Tajemnica wydrążonej iglicy - Maurice Leblanc - ebook + książka

Tajemnica wydrążonej iglicy ebook

Leblanc Maurice

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy w pałacu hrabiego de Gesvres dochodzi do zuchwałej kradzieży słynnych obrazów, inspektor Ganimard wszczyna śledztwo. Pomaga mu błyskotliwy młodzieniec Izydor Beautrelet. To w nim Lupin znajdzie godnego siebie przeciwnika, który odkrywa, że rabunek arcydzieł to jedynie element układanki prowadzącej do wielkich tajemnic i miejsca ukrycia skarbów władców Francji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 225

Oceny
4,0 (3 oceny)
2
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strzał

Raj­munda nad­słu­chi­wała. Szmer znowu się powtó­rzył, dosyć wyraźny, aby odróż­nić go od szme­rów, które two­rzy cisza nocna, a mimo to tak słaby, że nie mogła okre­ślić, skąd docho­dził: czy z oddali, czy z bli­ska, czy miała go szu­kać w obszer­nym zamku, czy też w głę­biach parku.

Powoli wstała. Okno jej pokoju było uchy­lone, otwo­rzyła je więc na oścież. Blask księ­życa oświe­tlał spo­koj­nie traw­niki i krzewy, od któ­rych odci­nały się roz­rzu­cone ruiny sta­rego klasz­toru; tutaj kolumna bez kapi­telu, ówdzie nad­kru­szony łuk okna, tam odłam por­tyku lub kawał muru. Podmuch wia­tru uno­sił się nad par­kiem i poru­szał z lekka świeżą zie­le­nią drzew.

Wtem ten sam szmer… tym razem wyraź­niej­szy. Docho­dził z lewej strony poni­żej pię­tra, które zaj­mo­wała. Działo się więc coś w salo­nach zachod­niej czę­ści zamku.

Cho­ciaż z natury odważna i silna, ogar­nęła ją nie­pew­ność i trwoga. Zarzu­ciła na sie­bie podomkę i pochwy­ciła zapałki.

– Raj­mundo… Raj­mundo…

Zza przy­mknię­tych drzwi sąsied­niego pokoju dał się sły­szeć głos słaby jak tchnie­nie odde­chu. Po omacku pode­szła do drzwi, gdy wtem jej kuzynka Zuzanna wybie­gła z pokoju i wpa­dła w jej ramiona.

– Raj­mundo… to ty? Sły­sza­łaś?

– Tak… ty też nie spa­łaś?

– Zdaje mi się, że pies mnie obu­dził… lecz już dawno… Dla­czego teraz nie szczeka? Która może być godzina?

– Koło czwar­tej.

– Słu­chaj… Na pewno ktoś cho­dzi w salo­nie!

– Nie ma obawy; twój ojciec tam jest, Zuzanno.

– Lecz może znaj­duje się w nie­bez­pie­czeń­stwie? Sypia prze­cież obok budu­aru.

– Pan Daval też tam jest…

– Z dru­giej strony zamku… Jak­że­byś chciała, żeby usły­szał?

Były nie­zde­cy­do­wane, co począć. Czy wołać na ratu­nek? Wła­sny głos je prze­ra­żał do tego stop­nia, że nie śmiały tego uczy­nić. Lecz Zuzanna, która doszła do okna, sta­rała się zagłu­szyć okrzyk, wyry­wa­jący się z jej piersi:

– Patrz… tam czło­wiek… koło basenu…

Rze­czy­wi­ście, jakiś męż­czy­zna odda­lał się szyb­kim kro­kiem, uno­sząc pod pachą przed­miot dosyć znacz­nych roz­mia­rów, który ude­rzał go po nogach i utrud­niał mu chód. Lecz nie mogły roz­po­znać, co to mogło być. Widziały go, gdy prze­cho­dził koło sta­rej kaplicy i kie­ro­wał się ku małej furtce w par­ka­nie. Furtka ta musiała być otwarta, gdyż nagle znik­nął, a nie sły­szały zwy­kłego trzesz­cze­nia zawia­sów.

– Wyszedł z salonu – szep­nęła Zuzanna.

– Nie­moż­liwe, prze­cież schody pro­wa­dzą bar­dziej na lewo… Chyba że…

Jed­na­kowa myśl przy­szła im do głowy. Wychy­liły się. Pod sobą ujrzały dra­binkę opartą o gzyms pierw­szego pię­tra. Słabe świa­tło oświe­cało kamienny bal­kon. W tejże chwili inny męż­czy­zna, uno­szący rów­nież jakiś przed­miot, prze­kro­czył balu­stradę, zsu­nął się po dra­bince i uszedł tą samą drogą.

Zuzanna wystra­szona, bez sił, padła na kolana, szep­cąc:

– Wołajmy… o ratu­nek…

– Któżby przy­szedł? Twój ojciec… a jeżeli jest ich tam jesz­cze wię­cej… mogą się na niego rzu­cić…

– Więc co robić…? Można by zaalar­mo­wać służbę… twój dzwo­nek elek­tryczny łączy nas z ich pię­trem.

– Tak… tak… dobra myśl… Oby tylko na czas przy­bie­gli!

Raj­munda poszu­kała dzwonka przy łóżku i naci­snęła. Dźwięk roz­legł się na gór­nym pię­trze, lecz miały wra­że­nie, że i na dole usły­szano jego wyraźny głos.

Cze­kały. Cisza sta­wała się prze­ra­ża­jącą, a nawet wie­trzyk nie poru­szał żad­nym list­kiem.

– Boję się… boję się – powta­rzała Zuzanna.

Wtem w noc­nej ciszy doszedł z dołu odgłos stłu­mio­nej walki, hałas prze­wra­ca­nych mebli, słowa, krzyki, a następ­nie głu­chy, straszny jęk czło­wieka, któ­rego duszą.

Raj­munda sko­czyła do drzwi. Zuzanna tym­cza­sem uchwy­ciła roz­pacz­li­wym ruchem jej ramię.

– Nie odchodź… nie zosta­wiaj mnie samej, boję się…

Raj­munda ode­pchnęła ją i wybie­gła na kory­tarz, za nią podą­żyła Zuzanna, sła­nia­jąc się i jęcząc. Raj­munda dopa­dła scho­dów, i prze­ska­ku­jąc stop­nie, pędem bie­gła do drzwi salonu. Otwo­rzyw­szy je, sta­nęła na progu jak wryta, gdy tym­cza­sem Zuzanna przy­pa­dła do jej stóp. Na wprost nich stał męż­czy­zna z latar­nią w ręce. Jed­nym ruchem skie­ro­wał ją na obie młode dziew­czyny, a ośle­pia­jąc je bla­skiem, spoj­rzał prze­cią­gle w ich blade twa­rze; potem bez pośpie­chu, ruchem naj­spo­koj­niej­szym w świe­cie wziął kasz­kiet, pod­niósł kawa­łek papieru, dwa źdźbła słomy, starł ślady stóp na dywa­nie, zbli­żył się do bal­konu i obra­ca­jąc się raz jesz­cze ku mło­dym dziew­czę­tom, oddał im głę­boki ukłon i znik­nął.

Pierw­sza ock­nęła się Zuzanna i pobie­gła do budu­aru, który dzie­lił salon od pokoju jej ojca, lecz straszny widok przed­sta­wił się jej oczom. Przy sła­bym świe­tle księ­życa zauwa­żyła dwa ciała nie­ru­chome, jedno obok dru­giego. Pochy­liła się nad jed­nym z nich.

– Ojcze… mój ojcze… to ty?… Cóż-że się stało? – wołała prze­ra­żona.

Po małej chwili hra­bia de Gesvres poru­szył się i odrzekł sła­bym gło­sem:

– Nie oba­wiaj się niczego… nie jestem zra­niony… A Daval?… Czy żyje? Nóż… nóż…

W tym momen­cie dwóch słu­żą­cych wpa­dło ze świe­cami. Raj­munda przy­klę­kła przy dru­giej oso­bie i poznała Jana Davala, który był sekre­ta­rzem i powier­ni­kiem hra­biego. Stru­mień krwi blu­zgał z karku, twarz zaś powle­kła się tru­pią bla­do­ścią.

Raj­munda wstała, wró­ciła do salonu i zdej­mu­jąc fuzję, którą umiała nabi­jać, wyszła na bal­kon.

Ów nie­zna­jomy czło­wiek nie mógł być daleko, gdyż upły­nęło zale­d­wie pięć­dzie­siąt do sześć­dzie­się­ciu sekund, jak się odda­lił, a można było przy­pusz­czać, że jest osobą prze­zorną i odsta­wił dra­binkę, aby unie­moż­li­wić pogoń. Raj­munda zauwa­żyła go, gdy prze­cho­dził koło muru sta­rego klasz­toru, przy­ło­żyła fuzję do ramie­nia, i spo­koj­nie celu­jąc, pocią­gnęła za kurek. Męż­czy­zna upadł.

– Ach! Raniony… raniony… – wołał jeden ze słu­żą­cych. – Już nam teraz nie ujdzie. Idę po niego.

– Nie, Wik­to­rze, zdaje się, że się pod­nosi… idź lepiej i strzeż tej furtki w murze, gdyż może uciec tam­tędy.

Wik­tor odszedł pospiesz­nie, lecz nim wszedł do parku, męż­czy­zna znów upadł. Raj­munda przy­wo­łała dru­giego słu­żą­cego.

– Woj­cie­chu, widzi­cie go tam…? Przy tej wiel­kiej arka­dzie…?

– Tak, widzę… Czołga się po ziemi… Nie ma obawy, aby umknął.

– Stań tutaj i nie spusz­czaj go z oczu.

– Nie ma spo­sobu się ukryć, z jed­nej strony ruiny, z dru­giej traw­nik.

– A ty, Wik­to­rze, pil­nuj dobrze furtki – dodała, bio­rąc fuzję.

– Lecz panienka chyba nie idzie?

– A jakże – rze­kła sta­now­czym gło­sem. – Zostaw mnie… został jesz­cze jeden nabój. Jeżeli się ruszy…

Wyszła. Chwilę póź­niej zoba­czył ją Woj­ciech kie­ru­jącą swe kroki ku ruinom. Z okna wołał:

– Zaczoł­gał się za łuk. Stra­ci­łem go z oczu, niech panienka się ma na bacz­no­ści.

Raj­munda obe­szła ruiny, aby w ten spo­sób unie­moż­li­wić ucieczkę. Wkrótce i jej Woj­ciech nie widział. Po upły­wie kilku minut zanie­po­koił się. Oba­wia­jąc się stra­cić ruiny z oczu, sta­rał się dosię­gnąć dra­binkę, zamiast po pro­stu zejść scho­dami. Po chwili dosię­gnął ją wresz­cie, szybko się po niej zsu­nął na zie­mię i pobiegł wprost do miej­sca, w któ­rym ostatni raz widział nie­zna­jo­mego. Po trzy­dzie­stu kro­kach spo­tkał się z Raj­mundą, która w towa­rzy­stwie Wik­tora szu­kała ranio­nego.

– No i cóż? – zapy­tał.

– Nie­moż­liwe go zła­pać – odrzekł Wik­tor.

– A furtka?

– Zamknięta… otóż klucz.

– A mimo to… prze­cież…

– Och! Nie ujdzie nam… W ciągu dzie­się­ciu minut znaj­dziemy ban­dytę.

Wystrzał z rewol­weru zaalar­mo­wał także miesz­kań­ców zabu­do­wań fol­warcz­nych, które znaj­do­wały się na prawo w znacz­nej odle­gło­ści, lecz jesz­cze w obrę­bie parku. Toteż wło­darz ze swym synem nad­biegł na pomoc, lecz po dro­dze nie spo­tkał nikogo.

– Do kaduka! – sro­żył się Woj­ciech. – Prze­cież ten łaj­dak nie mógł wyjść poza ruiny. Musimy go zna­leźć w jakiejś dziu­rze.

Zor­ga­ni­zo­wali więc for­malną nagonkę, przej­rzeli każdy krzew, odchy­la­jąc zbite łodygi powoju pną­cego się po kolum­nach. Prze­ko­nali się, że kaplica była szczel­nie zamknięta, że żaden witraż nie był uszko­dzony. Obe­szli naokoło klasz­tor, zaglą­da­jąc do wszyst­kich moż­li­wych skry­tek. Poszu­ki­wa­nia oka­zały się bez­sku­teczne.

Zro­biono tylko jedno odkry­cie: w miej­scu, w któ­rym upadł ów nie­zna­jomy raniony przez Raj­mundę, zna­le­ziono kasz­kiet szo­fer­ski z jasno­bru­nat­nej skórki. Poza tym – nic.

Już o godzi­nie szó­stej rano zawe­zwano żan­dar­me­rię z Ouville-la-Riviere, która nie­zwłocz­nie udała się na miej­sce wypadku, wysy­ła­jąc eks­pre­sem do sądu w Dieppe opis owego zaj­ścia i refe­ru­jąc mię­dzy innymi, że „przy­ła­pano przy­wódcę oraz zna­le­ziono szty­let, któ­rym mor­der­stwo zostało doko­nane”.

O godzi­nie dzie­sią­tej dwie wyna­jęte dorożki zjeż­dżały wolno z góry znaj­du­ją­cej się opo­dal zamku. W jed­nej z nich jechał zastępca pro­ku­ra­tora i sędzia śled­czy ze swoim sekre­ta­rzem, w dru­giej dwóch repor­te­rów – jeden przy­słany przez „Jour­nal de Rouen”, drugi przez jedną z wiel­kich gazet pary­skich.

Naresz­cie uka­zał im się stary zamek. Daw­niej była to sie­dziba prze­orów klasz­toru d’Ambrumésy, znisz­czona przez rewo­lu­cję, wyre­stau­ro­wana przez hra­biego de Gesvres, do któ­rego nale­żała od lat dwu­dzie­stu. Zamek ów skła­dał się z głów­nego budynku, nad któ­rym wzno­siła się wieża z zega­rem, i z dwóch skrzy­deł, które były obwie­dzione bal­ko­nem.

Z dala, mię­dzy wsiami Sainte-Mar­gu­erite a Varen­ge­ville wid­niał błę­kit morza.

Hra­bia de Gesvres był wdow­cem. Wyso­kiego wzro­stu, o spo­koj­nej fizjo­no­mii, wło­sach przy­pró­szo­nych siwi­zną. Bar­dzo bogaty, a mimo to sam dzier­żył rządy roz­le­głych swych wło­ści, tylko z pomocą sekre­ta­rza Jana Davala. Miał przy sobie córkę Zuzannę, śliczne i deli­katne stwo­rze­nie o jasnych wło­sach, i sio­strze­nicę Raj­mundę, sie­rotę, którą przy­jął do sie­bie, gdy rodzice ją odumarli. Czas upły­wał im spo­koj­nie i jed­no­staj­nie. Od czasu do czasu przyj­mo­wali zna­jo­mych z sąsiedz­twa, a latem pra­wie codzien­nie wyjeż­dżali do Dieppe.

Gdy komi­sja zaje­chała, sędzia śled­czy wysłu­chał raportu żan­darma Quevil­lona. Wpraw­dzie dotąd nie schwy­tano win­nego, lecz park był cały obsta­wiony, więc ucieczka ran­nego była nie­moż­liwa. Następ­nie udali się wszy­scy na pierw­sze pię­tro. Ude­rzył ich nad­zwy­czajny ład, jaki tam pano­wał. Każdy sprzęt, każde cacko zda­wało się być na swoim miej­scu, nie zauwa­żono, żeby cze­go­kol­wiek bra­ko­wało. Po pra­wej i lewej stro­nie wisiały wspa­niałe gobe­liny fla­mandz­kie. W głębi na szta­lu­gach znaj­do­wały się cztery płótna w sta­ro­świec­kich ramach przed­sta­wia­jące sceny mito­lo­giczne. Ory­gi­nały Rubensa, jak rów­nież i gobe­liny fla­mandz­kie zostały prze­ka­zane hra­biemu de Gesvres przez cio­tecz­nego wuja, mar­kiza de Boba­dilla, hisz­pań­skiego granda.

Pan Fil­leul zauwa­żył:

– Jeżeli kra­dzież była pobudką zbrodni, to zdaje się, że salon ten nie przed­sta­wiał dla nich war­to­ści.

– Któż to wie! – odrzekł zastępca pro­ku­ra­tora, który mówił mało, lecz zwy­kle opo­no­wał wywo­dom sędziego.

– Ależ, mój kochany panie, pierw­szym zada­niem wła­my­wa­cza byłoby zabra­nie tych oto obra­zów i gobe­li­nów, któ­rych war­tość jest ogól­nie znana.

– Może nie miał czasu, aby do tego się zabrać.

– Otóż prze­ko­namy się.

W tym momen­cie wszedł hra­bia de Gesvres z towa­rzy­szą­cym mu leka­rzem. Hra­bia nie poniósł żad­nych obra­żeń w cza­sie napadu, był swo­bodny i przy­jaź­nie przy­wi­tał oby­dwóch urzęd­ni­ków. Następ­nie otwo­rzył drzwi pro­wa­dzące do budu­aru.

Od czasu popeł­nie­nia zbrodni nikt tam nie był z wyjąt­kiem leka­rza. Pokój w porów­na­niu z salo­nem przed­sta­wiał straszny nie­ład. Dwa krze­sła wywró­cone, stół strza­skany i dużo przed­mio­tów leżą­cych na pod­ło­dze. Tu i owdzie zauwa­żono kro­ple krwi. Lekarz odchy­lił prze­ście­ra­dło, któ­rym było nakryte ciało. Jan Daval leżał roz­cią­gnięty na ple­cach, z pod­ło­żo­nymi pod sie­bie rękoma. Miał na sobie swoje codzienne aksa­mitne ubra­nie, na nogach buty nabite gwoź­dziami. Gdy mu zdjęto kra­wat i koł­nie­rzyk, zauwa­żono nisko na szyi wąską ranę.

– Śmierć musiała nastą­pić natych­miast – orzekł lekarz. – Jedno pchnię­cie noża wystar­czyło.

– Był to zapewne ten nóż, który zauwa­ży­łem na kominku w salo­nie obok kasz­kietu szo­fer­skiego – rzekł sędzia.

– Tak – potwier­dził hra­bia de Gesvres – ów nóż stąd zabrano. Wisiał na ścia­nie z innymi zbro­jami, spo­śród któ­rych moja sio­strze­nica, panna de Saint-Véran, zdjęła fuzję. Co zaś do kasz­kietu, należy on zapewne do mor­dercy.

Pan Fil­leul przy­pa­try­wał się jesz­cze dokład­nie roz­ma­itym przed­mio­tom, zadał kilka pytań leka­rzowi, następ­nie zwró­cił się do pana de Gesvresa, aby zechciał opo­wie­dzieć, co widział i co wie o całej tej spra­wie. W kilku sło­wach hra­bia opi­sał zaj­ście:

– Źle spa­łem tej nocy, mia­łem usta­wicz­nie wra­że­nie, że sły­szę jakiś szmer. Naraz, gdy otwo­rzy­łem oczy, ujrza­łem Jana Davala ze świeczką w ręce; stał przy moim łóżku. Był ubrany, jak to pano­wie widzi­cie, gdyż lubił czę­sto późno w noc pra­co­wać. Zda­wał się mocno wzbu­rzony i rzekł do mnie po cichu: „Są jacyś ludzie w salo­nie”. Oczy­wi­ście sły­sza­łem hałas. Ubra­łem się pospiesz­nie i uchy­li­łem drzwi budu­aru. W tym momen­cie pchnięto drzwi naprze­ciw salonu, a w nich uka­zał się jakiś męż­czy­zna, który rzu­cił się na mnie, ude­rza­jąc mnie pię­ścią w kark. Wyba­czy­cie pano­wie, że opo­wia­dam całe zaj­ście bez szcze­gó­łów, lecz to wsku­tek tego, że sam przy­po­mi­nam sobie tylko główne fakty, które nastę­po­wały po sobie z bły­ska­wiczną szyb­ko­ścią.

– Cóż potem?

– Potem nic nie pamię­tam. Stra­ci­łem przy­tom­ność. Gdy się ock­ną­łem, zoba­czy­łem Davala, który leżał przy mnie śmier­tel­nie raniony.

– Nie posą­dza pan nikogo?

– Nikogo.

– Nie ma pan nie­przy­ja­ciół?

– Nie znam ich przy­naj­mniej.

– A pan Daval nie miał ich rów­nież?

– Daval miałby mieć nie­przy­ja­ciół? To nie­moż­liwe, był naj­lep­szym czło­wie­kiem na świe­cie. Od dwu­dzie­stu lat Daval był moim sekre­ta­rzem, a wła­ści­wie powier­ni­kiem, ludzie ota­czali go zawsze miło­ścią i sym­pa­tią.

– Mimo to było wła­ma­nie, popeł­niono mor­der­stwo, musi być prze­cież jakaś przy­czyna.

– Jakaś przy­czyna? Ależ to zupeł­nie jasne, okra­dziono mnie.

– A cóż panu skra­dziono?

– Nic!

– Jak to?

– Niczego mi nie skra­dziono i niczego mi nie bra­kuje, a jed­nak coś wyno­szono.

– Lecz co?

– Otóż to, że nie wiem. Lecz córka moja i sio­strze­nica powie­dzą panu, że widziały dwóch męż­czyzn uno­szą­cych wiel­kie paki.

– Tym paniom…

– Tym paniom pew­nie się śniło. Powie­dział­bym pra­wie to samo, gdyż od rana sta­ram się zna­leźć, czego bra­kuje i dotych­czas nic nie zauwa­ży­łem. Zresztą może je pan sam zapy­tać.

Popro­szono obie kuzynki do wiel­kiego salonu. Zuzanna pra­wie nie mogła mówić, tak była jesz­cze prze­stra­szona. Raj­munda, ener­gicz­niej­sza i odważ­niej­sza, także ład­niej­sza, z iskrzą­cym wzro­kiem ciem­nych oczu, opo­wie­działa owo zaj­ście nocne i swój w nim udział.

– Obstaje pani przy swoim zezna­niu?

– Tak. Ludzie, któ­rzy prze­cho­dzili przez park, uno­sili jakieś przed­mioty.

– A ten trzeci?

– Ten wra­cał z pustymi rękoma.

– Może nam pani opi­sać, jak wyglą­dał?

– Cały czas miał zwró­cony na nas ośle­pia­jący blask latarni, mogę więc tylko powie­dzieć, że wydał mi się wysoki i bar­czy­sty.

– Czy według pani tak wła­śnie wyglą­dał? – zapy­tał sędzia Zuzannę de Gesvres.

– Tak… wła­ści­wie nie… – namy­śla­jąc się, odrze­kła Zuzanna. – Zdaje mi się, że był śred­niego wzro­stu i szczu­pły.

Pan Fil­leul uśmiech­nął się. Był bowiem przy­zwy­cza­jony, że naoczni świad­ko­wie jed­nego i tego samego zda­rze­nia sprzeczne skła­dali zezna­nia.

– Otóż dowie­dzie­li­śmy się o dwóch fak­tach. Naj­pierw o czło­wieku, tym z salonu, który był rów­no­cze­śnie wysoki i niski, bar­czy­sty i szczu­pły, następ­nie o dwóch nie­zna­jo­mych, tych z parku, któ­rzy są posą­dzeni o zabra­nie z salonu przed­mio­tów… które się jesz­cze tutaj znaj­dują.

Pan Fil­leul był sędzią ze szkoły iro­ni­stów, jak sam mawiał o sobie. Nie lek­ce­wa­żył rów­nież gale­rii ani naj­mniej­szej oka­zji, gdzie mógłby poka­zać publicz­no­ści swą bystrość i dar wymowy, o czym świad­czyła liczba napły­wa­ją­cych do salonu osób. Do dzien­ni­ka­rzy przy­łą­czył się wło­darz z synem, następ­nie cały per­so­nel pała­cowy i dwaj woź­nice, któ­rzy przy­wieźli panów z Dieppe.

Sędzia mówił dalej:

– Musimy teraz dowie­dzieć się, w jaki spo­sób znik­nęła ta trze­cia osoba. Pani strze­liła z fuzji z okna.

– Tak, ów nie­zna­jomy docho­dził pra­wie do gro­bowca pokry­tego gło­gami, na lewo od klasz­toru.

– Lecz pod­niósł się.

– Do połowy tylko. Wik­tor zszedł w tej chwili, aby czu­wać przy furtce, ja poszłam go szu­kać, zosta­wia­jąc tutaj na straży Woj­cie­cha.

Woj­ciech z kolei przed­sta­wił swoje zezna­nia. Sędzia zawy­ro­ko­wał:

– W takim razie ranny nie mógł umknąć ani na lewo, gdyż twój towa­rzysz pil­no­wał drzwi, ani na prawo, gdyż był­byś go widział prze­cho­dzą­cego przez traw­nik. A więc, myśląc logicz­nie, musi się obec­nie znaj­do­wać na tej wąskiej prze­strzeni, którą mamy przed oczyma.

– Takie jest moje prze­ko­na­nie.

– Czy pani także jest tego zda­nia?

– Tak.

– Ja rów­nież tak myślę – rzekł Wik­tor.

Zastępca pro­ku­ra­tora ode­zwał się filu­ter­nie:

– Zatem pole badań jest nad­zwy­czaj wąskie, nic nam nie pozo­staje, jak pro­wa­dzić dalej poszu­ki­wa­nia roz­po­częte przed czte­rema godzi­nami.

Pan Fil­leul wziął kasz­kiet z kominka, obej­rzał ze wszyst­kich stron, a przy­wo­łu­jąc bry­ga­diera żan­dar­me­rii, rzekł mu na stro­nie:

– Poślij nie­zwłocz­nie jed­nego z two­ich ludzi do Dieppe, do kape­lusz­nika Maigreta, ulica de la Barre, i niech poprosi, aby pan Maigret powie­dział nam, jeżeli to moż­liwe, komu sprze­dał ten kasz­kiet.

„Pole badań”, według słów zastępcy pro­ku­ra­tora, obej­mo­wało prze­strzeń mię­dzy pała­cem, traw­ni­kiem z pra­wej, kątem muru z lewej strony i murem naprze­ciw pałacu. Było to zale­d­wie sto metrów kwa­dra­to­wych, gdzie tu i ówdzie ster­czały ruiny d’Ambrumésy, sław­nego śre­dnio­wiecz­nego klasz­toru.

Szybko na pognie­cio­nej tra­wie zauwa­żono przej­ście ucie­ka­ją­cego. W dwóch miej­scach spo­strze­żono znaki skrze­płej krwi. Na zakrę­cie, koło arkady, która sta­nowi koniec klasz­toru, wszelki ślad zagi­nął, gdyż na ziemi zasy­pa­nej igli­wiem nic nie było widać.

W jaki więc spo­sób ranny mógł ukryć się przed oczami mło­dej dziew­czyny, Wik­tora i Woj­cie­cha? Gdzież ukrywa się ów nie­zna­jomy? Gdyż słu­żący, a następ­nie żan­darmi przej­rzeli każdy kącik, każde zagłę­bie­nie, a nawet odsu­nęli kilka płyt nagrob­nych!

Sędzia kazał ogrod­ni­kowi mają­cemu klucz otwo­rzyć kaplicę. Kapliczka przed­sta­wiała praw­dziwy klej­not rzeźby, jakby reli­kwiarz z kamie­nia, któ­rego nie znisz­czył ani czas, ani rewo­lu­cja. Kapliczka ta była zawsze uwa­żana za jeden z cudów archi­tek­tury gotyc­kiej, z mnó­stwem prze­cud­nie rzeź­bio­nych figur i z mister­nie cyze­lo­wa­nym por­ty­kiem. Wewnątrz nie posia­dała żad­nych orna­men­ta­cji, z wyjąt­kiem ołta­rza, który wyko­nano z kara­ryj­skiego mar­muru. W niej nie można się było ukryć, a nade wszystko trzeba się było naj­pierw do niej dostać. Lecz w jaki spo­sób?

Dotarli naresz­cie do furtki, którą weszli nie­pro­szeni goście. Wycho­dziła ona na boczną dróżkę, oto­czoną murem z jed­nej, a laskiem z dru­giej strony. Pan Fil­leul pochy­lił się. Na pia­sku były wyraźne ślady opon auto­mo­bi­lo­wych; jakoż po wystrzale Raj­mun­dzie i Wik­to­rowi zda­wało się, że sły­szeli hałas rusza­ją­cego auto­mo­bilu.

Sędzia śled­czy zauwa­żył:

– Zapewne ranny uciekł ze swo­imi wspól­ni­kami.

– Nie­moż­liwe – zawo­łał Wik­tor. – Byłem tam, gdy tym­cza­sem panienka i Woj­ciech widzieli go jesz­cze.

– Jakże to moż­liwe! W takim razie musi się prze­cież gdzieś ukry­wać.

– On znaj­duje się tutaj – z prze­ko­na­niem potwier­dzili oby­dwaj słu­żący.

Sędzia wzru­szył ramio­nami i odwró­cił się nie­za­do­wo­lony. Sprawa źle się roz­po­czy­nała. Popeł­niono kra­dzież, a mimo to niczego nie bra­kło. Doprawdy, nie było z czego się cie­szyć.

Zro­biło się późno. Pan de Gesvres kazał pro­sić na śnia­da­nie praw­ni­ków, jak też oby­dwóch dzien­ni­ka­rzy. Jedzono w mil­cze­niu. Następ­nie pan Fil­leul prze­szedł do salonu i wypy­ty­wał raz jesz­cze służbę. Wtem na dzie­dzińcu roz­legł się tętent kopyt koń­skich i po chwili wszedł żan­darm, któ­rego wysłano do Dieppe.

– No i cóż, widzia­łeś kape­lusz­nika – wykrzyk­nął sędzia znie­cier­pli­wiony, chcąc jak naj­prę­dzej dowie­dzieć się, komu sprze­dano kasz­kiet.

– Widzia­łem pana Maigret. Kasz­kiet kupił woź­nica.

– Woź­nica?

– Tak, woź­nica sta­nął ze swoim powo­zem przed maga­zy­nem i pro­sił dla swo­jego pana o kasz­kiet z żół­tej skórki. Był tylko ten jeden. Zapła­cił i odda­lił się pospiesz­nie.

– Jakiego rodzaju był jego powóz?

– To był wolant.

– Któ­rego dnia kupiony?

– Któ­rego dnia? Dzi­siaj rano, o ósmej.

– Dzi­siaj rano? Cóż za bred­nie nam opo­wia­dasz.

– Kasz­kiet ten kupiono dzi­siaj rano.

– Ależ to nie­po­dobna, gdyż zna­le­ziono go tej nocy w parku. Ażeby go zna­leźć, musiał się tutaj znaj­do­wać, musiał więc być wcze­śniej kupiony.

– Nie, dzi­siaj. Kape­lusz­nik wyraź­nie powie­dział.

Na chwilę zapa­no­wało mil­cze­nie. Oszo­ło­miony sędzia śled­czy sta­rał się zro­zu­mieć tę zagadkę. Naraz pod­sko­czył, ude­rzony bły­skiem praw­do­po­do­bień­stwa.

– Nie­chaj przyj­dzie woź­nica, który nas dzi­siaj rano przy­wiózł! Ten, który powo­ził wolan­tem. Niech zaraz przyj­dzie!

Bry­ga­dier żan­dar­me­rii ze swym pod­wład­nym odda­lili się spiesz­nie, uda­jąc się do sta­jen. Po kilku minu­tach bry­ga­dier wró­cił, nie pro­wa­dząc nikogo.

– A woź­nica?

– Kazał się w kuchni obsłu­żyć, zjadł śnia­da­nie i potem…

– Potem cóż?

– Umknął.

– Ze swym wolan­tem?

– Nie. Pod pre­tek­stem, że chce odwie­dzić krew­nego w Ouville poży­czył sobie rower od sta­jen­nego. Otóż jego kape­lusz i palto.

– Prze­cież nie jechał z gołą głową?

– Nie, wyjął z kie­szeni kasz­kiet, w któ­rym poje­chał.

– Kasz­kiet mówisz?

– Tak, zdaje się, że z żół­tej skórki.

– Z żół­tej skórki! Ależ nie­moż­liwe, kiedy ten kasz­kiet znaj­duje się tutaj.

– Prawda, panie sędzio, lecz jego kasz­kiet wygląda tak samo.

Zastępca pro­ku­ra­tora uśmiech­nął się iro­nicz­nie.

– Bar­dzo cie­kawe! Bar­dzo zabawne! Były dwa kasz­kiety! Jeden praw­dziwy, który umknął na gło­wie pseu­do­woź­nicy; drugi fał­szywy, który trzy­mamy w ręku. Ach! Ten poczci­wiec wystrych­nął nas na dud­ków.

– Gonić go! Łapać go! – krzy­czał pan Fil­leul. – Bry­ga­die­rze Quevil­lon, poślij dwóch z two­ich ludzi, niech pędzą co koń wysko­czy!

– Już będzie daleko o tej porze – rzekł zastępca pro­ku­ra­tora.

– Cho­ciażby był na końcu świata, musimy go mieć.

– Mam nadzieję, że tak będzie, lecz myślę, panie sędzio, że powin­ni­śmy naszą dzia­łal­ność pro­wa­dzić tutaj dalej. Zechce pan prze­czy­tać to pismo, które zna­la­złem w kie­szeni płasz­cza.

– Jakiego płasz­cza?

– Woź­nicy.

Pan Fil­leul ode­brał kartkę zło­żoną na cztery czę­ści, na któ­rej ołów­kiem były napi­sane nie­wy­ro­bio­nym pismem słowa: „Biada panience, jeżeli zabiła naszego szefa”.

Zaj­ście to wywo­łało pewne emo­cje.

– Dobrze, jeste­śmy przy­naj­mniej uprze­dzeni – szep­nął zastępca pro­ku­ra­tora.

– Pro­szę nie nie­po­koić się, panie hra­bio – rzekł sędzia. – Panie rów­nież nie potrze­bują się niczego oba­wiać. Pogróżka ta nie ma żad­nego zna­cze­nia, prze­cież my jeste­śmy na miej­scu. Zarzą­dzimy wszel­kie środki ostroż­no­ści. Ja odpo­wia­dam za pań­stwa spo­kój. Co do panów – rzekł, zwra­ca­jąc się do repor­te­rów – liczę na panów dys­kre­cję. Dzięki mej uprzej­mo­ści byli­ście pano­wie obecni przy pro­wa­dzo­nym śledz­twie. Źle byście pano­wie się odwdzię­czyli, gdyby…

Naraz prze­rwał, jak gdyby jakaś myśl przy­szła mu do głowy, patrzył badaw­czo na mło­dych ludzi, a zbli­ża­jąc się do jed­nego z nich, zapy­tał:

– W jakiej gaze­cie pan pra­cuje?

– W „Jour­nal de Rouen”.

– Ma pan legi­ty­ma­cję?

– Pro­szę, oto ona.

Legi­ty­ma­cja była w porządku; nie było nic do doda­nia. Pan Fil­leul zwró­cił się do dru­giego dzien­ni­ka­rza:

– A pan?

– Ja?

– Tak, pan, pytam, w jakiej gaze­cie pan pra­cuje.

– Mój Boże, panie sędzio, ja pisuję do roz­ma­itych gazet… po tro­sze wszę­dzie…

– A pań­ska legi­ty­ma­cja?

– Nie mam żad­nej.

– Ach! Jak to moż­liwe?

– Jeżeli się chce mieć poświad­cze­nie od jakiego pisma, trzeba pisy­wać cią­gle.

– Więc cóż?

– Ja jestem tylko przy­god­nym współ­pra­cow­ni­kiem. Roz­sy­łam do wielu pism arty­kuły, które są dru­ko­wane… lub wrzu­cane do kosza, zależ­nie od oko­licz­no­ści.

– W takim razie pro­szę o nazwi­sko i pań­skie papiery.

– Nazwi­sko moje nie powie panu wiele, co się zaś tyczy papie­rów, nie posia­dam żad­nych.

– Nie ma pan żad­nych papie­rów, które by wska­zy­wały na pań­ski zawód?

– Ja nie mam zawodu!

– Ależ, mój panie – rzekł sędzia tonem, w któ­rym prze­bi­jało się pewne znie­cier­pli­wie­nie. – Nie myśli pan chyba, że zachowa swoje inco­gnito po tym, co usły­szał, dostaw­szy się tutaj pod­stę­pem.

– Zwra­cam uwagę, panie sędzio, że gdy tutaj przy­sze­dłem, nikt mnie o nic nie pytał. A następ­nie, zdaje mi się, że postę­po­wa­nie sądowe nie było tajne, gdyż wszy­scy byli obecni… nawet jeden z prze­stęp­ców.

Mówił spo­koj­nie, tonem nad­zwy­czaj ugrzecz­nio­nym. Był to zupeł­nie młody czło­wiek, bar­dzo wysoki, bar­dzo szczu­pły, ubrany bez wszel­kiej kokie­te­rii, w zbyt krót­kie spodnie, w za cia­sny tużu­rek. Twarz miał rumianą jak panienka, czoło sze­ro­kie, włosy zacze­sane do góry i blond brodę nie­równą i źle przy­ciętą. W jego oczach błysz­czała inte­li­gen­cja. Nie wyda­wał się zakło­po­tany, tylko uśmie­chał się uśmie­chem nader sym­pa­tycz­nym, w któ­rym nie było cie­nia iro­nii.

Pan Fil­leul przy­glą­dał mu się uważ­nie z rosnącą nie­uf­no­ścią. Dwaj żan­darmi przy­bli­żyli się do niego. Mło­dzie­niec ode­zwał się wesoło:

– Jak widzę, panie sędzio, posą­dza mnie pan, że należę do współ­win­nych. Lecz gdyby tak było, czy nie umknął­bym w odpo­wied­niej chwili, idąc za przy­kła­dem mego towa­rzy­sza?

– Mógł pan mieć nadzieję…

– Każda nadzieja byłaby absur­dem. Pro­szę się zasta­no­wić, panie sędzio, a przy­zna pan, że logicz­nie myśląc…

Pan Fil­leul spoj­rzał mu pro­sto w oczy i prze­rwał sucho:

– Dosyć żar­tów! Nazwi­sko pana!

– Izy­dor Beau­tre­let.

– Zawód?

– Uczeń klasy matu­ral­nej w liceum Jan­son de Sailly.

Pan Fil­leul roz­warł sze­roko oczy.

– Cóż za głup­stwa mi pan opo­wiada? Uczeń klasy matu­ral­nej…

– W liceum Jan­son, ulica de la Pompe, numer…

– Ach! Mój panie, drwisz sobie ze mnie – krzy­czał pan Fil­leul. – Nie wolno żar­to­wać ponad miarę!

– Zarę­czam panu, panie sędzio, że pań­skie zacho­wa­nie wpra­wia mnie w zdu­mie­nie. Cóż prze­szka­dza, ażeby uznał mnie pan za ucznia w liceum Jan­son? Czy moja broda? Pro­szę się uspo­koić – jest przy­pra­wiona.

Izy­dor Beau­tre­let ode­rwał brodę. Jego twarz bez zaro­stu wyda­wała się jesz­cze młod­sza i różow­sza, wyglą­dał jak praw­dziwy uczeń. Pra­wie dzie­cięcy uśmiech osiadł na jego war­gach.

– Jest pan prze­ko­nany, panie sędzio, o praw­dzi­wo­ści moich słów? Czy potrzeba panu jesz­cze innego dowodu? Ale otóż, pro­szę prze­czy­tać adres na koper­cie zawie­ra­ją­cej list mego ojca: „WPan Izy­dor Beau­tre­let, uczeń liceum Jan­son de Sailly”.

Panu Fil­leul nie podo­bało się całe to zaj­ście, zapy­tał więc opry­skli­wie:

– Cóż więc pan tutaj robi?

– Mój Boże… kształcę się.

– Do tego służą uni­wer­sy­tety… wasz na przy­kład.

– Zapo­mina pan, panie sędzio, że mamy dzi­siaj dwu­dzie­sty piąty kwiet­nia, mam ferie wiel­ka­nocne.

– Więc cóż?

– Więc wolno mi spę­dzać waka­cje w taki spo­sób, w jaki mi się podoba.

– A pań­ski ojciec?

– Ojciec mieszka daleko, w Sabau­dii, on sam radził mi zro­bić małą prze­jażdżkę nad brzeg la Man­che.

– Z przy­pra­wioną brodą?

– Och nie. Myśl jest moja. W liceum mówimy czę­sto o przy­go­dach awan­tur­ni­czych i tajem­ni­czych zaj­ściach, czy­tamy romanse kry­mi­nalne, w któ­rych ludzie się prze­bie­rają. Wymy­ślamy sobie histo­rie naj­roz­ma­it­sze. Chcia­łem się więc zaba­wić, dla­tego przy­pra­wi­łem sobie tę oto brodę. Wsku­tek tego osią­gną­łem ten efekt, że trak­to­wano mnie poważ­nie, poda­łem się za repor­tera pary­skiego pisma. Jakoż wczo­raj wie­czo­rem spo­tka­łem mojego kolegę z Rouen, a dowie­dziaw­szy się o zaj­ściu w d’Ambrumésy, zapro­po­no­wa­łem mu towa­rzy­sze­nie panom, pła­cąc za powóz do spółki.

Izy­dor Beau­tre­let opo­wia­dał w spo­sób tro­chę naiwny, lecz z nad­zwy­czajną pro­stotą, którą sobie ujął obec­nych. Toteż pan Fil­leul, cho­ciaż jesz­cze z nie­do­wie­rza­niem, zapy­tał łaska­wiej:

– I jesteś zado­wo­lony z tej wycieczki?

– Jestem zachwy­cony, tym bar­dziej że dotych­czas ni­gdy nie byłem obecny przy tego rodzaju spra­wie, a tej nic nie bra­kuje, aby była inte­re­su­jąca.

– Posiada nawet tajem­ni­cze kom­pli­ka­cje.

– Które roz­na­mięt­niają, panie sędzio. Fakty same wycho­dzą na jaw, gru­pują się jed­nak prze­ciw dru­gim i two­rzą praw­do­po­dobną rze­czy­wi­stość…

– Jakże prędko wypo­wia­dasz swoje zda­nie, mło­dzień­cze. Czy chcia­łeś przez to dać poznać, że dosze­dłeś do roz­wią­za­nia tej zagadki?

– Och! By­naj­mniej – śmie­jąc się, odrzekł Beau­tre­let. – Są tylko pewne dane, według któ­rych można sobie wyro­bić opi­nię, a są znowu inne tak jasne, że na ich pod­sta­wie można sobie sąd wyro­bić.

– Ależ… to zaczyna być cie­kawe i naresz­cie może dowiem się cze­goś, bo ze wsty­dem wyznać muszę, że sprawa ta dotych­czas jest dla mnie zupeł­nie nie­zro­zu­miała.

– To dla­tego, panie sędzio, że nie miał pan czasu zasta­no­wić się nad tym. Przede wszyst­kim trzeba roz­wa­żać. Rzadko bowiem się zda­rza, aby fakty same przez się nie pro­wa­dziły do roz­wią­za­nia.

– Czy i tym razem można zasto­so­wać pań­ską mak­symę?

– Naj­zu­peł­niej; czy pan nie podziela mego zda­nia? W każ­dym razie nie znam innych fak­tów jak te, które są zapi­sane w postę­po­wa­niu sądo­wym.

– To dosko­nale! Więc gdy­bym pana zapy­tał, jakie przed­mioty skra­dziono w salo­nie?

– Odpo­wie­dział­bym, że wiem.

– Brawo! Pan wie, zdaje się, wię­cej, niż sam wła­ści­ciel pan de Gesvres. A gdy­bym pana zapy­tał o nazwi­sko mor­dercy?

– Odpo­wie­dział­bym rów­nież, że je znam.

Nastą­piło ogólne poru­sze­nie. Zastępca pro­ku­ra­tora, jak rów­nież dzien­ni­karz, przy­su­nęli się bli­żej. Pan de Gesvres i panienki słu­chały uważ­nie, zacie­ka­wione pew­no­ścią sie­bie i spo­ko­jem, z jakim Beau­tre­let odpo­wia­dał.

– Zna pan nazwi­sko mor­dercy?

– Tak.

– I miej­sce, w któ­rym się obec­nie znaj­duje?

– Tak.

Pan Fil­leul zatarł ręce:

– Co za szczę­ście! Pochwy­ce­nie tego ptaszka będzie chlubą dla mojej kariery. I może pan w tej chwili podać mi te infor­ma­cje?

– Zaraz… tak… cho­ciaż, jeżeli nie ma pan nic prze­ciwko temu, panie sędzio, to wolał­bym być obecny aż do końca prze­słu­chań.

– Ależ nie… nie… mów zaraz, mło­dzień­cze.

W tejże chwili Raj­munda de Saint-Véran, która od początku roz­mowy nie spusz­czała z oka Izy­dora Beau­tre­leta, zwró­ciła się do pana Fil­leul:

– Panie sędzio…

– Cóż sobie pani życzy?

Zawa­hała się, następ­nie utkwiw­szy wzrok w Izy­do­rze, rze­kła:

– Bądź pan łaskaw, panie sędzio, zapy­tać się, z jakiego powodu ten pan prze­cha­dzał się wczo­raj na dro­dze, która pro­wa­dzi do furtki.

Był to cios, któ­rego Beau­tre­let się nie spo­dzie­wał.

– Mnie pani widziała wczo­raj, mnie?

Raj­munda przez chwilę nie odpo­wia­dała. Patrzyła tylko upo­rczy­wie na Izy­dora, jak gdyby chciała się utwier­dzić w swoim mnie­ma­niu.

– Prze­cho­dząc przez lasek, zauwa­ży­łam wczo­raj mło­dego czło­wieka wzro­stu tego pana, ubrany był jak on, miał brodę taką samą… i mia­łam to wra­że­nie, że sta­rał się ukryć.

– I to mia­łem być ja?

– Byłoby mi trudno twier­dzić sta­now­czo, gdyż nie przy­wią­zy­wa­łam żad­nej wagi do tego spo­tka­nia. A jed­nak, zdaje mi się, że widzia­łam pana… jeżeli zaś jest prze­ciw­nie, dziwne byłoby to podo­bień­stwo.

Pan Fil­leul zmie­szał się. Raz wywie­dziony w pole przez jed­nego ze współ­win­nych, pozwo­lił się oszu­kać po raz drugi przez tego, który mia­no­wał się być jego kolegą? Wpraw­dzie zacho­wa­nie mło­dzieńca prze­ma­wiało na jego korzyść, lecz któż może prze­wi­dzieć?

– Cóż pan na to odpo­wie?

– Że pani się myli i łatwo mi tego dowieść, wczo­raj o tej godzi­nie byłem w Veu­les.

– Trzeba tę rzecz spraw­dzić. W każ­dym razie sytu­acja się zmie­niła. Bry­ga­die­rze, jeden z two­ich ludzi będzie panu towa­rzy­szył.

Twarz Izy­dora wyra­żała nie­za­do­wo­le­nie.

– A długo to potrwa? – zapy­tał.

– Tak długo, aż zbie­rzemy wszyst­kie infor­ma­cje.

– Panie sędzio, pro­sił­bym, aby tę sprawę zała­twić z moż­li­wie naj­więk­szą dys­kre­cją i deli­kat­no­ścią…

– A to dla­czego?

– Ojciec mój jest stary. A my kochamy się bar­dzo… nie chciał­bym, aby mar­twił się z mego powodu.

Tro­chę płacz­liwy głos Izy­dora nie podo­bał się sędziemu. Zakra­wało to na melo­dra­mat. W każ­dym razie przy­rzekł zasto­so­wać się do życze­nia.

– Dzi­siaj wie­czór… naj­póź­niej jutro będę wie­dział, co myśleć o całym zaj­ściu.

Zbli­żał się wie­czór. Sędzia wró­cił znowu do ruin klasz­toru. Nie dopusz­cza­jąc cie­kaw­skich, sam dyry­go­wał poszu­ki­wa­niami, meto­dycz­nie dzie­ląc prze­strzeń i każdą część prze­trzą­sa­jąc z osobna. Z zapad­nię­ciem zmroku sprawa nie posu­nęła się o krok dalej, a pan Fil­leul oznaj­mił całej hor­dzie repor­te­rów, któ­rzy tym­cza­sem oble­gli zamek:

– Moi pano­wie, wszyst­kie zebrane szcze­góły każą się nam domy­ślać, że mor­derca znaj­duje się tuż bli­sko… powta­rzam: wszyst­kie szcze­góły – oprócz faktu, że nie możemy go zna­leźć. Moim więc zda­niem musiał umknąć. Musimy go zatem szu­kać poza murami zamku.

Dla pew­no­ści zosta­wił kilku ludzi z bry­ga­die­rem żan­dar­me­rii na czele, aby czu­wali w parku. Następ­nie przej­rzał raz jesz­cze oba salony, zwie­dził cały zamek, a skom­ple­to­waw­szy wszel­kie potrzebne wia­do­mo­ści, wró­cił do Dieppe w towa­rzy­stwie zastępcy pro­ku­ra­tora.

Nade­szła noc. Ponie­waż mały salo­nik miał zostać otwarty, prze­nie­siono ciało Jana Davala do innego apar­ta­mentu. Dwie kobiety ze wsi czu­wały przy zwło­kach w towa­rzy­stwie Zuzanny i Raj­mundy. Na par­te­rze zaś w sta­rym refek­ta­rzu Izy­dor Beau­tre­let drze­mał na ławie pod dozo­rem poste­run­ko­wego. Żan­darmi zaś z wło­da­rzem i z kil­ku­na­stoma chło­pami zajęli poste­runki mię­dzy ruinami i wzdłuż muru.

Do godziny jede­na­stej żaden szmer nie prze­ry­wał noc­nej ciszy. Lecz dzie­sięć minut póź­niej usły­szano wystrzał w prze­ciw­nej stro­nie zamku.

– Uwaga! – zabrzmiał głos bry­ga­diera. – Dwóch ludzi zosta­nie tutaj… Fos­sier i Lecan… reszta bie­giem za mną.

Zerwali się wszy­scy, okrą­ża­jąc zamek z lewej strony. W cie­niu prze­su­nęła im się jakaś postać. Następ­nie drugi wystrzał usły­szano na krańcu fol­warku. Gdy doszli do owego miej­sca, rów­no­cze­śnie wystrze­liło kilka języ­ków pło­mieni. Paliła się stara sto­doła, do samego szczytu wypa­ko­wana słomą.

– Ach! Łaj­daki! – wrzesz­czał bry­ga­dier Quevil­lon. – To oni z pew­no­ścią pod­ło­żyli ogień, prę­dzej, dogo­nimy ich, nie mogą być daleko.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki