał się tutaj znajdować, musiał więc być wcześniej kupiony.
– Nie, dzisiaj. Kapelusznik wyraźnie powiedział.
Na chwilę zapanowało milczenie. Oszołomiony sędzia śledczy starał się zrozumieć tę zagadkę. Naraz podskoczył, uderzony błyskiem prawdopodobieństwa.
– Niechaj przyjdzie woźnica, który nas dzisiaj rano przywiózł! Ten, który powoził wolantem. Niech zaraz przyjdzie!
Brygadier żandarmerii ze swym podwładnym oddalili się spiesznie, udając się do stajen. Po kilku minutach brygadier wrócił, nie prowadząc nikogo.
– A woźnica?
– Kazał się w kuchni obsłużyć, zjadł śniadanie i potem…
– Potem cóż?
– Umknął.
– Ze swym wolantem?
– Nie. Pod pretekstem, że chce odwiedzić krewnego w Ouville pożyczył sobie rower od stajennego. Otóż jego kapelusz i palto.
– Przecież nie jechał z gołą głową?
– Nie, wyjął z kieszeni kaszkiet, w którym pojechał.
– Kaszkiet mówisz?
– Tak, zdaje się, że z żółtej skórki.
– Z żółtej skórki! Ależ niemożliwe, kiedy ten kaszkiet znajduje się tutaj.
– Prawda, panie sędzio, lecz jego kaszkiet wygląda tak samo.
Zastępca prokuratora uśmiechnął się ironicznie.
– Bardzo ciekawe! Bardzo zabawne! Były dwa kaszkiety! Jeden prawdziwy, który umknął na głowie pseudowoźnicy; drugi fałszywy, który trzymamy w ręku. Ach! Ten poczciwiec wystrychnął nas na dudków.
– Gonić go! Łapać go! – krzyczał pan Filleul. – Brygadierze Quevillon, poślij dwóch z twoich ludzi, niech pędzą co koń wyskoczy!
– Już będzie daleko o tej porze – rzekł zastępca prokuratora.
– Chociażby był na końcu świata, musimy go mieć.
– Mam nadzieję, że tak będzie, lecz myślę, panie sędzio, że powinniśmy naszą działalność prowadzić tutaj dalej. Zechce pan przeczytać to pismo, które znalazłem w kieszeni płaszcza.
– Jakiego płaszcza?
– Woźnicy.
Pan Filleul odebrał kartkę złożoną na cztery części, na której ołówkiem były napisane niewyrobionym pismem słowa: „Biada panience, jeżeli zabiła naszego szefa”.
Zajście to wywołało pewne emocje.
– Dobrze, jesteśmy przynajmniej uprzedzeni – szepnął zastępca prokuratora.
– Proszę nie niepokoić się, panie hrabio – rzekł sędzia. – Panie również nie potrzebują się niczego obawiać. Pogróżka ta nie ma żadnego znaczenia, przecież my jesteśmy na miejscu. Zarządzimy wszelkie środki ostrożności. Ja odpowiadam za państwa spokój. Co do panów – rzekł, zwracając się do reporterów – liczę na panów dyskrecję. Dzięki mej uprzejmości byliście panowie obecni przy prowadzonym śledztwie. Źle byście panowie się odwdzięczyli, gdyby…
Naraz przerwał, jak gdyby jakaś myśl przyszła mu do głowy, patrzył badawczo na młodych ludzi, a zbliżając się do jednego z nich, zapytał:
– W jakiej gazecie pan pracuje?
– W „Journal de Rouen”.
– Ma pan legitymację?
– Proszę, oto ona.
Legitymacja była w porządku; nie było nic do dodania. Pan Filleul zwrócił się do drugiego dziennikarza:
– A pan?
– Ja?
– Tak, pan, pytam, w jakiej gazecie pan pracuje.
– Mój Boże, panie sędzio, ja pisuję do rozmaitych gazet… po trosze wszędzie…
– A pańska legitymacja?
– Nie mam żadnej.
– Ach! Jak to możliwe?
– Jeżeli się chce mieć poświadczenie od jakiego pisma, trzeba pisywać ciągle.
– Więc cóż?
– Ja jestem tylko przygodnym współpracownikiem. Rozsyłam do wielu pism artykuły, które są drukowane… lub wrzucane do kosza, zależnie od okoliczności.
– W takim razie proszę o nazwisko i pańskie papiery.
– Nazwisko moje nie powie panu wiele, co się zaś tyczy papierów, nie posiadam żadnych.
– Nie ma pan żadnych papierów, które by wskazywały na pański zawód?
– Ja nie mam zawodu!
– Ależ, mój panie – rzekł sędzia tonem, w którym przebijało się pewne zniecierpliwienie. – Nie myśli pan chyba, że zachowa swoje incognito po tym, co usłyszał, dostawszy się tutaj podstępem.
– Zwracam uwagę, panie sędzio, że gdy tutaj przyszedłem, nikt mnie o nic nie pytał. A następnie, zdaje mi się, że postępowanie sądowe nie było tajne, gdyż wszyscy byli obecni… nawet jeden z przestępców.
Mówił spokojnie, tonem nadzwyczaj ugrzecznionym. Był to zupełnie młody człowiek, bardzo wysoki, bardzo szczupły, ubrany bez wszelkiej kokieterii, w zbyt krótkie spodnie, w za ciasny tużurek. Twarz miał rumianą jak panienka, czoło szerokie, włosy zaczesane do góry i blond brodę nierówną i źle przyciętą. W jego oczach błyszczała inteligencja. Nie wydawał się zakłopotany, tylko uśmiechał się uśmiechem nader sympatycznym, w którym nie było cienia ironii.
Pan Filleul przyglądał mu się uważnie z rosnącą nieufnością. Dwaj żandarmi przybliżyli się do niego. Młodzieniec odezwał się wesoło:
– Jak widzę, panie sędzio, posądza mnie pan, że należę do współwinnych. Lecz gdyby tak było, czy nie umknąłbym w odpowiedniej chwili, idąc za przykładem mego towarzysza?
– Mógł pan mieć nadzieję…
– Każda nadzieja byłaby absurdem. Proszę się zastanowić, panie sędzio, a przyzna pan, że logicznie myśląc…
Pan Filleul spojrzał mu prosto w oczy i przerwał sucho:
– Dosyć żartów! Nazwisko pana!
– Izydor Beautrelet.
– Zawód?
– Uczeń klasy maturalnej w liceum Janson de Sailly.
Pan Filleul rozwarł szeroko oczy.
– Cóż za głupstwa mi pan opowiada? Uczeń klasy maturalnej…
– W liceum Janson, ulica de la Pompe, numer…
– Ach! Mój panie, drwisz sobie ze mnie – krzyczał pan Filleul. – Nie wolno żartować ponad miarę!
– Zaręczam panu, panie sędzio, że pańskie zachowanie wprawia mnie w zdumienie. Cóż przeszkadza, ażeby uznał mnie pan za ucznia w liceum Janson? Czy moja broda? Proszę się uspokoić – jest przyprawiona.
Izydor Beautrelet oderwał brodę. Jego twarz bez zarostu wydawała się jeszcze młodsza i różowsza, wyglądał jak prawdziwy uczeń. Prawie dziecięcy uśmiech osiadł na jego wargach.
– Jest pan przekonany, panie sędzio, o prawdziwości moich słów? Czy potrzeba panu jeszcze innego dowodu? Ale otóż, proszę przeczytać adres na kopercie zawierającej list mego ojca: „WPan Izydor Beautrelet, uczeń liceum Janson de Sailly”.
Panu Filleul nie podobało się całe to zajście, zapytał więc opryskliwie:
– Cóż więc pan tutaj robi?
– Mój Boże… kształcę się.
– Do tego służą uniwersytety… wasz na przykład.
– Zapomina pan, panie sędzio, że mamy dzisiaj dwudziesty piąty kwietnia, mam ferie wielkanocne.
– Więc cóż?
– Więc wolno mi spędzać wakacje w taki sposób, w jaki mi się podoba.
– A pański ojciec?
– Ojciec mieszka daleko, w Sabaudii, on sam radził mi zrobić małą przejażdżkę nad brzeg la Manche.
– Z przyprawioną brodą?
– Och nie. Myśl jest moja. W liceum mówimy często o przygodach awanturniczych i tajemniczych zajściach, czytamy romanse kryminalne, w których ludzie się przebierają. Wymyślamy sobie historie najrozmaitsze. Chciałem się więc zabawić, dlatego przyprawiłem sobie tę oto brodę. Wskutek tego osiągnąłem ten efekt, że traktowano mnie poważnie, podałem się za reportera paryskiego pisma. Jakoż wczoraj wieczorem spotkałem mojego kolegę z Rouen, a dowiedziawszy się o zajściu w d’Ambrumésy, zaproponowałem mu towarzyszenie panom, płacąc za powóz do spółki.
Izydor Beautrelet opowiadał w sposób trochę naiwny, lecz z nadzwyczajną prostotą, którą sobie ujął obecnych. Toteż pan Filleul, chociaż jeszcze z niedowierzaniem, zapytał łaskawiej:
– I jesteś zadowolony z tej wycieczki?
– Jestem zachwycony, tym bardziej że dotychczas nigdy nie byłem obecny przy tego rodzaju sprawie, a tej nic nie brakuje, aby była interesująca.
– Posiada nawet tajemnicze komplikacje.
– Które roznamiętniają, panie sędzio. Fakty same wychodzą na jaw, grupują się jednak przeciw drugim i tworzą prawdopodobną rzeczywistość…
– Jakże prędko wypowiadasz swoje zdanie, młodzieńcze. Czy chciałeś przez to dać poznać, że doszedłeś do rozwiązania tej zagadki?
– Och! Bynajmniej – śmiejąc się, odrzekł Beautrelet. – Są tylko pewne dane, według których można sobie wyrobić opinię, a są znowu inne tak jasne, że na ich podstawie można sobie sąd wyrobić.
– Ależ… to zaczyna być ciekawe i nareszcie może dowiem się czegoś, bo ze wstydem wyznać muszę, że sprawa ta dotychczas jest dla mnie zupełnie niezrozumiała.
– To dlatego, panie sędzio, że nie miał pan czasu zastanowić się nad tym. Przede wszystkim trzeba rozważać. Rzadko bowiem się zdarza, aby fakty same przez się nie prowadziły do rozwiązania.
– Czy i tym razem można zastosować pańską maksymę?
– Najzupełniej; czy pan nie podziela mego zdania? W każdym razie nie znam innych faktów jak te, które są zapisane w postępowaniu sądowym.
– To doskonale! Więc gdybym pana zapytał, jakie przedmioty skradziono w salonie?
– Odpowiedziałbym, że wiem.
– Brawo! Pan wie, zdaje się, więcej, niż sam właściciel pan de Gesvres. A gdybym pana zapytał o nazwisko mordercy?
– Odpowiedziałbym również, że je znam.
Nastąpiło ogólne poruszenie. Zastępca prokuratora, jak również dziennikarz, przysunęli się bliżej. Pan de Gesvres i panienki słuchały uważnie, zaciekawione pewnością siebie i spokojem, z jakim Beautrelet odpowiadał.
– Zna pan nazwisko mordercy?
– Tak.
– I miejsce, w którym się obecnie znajduje?
– Tak.
Pan Filleul zatarł ręce:
– Co za szczęście! Pochwycenie tego ptaszka będzie chlubą dla mojej kariery. I może pan w tej chwili podać mi te informacje?
– Zaraz… tak… chociaż, jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, panie sędzio, to wolałbym być obecny aż do końca przesłuchań.
– Ależ nie… nie… mów zaraz, młodzieńcze.
W tejże chwili Rajmunda de Saint-Véran, która od początku rozmowy nie spuszczała z oka Izydora Beautreleta, zwróciła się do pana Filleul:
– Panie sędzio…
– Cóż sobie pani życzy?
Zawahała się, następnie utkwiwszy wzrok w Izydorze, rzekła:
– Bądź pan łaskaw, panie sędzio, zapytać się, z jakiego powodu ten pan przechadzał się wczoraj na drodze, która prowadzi do furtki.
Był to cios, którego Beautrelet się nie spodziewał.
– Mnie pani widziała wczoraj, mnie?
Rajmunda przez chwilę nie odpowiadała. Patrzyła tylko uporczywie na Izydora, jak gdyby chciała się utwierdzić w swoim mniemaniu.
– Przechodząc przez lasek, zauważyłam wczoraj młodego człowieka wzrostu tego pana, ubrany był jak on, miał brodę taką samą… i miałam to wrażenie, że starał się ukryć.
– I to miałem być ja?
– Byłoby mi trudno twierdzić stanowczo, gdyż nie przywiązywałam żadnej wagi do tego spotkania. A jednak, zdaje mi się, że widziałam pana… jeżeli zaś jest przeciwnie, dziwne byłoby to podobieństwo.
Pan Filleul zmieszał się. Raz wywiedziony w pole przez jednego ze współwinnych, pozwolił się oszukać po raz drugi przez tego, który mianował się być jego kolegą? Wprawdzie zachowanie młodzieńca przemawiało na jego korzyść, lecz któż może przewidzieć?
– Cóż pan na to odpowie?
– Że pani się myli i łatwo mi tego dowieść, wczoraj o tej godzinie byłem w Veules.
– Trzeba tę rzecz sprawdzić. W każdym razie sytuacja się zmieniła. Brygadierze, jeden z twoich ludzi będzie panu towarzyszył.
Twarz Izydora wyrażała niezadowolenie.
– A długo to potrwa? – zapytał.
– Tak długo, aż zbierzemy wszystkie informacje.
– Panie sędzio, prosiłbym, aby tę sprawę załatwić z możliwie największą dyskrecją i delikatnością…
– A to dlaczego?
– Ojciec mój jest stary. A my kochamy się bardzo… nie chciałbym, aby martwił się z mego powodu.
Trochę płaczliwy głos Izydora nie podobał się sędziemu. Zakrawało to na melodramat. W każdym razie przyrzekł zastosować się do życzenia.
– Dzisiaj wieczór… najpóźniej jutro będę wiedział, co myśleć o całym zajściu.
Zbliżał się wieczór. Sędzia wrócił znowu do ruin klasztoru. Nie dopuszczając ciekawskich, sam dyrygował poszukiwaniami, metodycznie dzieląc przestrzeń i każdą część przetrząsając z osobna. Z zapadnięciem zmroku sprawa nie posunęła się o krok dalej, a pan Filleul oznajmił całej hordzie reporterów, którzy tymczasem oblegli zamek:
– Moi panowie, wszystkie zebrane szczegóły każą się nam domyślać, że morderca znajduje się tuż blisko… powtarzam: wszystkie szczegóły – oprócz faktu, że nie możemy go znaleźć. Moim więc zdaniem musiał umknąć. Musimy go zatem szukać poza murami zamku.
Dla pewności zostawił kilku ludzi z brygadierem żandarmerii na czele, aby czuwali w parku. Następnie przejrzał raz jeszcze oba salony, zwiedził cały zamek, a skompletowawszy wszelkie potrzebne wiadomości, wrócił do Dieppe w towarzystwie zastępcy prokuratora.
Nadeszła noc. Ponieważ mały salonik miał zostać otwarty, przeniesiono ciało Jana Davala do innego apartamentu. Dwie kobiety ze wsi czuwały przy zwłokach w towarzystwie Zuzanny i Rajmundy. Na parterze zaś w starym refektarzu Izydor Beautrelet drzemał na ławie pod dozorem posterunkowego. Żandarmi zaś z włodarzem i z kilkunastoma chłopami zajęli posterunki między ruinami i wzdłuż muru.
Do godziny jedenastej żaden szmer nie przerywał nocnej ciszy. Lecz dziesięć minut później usłyszano wystrzał w przeciwnej stronie zamku.
– Uwaga! – zabrzmiał głos brygadiera. – Dwóch ludzi zostanie tutaj… Fossier i Lecan… reszta biegiem za mną.
Zerwali się wszyscy, okrążając zamek z lewej strony. W cieniu przesunęła im się jakaś postać. Następnie drugi wystrzał usłyszano na krańcu folwarku. Gdy doszli do owego miejsca, równocześnie wystrzeliło kilka języków płomieni. Paliła się stara stodoła, do samego szczytu wypakowana słomą.
– Ach! Łajdaki! – wrzeszczał brygadier Quevillon. – To oni z pewnością podłożyli ogień, prędzej, dogonimy ich, nie mogą być daleko.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki